- W empik go
Zodiaki. Genokracja - ebook
Zodiaki. Genokracja - ebook
„Hipnotyzująca powieść, którą przeczytałam jednym tchem. Magdalena Kucenty wciągnęła mnie do stworzonego przez siebie świata. Czytając "widziałam" akcję, jakbym oglądała film. Brawo!” - Katarzyna Berenika Miszczuk
„Dawno nie czytałem tak brawurowej wizji przyszłości, sięgającej do najlepszych tradycji fantastyki naukowej a będącej przy tym opowieścią o pełnych życia bohaterach w świecie, w którym codziennie musimy pytać siebie: "co to znaczy być człowiekiem?". A wszystko to w huku wystrzałów, w pełnej akcji powieści. Długo czekaliśmy na powieściowy debiut Magdaleny Kucenty, ale nareszcie jest! I nie zawodzi” - Paweł Majka
Biopunkowa wizja świata po globalnej zagładzie. Społeczeństwo jest rozwarstwione, panuje system kastowy, a każdy człowiek ma swoją metrykę. W zakładach inżynierii genetycznej „Zodiak” tworzeni są postludzie o niezwykłych umiejętnościach. Na drabinie społecznej nie ma jednak dla nich miejsca. To wyłącznie obiekty doświadczalne, oznaczone i skatalogowane podług swych właściwości.
Młody Capricorn (wersja gamma, stabilna) nie kwestionuje reguł rządzących jego światem. Odgrywa rolę szczura laboratoryjnego, posłusznie wykonując powierzone mu zadania. Z pozoru nie obchodzi go nic poza rozwijaniem własnych umiejętności.
Żywiołowa Pisces (wersja alfa, niestabilna) ani myśli stosować się do jakichś tam zasad. Aby pomóc Capriemu, nie cofnie się przed niczym. Będzie kłamać, oszukiwać i zabijać. Skoro w miłości wszystkie chwyty są dozwolone, to dla miłości – tym bardziej.
Sparaliżowany Virgo (wersja beta, niekompletna) jest więźniem we własnym ciele. Nie widzi, nie słyszy, nie może ruszyć nawet palcem. Mimo to zawsze czuwa nad Gemini. Z połączeniem do sieci nie musi nigdzie iść, aby być wszędzie.
Nierozłączone Gemini (wersja beta, stabilna) dwoją się i troją, by zapewnić reszcie Zodiaków lepszą przyszłość. Dla ich dobra są gotowe poświęcić wszystko. Ludzie czy nie, stanowią przecież rodzinę.
Ich człowieczeństwa nie da się zredukować do metryki.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8900-6 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poprawiła się na siedzeniu tak, by transmitery przebijające ciało sprawiały jej choć nieco mniejszy ból. Co nie było wcale łatwe, zważywszy na to, że miała ich w sobie aż siedem: po jednym ostrym pręcie na każdą kończynę, zatopione w nagich udach i ramionach, ponadto dwa dłuższe sterczały z pleców, krzyżując się pod łopatkami, a ostatni był wbity prosto w serce.
Najbardziej uciążliwy.
Wszystko wokół przeszytego organu pulsowało boleśnie. Każdy skurcz wypełniał tętnice czystym ogniem. Oddech grzązł w piersi. Co gorsza, okrutnie ją to wszystko rozpraszało. Tak bardzo, że nie potrafiła skupić się na wirtualnej planszy do latrunculi. Trasmitery zahaczały o siebie przy każdym ruchu, więc sterowanie holograficznymi łotrzykami było dla niej czystą udręką. Na dodatek te przeklęte kable… Gdy tylko unosiła dłoń, postukiwały cicho. Były podłączone do medskanów, które wpijały się w jej skórę niczym kajdany – zaciśnięte zarówno na nadgarstkach, jak i na kostkach nóg. Każde drgnięcie ciała wywoływało irytujący dźwięk. Nie dało się oddychać bez akompaniamentu stuknięć i pikania aparatury.
Traciła resztki koncentracji. Pionki czekały. Białe oczy łotrzyków wpatrywały się w nią z niemym wyrzutem.
Jak dotąd przegrywała tę partię.
– Coś podobnego! – rzucił jej oponent, nie kryjąc rozbawienia. – Wygram drugi raz z rzędu.
Siedział naprzeciwko i w przeciwieństwie do niej miał na sobie coś więcej niźli kolekcję przeszywającej ciało aparatury. Spod luźno rozpiętego, białego kitla wyzierały elementy ubioru niespecjalnie kojarzące się z pracą laboratoryjną: prosty, ciemny golf i wytarte dżinsy. Na gołych stopach nosił klapki plażowe.
Nienawidziła każdego szczegółu w jego absurdalnym wyglądzie.
– Rozkuj mnie, a zobaczymy, kto wygra za trzecim – odwarknęła, uśmiechnąwszy się cierpko.
– Mógłbym to zrobić…
Wyciągnął rękę ponad dzielącym ich stołem, by w ostentacyjnym geście czułości musnąć jej policzek.
Szarpnęła się gwałtownie. Wolała torturę rozwierających się ran niż jego dotyk.
– …gdybyś tylko mi pozwoliła – dokończył z równie demonstracyjnym żalem.
Dopiero kiedy cofnął dłoń, znowu pochyliła się nad planszą. Świeża krew ściekała jej po ramionach i plecach, strużki ciepłej wilgoci spływały między uda, wywołując niezdrowe podniecenie. Nienawidziła tego uczucia – pożądania, które rozpalał w niej ten człowiek. Gdyby zapomniała się choć na chwilę, rozłożyłaby przed nim nogi tu i teraz; trawiona niezdrową gorączką wciąż mokra od krwi. Nie pragnęła niczego innego niż spłodzenia z nim dzieci. Tak bardzo chciała dać mu potomstwo.
Dać je całemu światu.
Jednocześnie od samej myśli zbierało jej się na wymioty. Tyle dobrego w złym, że fale bólu i chora żądza wyostrzały zmysły. Podsycały gniew.
– Dwa jeden na trzy zero – rozkazała, ignorując rozpalające ją pragnienie.
Gdy potwierdziła skinieniem dłoni, biały łotrzyk przesunął się na wybrane pole. Czarny uciekł.
Parę ruchów później udało jej się zrównać z przeciwnikiem, a po czterdziestu minutach jego ostatni pionek rozpłynął się w hologramowy pył.
– Czyli jednak. – Mężczyzna skłonił głowę z aprobatą, a potem wsparł brodę na splecionych dłoniach. – Który to już raz…? – spytał melancholijnie.
W ostatniej chwili powstrzymała się przed krzyknięciem, żeby przestał to robić. Przestał bawić się w te wszystkie irytujące gierki. I zabił ją wreszcie. Nie było jednak najmniejszych szans, by posłuchał, a godność nie pozwalała jej zniżyć się do proszenia.
– Który raz unicestwiamy nasz wszechświat? – rzuciła z wymuszonym rozbawieniem.
– Pytałem tylko o latrunculę.
– W takim razie sto dwadzieścia tysięcy osiemset trzydziesty piąty. O ile się nie mylę.
To dawało sześćdziesiąt tysięcy czterysta osiemnaście do sześćdziesięciu tysięcy czterysta siedemnastu dla niej. Gdy następnym razem on wygra, zremisują jak zawsze. Potem ona znowu go pokona. On zwycięży kolejną partię.
I tak w kółko, aż do utraty zmysłów. Lub do ostatecznego zniszczenia tego zasranego wszechświata.
– Nie, nie mylisz się – odparł bez cienia satysfakcji.
Uniosła wzrok znad planszy i spojrzała prosto w jego martwe oczy. Przez moment nie było słychać żadnego dźwięku. Nawet pikanie medskanów ucichło.
– Kiedy wreszcie ze mną skończysz? – W jej głosie pobrzmiewało znużenie, którego nie potrafiła już ukryć. Sama nie była pewna, czy pytała tylko o tę marną udręczoną powłokę, czy o wszystko inne również.
– Kiedy wygram albo przegram dwa razy z rzędu – odrzekł bez ogródek i rozłożył ręce w fałszywie przepraszającym geście.
– Tutaj? – Omiotła wzrokiem swoje ciasne więzienie, a potem spojrzała za okno, które zajmowało większą część ściany. Miała stąd widok na całe miasta. Wszystkie jednocześnie. – Czy tam?
– Tu i tam.
– Zachłanny jak zawsze.
Wzruszył ramionami, jakby nic nie mógł na to poradzić.
– Chciałbym, żeby było inaczej…
– Tak, tak – weszła mu w słowo – ale nie daję ci wyboru. Można by pomyśleć, że kto inny siedzi tutaj nagi, zakuty w medskany i poszatkowany jak tucznik.
– Nie porównuj się, proszę, do świni.
– Racja – przytaknęła sarkastycznie. – Świnie w rzeźni mają zdecydowanie lepiej.
Ostatnie zdanie, które wypowiedziała, zawisło między nimi. Oboje milczeli. Długo i ponuro. Aż w końcu mężczyzna uśmiechnął się bez wesołości.
Jako pierwszy przerwał ciszę:
– Wiesz, że cię kocham.
– Ciekawie to okazujesz. – Zaśmiała się mimo bólu szarpiącego wnętrzności. Następnie dotknęła pręta, który wystawał jej z piersi. – Choć muszę przyznać, że na swój sposób nie umiem wyrzucić cię z serca.
Nigdy nie umiał docenić jej wyśmienitego poczucia humoru. Przez moment siedział tylko bez ruchu, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Potem znowu uśmiechnął się i zaproponował pobłażliwie:
– Jeszcze jedna partia?
Nie odpowiedziała od razu. Na moment przestała nawet oddychać. Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej gardła, dopiero gdy z kapitulacją przymknęła oczy.
– Przygotuj pionki – wychrypiała, unosząc powieki.
– Tu? – Wskazał planszę, a potem machnął ręką w stronę okien. – Czy tam?
– Wszędzie.Koziorożec i smok
Capricorn śledził ruchy formującej się na nowo ściany. Kamienne bloki ocierały się o siebie, przekręcały na boki, po czym z cichym zgrzytem wskakiwały na wyznaczone miejsca. Kępy mchu wykwitały ze szczelin i skrywały pod zielonym kożuchem kolejne fragmenty urwiska, niosąc charakterystyczny zapach leśnego runa. Wartki strumień spływał wyżłobionym lejem i rozgałęział się na kilka srebrzystych pasm, które gdzieniegdzie niknęły między skałami. Wilgotny chłód przenikał skórę, zjonizowane powietrze wypełniało nozdrza, lecz zmysły nie dawały się oszukać. Alarmowały, że urwisko nie jest dziełem natury.
W rzeczy samej przed Caprim ukształtowało się drobiazgowo zaprojektowane pole treningowe. Chłopak nabrał granulowanej magnezji z woreczka przytroczonego do pasa i wtarł ją w dłonie, potem wybadał stopą ziemię. Ta w kilku miejscach zapadła się lekko. Capri nie chciał nawet sprawdzać, co za pułapka kryje się pod spodem, więc spróbował ponownie parę kroków dalej. Tutaj podłoże sprawiało wrażenie stabilnego, więc bez zwłoki rozpoczął wspinaczkę.
Wciskał palce w plujące wodą zagłębienia, które niczym broczące rany znaczyły cały sześćdziesięciometrowy klif. Stawiał stopy na zachęcająco wyglądających ustępach skalnych, by nieraz przekonać się, że nie dawały odpowiedniego oparcia. Wreszcie, gdzieś w połowie wysokości ściany, w ostro nachylonym miejscu, poślizgnął się na wilgotnym kamieniu. A gdy próbował odzyskać równowagę, odkrył, że pod najbliższym mchem chował się pęcherz powietrza. I nic więcej.
Pomyłkę opłacił niefortunnym upadkiem. Podczas lotu uderzył głową w wystający głaz, na którym jeszcze chwilę temu odpoczywał. Niestety, moment słabości skończył się dla Capriego złamanym karkiem.
Wpatrując się w sztuczne niebo, ze strużkami czerwieni ściekającymi po twarzy, ułożył gasnące myśli w jedno proste słowo.
„Cofnij”.
Nagle wodospad zmienił swój bieg. Srebrne nitki łączyły się w grubsze pasma, aż tuż przy szczycie trafiły do wspólnego koryta. W tym czasie kręgi szyjne Capriego wskakiwały na miejsca, krwiaki na czole szybko malały. Jak na puszczonym od tyłu filmie chłopak wystrzelił w powietrze, przykleił się do skał i zszedł z urwiska.
Potem uniósł głowę i rozpoczął wspinaczkę na nowo.
***
Pisces z rosnącym podnieceniem obserwowała brata. Lubiła, gdy ćwiczył, bo zawsze wtedy zdejmował koszulkę. Do woli mogła więc podziwiać jego atletyczną sylwetkę, twarde sploty mięśni i silne ramiona. Capri był szczupły, miał chłopięce, pozbawione zarostu policzki oraz sięgające za uszy blond włosy. Nikt jednak nie nazwałby go zniewieściałym chuderlakiem. Nie. Capri był piękny.
Pisces rzuciłaby mu się w ramiona, gdyby ujrzała w szarych oczach chociaż cień przyzwolenia. Ale one zawsze pozostawały zasnute mgłą i niedostępne, skrywając szeregi błyskawicznych kalkulacji zachodzących w umyśle braciszka.
Capri w ogóle jej nie dostrzegał, kiedy tak stał wpatrzony w te głupie kamienie i co kilka sekund mruczał pod nosem:
– Cofnij. Cofnij. Cofnij…
Nie zwrócił na Pisces uwagi, nawet gdy skończył już mamrotać. Bez wahania ruszył w górę urwiska. Palcami odnajdywał niewidoczne dla oka szczeliny i bezbłędnie stawiał stopy. Jak zawsze dotarł na sam szczyt szybciej, niż się tego spodziewała. A gdy tylko otrzepał ręce, wydał rozkaz rekonfiguracji i skały pod nim ożyły.
Pisces przyłożyła zwinięte dłonie do ust i przekrzykując szum pracujących mechanizmów, spytała:
– Przelecisz mnie w końcu czy nie, Capri?
Braciszek spojrzał na nią i z irytacją zauważyła, że zamiast odpowiedzieć, zaczął kalkulować, na ile jest to możliwe.
I. Umysł koziorożca
Capri popijał ciastka maślane niesłodzonym naparem i czekał, dla zabicia czasu obserwując klientów kafeterii.
Pod oknem siedziała para demiurgów (wykształceni, pracujący, wysoki wskaźnik człowieczeństwa). Pozornie ze sobą rozmawiali, ale niekoniecznie jedno słuchało drugiego. Złote omnikrony oplatające ich nadgarstki nie gasły ani na moment. Mężczyzna wstukiwał na dotykowym ekranie kolejne wiadomości, przytakując partnerce od niechcenia i dorzucając pojedyncze słowa do konwersacji. Demiurżka wodziła palcem nad obręczą swojego urządzenia, przeglądając najnowsze posty z jakiegoś portalu społecznościowego. Głównie ona mówiła. Ze strzępków rozmowy można było wywnioskować, że bliscy znajomi pary się rozwodzili, ponieważ mąż przyjaciółki utracił właśnie prawo do noszenia złotego omnikronu. Chcąc nie chcąc, przechodził na srebrny! Podniecenie w głosie kobiety i ożywiona gestykulacja zdradzały samozadowolenie. Lubiła wiedzieć, komu powodziło się gorzej. Kto wypadał z łask systemu. Była święcie przekonana, że sama wraz ze swoim nie całkiem słuchającym jej partnerem nigdy nie upadną tak nisko.
Capri policzył, jakie były szanse rozpadu tego związku. I rzeczywiście – niewielkie. Jeśli przypadkiem znaleźliby się na skraju nędzy – ją dopadłaby jakaś rzadka choroba, on zostałby trwale okaleczony lub wydarzyłoby się coś podobnego, to jedno wylądowałoby na Zewnętrzu jako chodzący odpad biologiczny, a drugie ułożyłoby sobie życie od nowa. W innym przypadku spędzą większość życia razem, nie tracąc statusu demiurgów aż do późnej starości.
Dalej.
Skubiąca kremowy miodownik, pospolita zarówno z urody, jak i z pochodzenia brunetka nieudolnie maskowała zdenerwowanie. Rozdłubane widelczykiem ciasto było ledwie napoczęte, a ona co rusz zerkała na drzwi kafeterii. Przy dokładniejszych oględzinach zauważało się, że oprócz srebrnego omnikronu nie nosiła żadnej biżuterii – w tym węzła ślubnego, który mężatkom oplątywał nadgarstek albo przedramię lub chociaż jeden z palców. To mogło tłumaczyć nerwowość. Na oko brunetka miała jakieś trzydzieści parę lat, więc groziło jej wywalenie z miasta, skoro w tym wieku nie wyszła jeszcze za mąż. W teorii wprawdzie nikt nie mógł jej zmusić do małżeństwa, lecz w praktyce nie miała za dużego wyboru. Jej przyszłość rozgałęziała się na trzy możliwe scenariusze. W pierwszym brunetka wiązała się z kimś w podobnej sytuacji – z człowiekiem, na którego właśnie czekała – a potem rodziła mu gromadkę w miarę zdrowych dzieci, spełniając tak swój obywatelski obowiązek. W drugim nie znajdowała nikogo, z kim mogłaby się szybko związać, więc przystawała na propozycję z urzędu – kandydata wyznaczonego na podstawie jej punktów społecznych. W trzecim nie godziła się na aranżowane małżeństwo, przez co w niedługim czasie traciła status intrapolitki – wolnej obywatelki Oony. Automatycznie stawała się egzojką, czyli kimś niewiele lepszym od chodzącego odpadu. Bo choć nadal mogłaby żyć na terenie miasta, to już poza bramami chroniącej go kopuły.
Capri ustalił, że najbardziej prawdopodobny był scenariusz numer jeden. Brunetka nie miała specjalnych oczekiwań ani większych złudzeń. Zamierzała wytrzymać, co trzeba było wytrzymać, byleby nie wylądować na Zewnętrzu. W tej sytuacji nie wiedział nawet, czy życzyć jej szczęścia, czy wytrwałości.
Dalej.
Para zakochanych. Ci wyglądali na deformantów – nosili omnikrony z brązu znamionujące niski status społeczny, poza tym on miał okrągłe, wyłupiaste oczy i nienaturalnie długie kończyny, ona dziwnie siną, wręcz lekko niebieskawą cerę i komicznie cofnięte zęby. Jako tacy nie posiadali pełnego obywatelstwa, więc w każdej chwili mogli zostać wyrzuceni spod kopuły, a jednak wyglądali na szczęśliwszych od reszty gości kafeterii. Cóż, brak przywilejów łączył się z mniejszymi ograniczeniami.
Coś za coś.
W ich przypadku Capri nie odważył się włączyć symulacji. Nie chciał wiedzieć ani tym bardziej widzieć, co będą robili wieczorem. Mogłoby mu się nie udać wyrzucić tych obrazów z pamięci.
Dalej.
Międzykastowy zespół siedział przy największym stole w kafeterii. Zgadując po kilku szczegółach, w tym po noszonych przez nich omnikronach – demiurg, czworo intrapolitów oraz dwóch egzojów. Sami mężczyźni. Rozmawiali o czymś z ożywieniem, popijając swoje dymiące napary.
Capri przymknął oczy i ujrzał pod powiekami, jak wyszli z kafeterii i udali się razem na lokalne igrzyska. Ziewnął. Zawody sportowe i małe codziennie dramaty rzadko kiedy potrafiły go zaciekawić. Zwykle okazywały się zbyt przyziemne i wręcz nużąco powtarzalne. Zarówno w sporcie, jak i w życiu ludzie robili ciągle te same rzeczy. Nie miał jednak nic lepszego do roboty, więc po chwili przerwy wznowił ćwiczenia.
Kolejny gość kafeterii – bezdomny, co Capri wywnioskował po braku omnikronu i noszonych przez faceta łachmanach – zasypiał przy ladzie nad zimną kawą. Jego palce były wykrzywione i podrygiwały spazmatycznie, sygnalizując postępującą chorobę. Z jakiegoś powodu nie został jeszcze wyrzucony spod kopuły. Prawdopodobnie miał w wewnętrznej Oonie rodzinę, która ani myślała zajmować się chorym, ale jednocześnie zapewniała mu status obywatela. Ot, luka prawna jakich wiele. Co nie zmieniało tego, że mężczyzna w ciągu półtora miesiąca umrze.
Capri drgnął. Zamknął oczy.
Cofnij, pomyślał. Dodaj pieniądze.
Bezdomny, przysypiający nad zimną kawą, zostanie okradziony i pobity. W ciągu tygodnia umrze.
Cofnij. Odejmij pieniądze, dodaj szpital.
Bezdomny, przysypiający nad zimną kawą, zostanie poddany leczeniu. W ciągu czterech miesięcy umrze.
Capri zmarszczył brwi. Mimo że podstawiał kolejne zmienne do symulacji, wynik zawsze był ten sam – nieunikniona śmierć w krótkim czasie.
Po chwili całkiem odechciało mu się ćwiczeń. Otworzył oczy i zapatrzył się w powierzchnię niedopitego naparu, obracając w palcach jedno z maślanych ciastek.
Trzysta dwadzieścia sześć obrotów później do kafeterii wszedł Loukian. Zwykle ludzie jego rodzaju nie gościli w lokalach otwartych dla wszystkich kast społecznych, ewidentnie jednak starał się ukryć swoje pochodzenie. Był spryskany opalenizną w płynie, miał siatkę sztucznych zmarszczek na twarzy i farbowane przebłyski siwizny we włosach. Ponadto nosił całkiem nieadekwatne do swego prawdziwego statusu ubranie: skórzaną kurtkę, rozpiętą pod szyją koszulę oraz dżinsy. A platynowy omnikron zastąpił najbardziej pospolitym – srebrnym.
Mimo wszystko Capri miał obawy, że wystarczyło zerknąć na wypielęgnowane ręce genokraty i jego równe zęby, by przejrzeć fortel.
– Cześć, młody – rzucił z protekcjonalną miną Loukian. – Dokańczaj te swoje ziółka i idziemy. – Nie przysiadł się do niego, tylko stanął obok z wyczekującą miną.
Capri nie miał już ochoty pić ani jeść, więc bez zwłoki wstał od stołu.
Dopiero na zewnątrz, w nikłym świetle wieczoru, genokrata odezwał się ponownie:
– Idziemy do Jamy. Słyszałeś o tym miejscu?
Chłopak potaknął. Wiedział, że w Jamie odbywały się nielegalne walki, ponoć bardzo popularne.
– W takim razie domyślasz się, dlaczego cię potrzebuję. – Loukian parsknął śmiechem. – Zresztą, co ja wygaduję. Pewnie już dawno wywróżyłeś sobie wszystko w tym swoim pojebanym rozumku.
Capri zignorował zaczepkę.
Zadarł głowę, udając głębokie zastanowienie, lecz tak naprawdę bezmyślnie wpatrywał się w kopułę Oony. Była ogromna, rozpostarta na masywnych łukach jak skóra na żebrach tytana, obejmowała swoją opieką ponad pięćset kilometrów kwadratowych intrapolisu. Główny element przezroczystej błony stanowiły organiczne filtry, więc wewnątrzmieście było karykaturą ogrodu zamkniętego w wielkim, pękatym słoju. Pod osłoną zamiast gęstej zieleni rosła betonowa dżungla, a fotosynteza oraz inne procesy biochemiczne zachodziły w samym naczyniu.
– Rozumiemy się, młody? – niecierpliwił się Loukian, wyrywając go z udawanego zamyślenia.
Capri niechętnie przeniósł wzrok na genokratę. Oczywiście, że rozumiał, dlaczego tamten potrzebował pomocy. Przecież szli przez Kocioł, jedną z niewielu dzielnic Oony, w której pozwalano mieszkać deformantom i wykoślawieńcom. Przestępczość kwitła tutaj w najlepsze, uzbrojony rabuś czy zdesperowany biedak w każdej chwili mógł zaatakować świecącego białymi zębami genokratę, a Loukian dbał o swoją skórę jak o nic innego na świecie. Skoro jednak przyszedł do Kotła w przebraniu, nie chciał zwracać na siebie uwagi oficjalną obstawą. I potrzebował takiej mniej oficjalnej.
– Zgaduję, że mam cię ochraniać – stwierdził beznamiętnie Capri.
Odezwał się pierwszy raz od rana i odnosił wrażenie, jakby miał kołek zamiast języka.
– Ta jest. – Genokrata klasnął w dłonie. – Mądry chłopiec!
Capri powstrzymał skrzywienie. Nie lubił przytyków Loukiana i samego Loukiana również. Ale dopóki ojciec kazał mu współpracować z tym dupkiem, dopóty będzie robił swoje, zbywając milczeniem wszelkie głupie odzywki.
Przez jakiś czas szli we względnej ciszy: coś szumiało w tle, gdzieś rozbrzmiały przytłumione głosy, a nawet jakiś urwany krzyk, jednak nikt nie zaczepiał dwójki towarzyszy. Aż w pewnym momencie, jak spod ziemi, wyskoczył brodaty starzec w podniszczonej wiatrówce i wytartych spodniach.
– Panie dobrodzieju! – Utkwił spojrzenie w Loukianie. – Zlitowałby się pan nad biednym, starym dziadem? Rzucił parę kredytów?
W źrenicach genokraty rozbłysły złośliwe ogniki.
– Ależ oczywiście, szanowny dziadzie – odparł, wyciągając portfel. – Ile? Sto? Dwieście?
Mimo że żebrak miał gęsty zarost, nietrudno było dostrzec wyraz zdumienia powoli wpełzający na jego oblicze.
– Panie dobrodzieju – załkał. – Co łaska… Co łaska…
Loukian uniósł lipny omnikron, a brodacz, jak na komendę, odsłonił przedramię z przestarzałym, wszczepionym na stałe urządzeniem. Żebrak wybrał na ekranie kwotę dwustu kredytów, lecz zanim genokrata wysłał mu pieniądze, zawahał się ostentacyjnie.
– Ach, jedna sprawa. – Cofnął dłoń. – Jako że wyznaję ideę pieniądza zarobionego, miałbym do szanownego dziada prośbę.
– Jaką, dobrodzieju?
– A bucik mi się rozwiązał – powiedział, machając luźnym sznurowadłem.
Capri moment wcześniej widział, że genokrata specjalnie je przydeptał.
Brodacz omiótł ich oszołomionym spojrzeniem, jakby nie zrozumiał aluzji, ale po chwili wahania padł na kolana i zajął się butem Loukiana. Nie zdążył jednak wstać, gdy tamten powiedział:
– I buziaka w czubek bym poprosił. Walnąłem się w duży palec, a na takie rzeczy najlepiej działają mamine całusy. – Nieszczery uśmiech wykrzywił jego wąskie usta. – Ale od biedy mogą być też całusy starego dziada.
W żebraku resztki godności wyraźnie walczyły z nadzieją na zarobek. Wreszcie zacisnął wargi i pochylił głowę, jednak w ostatniej chwili Loukian odsunął się na bok, wybuchając głośnym śmiechem.
– Wystarczy – rzekł zmienionym głosem. – Dawaj tę swoją brudną łapę.
Brodacz posłusznie odsłonił rękę.
– Jaki grzeczny odpadek. – Genokrata rzucił wirtualną mamoną w klęczącego, jakby chciał go żartobliwie pstryknąć w czoło, i ruszył przed siebie. – Chodźmy, młody. Wystarczająco dużo czasu zmarnowaliśmy na to ścierwo.
Capri nie ruszył się z miejsca. Popatrzył na podchodzące łzami oczy żebraka i bez słowa pomógł mu wstać, a wściekłe spojrzenie Loukiana ześlizgnęło mu się po plecach.
– Przepraszam za kolegę, on jest bardzo chory. – Zrobił krótką pauzę, po czym dodał konspiracyjnie: – Ciężki przypadek skurwysyństwa. Niestety, lekarstwa jeszcze nie wynaleziono.
Brodacz otarł policzki i parsknął śmiechem.
– Dobre, synu. Dobre. – Spuścił wzrok, rozcierając przedramię, jakby przelew genokraty zabolał go fizycznie. – Ale czego innego spodziewać się po czystym?
Capri pokiwał głową. Tak jak sądził, przykrywka Loukiana była do niczego. Hekatoni mieli te swoje sto procent wprost wypisane na czołach.
– Jest pan bardzo spostrzegawczy. – Miał nadzieję, że mężczyzna nie uzna jego słów za drwinę. – Powinien pan pracować w Straży.
– Ach, synu. Gdyby tylko moja kochana mi na to pozwalała.
– Żona? – spytał bez namysłu Capri, któremu wbrew pozorom nie brakowało młodzieńczej naiwności.
– Wódka, synu – westchnął brodacz. – Wódka.
***
JAMA – głosił błyszczący neonami napis nad dwuskrzydłowym wejściem. Wkroczyli do środka – Loukian, dumnie unosząc głowę, Capri, prześlizgując się z tyłu niczym cień.
– Pieprzona ryppa! – wrzasnął ktoś zapitym głosem.
To było nierozsądne.
Nazwana „brudaską” kobieta nie wahała się ani sekundy. Uderzyła pijanego krzykacza prosto w nos, aż coś zachrzęściło. Potem jak spod ziemi wyrośli dwaj muskularni deformanci i obdzielili trzymającego się za twarz, skulonego mężczyznę paroma kopniakami.
Naprawdę bardzo nierozsądne… W lokalu, w którym na pierwszy rzut oka oprócz Loukiana nie było żadnych czysto urodzonych, za to ponad połowa gości odznaczała się jakimiś mutacjami, wyzwiska pod adresem deformantów równały się uszczerbkowi na zdrowiu. Tutaj zwykli obywatele, naznaczeni jedynie pomniejszymi wadami genetycznymi, byli w niespotykanej gdzie indziej mniejszości. Właściwie wyglądało na to, że im widoczniejsze ktoś miał mutacje lub im bardziej pokrzywiło go Zewnętrze, tym większą cieszył się popularnością. Egzotycznym deformantkom nie brakowało adoratorów, a przerośniętym wykoślawieńcom towarzyszy do picia. Wszyscy sączyli kolorowe alkohole i bez najmniejszego skrępowania wciągali jakieś prochy. Narkotyki białym puchem osiadały im na nosach, ekstatyczna mgiełka zasnuwała wzrok. Wszędzie wybuchały salwy gromkiego śmiechu. Wyglądało na to, że goście bawili się wybornie.
Tymczasem Loukian przepychał się między nimi, by najpierw dotrzeć do pomieszczenia z areną, a potem znaleźć się jak najbliżej okratowanego placu pośrodku. Capri, rzecz jasna, podążał za genokratą, aż razem stanęli przed metalowym ogrodzeniem.
Chłopak przybliżył twarz do krat. Po drugiej stronie uwijała się starsza kobieta, rozmazując miotłą przysychającą na placu krew. Papieros w jej ustach tlił się powoli, co jakiś czas brudząc popiołem niedoprany fartuch. Sprzątaczka wyglądałaby na zwykłą plebejkę, gdyby nie ogon, którym pomagała sobie przy zamiataniu. Zakończony włochatym pędzelkiem, zagarniał wybite zęby niby magiczna miotełka.
Za plecami Capriego Loukian zaczął wypytywać ludzi o następną walkę. Tymczasem chłopak przeprowadzał symulacje. Wynikałoby z nich, że w Jamie przysłowiowa kosa pod żebro stanowiła zagrożenie na poziomie trzyprocentowym. Przedawkowanie narkotyków – pięć procent. Zwykłe obicie fizys – osiem. Zatrucie alkoholowe – aż siedemdziesiąt dziewięć. Czyli ponad trzy czwarte osób wychodziło stąd zalane w trupa.
Sprzątaczka opuściła arenę, zostawiając na podłodze poczerniałe smugi i trochę popiołu. Capri przemnożył obliczenia przez panujące w lokalu warunki higieniczne. Aż się wzdrygnął na wynik i natychmiast odsunął twarz od krat.
Jamą wstrząsnęło ciężkie brzmienie gongu. Sygnał, że rozpoczęto zbieranie zakładów. Kuso ubrane bukmacherki z terminalami zawieszonymi u szyi przechadzały się między gośćmi i ściągały z ich omnikronów najróżniejsze sumy – od paru jednostek po kilkaset.
– Postawiłem tysiaka na Achillesa, ponoć świetnie pracuje nogami – oznajmił genokrata, nie zauważając swego mimowolnego dowcipu.
Mocny dźwięk gongu znowu wypełnił przesycone smrodem papierosów, zadymione powietrze. Ludzie zaczęli chwytać dłońmi kraty, niektórzy nawet przytykali do prętów wykrzywione w euforii twarze.
Na środek wyszli deformanci. Jeden wysoki i chudy jak tyczka, drugi bardzo niski, ale zdecydowanie lepiej zbudowany. Jego rogi znajdowały się niemal idealnie na wysokości krocza przeciwnika. Tu nie były potrzebne żadne obliczenia.
– Który to Achilles? – rzucił Capri.
– Ten wyższy!
– To właśnie przegrałeś.
Genokrata przekrzykiwał podniecone wiwaty tłumu:
– Co mówiłeś?!
Capri zrobił palcami odwieczny gest pieniądza, a potem skierował kciuk do dołu. To sprawiło, że Loukian momentalnie poczerwieniał na twarzy.
– Kurwa! Nie mogłeś mnie uprzedzić?!
Chłopak pokręcił głową. Po pierwsze, wcześniej, bez żadnych danych, nie miałby na czym przeprowadzić obliczeń. Po drugie, symulacje przyszłości, w której bezpośrednio nie uczestniczył, były z grubsza szacunkowe. Nie próbował jednak tłumaczyć tego genokracie.
Przeniósł wzrok na arenę.
Walka okazała się szybka i niemal bolesna do oglądania. Karłowaty deformanta użył swoich rogów dokładnie tak, jak przewidział to Capri, a słabym punktem Achillesa okazały się genitalia. Biedne, biedne genitalia. Po finalnym ciosie większość męskiej widowni syknęła współczująco, łapiąc się za to i owo, a przegranego szybko ściągnięto z placu. Wygrany natomiast warczał, bił się w pierś i szarpał kratami. Małpi taniec trwał parę dobrych minut, a potem na arenę wróciła sprzątaczka. Omiotła wzrokiem okrągły plac i osądziła, że krwi poleciało zdecydowanie za mało, by się wysilać. Machnęła miotłą dwa razy, nawet nie patrząc na efekt, i zniknęła.
– To było żałośnie krótkie – fuknął rozeźlony Loukian.
Capri tylko wzruszył ramionami.
– Dobra, gadaj – rozkazał tamten. – Kto wygra następny?
– Nie wiem – odparł z irytacją chłopak.
– Jak to nie wiesz, młody? – Loukian najwyraźniej całkiem serio podchodził do teorii z wróżeniem. – Gadaj!
Capri odetchnął dla uspokojenia.
– Daj mi najpierw podpytać ludzi… – ustąpił w końcu.
Potem zagadywał kolejne osoby, starając się wybierać z tłumu te, które nie zbędą go byle wymówką albo wręcz przegonią. Dowiedział się, ile mógł, zanim zakłady dobiegły końca.
– Mako.
– Ten od krachaga?
– Krav… – zaczął poprawiać Loukiana, ale ugryzł się w język. – Tak, ten.
Tym razem genokrata obstawiał ostrożnie, na początek wrzucając do puli tylko dwieście kredytów.
Gong rozbrzmiał ponownie. Na środek areny wyskoczył szczupły mężczyzna w czarnej masce, z włosami splecionymi w warkocz – Mako właśnie – oraz zwalisty olbrzym od góry do dołu pokryty obscenicznymi tatuażami. Na ten widok Loukian zaklął siarczyście i zarzucił Capriemu umyślne wprowadzenie go w błąd, jednak chłopak nie zareagował. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na Mako, by wiedzieć, że nie było mowy o pomyłce.
Wojownik rozpoczął swój taniec; podskakując na palcach, okrążał mięśniaka wyprowadzającego silne, jednak nieco chaotyczne ciosy. Bawił się z przeciwnikiem, aż wreszcie tamten nie wytrzymał i zaszarżował do przodu, rycząc wściekle.
Mako złapał wyciągniętą ku sobie rękę i wykorzystał udo oponenta jak szczebel w drabinie, by wspiąć się mu na kark. Potem oplótł go nogami i nagle kula zbitych mięśni obróciła się w powietrzu, a gdy wylądowała na podłodze, przekształciła się w powalonego osiłka z boleśnie wykręconą za plecami ręką.
Oko nie było w stanie uchwycić, kiedy i jak Mako założył przeciwnikowi dźwignię, jednak ślepiec potrafiłby powiedzieć, kto wygrał walkę, ponieważ osiłek uderzał pięścią o ziemię, dając głośno znać, że się poddaje.
Tłum skandował entuzjastycznie:
– Mako! Mako! Mako!
Loukian uśmiechał się z triumfem, jakby sam doszedł do tego, na kogo warto było postawić pieniądze. Zaczął nawet podrywać jedną ze skąpo odzianych bukmacherek, głośno chwaląc się znajomością „krachaga”.
Co za idiota, westchnął w duchu Capri. Potem zastanowił się, ile jeszcze czasu przyjdzie mu z nim spędzić. Wynik: zdecydowanie za dużo.
***
Zdążył nawiązać wiele ciekawych znajomości, a zważywszy na to, że był małomówny i uprzejmie dziękował za wszelki alkohol, a tym bardziej za narkotyki, stanowiło to nie lada osiągnięcie. Powoli zaczynał też rozumieć, dlaczego Loukian chciał zobaczyć podziemne walki. Główną atrakcją wieczoru miało być starcie zwycięzców, którzy zgłoszą ku temu chęć, i niejakiego Draaka. Ludzie nazywali go Smokiem i wielu dodawało żartem, że lokal jest właśnie jego jamą.
To tłumaczyło imponującą wielkość areny, musiała się tam zmieścić pokaźna gromada zawodników. Ale przed Caprim objawiało się zgoła ciekawsze zagadnienie – między ludźmi krążyła plotka, jakoby Draak był nieśmiertelny. Ponoć przeżył już dwieście lat i każda rana goiła się na nim błyskawicznie. A Capri dobrze znał kogoś, kto miał bzika na punkcie osiągnięcia nieśmiertelności. Zresztą znał wielu takich ktosiów.
Niemal każdy genokrata uważał się przynajmniej za półboga i żaden nie mógł się pogodzić z tym, że kiedyś umrze.
***
W następnej walce miał wziąć udział jakiś pechowiec – nie dosyć, że wygnany z innego miasta-państwa Nowej Hellady, to jeszcze rudy i zrobotyzowany. Z drugiej strony nie wyglądał, jakby się poddał złemu losowi. Co prawda pożegnał się z dawnymi przywilejami, a przez utratę ręki trafił do najrzadszej, w niektórych kręgach ogromnie pomiatanej grupy proteziarzy. Jakoś jednak zdobył fundusze na zastąpienie utraconej kończyny zaawansowaną repliką. I przeżył. Nie dał się.
Capri bez zastanowienia kazał Loukianowi postawić na cyborga wyższą kwotę. Takiego człowieka musiała cechować niezwykła wola przetrwania.
To był ostatni pojedynek przed wielkim finałem. Przeciwnikiem rudego wygnańca okazał się szczurowato wyglądający chudzielec z mocno podkrążonymi oczami.
Szybko się okazało, że główną i właściwie jedyną bronią szczurowatego były puste groźby i niewymyślne obelgi. Chuderlak – czasami dosłownie, czasami w przenośni – pluł na przeciwnika, za wszelką cenę unikając bliskiego starcia. Po ciągnącej się w nieskończoność pogoni jego szyja wylądowała wreszcie pomiędzy kleszczami stalowej pułapki. Mechaniczne ramię chrobotało złowrogo, gdy uśmiechnięty cyborg zastanawiał się głośno, czy nie zacisnąć mocniej uchwytu. Szczurowaty pobladł, zaharczał, a potem stracił przytomność. Na własne szczęście. Inaczej mógłby pobrudzić arenę ze strachu, natomiast wątpliwe było, że sprzątaczka wyczyściłaby to dokładnie. O ile w ogóle.
W końcu przyszedł czas na wielki finał. Głosy na widowni zawyły potępieńczo, przekrzykując się w rokowaniach i stawianych kwotach. W przypadku Smoka zakłady wyglądały inaczej – zgadywano, ile kto wytrzyma.
Nikt nie miał wątpliwości, kto wygra.
II. Wejście smoka
Draak cierpliwie czekał, aż cielaczki – jak nazywał w myślach śmiałków, którzy postanowili stawić mu czoła – zostaną wprowadzone do zagrody. Potem wyszedł do nich, szczerząc radośnie kły. Potężne, pokryte łuską ramiona rozłożył szeroko i zaryczał razem z tłumem. To była jego widownia: trzy piętra żądnych jatki ślepi, trzy kręgi wykrzywionych dziko mord. A cielaczki? Stały i czekały grzecznie na jego pierwszy ruch, w końcu tutaj liczył się czas.
Dzisiaj drużyna nie była liczna: jakiś typowy osiłek, rogaty karzeł, zamaskowany wojownik z warkoczem, kobieta o kocich rysach, wyginający się dziwnie akrobata oraz rudy cyborg z ciemnymi znamionami na piersi i na jednej z rąk.
Trupa cyrkowa jak się patrzy.
Draak wykręcił złożone razem dłonie, aż kosteczki chrupnęły, następnie podobnie zrobił z karkiem. Gdy skończył już ostentacyjne rozciąganie się, utkwił spojrzenie w cyborgu i ruszył powoli w jego stronę, ale rudzielec ani drgnął. Za to reszta śmiałków umknęła ostrożnie, zostawiając pierwszą ofiarę na pożarcie bestii.
Zawsze to samo, westchnął w duchu Smok. Gdyby zajął się cyborgiem, pozostali rzuciliby mu się na plecy, a przecież rudzielec wykazał się nie lada jajami. Tak nie będzie, zdecydował. Proteziarza zostawi sobie na deser.
Błyskawicznie dopadł do człowieka gumy o nieokreślonej płci i walnął na odlew. Okazało się, że mimo ogromnej giętkości akrobata, zamiast odbić się od krat niby kauczukowa piłeczka, tylko padł na ziemię, zemdlony. To było rozczarowujące.
W tym czasie ktoś wspiął się Draakowi na plecy i otoczył jego szyję nogami. Wielki deformanta rechotał w najlepsze, gdy Mako próbował skręcić mu kark.
– To łaskocze!
Sięgnął nad siebie i wbił pazury w łydkę przeciwnika, a tamten jęknął z bólu, szarpiąc się nerwowo.
Potem Mako tylko pogorszył sprawę, próbując uciec. Smok przecież puściłby go po chwili, ale wojownik szarpnął się gwałtownie i krwawiąc obficie, przeturlał po ziemi. Później chwycił się za rozoraną nogę i zastygł już w takiej pozycji.
Draak nie zdążył odciągnąć rannego poza arenę. Wcześniej kocica spróbowała wydrapać mu oczy, więc złapał za luźną skórę na karku przeciwniczki i potrząsnął nią energicznie.
– Miau czy nie miau, oto jest pytanie! – wrzasnął, ciskając ją pod ogrodzenie, jakby nic nie ważyła.
Tymczasem rogaty karzeł z osiłkiem stworzyli niejaki sojusz. Jeden zachodził Draaka z lewej, drugi z prawej strony. Mikrus z ciekawością przyglądał się jego kroczu, co wcale a wcale nie przypadło Smokowi do gustu. Ba, można by powiedzieć, że poczuł się niezręcznie, wręcz wstydliwie, niczym panna na wydaniu, której potencjalny małżonek bezczelnie waży cycki! Oho, tak nie będzie.
Błyskawicznie dopadł karła i chwycił jeden z tycich rogów, by zakręcić nim przed sobą. Kręcił i kręcił, aż mikrus zapaskudził mu przedramię. Rozeźlony Draak odrzucił przeciwnika na bok i złapał ogłupiałego mięśniaka za brodę, by wytrzeć nią wymiociny. Zarost mężczyzny nadawał się do zadania idealnie, ściągając brud jak druciana szczotka.
O dziwo cyborg, zamiast szykować się do ataku, pomagał Makowi. Z urwanej nogawki od spodni zrobił prowizoryczny opatrunek i właśnie wiązał go na łydce rannego. Smoka to tak zszokowało, że aż przystanął, gapiąc się na obu, jakby zaczęli latać.
– Przyszedłeś tu walczyć czy niańczyć innych?
– Spokojnie, mam wytrzymać aż osiem minut. – Cyborg zerknął na wyimaginowany zegarek i stwierdził: – Zmitrężyłeś jakieś pięć, więc, cóż… jeszcze trochę czasu mi zostało. Cierpliwości.
Draak roześmiał się, prezentując imponujący garnitur uzębienia.
– Lubię cię. – Nachylił się, spinając potężne uda do skoku. – Ale nie dam ci tych ośmiu minut.
Wystrzelił w powietrze i wzburzając tumany kurzu, wylądował w miejscu, gdzie chwilę wcześniej znajdowali się warkoczyk oraz cyborg. Ten pierwszy ledwie zdołał się odczołgać kawałek, a sądząc po bladości skóry i niepewnej minie, niebawem miał zemdleć. Rudzielec z kolei wciąż grał na zwłokę. Okrążał Draaka, tak by zawsze pozostawać za jego plecami, zapomniał jednak o ogonie, którym deformanta nonszalancko podciął mu nogi. Potem Smok dał upust skrywanej głęboko litości i zamiast bezpardonowo rozsiąść się na leżącym oponencie, wcisnął go sobie pod pachę. Sztuczne ramię stawiało zaciekły opór, ale coś w środku jęczało i chrobotało żałośnie, wróżąc rychłą śmierć przeciążonym mechanizmom.
Nagle Draak wpadł na pomysł.
– Mam propozycję – wymruczał cyborgowi do ucha. – Bo widzisz, ludzie lubią, jak się coś rozpada. Może urwę ci twoją zabawkę, ale w zamian zafunduję nową? A z tą będę igrał tak długo, że przegapię, kiedy minie, hmmm, powiedzmy… jakieś osiem minut? Co ty na to?
Rudzielec wydał z siebie zduszone: „Chyba nie mam wyboru”. Najwyraźniej zrozumiał, jak szczodrą ofertę właśnie mu złożono, po minie jednak nie dało się tego ocenić. Był cały czerwony na twarzy i zaciskał powieki z wysiłku.
– No, to mamy umowę – potwierdził Draak.
Potem złapał za stalowy łokieć oraz przeciwległe ramię rudzielca, przytulił go do siebie jak ukochane dziecię i zaczął ciągnąć za sztuczny staw. Tłum natychmiast zawył z uciechy, a cyborg szarpnął się panicznie.
– Zdrowej ręki mi nie urwij!
– Masz słowo Smoka!
Sploty syntetycznych mięśni rwały się niczym jedwab, włókno po włóknie, żyła za żyłą, a metalowe łączenia pękały jak zapałki. Nagle zapiszczał przeciągły alarm, lecz równie szybko zdechł, gdy abiotyczna kończyna zawisła w pazurach Draaka. Smok ziewnięciem dał do zrozumienia, że jest już znudzony cyborgiem i „nie zauważył”, że kończący cios był za słaby, by ogłuszyć tamtego.
W radosnym ferworze zaczął przechadzać się po arenie, machając w górze urwaną ręką. To było trofeum z dzisiejszej walki, nagroda dla spragnionej krwi hordy. A kiedy już uznał, że osiem minut na pewno minęło, odwrócił się od niechcenia i udał zaskoczenie. Ze zmarszczonymi brwiami spojrzał w stronę wciąż trzymającego się na nogach cyborga. Jego zielone oczy rozszerzyły się w całkiem prawdziwej trwodze, gdy Smok ruszył do szarży. Rudzielec machał pozostałą mu ręką, próbując przekrzyczeć wszechobecny jazgot, ale Draak udawał, że nie rozumiał, o co tamtemu chodziło. Kapitulacja nie była opcją! Przedstawienie musiało trwać, a pokojowy finał to żaden finał.
Kiedy wreszcie ostatni ze śmiałków padł na ziemię, wiwaty osiągnęły punkt kulminacyjny. Draak żył dla takich chwil. Unosząc zaciśnięte pięści wysoko, skandował razem z tłumem własne imię. Może to dosyć pompatyczne, przemknęło mu przez głowę, ale do diaska, był Smokiem! Należało mu się nieco podziwu.
Forum grało dla niego muzykę uwielbienia, a on chłonął każdą nutę. Aż nagle tę piękną melodię zakłóciło natrętne buczenie komara. Smok odszukał wzrokiem owada i warknął:
– Cisza! Cisza, mówię!
Część widowni posłusznie umilkła, reszta pod wpływem kuksańców i pięści sugestywnie wciśniętych między żebra również zamknęła usta.
– Ty! – huknął Draak, zakrzywionym paluchem wskazując szpakowatego mężczyznę na środkowym piętrze areny. – Powtórz to.
Nieznajomy wyprężył się chełpliwie.
– Powiedziałem, że jeśli staniesz do walki z moim podopiecznym… – Otoczył ramieniem stojącego obok chłopaka, a ten zrobił minę, jakby zebrało mu się na wymioty. – Jeśli tak się stanie, to będziesz miał szansę wzbogacić się o okrągłe pół miliona.
Draak wydał z siebie gardłowy pomruk.
– A ile ten twój młody czempion ma ze mną wytrzymać?
Szpakowaty oburzył się demonstracyjnie.
– Wytrzymać? – Pokręcił głową niczym nauczyciel karcący tępawego ucznia za złą odpowiedź i cmoknął głośno. – Oczekuję, że z tobą wygra!
III. Serce koziorożca
– Nie zrobię tego, ty zadufany w sobie czyściochu.
Genokrata wygłosił już swoją niedorzeczną propozycję i ustalił ze Smokiem termin walki. Capri dotąd milczał, jednak gdy tylko nadarzyła się okazja, wyciągnął Loukiana na zewnątrz i rzucił nim o ścianę Jamy. Kolorowy neon mrugał złowróżbnie nad ich głowami, kiedy Capri powtórzył spokojniej:
– Nie zrobię tego.
Przez moment ciężkiej ciszy mierzyli się spojrzeniami, a potem genokrata wybuchnął drwiącym śmiechem.
– Potrząśnij jeszcze raz tą magiczną bilą, którą chowasz pod czaszką, młody. – Pozorna wesołość, jak zawsze, nie obejmowała jego błękitnych oczu. – Nikt nie zdołał przelać krwi Smoka, a ktoś musi, więc zrobisz dokładnie to, co ci każę. Inaczej powiem twojemu ojczulkowi, że wzięła mnie ochota na takiego zadziornego efeba jak ty. W końcu pederastia to najwyższa forma miłości. – Loukian wyciągnął dłoń, jakby chciał musnąć policzek Capriego, ale ten nawet nie drgnął. Po chwili genokrata cofnął palce. – Wystarczy przeznaczyć odpowiednią sumę na te jego eksperymenty, a odda mi każde ze swoich dzieci. I dobrze o tym wiesz.
Capri zmrużył oczy. Loukian przesadzał, jak zresztą każdy człowiek, który próbował kogoś zastraszyć. Gdyby tylko zechciał, na pewno mógłby sprawić mu dużo kłopotów, ale nie takiej natury, więc chłopak odparł spokojnie:
– Nie, nie sądzę. Ojciec nie pozwoliłby mnie skrzywdzić. Nie ryzykowałby, że tym sposobem popsuje moją magiczną bilę. – Z jawną kpiną postukał się palcem w ciemię.
Genokrata zmarszczył brwi. Chyba dotarło do niego, że Capri nie blefował, zaraz jednak rozpogodził się i wzruszając ramionami, zmienił taktykę:
– W takim razie zażądam tej twojej siostrzyczki. Tej, która zawsze za tobą łazi. Pisces, zgadza się?
Capri drgnął nerwowo. Dostrzegłszy to, Loukian wyszczerzył się triumfalnie.
– Tak, dokładnie – ciągnął. – Brałem ją już raz, czemu nie wziąć znowu? Dziewczyna jest nieudanym eksperymentem, twój ojczulek nie okaże litości. – Przysunął się do Capriego na tyle blisko, by chłopak poczuł ciepło jego oddechu na twarzy, i wyszeptał: – Zerżnę ją, a potem oddam… nie wiem, ochroniarzowi? Albo lepiej: sprowadzę mutola z największym kutasem, jakiego ten świat widział. Twoją malutką Pisces rozerwie na strzępy. Pamiętaj… – rzekł głośniej, nonszalancko opierając się o ścianę. – Wystarczy tylko odpowiednia suma.
Capri wbił wzrok w ziemię. Nie sprawdził, czy groźba Loukiana by się spełniła. Nie miał odwagi.
***
Smok zaciągnął się cygarem i położył nogi na biurku, prezentując gościom skórzane buty ze specjalnymi otworami na pazury. Z głośników pod sufitem leciała muzyka, jakieś staromodne gitarowe brzmienie. Na ile Capri był w stanie stwierdzić, nawet bardzo staromodne.
– Będę używał noża – oznajmił.
Siedział naprzeciw Draaka, czując za plecami obecność wielce zadowolonego z siebie Loukiana.
– Normalnie nie pozwalamy wnosić broni – odparł tubalnym głosem Smok. – Ale jak tak na ciebie patrzę, chłopcze, to współczucie wywraca mi wszystkie żołądki. Dostaniesz nóż, tylko swojego nie próbuj przeszmuglować. – Zakręcił ostrzegawczo dymiącym cygarem. – Nie chcę żadnych sztuczek z maczaniem ostrza w truciźnie czy innych tego typu gównach.
Capri przyjął warunek.
– Jeszcze jedno – dodał po chwili. – Przed walką, ale już po wejściu na arenę, będę potrzebował trochę czasu.
– Po co? – spytał Draak, nie kryjąc zaskoczenia.
– Żeby pomyśleć – odparł szczerze Capri.
Miał zamiar jeszcze dziś zacząć zbierać dane o wielkim deformancie. Ba, przeczyta wszystkie legendy o smokach, które zdoła znaleźć, ale chwila wytchnienia zaraz przed starciem powinna zapewnić mu dodatkową przewagę.
Draak wyglądał na pewnego siebie. Nie, nie tylko to. On naprawdę mu współczuł. Cóż, bazując wyłącznie na powierzchownej ocenie, Capri również nie dawałby sobie wygórowanych szans na wygraną.
– Dobrze, chłopcze – mruknął tamten gardłowo. – Dostaniesz dwie minuty. Będziesz mógł się namyśleć do woli.
Capri skinął głową w podziękowaniu, ale zachował milczenie, już teraz dając sobie czas na analizę.
Ogromne cielsko Draaka pozornie wyglądało na całkiem dobrze osłonięte. Łuski wyrastały mu z ramion, ciągnęły się po grzbiecie i pokrywały wszystkie kończyny, ale twarz i klatka piersiowa deformanty były pozbawione jakiegokolwiek pancerza. Szyja również. Z kolei zgrubienia na nieco gadziej, choć wciąż bardzo ludzkiej fizys oraz łysej czaszce tak naprawdę nie mogły dawać znaczącej ochrony.
Capri już wcześniej zauważył, że łopatki giganta były dziwnie przerośnięte i wykrzywione. Trochę przypominały mu kikuty po utraconych skrzydłach. To było bardzo naiwne skojarzenie, więc tak naprawdę nie widział w nich żadnego zagrożenia, a wręcz potencjalną ułomność. Poza tym Draak miał jeszcze ogon, ale tego wystarczyło zgrabnie unikać, nie zapominając, że za plecami deformanty też nie było bezpiecznie.
Podsumowując, niezaprzeczalnie najgorsze pozostawały kły oraz pazury. Właściwie to Smok nie powinien był używać ich podczas walki, skoro tak restrykcyjnie traktowali tutaj broń.
– Coś jeszcze, chłopcze? – odezwał się, przerywając ciszę.
Capri nie rozumiał, co przeszkadzało ludziom w jego milczeniu. Dlaczego nie potrafili wytrzymać choćby pięciu minut? Co takiego kryło się w atmosferze spokoju, że wszyscy wariowali po chwili?
– Nie, raczej…
– To ma być walka do krwi – wtrącił obcesowo Loukian. – Nie jakieś durne przedstawienie, jak to, które odstawiłeś z cyborgiem.
Smok zmarszczył czoło.
– Twój trener jest bardzo spostrzegawczy, co, chłopcze?
W trakcie wypowiedzi nawet nie zerknął na genokratę. Z pionowych źrenic nietrudno było wyczytać, kogo tak naprawdę miał na myśli.
– I silny – odparł Capri, a żeby rozwiać ewentualne wątpliwości, dodał: – Zna się na krachaga.
„Trener” entuzjastycznie potwierdził.
***
Leżał i się martwił. Jak mógł nie przewidzieć zamiarów Loukianosa? Czasami tłumaczył sobie, że genokrata wcale nie zamierzał zmusić go do walki z Draakiem. Że w ostatniej chwili wpadł na ten – zapewne w swoim mniemaniu genialny – pomysł. Teraz Capri miał dwa tygodnie, żeby wymyślić, w jaki sposób pokonać Smoka.
Nie powinien był marnować czasu, nie powinien był tu w ogóle przychodzić.
– Nie śpisz, prawda? – Usłyszał w ciemności szept Pisces i poczuł, jak siostra wierci mu się pod ramieniem. – Nie udawaj. Poznaję po oddechu, że nie śpisz.
Bez słowa pocałował ją w czoło.
– Zastanawiałam się… – podjęła, gdy wciąż milczał. – Czemu nagle zmieniłeś zdanie? Wiem, że mam idealny tyłek, a cycki też niczego sobie, ale wcześniej jakoś tego nie zauważałeś. Co się stało, braciszku? Wyliczyłeś, że ulegniesz mi prędzej czy później?
– Dokładnie tak – skłamał.
Wolał nie mówić, że już od dawna podzielał jej uczucia i jak dotąd po prostu się powstrzymywał. Wypominałaby mu to do końca życia.
– I co? Kazirodztwo już cię nie brzydzi? – drążyła uparcie.
To nigdy nie było kłopotem. Pisces nie rozumiała, że rzucając kamieniem w tłum, mogłaby trafić kogoś bliżej spokrewnionego ze sobą. Nigdy nie chciała przyjąć do wiadomości, że byli rodzeństwem tylko z powodu jakiegoś prawnego paradoksu.
Nie. Problem stanowił zmaltretowany umysł dziewczyny. Capri nie wiedział, co dokładnie jej dolegało, ale podejrzewał, że ojciec testował na niej swoją teorię dualizmu psychicznego. Bodajże dopiero najnowsze Gemini okazały się w tej materii sukcesem, co mogłoby tłumaczyć, dlaczego Pisces była uznawana za „nieudany eksperyment”. Dwiema osobami dzielącymi wspólne ciało z pewnością trzeba było się urodzić, inaczej w grę wchodziła jedynie choroba psychiczna, zaś siostra Capriego była niezaprzeczalnie chora. Co, razem z jej głównym talentem, stanowiło dosyć niepokojące połączenie.
Krótko mówiąc, Capri tłumił swoje pragnienia, bo nie chciał zranić Pisces. Bał się naruszyć delikatną barierę separującą ją od szaleństwa, a już raz widział, co się dzieje po jej przełamaniu, i nie miał najmniejszej ochoty oglądać tego znowu. Do dziś po nocach śnił mu się czarny kociak, którego nie zdołał odratować po tym, jak siostra żywcem obdarła go ze skóry.
– Czemu znowu milczysz? – burknęła z wyrzutem i obróciła się do Capriego plecami. – Już mnie nie kochasz, tak?
Objął ją pod piersiami i złożył delikatny pocałunek na karku.
– Kocham – mruknął cicho. – Jasne, że kocham.
Jego ręka przesunęła się sama, szorstkie od wspinaczki palce przejechały po gładkim brzuchu. Pisces westchnęła, gdy brat znowu poruszył dłonią. Podniecenie gwałtowną falą przetoczyło się wzdłuż kręgosłupa, by po dotarciu do mózgu zmyć wszelkie zmartwienia. Capri coraz śmielej pieścił drobne ciało siostry, aż wreszcie schwycił ją za biodra i wziął od tyłu.
Jednak później, kiedy zaspokojona usnęła mu w ramionach, natrętne myśli wróciły.