- W empik go
Żołnierz królowej Zanzibaru - ebook
Żołnierz królowej Zanzibaru - ebook
Jacek Przypadek ma chwilowy kryzys, bo okazało się, że nie wszyscy ludzie są banalnie przewidywalni. Jednak gdy stary przyjaciel Jacka prosi go o odnalezienie ukochanej, ten bez wahania rusza mu na pomoc. Dzięki temu poznaje warszawskie środowisko bezdomnych zbieraczy złomu, w tym niedoszłą królową Zanzibaru. Przy okazji rozwiązuje sprawę, w której wszyscy chcą być winni, oraz odkrywa, kto stoi za zabójstwem podfruwajki brązowonosej.
Wszystko to mu się udaje, gdyż łączy w sobie przenikliwość Sherlocka Holmesa z łobuzerskim wdziękiem porucznika Borewicza i irytującym charakterem doktora House’a. Ta wybuchowa mieszanka powoduje, że może liczyć na sympatię wielu kobiet i szczerą nienawiść rosnącej rzeszy swoich wrogów, którzy za jego sprawą trafili za kratki.
„Żołnierz królowej Zanzibaru” to kolejna powieść z cyklu doskonałych komedii kryminalnych, w których nic nie dzieje się przypadkiem, a wszystko dzieje się z Jackiem Przypadkiem!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67084-80-2 |
Rozmiar pliku: | 823 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żołnierz królowej Zanzibaru
Słońce wschodziło krwawo nad bemowską prerią. Pierwsze promienie lizały czubki zrudziałych traw, wpadły też do zbitego z dykty wigwamu, gdzie spał Winetu. Przez jego fioletową twarz, pooraną bruzdami doświadczenia, przebiegł grymas niezadowolenia, że ktoś próbuje przerwać mu drzemkę, podczas której czuł, że jest szczególnie blisko Manitou. Dlatego Wielki Wódz próbował przegonić gestem dłoni natręta, biorąc go za niesforną muchę. Nic to jednak nie dało i uparty promyczek wędrował po jego twarzy, przesuwając się po policzku w stronę oka. A gdy już tam dotarł, podniósł prawie natychmiast powiekę Winetu.
Wielki Wódz mruknął i chciał się podnieść, chwytając ręką za brzeg krzesła. Syknął z bólu i spojrzał zdziwiony na dłoń. Była rozcięta, choć niezbyt głęboko, bo nie zauważył śladów krwi. Przez chwilę zastanawiał się, skąd się wzięła rana, ale z wczorajszego wieczoru niewiele pamiętał.
Usiadł na łóżku, oblizał spierzchnięte wargi i rozejrzał się za czymś, co mogłoby ugasić jego pragnienie. Dostrzegł plastikową butelkę, chwycił ją i przechylił tak, aby jej zawartość jak najszybciej znalazła się w jego gardle. Srodze się jednak zawiódł, gdyż mimo że butelka była niewątpliwie wypełniona czymś przezroczystym, to owo coś nie miało zamiaru jej opuścić. Nie była to bowiem woda ognista, lecz jedynie zwykła kranówa, i nocny przymrozek sprawił, że zmieniła swój stan z ciekłego na stały.
– Old Spejs – mruknął zły Wielki Wódz. – Old Spejs, jest coś do picia?!
Odpowiedziała mu cisza. Winetu zwlókł się więc ze swojego legowiska i spojrzał w kąt wigwamu, gdzie zwykle sypiała Old Spejs. Teraz leżała tam jednak tylko gazeta, z której krzyczał tytuł na pierwszej stronie: „GENIALNY DETEKTYW CZY AMATOR CUDZYCH ŻON?”.
– Gdzie ją znowu poniosło?!
Winetu bardzo nie lubił, gdy jego squaw gdzieś się zapodziewała. Szczególnie rano, kiedy potrzebował świeżej strawy, której sam nie był w stanie sobie przyrządzić, lubił ją mieć pod ręką. I nie znosił, jak znikała gdzieś nagle. Teraz miał tylko nadzieję, że po prostu nie chciała go budzić i wyskoczyła po poranne zakupy.
Sięgnął po swój traperski płaszcz zrobiony z lisich skórek, wart wiele kolorowych szkiełek. Nie lubił w nim chodzić, niemniej chłód wewnątrz pomieszczenia dawał wyobrażenie ziąbu panującego na zewnątrz. Dlatego opatulił się szczelnie i wyszedł przed swój wigwam z dykty. Gdzieś w oddali zamajaczyła postać Saganka, wiernego druha niejednych łowów, który niknął między domami osiedla jednorodzinnych domków. Winetu chciał nawet za nim krzyknąć, ale tamten był już zbyt daleko.
Spojrzał na stojący obok wejścia do wigwamu wózek, na którym leżały upolowane wczoraj wspólnie z Old Spejs trofea: popsuta krajalnica, kilkanaście starych kołowrotków wędkarskich i największa zdobycz, gruby zwierz, czyli pralka. Wielki Wódz przyjrzał się im uważnie i mruknął pod nosem:
– Cholera, przecież nie wychodziłaby na zakupy bez portmonetki! – Kopnął ze złością wózek. – A Michorowski nie da jej niczego na kredyt. Ostatnio się z nim zresztą pokłóciła. To gdzie ona jest? A może polazła do przychodni doktora Tomaszyma? Mówiła, że gorzej się czuje. Ale chyba już tam była przedwczoraj. – Winetu rozejrzał się z niepokojem. – Żeby tylko coś jej się nie stało. Makbetka jest na nią cały czas cięta, a wczoraj się tu kręciła w okolicy. A może ją zabrali ci... z Krainy Wiecznych Łowów? – Ta myśl zmroziła go jeszcze bardziej niż chłodne powietrze i mimo lisiego płaszcza, okrywającego jego ciało, przeszył go dreszcz.
Wrócił do wigwamu i zaczął energiczne przetrząsać wszystkie zakamarki w poszukiwaniu resztek jakiejkolwiek wody ognistej. Ale ostatni wieczór sprawił, że jej zapas uległ wyraźnemu wyczerpaniu. Dlatego ruchy Winetu były coraz bardziej nerwowe, a nawet jedna bezczelnie pusta butelka rozbiła się przy tej okazji. Kopnął resztki szkła pod szafkę i dopiero wtedy dostrzegł, że leży na niej kartka. Wziął ją do ręki i ujrzał słowa skreślone drżącą ręką. I choć przed chwilą miał wrażenie, że w ustach ma Saharę, to teraz dodatkowo poczuł, że wieje na niej przeraźliwie silny, suchy wiatr.
– Muszę zmienić swoje życie. Odchodzę na zawsze. Nie szukaj mnie... – powtórzył niemal bezgłośnie przeczytane słowa.
Mecenas Fryderyk Przypadek z przerażeniem spojrzał na bałagan, który Jacek pozostawił po sobie w łazience. Lustro jak zwykle było spryskane drobinami pasty do zębów. Skarpety nie znalazły się w koszu na brudne rzeczy, tylko leżały porzucone na podłodze koło pralki. Obok nich, zamiast w śmietniczce, leżał kartonik po kostce mydła, którą jego syn odpakował tego ranka.
– On się nigdy nie zmieni – westchnął ciężko mecenas i schylił się po skarpetki. Kiedy wyrzucił też puste opakowanie po mydle, wziął do ręki ściereczkę i zaczął pracowicie czyścić lustro. Robił tak każdego dnia od ponad dwóch miesięcy, od chwili gdy musiał się wprowadzić do Jacka. Nic dziwnego zatem, że miał tego powoli dość i kiedy łazienka lśniła już czystością, z bojową miną poszedł do kuchni, gdzie jego syn kończył jeść śniadanie.
– Tak, wiem, w łazience zostawiłem bałagan – przywitał go Jacek, nie odrywając wzroku od gazety. Ta konieczność lektury przy jakimkolwiek posiłku była kolejną cechą syna, która irytowała pana Fryderyka, bo jego zdaniem kulturalni ludzie nigdy czegoś takiego nie robią.
– I co z tego, że wiesz?! Nie mógłbyś choć raz po sobie posprzątać?!
– Po co?
– Żeby nie mieć tego całego bałaganu!
– Ależ ja go nie mam. Moje mieszkanie jest codziennie wysprzątane do czysta.
– Tak, bo ja to robię.
– I co z tego? – Jacek wzruszył ramionami. – Liczy się efekt.
– To jak w ogóle tu mieszkałeś, kiedy mnie nie było?! Zatrudniałeś sprzątaczkę?
– Sprzątałem sam.
– Nie wierzę. Gdyby tak było, to choć raz byś posprzątał...
– Że się powtórzę: po co miałbym sprzątać, skoro wiem, że ty to zrobisz? To nieracjonalne. Tak, wiem, zaraz powiesz, że powinienem się wstydzić, że ojciec za mnie sprząta. Na pewno cię nie rozczaruję, gdy powiem, że wcale się tego nie wstydzę. Co więcej, robię to dla ciebie, żebyś nie czuł, że jesteś na utrzymaniu syna i dzięki temu, że coś robisz, zapracowujesz na możliwość mieszkania ze mną. Taka uwaga oczywiście cię zezłości, bo to w końcu mieszkanie po twojej matce. Wobec tego odpowiem ci, że dała je mnie, więc nie masz do niego żadnego prawa. – Jacek chciał zakończyć swój wykład, zasłaniając się płachtą gazety, ale pan Fryderyk chwycił go za dłoń.
– A skąd ty to wszystko niby wiesz?!
– Bo ludzie są banalnie... – urwał, bo przypomniało mu się, że obiecał sobie już jakiś czas temu nie używać ulubionego dawniej zwrotu. – Bo ty jesteś banalnie przewidywalny.
– Nie myśl sobie, że mnie tym obrazisz. Każdy rozsądny człowiek jest banalnie przewidywalny, bo robi to, co nakazuje mu właśnie rozsądek. A to nie moja wina, że muszę tu tkwić. Gdyby nie to, że tak podle porzuciłeś Malwinę, a ona postanowiła to pomścić na mnie, nadal mieszkałbym z twoją matką.
– Gdyby słowo „wierność” mieściło się w twoim światopoglądzie...
– Przestań mnie pouczać, bo nie masz do tego prawa! Myślisz, że nie wiem, że ty tak samo jak ja... no, że ty też... no wiesz... – mimo liberalizmu poglądów pewne sformułowania w stosunku do syna nie przeszłyby przez usta pana Fryderyka, dlatego musiał poważnie się zastanowić, jak ująć swoje myśli – ...że ty tak jak ja zmieniasz partnerki?
– Ale żadnej z nich nie ślubowałem miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej.
– Synku, w tym roku kończysz trzydzieści jeden lat. – Mecenas Przypadek spojrzał z politowaniem na Jacka.
– I uważasz, że w tym wieku nie wierzy się już w takie rzeczy?
– Lepiej bym tego nie ujął. Dlatego bądź łaskaw mnie nie umoralniać, zajmij się raczej jak najszybszym przekonaniem matki, żeby przestała się upierać i pozwoliła mi wprowadzić się z powrotem.
– Na razie przekonałem ją, żeby wymieniła wszystkie zamki w drzwiach, abyś nie usiłował wprowadzić się na siłę.
– Co?! Jak mogłeś?! To ja się tak zawsze starałem, żeby ci było jak najlepiej, a ty mi takie rzeczy robisz?!
– Ty, tato, zawsze się starałeś, żeby tobie było jak najlepiej. I powinieneś się cieszyć, że pozwoliłem ci przez jakiś czas mieszkać ze mną, zanim sobie coś wynajmiesz, bo jakbyś zobaczył rachunek z hotelu za te dwa miesiące, tobyś umarł na zawał serca. Ale wolałbym, żebyś już nie nadużywał mojej gościnności.
– Jak to?! Wyrzucasz mnie?!
– Wiele razy dawałem ci to delikatniej do zrozumienia. Skoro nie dałeś rady tego zrozumieć...
– W porządku, zamieszkam czasowo w kancelarii.
– Tak samo mówiłeś, jak się wprowadzałeś. „Jak twojej matce nie przejdzie do nowego roku, to się na tydzień przeniosę do kancelarii. Daję jej góra dwa tygodnie na te jej fochy”. Na twoim miejscu poszukałbym jednak czegoś na stałe.
– Nie ma takiej potrzeby. Twojej matce na pewno przejdzie, zobaczysz! I nie będę o tym teraz dyskutował, muszę już iść do kancelarii.
Mecenas Przypadek wyszedł na korytarz, ale nim zdołał zdjąć z wieszaka swój płaszcz, ktoś zapukał mocno i stanowczo. Nie patrząc przez wizjer, odruchowo nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Przed nim stał zwalisty, ogorzały mężczyzna, którego skóra miała lekko fioletowy odcień. Na oko musiał mieć jakieś pięćdziesiąt lat, choć twarz poorana bruzdami doświadczenia nie pozwalała dokładnie określić jego wieku. Na widok mecenasa kącik ust fioletowoskórego uniósł się w czymś, co mogło być uśmiechem, ale również grymasem niezadowolenia.
– Czy jest Ten, Który Myśli Szybciej? – zapytał swoim chropawym głosem gość.
– Kto?!
– Syn bladej twarzy. Mój kolega z klasy.
– Winetu! Wodzu! – Usłyszał niespodziewanie zza siebie pan Fryderyk.
Winetu minął zszokowanego mecenasa Przypadka i stanął naprzeciw Jacka, który nagle wyrósł za plecami ojca. Wielki Wódz nie był skłonny do okazywania uczuć, ale teraz nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Położył dłoń na ramieniu detektywa i powiedział:
– Witaj, biały bracie.
Pan Jędrzej Sakowicz ze smutkiem spojrzał w lustro znajdujące się na ścianie gabinetu jego kancelarii adwokackiej. Odbicie, które ujrzał, nie napawało go optymizmem. Oczy miał podkrążone, wzrok półprzytomny. To nie była twarz szanowanego mecenasa, który dba o to, żeby się nie przemęczać i utrzymywać dzięki temu odpowiednią formę. To była twarz pełna bólu, wątpliwości i rozterek moralnych.
A wydawało mu się jeszcze nie tak dawno, że gdy pozbędzie się ze swojego gabinetu okropnych roślin, wstawionych tam przez żonę, a uczulających go niemiłosiernie, wszystkie troski znikną. I z pewnością tak by się stało, gdyby nie rozmowa młodej sędzi z panią prokurator, którą niechcący podsłuchał jeszcze w grudniu, będąc, poniekąd, uwięziony w damskiej toalecie w sądzie. W pierwszej chwili był w tak ogromnym szoku, że absolutnie nie mógł uwierzyć w słowa, które dotarły do jego uszu. Uznał, że chyba musiał na moment zasnąć albo uderzyć głową w drzwi i stracić przytomność. Przecież to, co usłyszał, nie mogło być prawdą!
Lecz gdy przypominał sobie podsłuchaną rozmowę i towarzyszące jej okoliczności, stwierdził, że były one zbyt realne, aby mogły mu się jedynie wydawać. Nierealna wydawała się tylko treść słów wypowiadanych przez sędzię i panią prokurator. Wynikało z nich bowiem niezbicie, że jego syn, Błażej, którego od zawsze uważał za zdecydowanie gorszą wersję samego siebie, a w dodatku gawędziarza erotomana, bujającego w obłokach własnej atrakcyjności, że ten syn jest jakimś niewiarygodnym nadmężczyzną, o którym śni połowa samotnych kobiet w Warszawie!
Pan Jędrzej nie zdziwiłby się być może tym faktem tak bardzo, gdyby Błażej choć trochę przypominał jego samego. Pamiętał bowiem dobrze, jak sam w młodości był obiektem westchnień wielu pięknych dam. Wiedzę tę jednak zachowywał głównie dla siebie. I tym rzeczywiście najbardziej różnił się od syna, który o swojej atrakcyjności przez wiele lat trąbił na lewo i prawo. Choć przecież nie miał do tego najmniejszych podstaw! To znaczy tak się wydawało panu Jędrzejowi do momentu, gdy słowa dwóch młodych adeptek wymiaru sprawiedliwości zburzyły obraz świata, który w sobie pielęgnował. Popsuło mu to całe święta Bożego Narodzenia oraz początek Nowego Roku. Potem jakby się uspokoił. Nie spełniała się podsłuchana zapowiedź sędzi, która deklarowała wzięcie na wokandę sprawy prowadzonej przez Sakowicza juniora w celu zawarcia bliższej z nim znajomości. Wprawdzie pan Jędrzej nie był w stanie na razie zidentyfikować owej sędzi, ale Błażej wciąż stawał, na szczęście, wyłącznie przed męskimi przedstawicielami Temidy. Taki bieg spraw sprzyjał przypuszczeniu, że jednak to, co usłyszał, było jakąś złudą, urojeniem jego umysłu spowodowanym nieustannym wysłuchiwaniem zapewnień syna o czyhających na niego drapieżnych niewiastach.
Ale pod koniec stycznia w sądowym barku sędzia i prokurator z toalety usiadły tuż obok niego. I choć pan Jędrzej nie kojarzył ich z wyglądu, to tembr głosu wbił mu się w pamięć nadzwyczaj dobrze. Teraz zobaczył twarze, a chwilę później dowiedział się, jak się nazywają. Sędzia Kryśko i prokurator Sapkowska. Stare koszmary wróciły w jednej chwili. Na dodatek jego aplikantka, Jagna, zdawała się wciąż czynić awanse Błażejowi i wzdychać czasem na temat tego, jak to prawdziwe kobiety nie mają szansy dzisiaj spotkać prawdziwych mężczyzn!
Ktoś zapukał do drzwi gabinetu. Pan Jędrzej doskonale wiedział, kto puka z taką natarczywą delikatnością, ukrytą złością na konserwatywnego ojca, który nie pozwala mu po prostu wejść do siebie. Szybko otworzył teczkę z dokumentami, leżącą przed nim na biurku.
– Proszę.
Do gabinetu wszedł Błażej, ubrany w kolejny czarny garnitur, mający wyrażać jego smutek z racji utraconego uczucia. Jeszcze niedawno pan Jędrzej złościł się z tego powodu, uważając, że to niemożliwe, aby synem zainteresowała się jakakolwiek kobieta. Teraz dodatkowo doznawał dysonansu poznawczego, nie wiedział bowiem, jak pogodzić wiedzę o nadzwyczajnym temperamencie syna z jego flegmatycznym snuciem się po biurze.
– Tato, muszę pilnie pojechać do sądu. Zmienił się sędzia prowadzący moją sprawę.
– Kogo dostałeś? – Pan Jędrzej zesztywniał, tknięty złym przeczuciem.
– Raczej nie znasz. Nazywa się Kryśko.
Winetu miał w jednej dłoni pajdę chleba ze smalcem, którą uraczył go przed chwilą Jacek, a w drugiej – zdjęcie uśmiechniętej młodej kobiety na tle gór. Wielki Wódz lubił ją kiedyś bardzo. Była jedną z nielicznych osób, do których zwracał się, używając imienia białych ludzi. Basia. Mówił, że brzmi wystarczająco pięknie, a on sam nie potrafiłby dobrać odpowiednich słów w swoim narzeczu, by opisać jej zalety. A potem żałował bardzo, że Manitou prawdopodobnie wezwał ją do Krainy Wiecznych Łowów.
– Wciąż nic o niej nie wiadomo? – zapytał ostrożnie.
– Nie. Ale pojawiła się nadzieja.
– Naprawdę?
– Tak. Pojechała jej szukać najlepsza dziennikarka śledcza w Polsce.
– Ta, Która Nie Umie Siedzieć? – Winetu spojrzał zdziwiony na Przypadka.
– Tak, Malwina. Winetu ją pamięta?
– Mój biały brat spotykał się z nią tuż przed tym, zanim Winetu postanowił na zawsze odejść ze świata białych ludzi. Pamiętam, jak była wściekła, kiedy Ten, Który Myśli Szybciej na dobre się z nią pożegnał. Dlatego Winetu nie rozumie, dlaczego Ta, Która Nie Umie Siedzieć pojechała szukać Basi? Przecież gdy Basia wróci, to mój biały brat z nią na pewno będzie.
– A może Ta, Która Nie Umie Siedzieć liczy, że znajdzie dowód na to, że nie mam na kogo czekać? – Jacek wzruszył ramionami. – Sam nie wiem. To bardzo skomplikowane i nie mam ochoty o tym rozmawiać.
– Jak sobie mój biały brat życzy. – Winetu odstawił zdjęcie, ugryzł pajdę chleba i popił ją łykiem gorącej herbaty. Nie był to napój, którego w tej chwili najbardziej potrzebował, ale musiał się nim zadowolić. – A jeśli chodzi o Old Spejs...
– No właśnie, skąd mój czerwony brat wie, że ona naprawdę nie odeszła, żeby zacząć nowe życie? – zapytał Jacek, przyglądając się skrawkowi papieru, na którym było wypisane pożegnanie od Old Spejs. – To jej pismo?
– Nie widziałem wielu słów skreślonych jej ręką.
– A kiedy ona zniknęła? Ta kartka wygląda jakby swoje przeszła.
– Ten, Który Myśli Szybciej ma rację. Mam ją już w kieszeni od... – Wielki Wódz przez chwilę szukał w głowie odpowiedniego określenia czasu, który upłynął od zaginięcia Old Spejs, a nie znajdując nic lepszego, dokończył: – Ta kartka jest u mnie od początku zimy.
– Czyli to już trzy miesiące. To dlaczego dopiero teraz Wielki Wódz przychodzi do mnie?
– Tak w pierwszej chwili to się przestraszyłem. Ale potem pomyślałem, że przecież ona nie miałaby gdzie odejść i sobie ze mnie żartuje. No bo gdzie by poszła? Jak ją wzięli do tego głupiego programu w telewizji, to ją ojciec z matką wyklęli na wieki, że niby rozpustnica z niej jest. A ona się nawet rozebrać nie zdążyła, bo ją od razu wywalili z tego show.
– To dlatego Winetu nazwał ją Old Spejs?
– Nie lubiła tego. Wolała, jak mówili do niej Gwiazdeczka. Myślała, że oni tak serio. Nie rozumiała, że ludzie to fałszywe świnie i są... jak to mówił Ten, Który Myśli Szybciej?
– Banalnie przewidywalni. Teraz już tak nie mówię.
– Dlaczego?
– Powiedzmy, że ktoś mnie jednak czymś zaskoczył. Dlatego chwilowo nie jestem już detektywem.
– Ten, Który Myśli Szybciej zadziwia mnie. – Winetu spojrzał surowo na Jacka, jego wzrok wyrażał raczej rozczarowanie niż zdumienie. – Jedna mała porażka i mój biały brat składa broń?
– Od początku nie przepadałem za tym fachem. Zacząłem to robić, żeby pomóc sąsiadce, a potem, żeby zarobić na remont mieszkania, które komuś wynajmuję. A potem... Potem, żeby coś jeszcze.
– A teraz?
– A teraz wyremontowałem mieszkanie i kupiłem następne. Nie muszę być detektywem, bo mam z czego żyć.
– Mógłbym dobrze zapłacić. To znaczy przy sobie nie mam, niemniej jak będzie trzeba...
– Dlaczego mój czerwony brat chce mnie obrazić? Czy naprawdę sądzi, że przyjąłbym od niego zapłatę?
– Nie jestem żebrakiem.
– Ale jesteś przyjacielem. Jedyne, czego mogę od Wodza wymagać, to żebym mógł go znaleźć w każdej chwili.
– Ja nigdy nie wiem, gdzie jutro złożę głowę.
– Mam na to pewien sposób. – Przypadek uśmiechnął się tajemniczo. – Na razie niech Winetu mi opowie, jak dotąd szukał Old Spejs.
– Jak zrozumiałem, że jej zniknięcie nie jest żartem, to się przestraszyłem i... wypiłem morze wody ognistej. Manitou zabrał dużo dni z mojego życia. Nie wiem dokładnie ile. Jak już wytrzeźwiałem, to poszedłem na policję, choć nawet nie wiedziałem, czyje zaginięcie zgłosić. Z dawnego życia znałem tylko jej imię. Jolka. To za mało. Chciałem pójść do ojca. Mojego ojca. Uznałem jednak, że to bez sensu. Pan redaktor i tak nigdy mi nie pomógł. Ale jak o nim pomyślałem, to przypomniała mi się gazeta. – Wyjął z kieszeni kawałek zadrukowanego papieru. – Old Spejs czytała ją chyba tamtego dnia. To o moim białym bracie.
– Kiedyś było o mnie głośno. Myślę, że teraz to się zmieni – zapewnił Przypadek, ale po chwili zastrzegł się: – Przynajmniej mam taką nadzieję. Czy Winetu kogoś podejrzewa?
– Makbetkę...
– Makbetka? Kto to?
– Bardzo zła kobieta. Ten, Który Myśli Szybciej musi na nią uważać...
– Dlaczego?
– To szamanka. Potrafi rzucać urok na mężczyzn. Żaden jej się nie oprze. Podobno mogła być nawet królową Zanzibaru. Taki jeden, co miał zamiar kupić pół wyspy, żeby hotele stawiać, chciał ją tam zabrać.
– Z jakiego powodu nie skorzystała z oferty?
– Mówi, że nie lubi gorąca. Ale niech biały brat nie wątpi w jej możliwości. Na mnie też kiedyś rzuciła takie coś i dopiero Old Spejs wyrwała mnie z jej władzy.
– Jak ją znajdę?
– Nie wiem. Unika mnie od dłuższego czasu, bo wie, że ją podejrzewam. Zresztą, może to lepiej, że mnie unika, bo jakbym ją dostał w swoje ręce... – Po zaciśniętych, potężnych dłoniach Winetu widać było, czym mogłoby się zakończyć dla Makbetki spotkanie z Wielkim Wodzem. – Ona sama znajdzie Tego, Który Myśli Szybciej. Jak tylko uzna, że mój biały brat jej zagraża. Albo może jej pomóc.
Można oczywiście nie wierzyć w czary i rzucanie uroków. W zasadzie żaden inteligentny człowiek nie powinien w to wierzyć. Czasem jednak są przecież rzeczy, o których nie śniło się największym filozofom i których jedynym wyjaśnieniem jest owa magia. Bo tylko działaniem sił nadprzyrodzonych można było tłumaczyć to, że niską, przysadzistą, by nie rzec krępą, kobietę o przetłuszczonych włosach, zniszczonej cerze, żółtych zębach, przekrwionych oczach i wielu jeszcze innych cechach przypisanych brzydocie, uwielbiały setki bezdomnych mężczyzn. I żaden z nich nie wątpił, że przyszły król Zanzibaru chciał ją zabrać do swojego królestwa i uczynić jego władczynią. Przecież każdy z nich dałby bardzo wiele, aby tylko zechciała na niego łaskawiej spojrzeć. I choć komuś mogłoby się to wydać żartem, tak jednak w rzeczywistości było, o czym może zaświadczyć autor, gdyż poznał ją osobiście.
Zresztą nie dość, że bezdomni ją uwielbiali, to jeszcze się jej śmiertelnie bali. Nie wiadomo, czy wynikało to ze strachu przed utratą przychylności szamanki, czy też raczej z obawy przed tym, aby nie sięgnęła po czary inne niż miłosne. W każdym razie w tej chwili kulący się przed nią łysawy mężczyzna o orlim nosie, jeden z jej wiernych żołnierzy gotowych wypełnić rozkaz swojej królowej, wolał nie patrzeć w jej oczy, gdyż według powszechnej opinii to one były źródłem magicznych umiejętności tej kobiety.
– Saganek, nie irytuj mnie, co ty mi tu za gówno przyniosłeś?! – Makbetka krytycznym okiem zlustrowała trzymaną w ręku butelkę.
– Ale królowo, to nowość. Zresztą za pięć złotych nie idzie dostać nic lepszego.
– To ty przychodzisz do mnie z winem za pięć złotych?! Byś, kutwo, dołożył złotóweczkę i miałbyś na Kwiat Pustyni! – Nasrożyła się. – Oj, Saganek, doigrasz się. Wiesz, co ja potrafię?!
– Królowo, więcej nie miałem, daję słowo. A przyszedłem, bo nie mogłem się dodzwonić do królowej.
– Przecież dawno ci mówiłam, że komórkę zmieniłam.
– No tak, ale numeru nowej nie mam. A królowa kazała, żeby jej za każdym razem mówić, jak się coś w sprawie Gwiazdeczki ruszy.
– Jakiej Gwiazdeczki!? Jakiej Gwiazdeczki, Saganek?!?! To była tylko zwykła Old Spejs! – Makbetka uderzyła kulącego się mężczyznę otwartą dłonią po łysiejącym czubku głowy.
– Oczywiście, królowo, Old Spejs. – Saganek skłonił się niemal do ziemi.
– No. To gadaj, co tam się stało – zezwoliła łaskawie władczyni, rozpierając się na swoim tronie. Było nim stare siedzenie z samochodu przyniesione do jej gustownego domu na działkach przez kilkoro z jej sług. W odróżnieniu od innych zbieraczy złomu mieszkała tu właściwie przez cały rok. Ogrzewała to miejsce za pomocą dwóch żeliwnych kóz lub olejowego grzejnika. Miała tu bowiem podciągnięty prąd, choć kłopot z opłacaniem rachunków przerzuciła na właściciela jednego z pobliskich domów, nieświadomego swej hojności. – No co nic nie mówisz?
– Boję się, że nie mam dobrych wiadomości. Winetu chce wynająć detektywa, żeby ją znaleźć. Tego słynnego Przypadka.
– A skąd on tyle kasy weźmie? Taki gość kosztuje kupę szmalu.
– Może ten Przypadek nie weźmie dużo? To podobno przyjaciel Winetu.
– Ty podobno też jesteś jego przyjacielem. A przynajmniej tak mówisz. – Zarechotała i sprawnym ruchem, w którym znać było wieloletnie doświadczenie, pozbawiła pięciozłotową butelkę korka. – I jak widzisz, Saganku, o kant dupy można potłuc taką przyjaźń. – Makbetka pociągnęła solidny łyk z butelki. – Zobaczysz, jak będę chciała, to sobie owinę tego Przypadka wokół paluszka, a ten dureń Winetu tylko się na niego zrujnuje! Zamiast dawno zapomnieć o tej łajzie!
Przełyk Makbetki musiał mieć niesamowitą przepustowość, gdyż po zaczerpnięciu drugiego haustu butelka wina była już w połowie opróżniona. Saganek patrzył na to z rosnącym zaniepokojeniem, ponieważ przy tym tempie nie miał najmniejszych szans załapać się na życiodajny napój. A nie da się ukryć, że był mu on w tej chwili potrzebny, o czym świadczyły spierzchnięte wargi oblizywane wciąż przez wyjątkowo długi język.
– I po co się tak denerwować, królowo? – Bezdomny nie patrzył na swoją władczynię, tylko śledził bełtanie się płynu w zielonkawej butelce. – Przecież tej Old Spejs już nie ma i nigdy nie będzie.
– A ty skąd to wiesz? – Makbetka spojrzała na niego groźnie.
– No bo... no bo... tyle już jej nie ma... to skąd by się miała znaleźć?
– Mogłaby wyjść spod ziemi i straszyć jako duch! – Roześmiała się tak upiornie, że Saganek przełknął ze strachu ślinę. Za to Makbetka wypiła kolejny łyk i w butelce prawie już nic nie zostało. – No, nie bój się, Saganek, wiem, jak sobie z takimi upiorami radzić.
„Akurat wiesz, larwo jedna – pomyślał zbieracz złomu. – Jakbyś wiedziała, to Winetu już by dawno zapomniał o Gwiazdeczce”.
– Co ty gadasz? – Makbetka łypnęła okiem na Saganka tak, że tamten zwinął się w kłębek.
– Nic nie mówiłem, królowo!
– Ale pomyślałeś. A wiesz, że ja potrafię czytać ludzkie myśli – cedziła powoli słowa władczyni bezdomnych. – Ja nawet Tomaszyma przejrzałam na wylot.
– Pana doktora?
– Doktora srora. To zwykły cwaniaczek, który tylko udaje, że nam pomaga, żeby się na nas dorobić! – Makbetka pozbawiła butelkę resztki zawartości, co spowodowało, że serce Saganka na moment przestało bić. – Ale on mi jeszcze za to zapłaci! – Odrzuciła ze złością pustą butelkę i spojrzała na bezdomnego, taksując go nieprzyjemnie wzrokiem. – I ty mi w tym pomożesz, Saganek.
– Jak, królowo? – Bezdomny był pewien, że jego serce wciąż nie bije, a on sam żyje i mówi jakąś przedziwną siłą rozpędu.
– Już ja wiem jak. I to wystarczy. Więcej ci na razie nie powiem, bo zaraz wypaplesz.
Takich bułeczek już się nie robi. Odeszły w zapomnienie wraz z czasami, w których nikt nie liczył kalorii, ludzie zaś żyli długo i szczęśliwie, nieświadomi tego, na co umrą. Brakowało bowiem medyków i dietetyków diagnozujących szereg niebezpiecznych schorzeń i oferujących swoje niezawodne remedia, mające doprowadzić do świata, na którym pozostaną wyłącznie ludzie stuprocentowo zdrowi. Dziś widać już ich zbawienny wpływ na społeczeństwo, w którym szansę mają przeżyć wyłącznie ci pozbawienie wszelkich dolegliwości. Inni nie mają szans i odchodzą z tego gorszego ze światów z poczuciem wstydu, że nie posłuchali mądrych uczonych, opłaconych przez aktualnie posiadających zasoby wolnej gotówki przeznaczonej na szlachetne cele ratowania ludzkości. Wszyscy znający Jacka mieli świadomość, że poczucie wstydu to ostatnia rzecz, jaką by się przejmował. Dlatego Przypadek delektował się nimi, będąc w pełni świadomym, że ten posiłek kiedyś w jakiś sposób na pewno mu zaszkodzi. Bo to były bułki z cyklu „za dużo”. Było w nich za dużo jajek, za dużo masła, za dużo drożdży, za dużo cukru. A w dodatku wymagały za dużo pracy i ręcznego ugniatania ciasta. No i ich samych też jakby było za dużo na talerzu, który stał przed Jackiem. Z drugiej strony za dużo nie dało się ich zjeść, tak były syte. Przypadek jednak się nie poddawał i pałaszował w tej chwili czwartą, rozkoszując się jej puszystością.
– Wyprowadzasz się? – Pani Irmina zerknęła na sporych rozmiarów torbę leżącą koło stóp Jacka.
– Tylko na czas śledztwa – odpowiedział Przypadek, przełykając specjały przygotowane dla niego przez panią Irminę.
– Aha. Więc ten Winetu uważa, że ta lady Makbet mogła się pozbyć Old Spejs z zazdrości?
– Tak. Od czasu, jak się z nią rozstał po Wielkiej Bitwie pod Kaloryferami...
– Po jakiej bitwie?
– Po Wielkiej Bitwie pod Kaloryferami. To jeden z elementów mitologii bezdomnych w naszym mieście. Kilka lat temu warszawskie spółdzielnie mieszkaniowe wymieniały stare, dobrze grzejące żeliwne kaloryfery na nowe, słabo grzejące, stalowe. Dokładnie nie wiadomo, czemu to robiły, ale techniczni ze spółdzielni zwykle orientowali się, że nagle mają w ręku kupę kasy i sami odwozili te żeliwne na złom. Jednak gdzieś na Woli jakiś nie wiedział, że można na tym zarobić, i kazał je odkładać obok koszy na śmieci. Szybko uzbierała się tam kupa żelastwa warta kilkaset tysięcy.
– O Boże, to te kaloryfery tyle warte?
– Wtedy akurat była hossa i ceny za złom były kilkakrotnie wyższe niż dziś. A taki kaloryfer to swoje waży. Więc gdy się tam nagle pojawiło kilka tysięcy sztuk z prawie tysiąca mieszkań, to sama pani rozumie. Walki trwały trzy dni...
– I kto wygrał? – zapytała z przejęciem pani Irmina.
– Jak zwykle jakiś cwaniak, który powiadomił policję, że bezdomni się leją, a potem podjechał ciężarówkami z paroma osiłkami i tyle widzieli kaloryfery. Ale legenda o nich w mitologii bezdomnych pozostała. Zresztą, ta cała mitologia jest bardzo ciekawa i przyznam, że chętnie poznam ten świat nieco lepiej.
– Czyżby wróciła ci ochota na bycie detektywem?
– Na razie chcę pomóc przyjacielowi. – Jacek chwycił piątą bułkę, choć już ta czwarta przepełniła jego żołądek ponad miarę. – A potem się zobaczy... jak się trafi jakieś dobrze płatne zlecenie...
– Od bezdomnego? Przecież oni nie mają pieniędzy, bezwarunkowo.
– I tu się pani może mylić. To, że nie mają domu, nie oznacza, że nie mają źródeł dochodów. Z tego, co mówił Winetu, większość z nich przyzwoicie zarabia. A że nie mają pieniędzy odłożonych na czarną godzinę, to kwestia tego, że ponad oszczędność i wygody stawiają inne potrzeby. – Jacek znacząco podrapał się po szyi.
– To ciekawe. Nigdy tak na to nie patrzyłam. Jak mogę ci pomóc?
– Chciałem zapytać, czy zna pani doktora Tomaszyma?
– Jakżebym go mogła nie znać, bezwarunkowo! – obruszyła się pani Irmina. – Wszyscy go znają. Przecież to człowiek legenda, wybitny lekarz, społecznik.
– No właśnie, on prowadzi tę przychodnię dla bezdomnych. A Winetu twierdzi, że w ciągu ostatnich paru lat rozpłynęło się kilkunastu jego znajomych z branży. Uważa, że zostali porwani po to, żeby pobrać od nich organy. Chciałem zapytać Tomaszyma, co myśli o takiej tezie.
– Najłatwiej go zastać właśnie w tej jego przychodni dla bezdomnych. Mogę cię z nim umówić, ale on i tak przyjmuje każdego potrzebującego.
– Wiem, dlatego wystarczy, że pani po prostu zaanonsuje moją wizytę. Old Spejs też się u niego leczyła. Zresztą, o to również chciałem go spytać. Może wie coś o jakiejś jej chorobie.
– Chorobie?
– Tak. Może Old Spejs była na przykład ciężko chora, nie chciała martwić tym Winetu i odeszła bez słowa?
– Kto wie... – Pani Bamper pokiwała głową. – Uważam, że powinieneś jeszcze poznać pana Michorowskiego.
– Winetu coś mi o nim wspominał. On ma chyba jakiś skup złomu na Bemowie?
– Zgadza się. Nie jest to wprawdzie warszawiak z dziada pradziada, ale pochodzi z porządnej podlaskiej szlachty zaściankowej. I świetnie zna ten cały światek. Kiedyś opowiadał na imieninach u naszej wspólnej znajomej kilka wyśmienitych anegdot na ich temat. Wiesz, jak on ich nazywa? Nurki. Bo nurkują w śmieciach w poszukiwaniu złomu.
– Proszę mnie z nim umówić. Chętnie zacznę badanie tej sprawy od niego. – Jacek wsunął do ust ostatni kęs piątej bułki. – Jak zwykle pani bułeczki są absolutnie wyjątkowe. – Przypadek chwycił dłoń pani Bamber i ucałował ją z szacunkiem.
Ta jednak nie ucieszyła się z komplementu, tylko uśmiechnęła się smutno.
– Szkoda, że nie ma kto ich dla ciebie robić na stałe.
– Pani Irmino, wydawało mi się, że ten temat już omawialiśmy wiele razy.
– Tak, wiem, tyle że Małgosia...
– ...jest wspaniałą kobietą, której życzę jak najlepiej, i z tego, co słyszałem, spotyka się teraz z jakimś poważnym biznesmenem. Ale nie tylko dlatego to już w moim życiu rozdział zamknięty.
– Bo się na pewno nie starałeś.
– Pani Irmino – westchnął ciężko Przypadek – powiem pani coś teraz, jednakże tylko pod warunkiem, że już nigdy więcej nie będzie mnie pani o to wypytywać i po prostu przyjmie pani moje tłumaczenie. – Ton głosu Jacka był w tej chwili zupełnie pozbawiony lekkości i frywolności, do jakich przywykła pani Bamber. Dlatego tylko odruchowo kiwnęła głową na znak, że się zgadza.
– Proszę mi wierzyć, że w przypadku Małgosi postarałem się tak, jak z pewnością nie starałem się od czasu Basi. Nie wiem, być może to było rzeczywiście za mało. Ale sądzę raczej, że byłem z góry skazany na porażkę. Bo ona szukała kogoś innego. Kogoś, kim ja nie jestem i kim chyba nie mam szansy się stać.