Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zniknij z moich oczu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 sierpnia 2023
Ebook
37,60 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zniknij z moich oczu - ebook

Lena po śmierci matki znajduje na jej komputerze plik z notatkami. Okazują się one tropem prowadzącym do wyjaśnienia tajemniczej sprawy, w którą przed laty zaangażowała się policja trzech krajów. Chodziło o przyjaciółkę matki, Joannę Malicką. Malicka pewnego razu pojechała do Włoch po chorego syna. To miała być podróż tam i z powrotem, ale tego planu nie udało się zrealizować. Rodzina od lat żyje w niepewności, co się wtedy tak naprawdę stało. Ona sama tkwiła wówczas w nieświadomości, że jej życie osiągnęło punkt krytyczny i prawda o niej, jej mężu i dzieciach uderzy w nią nagle z całą siłą. Czy trop odkryty przez Lenę pozwoli rozwiązać zagadkę, która kiedyś postawiła wszystkich na nogi?

Krystyna Januszewska– autorka ośmiu powieści – „Przytulać kamienie” – książki wyróżnionej w konkursie na najlepszą polską powieść, „Niebo ma kolor zielony”, „[email protected]” – pozycja nominowana do Nagrody Mediów Publicznych „Cogito” (2007), „Ostatnia kwadra księżyca” – powieść o kryzysie przyjaźni, dylogia – „Dziedzictwo” (2015r.) i „Kołysanka” (2018r) – to napisana z epickim rozmachem historia dwóch rodzin. Dla młodszych czytelników napisała „Dolinę motyli” – książka weszła do kanonu lektur w gimnazjach, oraz „Trzy Światy – czyli Maryśka, Anioł i szalona Muneguita” (2005r) – wyróżniona w konkursie „Uwierz w siłę wyobraźni”. Jest autorką opowiadań w antologiach „Nasze polskie wigilie”, oraz „Historie prawdziwe.” Od 2010 roku jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8352-581-5
Rozmiar pliku: 614 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Mam na imię Lena, jestem córką Zofii. Historia, którą spróbuję wam opowiedzieć, zaczęła się szesnaście lat temu, w roku dwa tysiące trzecim, a kończy się w trudnej do określenia przyszłości. Pisząc ją, od razu wiedziałam, że mnie pochłonie, ale nawet nie przypuszczałam, jak bardzo zmieni moje życie.

Nigdy nie myślałam, że kiedyś napiszę książkę. W dzieciństwie czytałam mało i niechętnie, nie lubiłam bajek ani łzawych opowieści, szczególnie tych o księżniczkach, którym los za doznane krzywdy zesłał bogatego księcia. Już wtedy byłam pewna, że po ślubie okaże się nudnym, neurotycznym smutasem, jak większość ojców moich koleżanek z bloku, w którym mieszkałam. Książę nie jest dla mnie. Chciałam prostego, uczciwego życia, w którym receptą na szczęście byłyby nauka, praca, rodzina. Okazało się to jednak nie takie proste.

Wiele lat spędziłam daleko od domu, choć daleko to być może przesada, skoro mówimy o czasach, kiedy bez trudu przemierza się kontynenty. Od najbliższych, nie licząc męża i dzieci, dzieliło mnie w każdym razie jakieś dwa tysiące kilometrów. Od roku dwa tysiące czwartego moim domem była Irlandia. Skończyłam studia, wyszłam za mąż i wyjechałam w ślad za ukochanym, z głową pełną planów, z wizją absolutnego szczęścia i marzeń o świetlanej przyszłości.

W tamtych czasach wyjazd do Irlandii na stałe – albo choć na kilka miesięcy podczas studenckiej przerwy wakacyjnej – był marzeniem wielu młodych ludzi, dla niektórych wręcz życiowym celem. Gdy zaczęła się moda na Irlandię, mało kto zdawał sobie sprawę, do jakiego kraju się wybiera. Coś tam się wiedziało, że na wyspie od lat trwa konflikt o tereny leżące na północy, ale przecież już dawno podpisano porozumienie, które zakończyło narodowościowe problemy i Irlandia stała się całkiem bezpieczna. To tylko nasi rodzice panikowali, mając w pamięci trwające całe lata krwawe walki pomiędzy Irlandią a Zjednoczonym Królestwem, irlandzkimi katolikami i angielskimi protestantami, a skrót IRA budził w nich przerażenie. Myśmy widzieli ten kraj inaczej. Rozwijał się, potrzebował rąk do pracy, nie tylko taniej siły roboczej, ale i ludzi wykształconych. Dawał młodym zarobić, a młodym niewiele było trzeba – jakiegoś ciepłego kąta i nadziei na lepsze życie. Irlandii potrzebni byli między innymi programiści do sektora IT, architekci i inżynierowie do budowy infrastruktury i mieszkań.

Irlandczycy błyskawicznie awansowali, a lukę po nich wypełniali imigranci z bloku wschodniego. Mnie też się udało. Wprawdzie zostałam zwykłą urzędniczką, ale praca była ciekawa. Miałam styczność głównie z kobietami. To był ośrodek, w którym prowadzono aktywizację mieszkanek terenów wiejskich; te kobiety nie miały wcześniej szans na znalezienie pracy poza domem i nagle to się zmieniło.

Po dziesięciu latach użerania się z codziennością na emigracji i mężowskimi zdradami wróciłam do Polski. Moje małżeństwo legło w gruzach, a dodatkowo po roku dwa tysiące dziewiątym w Irlandii dawało się we znaki załamanie koniunktury. Tamtejsze kobiety stały się samodzielniejsze, a moja praca – mniej satysfakcjonująca, pensje malały z miesiąca na miesiąc, a Rafał, mój mąż, okazał się draniem. Nie miałam tam czego szukać.

W Polsce też było ciężko. Od wielu lat szalało bezrobocie i trudno było znaleźć stałe zatrudnienie. Firmy zazwyczaj oferowały umowy niegwarantujące stabilności finansowej. Nie chciałam ryzykować, na szczęście przez lata emigracji nie zaniedbywałam kontaktów z polskimi znajomymi i to właśnie ich poprosiłam o pomoc. Linę ratunkową rzuciła mi koleżanka z Wrocławia. W Powiatowym Urzędzie Pracy na Glinianej utworzono nowe stanowisko związane z aktywizacją zawodową osób poszukujących zatrudnienia. Znajoma rekomendowała mnie jako kogoś, kto miał już na tym polu spore doświadczenie. Realia był wprawdzie inne niż w Dublinie, ale zadziałała aura osoby, która sporo nauczyła się za granicą, i w rezultacie dostałam tę pracę. Rok dwa tysiące czternasty był pierwszym od wielu lat, kiedy w Polsce spadło bezrobocie. To była niewielka poprawa, ale niosła jakąś nadzieję.

Mąż został w Dublinie, już wcześniej otworzył własną firmę do spółki z żoną byłego szefa, kilka lat starszą od niego, za to majętną. Niech ma, skoro wybrał życie z pieniędzmi. Być może odnajdzie z nią szczęście, bo ze mną najwyraźniej nie było mu pisane. Nie upomniał się o dzieci i bliźniaki wróciły ze mną do Polski. Taki to był czas dla mnie i dla moich rówieśników, marzycieli o lepszym życiu.

Na rok przed moim powrotem zmarła babcia ze strony taty. Zostało po niej mieszkanie. Niewielkie, za to w dobrej dzielnicy. Miałam stamtąd blisko do pracy, a dzieci szkołę w pobliżu. Trochę dalej było do rodziców, ale ten problem rozwiązał samochód.

Byłam zatem kobietą po przejściach, z dużym bagażem doświadczeń i małżeństwem za sobą. Już wtedy dobrze wiedziałam – a związki innych bliskich mi osób też tego dowodziły – że pomiędzy tym, co dzieje się między małżonkami, a tym, co widać na zewnątrz, zionie przepaść.

Po powrocie, gdy opadły już pierwsze emocje związane z rozwodem, zastanawiałam się, jak ułożyłoby się nasze życie, gdybyśmy nigdy nie wyjechali z Polski. Wszystko, co zbudowałam w Irlandii, poza pracą i dziećmi, okazało się lipą. Zaczynałam od nowa. Praca biurowa nie była szczytem moich marzeń, zaczęły się problemy finansowe, narastał opór dzieci, które wolały szkoły irlandzkie, i coraz bardziej doskwierała mi samotność. Mimo obecności rodziców czułam, że zaczynam się zanurzać w pustkę, że już pewnie w tej pustce zostanę. Przez sześć kolejnych lat odnosiłam zawodowe sukcesy, awansowałam, zarabiałam godne pieniądze i stać mnie było na więcej. Wszystko wskoczyło na właściwe tory. Dzieci się zaadaptowały, po moim awansie poprawiły się finanse, zrobiłam remont mieszkania – i wtedy zrozumiałam, że mimo to jestem niekompletna.

Po kilku latach od mojego powrotu umarła mama. Zostawiła mnie ze zrozpaczonym ojcem, niezdolnym do życia bez niej, i z wyrzutami sumienia, że zrobiłam za mało, by ją ratować. Gdyby nie jej śmierć, być może wszystko potoczyłoby się inaczej. Myślę jednak, że życie w tamtych okolicznościach nie miało dla mnie innego planu. I to mnie uspokaja.

Musiało minąć wiele tygodni, abym odważyła się uprzątnąć ulubiony pokój mamy. Stał zamknięty na głucho i robiliśmy wszystko, byle tylko nie budzić wspomnień. Czasem widziałam, jak ojciec, przechodząc korytarzem, omija go szerokim łukiem.

Rodzice od kilku lat spali osobno. Ojciec cierpiał na bezsenność i nocami słuchał radia. Dawniej maniacko radiowej Trójki, kiedy jeszcze istniała w poprzednim wcieleniu. Wydzwaniał do Klubu Trójki, żeby wtrącić swoje trzy grosze, potem słuchał Trójki pod Księżycem, a następnego dnia zdawał mamie szczegółową relację. Mówiąc szczerze, zamęczał ją tymi opowieściami, nieudolnie streszczając temat; widziałam, że często była znudzona jego paplaniną.

Poza tym byli dobrym małżeństwem, żyli, jak to się mówi, po bożemu. Pracowali, wychowywali nas najlepiej, jak potrafili, i gdy to było możliwe, korzystali z życia.

Mimo tej zgodnej i wieloletniej wspólnoty czułam, że są już sobą zmęczeni. Każde z nich straciło zdolność tolerancji, która pomagała udawać, że to, co mówi drugie, jest na tyle ciekawe, by tego wysłuchać. Zamiast dawnych gorących dyskusji pozostały im tylko te same, w kółko powtarzane historie, uwagi i natręctwa. Mama szukała ciszy i przestrzeni dla własnych myśli, ojciec nie przestawał mówić. Ona potrzebowała samotności, a on towarzystwa. Myślałam o tym, jak bardzo musieli udawać małżeńskie szczęście. Na koniec, gdy już nic poza istnieniem nie miało dla nich znaczenia, zdjęli noszone na co dzień maski. Pamięć o tym, kim kiedyś dla siebie byli, uleciała, zdarzenia i emocje nie trwają przecież wiecznie. Zostajemy z nimi albo nie, zależy, ile chcemy pamiętać.

Historia, na której trop wpadłam kilka tygodni po śmierci mamy, pomogła mi przetrwać najtrudniejsze chwile. Zapiski, komentarze i objaśnienia sporządzone pod notatkami, cały trud, żeby wszystko opisać, pełna dokumentacja – wszystko aż się prosiło, by zebrać je w całość.

Zazwyczaj zachowuję dystans, nawet jeśli chodzi o filmy. Wychodzę z kina i mówię, że film był dobry albo zły, wesoły albo smutny. Dyskusje nie są mi do niczego potrzebne, bo burzą mój wewnętrzny spokój i otwierają stare rany. Mój mąż, gdy zaczęliśmy się od siebie oddalać, zarzucał mi i często powtarzał, że z czasem zaczęły się u mnie pojawiać cechy późno ujawnionego autyzmu. Faktycznie, wcale się nie mylił, niedługo po tym, jak mnie wielokrotnie zranił, zbudowałam z tych cech solidne igloo. Jest takie powiedzenie, że jeśli zbyt długo żyjesz w piekle, to wkrótce zalęgnie się w tobie diabeł. U mnie było podobnie. Tyle że w moim przypadku narodziła się królowa lodu.

Być może byłam w błędzie, w końcu mężowi też nie było łatwo. Oboje zostaliśmy rzuceni w nurt życia, które nie było nasze, i trzeba się było jakoś w tym odnaleźć. Może za mało się starałam albo za bardzo chciałam wracać. Nikt mi dzisiaj nie odpowie na to pytanie. Konsekwencje wyborów ponieś­liśmy oboje, po równo. Człowiek wcale nie szuka prawdy, szuka jedynie potwierdzenia tego, w co wierzy, czyli zgody z samym sobą, i ciągle gromadzi materiał dowodowy przeciw antagoniście. Tak właśnie było z nami.

Laptop znalazłam na szafie. Leżał zakopany pod rolkami papieru do pakowania świątecznych prezentów i pod wielkimi papierowymi torbami firm odzieżowych, które już dawno nie istniały. W tych torbach były schowane stare zdjęcia rentgenowskie z czasów, gdy wywoływano je jeszcze na kliszy, a nie na płytach CD. Płuca, zatoki, głowa, a nawet oba kolana mamy. Oglądałam je ze wszystkich stron, zatroskana, czy będę miała w sobie dość siły, by je wyrzucić. W kartonie zebrało się już sporo drobiazgów, które chciałam zatrzymać. Były tam głównie zapiski, sporządzone ręką mamy listy zakupów, karteczki przypominajki, stare kartki świąteczne od dziadków, kilka par okularów, w niektórych było jej bardzo do twarzy, ulubione lusterko i zużyta pomadka, na której prawdopodobnie znajdowały się jeszcze ślady jej DNA… Czułość i tęsknota broniły każdego drobiazgu.

Gdy po raz pierwszy podniosłam pokrywę laptopa, ekran na moment zaświecił żółtym światłem, które niemal natychmiast zgasło, po czym ukazał się czarny, niewzruszony prostokąt. Pomyślałam, że to przywidzenie, przecież komputer rozładował się już wiele lat temu i nie wiadomo, czy działa, więc ten błysk był zapewne odbiciem lampy stojącej w kącie. W nagłym odruchu, jak ktoś, komu obecność laptopa w domu wydaje się tak samo naturalna jak obecność stołu, krzesła czy telewizora, doszłam do wniosku, choć nie sądziłam, by to było możliwe, że oto właśnie biedak wydał ostatnie tchnienie.

To był stary laptop rodziców. Już od dawna z niego nie korzystali, mniej więcej od momentu, kiedy komputery, jako przedmioty służące do pracy i do umilania życia, przestały być dla nich atrakcją. Ojciec po śmierci mamy zrezygnował nawet ze słuchania radia i wrócił do czytania gazet. Czytając, z przyzwyczajenia wygłaszał swoje tyrady, być może liczył na to, że mama słucha go w niebie, stęskniona jego głosu.

Oczyściłam komputer z kurzu, przetarłam wilgotną szmatką z dodatkiem pianki elektrostatycznej i podłączyłam do prądu. Ładowarkę też znalazłam na szafie, leżała zawinięta w foliową torebkę. Obok, w szarej kopercie, czekała zużyta podkładka, taka w srebrne gwiazdki. Rogi miała wywinięte do góry.

Podłączyłam laptop do kontaktu na korytarzu. Położyłam go na szarej wykładzinie, wydawał się martwy. Nie mruczał, nie sapał i nie warczał. Leżał bezdźwięcznie, a ja czekałam. Po chwili, ku mojej radości, zapaliło się na klawiaturze malutkie zielone światełko. Dam mu dwie godziny i odpalam, pomyślałam z radością.

Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, dokąd zaprowadzi mnie podróż w czasie, liczyłam na stare zdjęcia, skany dokumentów, może listy, cokolwiek, co obudziłoby w pamięci cudowne wspomnienia, gdy wszyscy byliśmy jeszcze młodzi i szczęśliwi.

Był piątkowy wieczór, zaczynał się weekend. Pomyślałam, że zdążę się z tym uporać do poniedziałku. Zrobiłam kilka kanapek, do bidonu wlałam herbatę z cytryną i zabrałam się do roboty. Laptop długo się rozgrzewał. Kręcił i kręcił. Myślałam, że nie ruszy, że to tchnienie było naprawdę ostatnie. Tymczasem stało się inaczej.

Jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast rodzinnych zdjęć na pulpicie odnalazłam tylko jeden plik, zatytułowany „Joanna”. Tylko tyle, byłam zawiedziona. Miałam apetyt na więcej. Mimo to zaczęłam czytać. Początkowo bez zrozumienia. Ktoś odrobił zadanie, spisał swoje wspomnienia, ale nie dotyczyły one mamy. Szkoda, pomyślałam, jakoś głupio odkrywać cudze tajemnice, nie byłam pewna, czy mam do tego prawo. Szybko jednak się rozgrzeszyłam, w końcu nie miałam kogo zapytać, a przecież to mogło być coś ważnego.

I rzeczywiście było.

Okazało się, że w laptopie leżała sobie spokojnie, bezpiecznie, nieodkryta jak dotąd jedna z największych tajemnic, których przed laty byłam świadkiem. Straszna sprawa, nie wiedziałam, co mam z tym zrobić. Minęło szesnaście lat. Czy powinnam obwieścić światu prawdę, której kiedyś tak wszyscy pragnęli? Dopadły mnie wątpliwości.

W niedzielę wieczorem podjęłam decyzję. Dwa dni później usiadłam do pisania. Pomyślałam, że będzie łatwo. Tekst był prawie gotowy. Wystarczyło zrobić dobry research, ustalić chronologię zdarzeń, dać bohaterom nowe imiona, żeby nikt ich nie skojarzył, i po bólu. Głównej bohaterce zostawię prawdziwe imię. Tak będzie uczciwie.

Kiedy w środę usiadłam do komputera, już nie było mi tak wesoło. Nie wiedziałam, od czego zacząć. Nie miałam pojęcia, jak się pisze książki. Minęło tyle lat, kto dziś odda atmosferę tamtych dni i tamte emocje. Mnie było szczególnie trudno. Historia Joanny toczyła się na peryferiach moich ważnych spraw. Co nieco słyszałam, ale to była bajka dla dorosłych i dorośli czekali na happy end. Mnie obchodziły wówczas innego typu historie, moje życie było ważniejsze. Ale dobra, niech będzie, pomyślałam. Może właśnie od siebie powinnam zacząć. I postanowiłam tak właśnie zrobić. Nie żebym miała jakiś specjalny udział w tej historii, nic w niej nie zależało ode mnie. Trafiłam do niej przypadkiem, wpadłam jak Alicja do króliczej nory i tylko zbiegiem okoliczności odcisnęłam na niej swój niewielki ślad.

Życie nie rozwiązuje wszystkich spraw do końca, nie rozdziela sprawiedliwie. Kieruje się nie wiadomo jakimi racjami i robi z człowiekiem, co mu się żywnie podoba. Nie pomogą dobre intencje ani precyzyjny plan, gdy do gry wkracza przypadek. A taka była ta historia. W ludzkich sprawach trudno się dopatrzyć jakichkolwiek reguł. Gnają przed siebie w szalonym pędzie, zaczepiając o inne zdarzenia, uderzają głową w mur, roztrzaskują się na przeszkodach, spadają na dno, czasem podnoszą się z niego, czasem nie. Gdyby wykreślić ich przebieg na papierze logarytmicznym, nie przypominałby elektrokardiogramu zdrowego człowieka, lecz wykres z maszyny do wykrywania kłamstw.

A więc zaczynamy.

Jest rok dwa tysiące trzeci. Kończy się seans w multikinie, puszczali wtedy Drogę bez powrotu.LENA I RAFAŁ

Zbudowanie centrum rozrywki w pobliżu lotniska nie było najlepszym pomysłem. Wprawdzie ściany sal kinowych dokładnie wygłuszono, a system Dolby Surround kasował każdy dźwięk z zewnątrz, to jednak zdarzało się, że w nastrojowym momencie, w czasie miłosnych uniesień bohaterów, trudnych duchowych dylematów ciszę zakłócał głuchy pomruk maszyny zbliżającej się do lądowiska. Szklano-aluminiowe ściany zaczynały wtedy drżeć, wpadały w intensywną wibrację, a fala uderzeniowa niosła się jeszcze długo po tym, jak samolot dotknął kołami pasa do lądowania.

Lena wstrzymała oddech. Gdzieś w głębi duszy, jak blizna, tkwiło wspomnienie tamtych pamiętnych samolotów z Nowego Jorku. Zamknęła oczy, czekając instynktownie, aż złowrogi odgłos ugrzęźnie w innych dźwiękach. Była pewna, że wszyscy na sali mieli podobne odczucia; że każdy podświadomie czekał na uderzenie, apokalipsa może przecież przyjść znienacka. Ta natrętna myśl, gotowa przewartościować w jednej chwili całe życie, przeniosła ją ze świata filmowej fabuły do brutalniejszej rzeczywistości, w której mogło się zdawać, że wszystkim rządzi bezrozumny i nieokiełznany demon śmierci i w ogóle ludzkość zmierza ku zagładzie.

Rafał, lekko znudzony, miał ochotę się przeciągnąć. Lena go szturchnęła, jakby to przeczuwając. Wzruszył ramionami i ziewnął. Spojrzała na ekran. Zaraził ją tym ziewaniem. Ten film niczego nie wnosił, był po prostu marny, stwierdziła. Przesiąknięty strachem od początku do końca. Z każdego kąta wiało grozą, jak na horror przystało, miała poczucie trwającego od godziny déjà vu.

Po seansie wstąpili na wegetariańskie krokieciki do małego bistro pod schodami. Szukali miejsca na cztery łokcie i dwa talerzyki z papieru. Małe kostki sprasowanych warzyw, usmażone w głębokim tłuszczu, chrupały w zębach. Lena popijała je coca-colą, a Rafał piwem, i już po chwili, w oparach smażonego oleju, wraz z tłumem miłośników pospolitej rozrywki zostali wypluci na zewnątrz.

Wychodzili jak mrówki opuszczające w pośpiechu mrowisko, dreptali, jakby nimi sterowano – jedni na parking, inni na przystanek, reszta do przejścia podziemnego.

Rafał trzymał Lenę wpół, wdychając jej zapach. Wydobywał się spomiędzy włosów i spod szalika. Kochali się rano i potem nie wzięli prysznica. Nie było ciepłej wody. W jego mieszkaniu brakowało wygód.

Tulili się do siebie, bo ich cienkie kurteczki nie osłaniały przed uderzeniami wiatru. Spodnie, szerokie dołem, zwieszone luźno na biodrach, niczym tunele, wypełniały się lodowatym powietrzem aż po goły brzuch i piersi. Jak pisklęta wtulali twarze w wąskie szpary kołnierzy, ogrzewając się własnym oddechem. Dopiero w autobusie odetchnęli. Lena drżała, przytupując w pokrytą gumą podłogę.

– Jedziemy do mnie? – zapytał Rafał. Nieprzerwanie miał na nią ochotę. Czuł, jak ją rozgrzewa, aż jej mały nos, często nadąsany, czerwieni się na samym czubku od pieszczot i na ramiona też wypełzają czerwone plamy. Miała skórę delikatną i cienką. Wystarczyło dotknąć, by został ślad. Gdy się kochali, cała była w plamach. Lubił je badać i rozpoznawać. Ta plama po jego udzie, ta po palcach, tę zrobił jej, gdy ocierała się brzuchem o jego brzuch, biodrem o biodro, pośladkiem, piersiami o jego usta. Czekał, gdy leżała zmęczona i zasypiała, obserwował, jak plamy powoli bledną i znikają.

– Muszę wracać. – Lena poprawiła szalik i spojrzała przez okno. Nie mogła nie zauważyć rozczarowania na twarzy Rafała. – Mam jutro zajęcia do wieczora. Powinnam się uczyć. Ciągną się za mną grzechy z poprzedniego semestru. Coś z tym muszę zrobić.

– Nie ma pośpiechu. – Rafał jeszcze próbował.

– Jak to, przecież w wakacje nie będzie na to czasu. Jeśli chcemy je spędzić razem, bo jak pamiętasz – zrobiła przy tym jedną z groźniejszych min – obiecałeś mi wyjazd do Grecji.

– Ale do wakacji… – Chciał zaprotestować.

– Rafał! – Szturchnęła go w bok. – Jak umowa, to umowa. Żadnych zaległości. Kończymy według planu, bez gadania. Zostało ci pięć miesięcy na obronę dyplomu. To mało, dob­rze wiesz.

– Spokojnie, zdążę.

– A co było we wrześniu? Też miałeś zdążyć i rok przeszedł ci koło nosa. Masz się brać do roboty.

– Nie mogę zebrać myśli, kiedy jestem sam. Ciebie mi brakuje – podkreślił wyraźnie. – Gdybyśmy mieszkali razem… – Nawijał na palec jej włosy.

Dojechali do końca trasy. Nieliczni pasażerowie opuszczali autobus w milczeniu i znikali w mroku osiedla. Lena i Rafał też wysiedli na pętli. Dopadł ich chłód. Nie dało się go wytrzymać. Ostatnie metry biegli, trzymając się mocno za ręce. Klucząc uliczkami osiedla, wybierali przejścia na skróty, bo czuli, jak przenika ich ziąb.

– O której się zobaczymy? – spytał Rafał, gdy wreszcie schronili się na klatce.

– Nie wiem o której. Raczej późno. Może wcale. W razie czego zadzwonię – odpowiedziała, wbiegając na schody, a on czekał rozczarowany. Wciąż jeszcze miał nadzieję, że jednak do niego przyjdzie.

– Rafał! – Przechyliła się przez balustradę. – Naprawdę nie mogę! – zawołała z trzeciego piętra. – Idź do domu, nie stój, bo zamarzniesz.

Biegł między garażami w stronę przejścia na ulicę Krętą. Stały tam dwupiętrowe domy z czerwonej cegły, dawniej własność Kolei Państwowych, dziś mieszkania starych ludzi, kolejowych emerytów, o których świat zapomniał. Gdy umrą, rozbierze się stare rudery, zaorze ziemię i zbuduje nowe osiedle z ochroną i kamerami. Osamotniona uliczka Kręta, której ktoś z litości dał dożywotni glejt, znajdowała się w samym środku osiedla. Ogrody zdewastowane przez miejscową dzieciarnię, zniszczone ogrodzenia, kruche od starości jabłonie rodzące zwyrodniałe jabłka. Stare kasztany wdrapujące się na kolejne piętra domów, niektóre chore, pokrzywione jak mieszkańcy ulicy. Dziwne to było miejsce. Wiosną i latem, gdy zieleń osłaniała liczne mankamenty, można się było w nim nawet zakochać, ale zimą, w taki dzień jak ten, trudno je było polubić.

A jednak dało się tu żyć, skoro większość lokali w tych dziwnych domach miała stałych lokatorów. Rafał znał prawie wszystkich. Krusi i delikatni jak figurki z porcelany, oznajmiali swoje istnienie miękkim szuraniem. Szuranie na klatce, szuranie w pokoju, szuranie pod domem letnią porą, szuranie jesienią w suchych liściach i zimą po śniegu. Królestwo szurańców. W ich powolnym życiu, w oddychaniu na raty, w świszczącym kaszlu odbijało się echo krainy cieni, do której zdążali. Pojawienie się pośród nich młodego chłopaka, pełnego werwy i dzikiej radości, której dawał wyraz aroganckim tupotem na schodach i głośno puszczaną muzyką, trochę ich odmłodziło. Starsze panie prześcigały się w domowych wypiekach, by pod pretekstem dokarmiania zabiedzonego studenta wprosić się na wizytę do pokoiku pod dachem. Za to dla niego, studenta informatyki, który dość praktycznie podchodził do życia, to niezwykłe obcowanie z żywymi duchami było ciekawym doświadczeniem. Miał możliwość przekonać się, jaki jest koniec mrówczej wędrówki przez życie.

W wolnych chwilach naprawiał komputery, odzyskiwał utracone dane, zgrywał dyski, dokładał do komputerów nowe elementy albo po prostu składał je z nowych części i sprzedawał. Dzięki temu mógł ze spokojem kończyć wymarzone studia, nie prosząc o wsparcie niezbyt zamożnych rodziców.

Od kiedy poznał Lenę, dwoił się i troił. Teraz wszystko, co robił, miało ślad troski o ich wspólną przyszłość. Postanowił założyć własną firmę i chciał ją rozkręcić na większą skalę. Musiał tylko skończyć studia. Ostatnio zdarzyło się jednak coś, co otworzyło przed nim nowe możliwości. Miał szansę wyjechać do Irlandii, ktoś załatwił mu pracę. Na razie nie chciał o tym mówić, sprawa nie była dogadana. Gdy wszystko się wyjaśni, a propozycja, jaką niedawno otrzymał, okaże się korzystna, wtedy o wszystkim powie Lenie. Rodziców nie zamierzał pytać. Już dawno nie mieli wpływu na to, co robi, i dalecy byli od wtrącania się w jego sprawy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: