Żołnierze kosmosu - ebook
Żołnierze kosmosu - ebook
Trwa galaktyczna wojna pomiędzy Ziemianami i Pluskwo-Pajęczakami, agresywną rasą antropoidów, których społeczna organizacja przypomina rój, poddany bezwzględnej władzy dyktatorskiej. Ogrom przewagi liczebnej nieprzyjaciela wyklucza globalną konfrontację i wymusza taktykę nagłych, niespodziewanych ataków ze strony sił Ziemskiej Federacji. Do takich zadań najlepiej przygotowani są komandosi z Piechoty Zmechanizowanej, a wśród nich kadet Johny Rico, który karierę żołnierza rozpoczął tak niedawno...
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-96-0 |
Rozmiar pliku: | 956 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
rozdział 1
No dalej, małpiszony! Chcecie żyć wiecznie?
Nieznany sierżant, 1918
Przed zrzutem zawsze dostaję telepki. Oczywiście mam za sobą zastrzyki i przygotowanie hipnotyczne, a logika pokazuje, że tak naprawdę się nie boję. Psychiatra okrętowy sprawdził moje fale mózgowe i kiedy spałem, zadał serię głupawych pytań. Twierdzi, że to nie strach, lecz nic ważnego – coś jak drżenie pełnego zapału konia wyścigowego tuż przed startem.
Sam się na tym nie znam, nigdy nie byłem koniem wyścigowym, ale fakt pozostaje faktem – za każdym razem śmiertelnie się boję.
O D-30, już po zbiórce w ładowni „Rodgera Younga”, dowódca plutonu przeprowadził inspekcję. Nie był to nasz zwykły dowódca plutonu, bo porucznik Rasczak kopnął w kalendarz podczas ostatniego zrzutu, tylko starszy sierżant Jelal. Jelly był Finoturkiem z Iskandru w okolicach Proximy – śniadym mikrusem. Wyglądał jak urzędniczyna, ale widziałem, jak powala dwóch oszalałych szeregowych tak wielkich, że musiał wspiąć się na palce i wyciągnąć ręce, by ich złapać, zderzyć głowami niczym dwoma kokosami i odskoczyć, gdy padali na ziemię.
Poza służbą nie był nawet taki zły jak na sierżanta, mogliśmy zwracać się do niego „Jelly”. Jasne, że nie rekruci, ale każdy, kto miał za sobą co najmniej jeden zrzut bojowy.
Teraz jednak był na służbie. Oczywiście sami już wcześniej sprawdziliśmy swój sprzęt (w końcu chodzi o nasze głowy, co nie?). Następnie po zbiórce nowy tymczasowy sierżant przejrzał wszystko dokładnie, a teraz Jelly znów to zrobił. Minę miał wredną, jego oczy dostrzegały wszystko. Zatrzymał się przed facetem stojącym przede mną i nacisnął guzik na pasie podający odczyty fizyczne.
– Wystąp.
– Ale, sierżancie, to tylko przeziębienie, doktor mówił…
Jelly mu przerwał.
– Ale, sierżancie! – warknął. – Doktor nie bierze udziału w zrzucie – i ty też nie przy półtora stopnia gorączki. Myślisz, że mam czas na pogawędki tuż przed zrzutem? Wystąp!
Jenkins odszedł z ponurą, wkurzoną miną – i ja też się wkurzyłem. Ponieważ Porucznik kopnął w kalendarz, podczas tego zrzutu pełniłem obowiązki zastępcy dowódcy drugiej drużyny, a teraz w moim oddziale powstała dziura, której w żaden sposób nie mogłem załatać. Niedobrze; to oznacza, że ktoś może nadziać się na coś nieprzyjemnego, wezwać pomocy i nikt nie zareaguje.
Jelly nie wyłączył nikogo więcej. Po chwili stanął przed nami, powiódł po nas wzrokiem i ze smutną miną pokręcił głową.
– Co za banda małpiszonów! – warknął. – Może jeśli podczas tego zrzutu wszyscy przykopiecie, zaczną od nowa i stworzą oddział, którego Porucznik po nas oczekiwał. Ale najpewniej nie, biorąc pod uwagę, jakich rekrutów dostajemy ostatnio. – Nagle wyprostował się i krzyknął: – Chcę tylko wam przypomnieć, małpiszony, że każdy z was, co do jednego, jeśli policzymy broń, pancerz, amunicję, oprzyrządowanie i szkolenie, a także to, jak się nażeracie, każdy z was kosztował rząd ponad pół miliona! Dodajcie do tego trzydzieści centów, czyli waszą prawdziwą wartość, i otrzymacie sporą sumkę. – Przygwoździł nas gniewnym spojrzeniem. – Więc teraz ją spłaćcie! Was możemy stracić, ale nie te bajeranckie pancerze, które nosicie. Nie życzę sobie żadnych bohaterów w tym oddziale; Porucznikowi by się to nie spodobało. Macie do wykonania zadanie: schodzicie, załatwiacie co trzeba, cały czas nasłuchujecie wezwania, jak najszybciej zjawiacie się w punkcie zbiorczym i robicie wszystko jak trzeba. Jasne? – Znów spojrzał gniewnie. – Powinniście znać plan, ale część z was nie ma dość mózgu, by go zahipnotyzować, więc szybko wam przypomnę. Zostaniecie zrzuceni na dwie linie utarczek w wyliczonych odstępach dwóch tysięcy metrów. Gdy tylko wylądujecie, prześlijcie swoją pozycję, sprawdźcie odległość i położenie najbliższych kolegów po obu stronach i poszukajcie osłony. Już zmarnowaliście dziesięć sekund, więc zacznijcie rozwalać i niszczyć wszystko, co się nawinie, dopóki nie wylądują skrzydłowi. (Mówił o mnie – jako zastępca dowódcy drużyny miałem być lewym skrzydłowym, ostatnim w linii. Znów zaczęło mną trząść). Kiedy do was dołączą, wyprostujcie linię, wyrównajcie odstępy, rzućcie wszystko, co robicie, i załatwcie to! Dwanaście sekund, a potem ruszajcie naprzód, na przemian nieparzyści i parzyści. Zastępcy dowódców będą pilnować porządku i kierować ruchem. – Spojrzał na mnie. – Jeśli zrobicie to jak należy – w co wątpię – skrzydła spotkają się w chwili ogłoszenia odwrotu… a wtedy wracacie do domu. Jakieś pytania? – Nie było żadnych, nigdy nikt o nic nie pytał. Jelly ciągnął dalej. – I jeszcze jedno. To nie jest nalot ani bitwa, to demonstracja naszej siły i potęgi. Nasza misja to pokazać nieprzyjacielowi, że moglibyśmy zniszczyć ich miasta, ale tego nie zrobiliśmy – nie oznacza to jednak, że są bezpieczni, choć nie posunęliśmy się do nalotów dywanowych. Nie bierzcie jeńców – zabijajcie tylko wtedy, kiedy absolutnie trzeba, ale cały obszar macie rozwalić w drobny pył. Nie życzę sobie, by którykolwiek z was pacanów wrócił tu z niezużytymi bombami, jasne? – Zerknął na wyświetlacz. – Rębacze Rasczaka cieszą się pewną reputacją. Porucznik, nim przykopał, kazał wam powiedzieć, że zawsze będzie miał na was oko, w każdej chwili… i że spodziewa się, że wszyscy zabłyśniecie! – Jelly obejrzał się na sierżanta Migliacciego, dowódcę pierwszej drużyny. – Pięć minut dla ojczulka – oznajmił.
Część chłopaków wyszło z szeregu i uklękło przed Migliaccim. Niekoniecznie byli to jego współwyznawcy – jeśli ktokolwiek chciał zamienić słowo przed zrzutem, czy to muzułmanin, chrześcijanin, gnostyk czy Żyd, on go wysłuchał. Podobno kiedyś istniały oddziały wojskowe, w których kapelani nie walczyli u boku pozostałych, ale nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak to możliwe. Jak kapelan mógłby pobłogosławić coś, w czym sam nie chciałby uczestniczyć? Tak czy siak, w piechocie zmechanizowanej wszyscy skaczą i wszyscy walczą: kapelani, kucharze, urzędnicy Starego. Kiedy ruszymy do wyrzutni, na pokładzie nie pozostanie żaden Rębacz – oczywiście oprócz Jenkinsa, i to nie z jego winy.
Ja nie poszedłem. Zawsze się bałem, że jeśli pójdę, ktoś zauważy, jak się trzęsę, a poza tym ojczulek mógł równie dobrze pobłogosławić mnie ze swojego miejsca. Kiedy jednak ostatni spóźnialscy wstali, podszedł do mnie i przycisnął hełm do mojego, by pomówić na osobności.
– Johnnie – rzekł cicho. – To twój pierwszy zrzut w roli podoficera.
– No tak.
Tak naprawdę nie byłem podoficerem, tak samo jak Jelly nie był oficerem.
– Chcę tylko powiedzieć jedno, Johnnie. Nie przykop w kalendarz. Znasz swoją robotę, po prostu ją wykonaj. Zrób to. Nie próbuj zdobyć medalu.
– Uch, dzięki, ojczulku. Nie będę.
Dodał coś cicho w języku, którego nie znałem, poklepał mnie po ramieniu i pośpieszył do swojej drużyny. Usłyszałem głos Jelly’ego.
– Baacz-ność!
Wszyscy się wyprężyliśmy.
– Pluu-ton!
– Druu-żyna! – odpowiedzieli chórem Migliaccio i Johnson.
– Drużynami na ster- i bakburtę! Szykujcie się do skoku.
– Druu-żyna! Do kapsuł! Już!
– See-kcja!
Musiałem odczekać, aż sekcje czwarta i piąta wejdą do kapsuł i zostaną wystrzelone, nim moja własna zjawiła się od bakburty i mogłem do niej wsiąść. Zastanawiałem się, czy starożytnymi też trzęsło, kiedy wdrapywali się do konia trojańskiego. A może tylko mną? Jelly osobiście sprawdził każdą kapsułę, zamknął też moją. Nim to zrobił, pochylił się ku mnie.
– Tylko bez wygłupów, Johnnie. Rób wszystko jak na ćwiczeniach.
Góra opadła i zostałem sam.
Jak na ćwiczeniach, akurat! Zacząłem niepowstrzymanie dygotać.
I wtedy w słuchawkach usłyszałem głos Jelly’ego dobiegający ze środkowej wyrzutni.
– Mostek! Rębacze Rasczaka gotowi do zrzutu!
– Siedemnaście sekund, poruczniku! – odpowiedział pogodny kontralt kapitan statku i zjeżyłem się, słysząc, że nazywa Jelly’ego „porucznikiem”. Jasne, nasz Porucznik nie żył i może Jelly dostanie jego przydział, ale na razie wciąż byliśmy „Rębaczami Rasczaka”.
– Powodzenia, chłopcy – dodała.
– Dzięki, kapitanie.
– Szykujcie się. Pięć sekund.
Byłem przypięty w pasie, na czole i łydkach, nadal jednak trząsłem się gorzej niż kiedykolwiek.
Kiedy zaczyna się zrzut, jest lepiej. Do tego czasu siedzisz w nieprzeniknionej ciemności, owinięty jak mumia dla ochrony przed przeciążeniem. Ledwie możesz oddychać – i wiesz, że nawet gdybyś zdołał otworzyć hełm, a nie zdołasz, kapsułę wypełnia czysty azot, a ją samą otacza wyrzutnia, i jeśli statek oberwie, nim cię wystrzelą, nie masz szans, po prostu tam zginiesz, nie mogąc się ruszyć, bezradny. To właśnie to niekończące się czekanie w mroku powoduje telepkę. Zaczynasz myśleć, że o tobie zapomnieli, że statek oberwał i wisi na orbicie martwy, a wkrótce i ty umrzesz, dusząc się, uwięziony. Albo to orbita kolizyjna i zginiesz po zderzeniu, jeśli wcześniej nie spłoniesz w atmosferze.
A potem włączył się program hamowania i przestałem dygotać. Oceniałem, że walnęło nas 8g, może nawet dziesięć. Kiedy pilotka steruje statkiem, nie ma w tym nic subtelnego: we wszystkich miejscach, w których cię przypięli, zostają sińce. Tak, wiem, są w tym lepsze niż mężczyźni, mają szybszy czas reakcji i znoszą większe przeciążenia. Mogą nadlecieć szybciej, wycofać się szybciej i tym samym zwiększyć szanse wszystkich, nie tylko własne, ale i nasze. Nadal jednak nie znaczy to, że przywalenie w kręgosłup dziesięciokrotnością zwykłego ciężaru ciała jest przyjemne.
Muszę jednak przyznać, że kapitan Deladrier zna się na swojej pracy. Kiedy „Rodger Young” skończył hamować, nie zwlekała ani chwili, natychmiast usłyszałem jej głos.
– Środkowa wyrzutnia… ognia! – i poczułem dwa szarpnięcia, gdy Jerry i jego p.o. sierżanta zostali wystrzeleni w przestrzeń, a potem natychmiast: – Wyrzutnie przy ster- i bakburcie, serie automatyczne – i reszta z nas rozpoczęła zrzut.
Szarp! i kapsuła przeskakuje o jedno miejsce naprzód – szarp! i znów naprzód, precyzyjnie jak pociski wsuwane do komory staroświeckiego karabinu automatycznego. Bo w sumie tym właśnie byliśmy, tyle że za lufy służyły bliźniacze wyrzutnie połączone z kosmicznym transportowcem, a każdy pocisk to kapsuła, dość duża (ledwie), by pomieścić żołnierza piechoty w pełnym osprzętowaniu polowym.
Szarp! Od początku przywykłem do miejsca numer trzy, a teraz byłem ogonem, ostatnim z trzech sekcji. Takie czekanie jest bardzo męczące, choć co sekundę z wyrzutni wypada kolejna kapsuła. Starałem się liczyć szarpnięcia – szarp! (dwanaście), szarp! (trzynaście), szarp! (czternaście), dziwny dźwięk pustego przeskoku, bo tu powinna być kapsuła Jenkinsa. Szarp!… i brzdęk! Moja kolej. Kapsuła wskakuje do komory, a potem łups! wybuch uderza z siłą, przy której manewr hamowania kapitan jest niczym miłosne muśnięcie.
A potem nagle nic.
Zupełnie nic. Żadnych dźwięków, napięcia, ciężaru. Szybuję w ciemności… Upadek swobodny z około pięćdziesięciu kilometrów, ponad granicą atmosfery, gdy spadam nieważki w stronę powierzchni planety, której nigdy nie widziałem. Ale już się nie trzęsę. Najbardziej męczy mnie czekanie, po zrzucie nie ma się czego bać, bo jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, stanie się tak szybko, że przykopiesz i nawet nie zauważysz, że już nie żyjesz.
Niemal natychmiast kapsuła przekręciła się i zakołysała, a potem ustabilizowała, tak że ciężar rozłożył mi się na plecach i rósł szybko, aż w końcu poczułem go w pełni (0,87g, tak nam powiedziano) dla tej planety, bo właśnie osiągnąłem prędkość graniczną w górnych, rozrzedzonych warstwach atmosfery. Pilotka, będąca prawdziwą artystką (tak jak kapitan), umiała podejść i wyhamować tak, że prędkość wystrzału, gdy wypadałeś z wyrzutni, umieszczała cię prosto w przestrzeni, uwzględniając prędkość obrotu planety na tej szerokości geograficznej. Pełne kapsuły są ciężkie; przebijają się przez wyższe warstwy atmosferyczne, utrzymując pozycje względem siebie. Mimo wszystko jednak wiatry zawsze częściowo nas rozrzucają i pluton przy lądowaniu traci idealną formację. Niezgrabny pilot może pogorszyć sytuację, rozrzucając grupę uderzeniową na tak dużym terenie, że nie zdąży się spotkać w punkcie zbornym, a co dopiero wypełnić misję. Żołnierz piechoty może walczyć tylko wtedy, gdy ktoś inny dostarczy go na miejsce, z tej przyczyny piloci są chyba równie istotni jak my.
Po tym, jak łagodnie kapsuła weszła w atmosferę, mogłem poznać, że kapitan wystrzeliła nas z niemal zerowym przesunięciem. Ucieszyło mnie to – nie tylko dlatego, że pozwalało zachować formację po lądowaniu i nie tracić czasu, ale też dlatego, że pilotka, która umie właściwie dokonać zrzutu, to pilotka mądra i precyzyjna podczas odwrotu.
Powłoka zewnętrzna spaliła się i odpadła – nierówno, bo zacząłem wirować. Potem reszta się oderwała i mogłem się wyprostować. Hamulce turbulencyjne drugiej powłoki zadziałały i jazda zrobiła się ostra… a potem ostrzejsza, kiedy powłoka wypalała się kolejno i zaczęła się rozpadać. Jedną z rzeczy pomagających żołnierzowi w kopule przeżyć dość długo, by odebrać emeryturę, jest to, że kolejne warstwy nie tylko spowalniają lot, ale też wypełniają niebo nad obszarem lądowania tyloma śmieciami, że radar odbiera odbicia dziesiątek martwych celów dla każdego członka oddziału. Dowolny z nich może być człowiekiem, bombą bądź czymś nieistotnym. To wystarczy, żeby komputer balistyczny dostał histerii – i faktycznie tak się dzieje.
Nasz statek dołącza do zabawy, zrzucając serię jaj pozorujących parę sekund po prawdziwym zrzucie i makiety te spadają szybciej, bo nie hamują. Wyprzedzają cię, eksplodują, wystrzeliwują na bok okno, a nawet działają jak transpondery, kołyszą się na boki, robią jeszcze inne rzeczy, byle tylko powiększyć zamęt dla czekającego na powierzchni komitetu powitalnego.
Tymczasem statek bezustannie namierza sygnał kierunkowy dowódcy plutonu, nie zwracając uwagi na radarowy hałas, który sam stworzył, i podąża za wami, wyliczając miejsce lądowania do dalszego użytku.
Po odpadnięciu drugiej powłoki trzecia automatycznie otworzyła pierwszy spadochron. Nie przetrwał długo, ale też nie miał przetrwać: jedno porządne, mocne szarpnięcie przy kilkunastu g, po czym poszedł w swoją stronę, a ja w swoją. Drugi spadochron wytrzymał nieco dłużej, a trzeci całkiem sporo – w kapsule zaczynało się robić mocno ciepło, a ja myślałem już o lądowaniu.
Trzecia osłona oderwała się po utracie ostatniego spadochronu; teraz otaczał mnie już tylko pancerz i plastikowe jajo. Wciąż byłem przypięty wewnątrz i nie mogłem się ruszyć. Czas podjąć decyzję, jak i gdzie wyląduję. Nie ruszając rękami (bo nie mogłem), kciukiem włączyłem czujnik i odczytałem go, gdy błysnął na wyświetlaczu mojego hełmu na wysokości czoła.
Dwa i osiem dziesiątych kilometra. Trochę bliżej, niż bym chciał, zwłaszcza bez towarzystwa. Jajo wewnętrzne osiągnęło miarową prędkość, dalsze pozostawanie w środku nic już nie dawało, a temperatura powierzchni świadczyła o tym, że jakiś czas jeszcze nie otworzy się automatycznie – pstryknąłem zatem drugim kciukiem i się go pozbyłem.
Pierwszy ładunek przeciął wszystkie pasy, po drugim plastikowe jajo eksplodowało na zewnątrz, rozpadając się na osiem kawałków – i oto byłem wolny w powietrzu i widziałem! Co jeszcze lepsze, osiem odrzuconych części powleczono metalem – prócz niewielkiego fragmentu, przez który patrzyłem na wyświetlacz – dzięki czemu dawały takie same odbicia jak człowiek w pancerzu. Ktokolwiek obsługuje radar, istota żywa czy automat, nie zdoła rozpoznać mnie pośród śmieci, nie wspominając nawet o tysiącach innych odłamków opadających na obszarze wielu mil po obu stronach i w dole. Częścią szkolenia żołnierzy piechoty zmechanizowanej jest pokazanie im z ziemi, zarówno gołym okiem, jak i na radarze, jak wielkie wrażenie zamętu czyni zrzut na oddziałach naziemnych – bo w górze czujemy się okropnie odsłonięci. Łatwo wpaść w panikę i albo zbyt szybko otworzyć spadochron, stając się idealnym celem wystawionym jak kaczka (czy ktokolwiek naprawdę wystawia kaczki? A jeśli tak, to po co?), albo też w ogóle go nie otworzyć i połamać sobie nogi, kręgosłup bądź czaszkę.
Przeciągnąłem się zatem, by rozruszać mięśnie, i rozejrzałem dookoła, a potem znów się zgiąłem i wyprostowałem, przez chwilę lecąc twarzą w dół, by dobrze się przyjrzeć. Na planecie panowała noc, zgodnie z planem, lecz kamery na podczerwień pozwalają całkiem nieźle ogarnąć teren, kiedy już do nich przywykniesz. Rzeka przecinająca miasto znajdowała się niemal dokładnie pode mną i zbliżała się bardzo szybko, połyskując wyraźnie wyższą temperaturą niż otaczający ją grunt. Nie zależało mi na tym, by wylądować na którymś konkretnym brzegu, ale nie chciałem wpaść do wody, bo to by mnie spowolniło.
Zauważyłem szybki ruch po prawej, na mniej więcej mojej wysokości; wrogo nastawiony tubylec w dole najpewniej spalił kawałek mojej osłony. Natychmiast odpaliłem pierwszy spadochron, zamierzając, jeśli się uda, zniknąć z jego ekranu, gdy będzie podążał wzrokiem za coraz bliższymi celami. Zebrałem się w sobie, nastawiając na wstrząs, wykorzystałem go, a potem szybowałem w dół około dwudziestu sekund, nim wypiąłem spadochron – nie chciałem zwracać na siebie uwagi w inny sposób, spadając wolniej niż otaczające mnie odłamki. Musiało zadziałać, bo nie dostałem.
Na wysokości jakichś dwustu metrów odpaliłem drugi spadochron. Bardzo szybko dostrzegłem, że nie znosi mnie nad rzekę. Widziałem, że przelecę około trzydziestu metrów nad magazynem o płaskim dachu czy podobnym budynkiem na brzegu, więc zwolniłem spadochron i z pomocą silniczków kombinezonu wylądowałem na dachu, celnie, lecz w mocnych podskokach. Lądując, szukałem wzrokiem sygnału sierżanta Jelala.
I odkryłem, że znalazłem się po złej stronie rzeki: gwiazdka Jelly’ego zaświeciła się na pierścieniu kompasowym wewnątrz hełmu daleko na południe od miejsca, w którym powinna się znaleźć – wylądowałem za daleko na północ. Pobiegłem truchtem po dachu w stronę rzeki i namierzając dowódcę sekcji obok, przekonałem się, że jest ponad półtora kilometra od właściwej pozycji.
– Ace! Wróć do szyku! – zawołałem i ciskając za siebie bombę, zeskoczyłem z budynku na drugi brzeg rzeki.
Mogłem się spodziewać, jak Ace odpowie – powinien był stać teraz na moim miejscu, ale nie chciał porzucić swojej sekcji. Mimo to nie zachwycał go fakt, że mu rozkazuję.
Magazyn za mną eksplodował, fala uderzeniowa rąbnęła mnie, gdy wciąż przelatywałem nad rzeką, zamiast skryć się za osłoną budynków po drugiej stronie. O mało nie oderwało mi żyroskopów i sam ledwie uniknąłem upadku. Nastawiłem bombę na piętnaście sekund – a może nie? Nagle uświadomiłem sobie, że dałem się ponieść emocjom, a to najgorsza rzecz, jaką można zrobić podczas akcji. „Zupełnie jak na ćwiczeniach”, oto właściwe podejście. Jelly ostrzegał mnie przed tym. Nie śpiesz się, rób wszystko jak trzeba, nawet jeśli potrwa to jeszcze dodatkowe pół sekundy.
Lądując, ponownie sprawdziłem pozycję Ace’a i powtórzyłem, żeby wyrównał swój oddział. Nie odpowiedział, ale i tak już to robił. Na razie mu odpuściłem – dopóki Ace działał zgodnie z planem, mogłem przełknąć jego dąsy – ale po powrocie na statek (jeśli Jelly pozwoli mi zachować stanowisko zastępcy dowódcy drużyny) w końcu będziemy musieli wybrać jakiś cichy kąt i przekonać się, kto jest szefem. Był zawodowym kapralem, a ja tylko starszym szeregowcem pełniącym obowiązki kaprala, ale służył pode mną i w takich okolicznościach nie można sobie pozwolić na znoszenie pyskowania. Nie na dłuższą metę.
Ale na razie nie miałem czasu, by nad tym rozmyślać. Przeskakując przez rzekę, zauważyłem smakowity cel i chciałem go dopaść, nim ktoś inny mnie wyprzedzi – urocze duże skupisko budynków użyteczności publicznej na wzgórzu. Może jakieś świątynie… albo pałace. Stały parę mil poza terenem, który oczyszczaliśmy, ale jedna z zasad błyskawicznego ataku brzmi: zużyjcie co najmniej połowę amunicji poza wyznaczonym obszarem, w ten sposób wrogowi trudniej będzie określić, gdzie naprawdę jesteście. Poza tym trzeba pozostawać w ciągłym ruchu i robić wszystko szybko. Tamci zawsze mają miażdżącą przewagę liczebną, tyłki ratuje nam tylko zaskoczenie i szybkość.
Ładowałem już wyrzutnię rakietową, sprawdzając Ace’a i powtarzając po raz drugi, żeby wyprostował linię. Z drugiego obwodu dobiegł mnie głos Jelly’ego.
– Pluton! Na przemian! Naprzód!
Mój szef, sierżant Johnson, powtórzył niczym echo:
– Na przemian! Liczby nieparzyste! Naprzód!
Przez dwadzieścia sekund nie musiałem się niczym martwić, toteż skoczyłem na najbliższy budynek, oparłem wyrzutnię o ramię, znalazłem cel i nacisnąłem pierwszy spust, by rakieta go namierzyła, potem drugi. Posłałem jej pocałunek na pożegnanie, po czym zeskoczyłem z powrotem na ziemię.
– Druga drużyna, liczby parzyste! – zawołałem, czekając na odliczanie w głowie. – Naprzód! – poleciłem.
I sam także posłuchałem, przeskakując następny rząd budynków. Jeszcze w powietrzu omiotłem pierwszy szereg nad rzeką ręcznym miotaczem płomieni. Budynki wzniesiono chyba z drewna i uznałem, że to dobry moment, by rozpalić ognisko – jeśli dopisze mi szczęście, w którymś z magazynów będą produkty ropopochodne czy wręcz materiały wybuchowe. Gdy wylądowałem, z wyrzutni na ramieniu wystrzeliłem dwie niewielkie bomby H.E. do celów paręset metrów po obu stronach, prawej i lewej. Nie widziałem, co się stało dalej, bo wtedy pierwsza rakieta trafiła i oślepił mnie ów charakterystyczny (jeśli kiedykolwiek go widzieliście) błysk wybuchu atomowego. Oczywiście to był tylko drobiazg, niecałe dwie kilotony ładunku nominalnego, wyposażonego w mechanizm tłumiący i naciskowy wywołujący wybuch masy podkrytycznej – ale też kto ma ochotę pójść do łóżka z katastrofą o skali kosmicznej? Wystarczyło, żeby oczyścić wzgórze i zmusić wszystkich mieszkańców miasta, aby ukryli się przed opadem. Co jeszcze lepsze, miejscowi wieśniacy, którzy akurat byli na dworze i patrzyli w tę stronę, przez następnych parę godzin nie zobaczą niczego – w tym mnie. Mnie wybuch nie oślepił, tak jak żadnego z nas: nasze hełmy są wyłożone ołowiem, na poziomie oczu mamy gogle – i nauczono nas uskakiwać i kryć się za zbroją, jeśli akurat patrzymy w złą stronę.
Zatem jedynie zamrugałem kilka razy – a potem otworzyłem oczy i spojrzałem wprost na miejscowego obywatela, wychodzącego z drzwi budynku naprzeciwko. On patrzył na mnie, ja na niego. Zaczął coś podnosić – pewnie broń – w chwili gdy Jelly zawołał:
– Nieparzyści! Naprzód!
Nie miałem czasu się z nim cackać – stałem dobre pięćset metrów od miejsca, w którym powinienem się znajdować. W lewej dłoni wciąż trzymałem miotacz ognia, więc usmażyłem go i przeskakując nad budynkiem, zacząłem liczyć. Miotacz ognia głównie służy do podpalania sprzętów i budynków, ale w bliskim zwarciu stanowi świetną broń obronną, bo nie wymaga starannego celowania.
Podniecenie i pragnienie dołączenia do reszty sprawiły, że skoczyłem za wysoko i za daleko. Zawsze czujemy pokusę, żeby w pełni wykorzystać sprzęt do skoków – ale nie róbcie tego! Wisicie wtedy w powietrzu parę sekund, stanowiąc piękny cel. Należy przesuwać się naprzód, przemykając nad budynkami z niewielkim zapasem i na dole w pełni wykorzystując osłonę – i nigdy nie wolno zostawać w jednym miejscu dłużej niż sekundę, dwie. Nie można dawać im czasu, by was namierzyli. Musicie być już gdzie indziej, gdziekolwiek. W ciągłym ruchu.
Tym razem schrzaniłem skok – był za długi na jeden rząd budynków i za krótki na dwa – i odkryłem, że ląduję na dachu. Ale nie fajnym, płaskim, na którym mógłbym zostać ze trzy sekundy, by wystrzelić kolejną rakietę z ładunkiem atomowym; ten dach pokrywała dżungla rur, podpór, słupków i najróżniejszego żelastwa – może to jakaś fabryka, może zakłady chemiczne. Zero miejsca do lądowania. Co gorsza, było tam z pół tuzina tubylców. To humanoidzi, mają z dwa i pół metra wzrostu, są znacznie chudsi niż my i mają wyższą temperaturę ciała – nie noszą ubrań, toteż w goglach na podczerwień błyszczą niczym neony. Jeszcze zabawniej wyglądają za dnia, oglądani bezpośrednio, ale wolę walczyć z nimi niż z arachnidami – od tych robali robi mi się słabo.
Gdyby ci chłopcy znaleźli się tu pół minuty wcześniej, kiedy wybuchła moja rakieta, nie zobaczyliby ani mnie, ani niczego. Ale nie miałem pewności i nie chciałem się w nich wmieszać, to nie był tego typu atak. Skoczyłem zatem ponownie, jeszcze w powietrzu rozrzucając garść dziesięciosekundowych ładunków zapalających, żeby czymś ich zająć. Wylądowałem i natychmiast znowu skoczyłem.
– Druga drużyna! – zawołałem. – Parzyści… naprzód!
I pędziłem dalej, żeby zmniejszyć odstęp, przy każdym kroku próbując wypatrzyć coś wartego posłania rakiety. Zostały mi jeszcze trzy niewielkie ładunki jądrowe i nie zamierzałem zabierać ich z powrotem. Ale wbito mi do głowy, że w przypadku broni atomowej trzeba zawsze znaleźć coś wartego uwagi – dopiero drugi raz pozwolono mi jej użyć.
W tej chwili próbowałem wypatrzyć ich pompownię – bezpośrednie trafienie mogłoby sprawić, że całe miasto nie nadawałoby się do zamieszkania, zmusić tubylców do ewakuacji, nikogo nie zabijając. Dokładnie tak mieliśmy uprzykrzać im życie. Według mapy, którą wpajali nam pod hipnozą, stacja pomp powinna leżeć niecałe pięć kilometrów w górę rzeki ode mnie.
Ale wciąż jej nie widziałem: możliwe, że po prostu skakałem za nisko. Czułem pokusę, żeby wyskoczyć wyżej, przypomniałem sobie jednak słowa Migliacciego o tym, żebym nie próbował zdobyć medalu i trzymał się planu. Przestawiłem wyrzutnię na automat, pozwalając, by przy każdym lądowaniu wystrzeliwała parę małych bomb. W locie podpalałem przypadkowo wybrane budynki, starając się znaleźć pompownię czy inny cel godny uwagi.
No cóż, zobaczyłem coś tam, gdzie się spodziewałem – to coś, nieważne, stacja pomp czy nie, było wielkie. Skoczyłem zatem na najwyższy budynek w pobliżu, namierzyłem ową budowlę i wystrzeliłem. Zeskakując, usłyszałem głos Jelly’ego.
– Johnnie! Rudy! Zaczynajcie przechodzić do środka.
Potwierdziłem, Rudy też to zrobił. Przełączyłem sygnał na mruganie, żeby na pewno mnie widział, namierzając jego sygnalizator.
– Druga drużyna! – zawołałem. – Przechodzić do środka łukiem! Dowódcy sekcji, potwierdzić!
Czwarta i piąta sekcja odpowiedziały.
– Zrozumiałem! – rzucił Ace. – Już to robimy, przyśpiesz.
Sygnał Rudego wskazywał, że prawa flanka niemal mnie wyprzedziła i jest dobrych dwadzieścia pięć kilometrów dalej. Rany! Ace miał rację, będę musiał dodać gazu, inaczej nigdy nie zamknę na czas luki – a do tego wciąż miałem parę cetnarów amunicji i różnych paskudnych niespodzianek dla miejscowych, które musiałem zużyć. Wylądowaliśmy w formacji V, z Jellym na dole, a mną i Rudym na końcach dwóch ramion; teraz musieliśmy ją zamknąć, tworząc krąg wokół miejsca zbiórki… co oznaczało, że obaj z Rudym mamy do pokonania dłuższy odcinek, wciąż siejąc dookoła zniszczenie.
Przynajmniej przestaliśmy przeskakiwać na zmianę; mogłem skończyć z odliczaniem i skupić się na szybkości. Nawet teraz, gdy przyśpieszyłem, wokół robiło się mniej ciekawie. Zaczęliśmy z ogromną przewagą zaskoczenia, dotarliśmy na ziemię bez ofiar (przynajmniej taką miałem nadzieję) i szaleliśmy wokół nich, strzelając bez obaw, że trafimy któregoś kolegę, podczas gdy oni mogli trafić swoich, odpowiadając ogniem – gdyby w ogóle nas znaleźli (nie jestem specjalistą od teorii gier, ale wątpię, czy jakikolwiek komputer zdołałby przeanalizować to, co robimy, dość szybko, by przewidzieć, gdzie znajdziemy się za chwilę).
Mimo to obrona zaczęła walczyć, choć brakowało jej koordynacji. Kilka razy o włos uniknąłem pocisków wybuchających – były dość blisko, bym poczuł je w zębach nawet wewnątrz kombinezonu – a raz musnął mnie jakiś promień, od którego włosy zjeżyły mi się na głowie, a ciało na moment zastygło jak sparaliżowane – jakbym nagle uderzył się w nerw, tyle że w całym ciele. Gdybym moment wcześniej nie polecił pancerzowi, by rozpoczął skok, już bym tam został.
W takich chwilach człowiek zaczyna się zastanawiać, czemu w ogóle wziął się za żołnierkę – tyle że byłem zbyt zajęty, by o czymkolwiek myśleć. Dwa razy, skacząc na oślep nad budynkami, wylądowałem w samym środku grup miejscowych – natychmiast odbijałem się dalej, zataczając szaleńczo krąg miotaczem ognia.
Pędząc w ten sposób, w minimalnym czasie zdążyłem pokonać połowę trasy, jakieś dziesięć kilometrów, ale nie wyrządzałem po drodze większych szkód. Wyrzutnię naramienną opróżniłem dwa skoki wcześniej i gdy znalazłem się sam na czymś w rodzaju dziedzińca, przystanąłem, żeby załadować zapasowe bomby H.E. Jednocześnie namierzyłem Ace’a i przekonałem się, że jestem dość daleko z przodu flanki, by móc zużyć ostatnie dwie rakiety jądrowe. Wskoczyłem zatem na najwyższy budynek w okolicy.
Robiło się już na tyle jasno, by dało się widzieć, uniosłem gogle na czoło i przebiegłem wzrokiem okolicę, szukając czegokolwiek z tyłu, w co warto by strzelić. Nie miałem czasu na grymasy.
Na horyzoncie od strony ich portu kosmicznego dostrzegłem coś większego – może administrację i kontrolę, może nawet statek. Niemal na tej samej linii o połowę dalej wznosiła się olbrzymia budowla, której przeznaczenia w ogóle nie potrafiłem zgadnąć. Port kosmiczny leżał na samej granicy zasięgu, ale pozwoliłem, by rakieta go namierzyła.
– Znajdź go, skarbie! – rzuciłem i przekręciłem jej ogon.
Następnie załadowałem ostatnią, posłałem w stronę bliższego celu i skoczyłem.
W chwili gdy startowałem, budynek pode mną trafiła bomba. Albo Chudziak ocenił (słusznie), że warto poświęcić jedną z budowli, żeby dopaść któregoś z nas, albo też któryś z moich kolegów zaszalał z fajerwerkami. Tak czy siak, nie chciałem skakać z tego miejsca, nawet nisko, postanowiłem zatem przelecieć przez następne budynki zamiast nad nimi. Zdjąłem z pleców ciężki miotacz i z powrotem opuściłem gogle, po czym potraktowałem ścianę przede mną skupioną wiązką na pełnej mocy. Fragment muru runął, a ja wpadłem do środka. I jeszcze szybciej się wycofałem.
Nie miałem pojęcia, co rozwaliłem – kościelną kongregację, hotel Chudziaków, może nawet kwaterę główną obrony? Wiedziałem tylko, że to ogromna sala pełna Chudziaków. Nigdy w życiu nie widziałem tylu naraz.
Pewnie jednak nie kościół, bo któryś strzelił do mnie, gdy odskakiwałem. Pocisk odbił mi się od pancerza, zachwiałem się, słysząc dzwonienie w uszach, ale poza tym nic mi się nie stało. Przypomniało mi się jednak, że nie powinienem odchodzić bez zostawienia pamiątki po sobie, chwyciłem zatem pierwszą rzecz wiszącą u pasa i cisnąłem naprzód – po czym usłyszałem skrzeczenie. Jak powtarzają na podstawowym szkoleniu, szybkie zrobienie czegoś konstruktywnego jest lepsze niż wymyślenie najlepszego rozwiązania kilka godzin później.
Czystym przypadkiem zrobiłem co trzeba. To była nietypowa bomba, każdy z nas dostał taką specjalnie na tę misję, z poleceniem, by jej użyć, jeśli nadarzy się okazja. Skrzeczenie, które słyszałem, rzucając bombę, to był krzyk w języku Chudziaków (w swobodnym tłumaczeniu):
– Jestem trzydziestosekundową bombą! Jestem trzydziestosekundową bombą! Dwadzieścia dziewięć! Dwadzieścia osiem! Dwadzieścia siedem…
Miała solidnie zagrać im na nerwach. Może i tak, z pewnością zagrała na moich – lepiej już kogoś zastrzelić. Nie czekałem na odliczanie; skoczyłem, zastanawiając się, czy znajdą dość okien i drzwi, by na czas uciec z pomieszczenia.
W szczytowym punkcie skoku namierzyłem sygnalizator Rudego, a lądując – Ace’a. Znów zostawałem w tyle – czas się pośpieszyć.
Lecz trzy minuty później zamknęliśmy lukę: miałem Rudego po prawej, niecały kilometr dalej. Zameldował o tym Jelly’emu. Usłyszeliśmy, jak Jelly warknął leniwie, zwracając się do całego plutonu:
– Zamknęliśmy krąg, ale wciąż nie ma sygnału. Powoli ruszcie naprzód i pokrążcie trochę, namieszajcie im nieco, ale uważajcie na chłopaków po obu stronach, żeby im nie zaszkodzić. Jak dotąd dobra robota – nie zepsujcie jej. Pluton! Drużynami… zbiórka!
Wyglądało na to, że nieźle nam poszło: większa część miasta płonęła. Choć słońce niemal już wzeszło, trudno było orzec, czy lepiej widzimy własnymi oczami, czy przez gogle, ze względu na gęsty dym.
– Druga drużyna, odliczanie! – zawołał Johnson, dowódca naszej drużyny.
– Sekcje cztery, pięć i sześć – powtórzyłem. – Odliczać i mel-dować!
Zestaw bezpiecznych obwodów zamontowanych w nowym modelu komunikatora faktycznie przyśpieszał łączność; Jelly mógł rozmawiać z każdym żołnierzem bądź z dowódcami drużyn, a dowódca drużyny mógł przemawiać do całego oddziału bądź bezpośrednich podwładnych, dzięki czemu pluton mógł się zebrać dwa razy szybciej, a w czasie walki liczy się każda sekunda. Słuchałem odliczania czwartej sekcji, jednocześnie sprawdzając stan pozostałych ładunków wybuchowych. Posłałem jedną bombę w stronę Chudziaka, który wystawił głowę zza rogu. Zniknął, i ja także.
– Krążyć dookoła! – polecił szef.
Czwarta sekcja zaplątała się w odliczaniu, póki dowódca nie przypomniał sobie, że powinien zgłosić numer Jenkinsa. Piąta odliczyła się jak na liczydłach i już zaczynałem czuć się nieźle, kiedy w sekcji Ace’a odliczanie urwało się po numerze czwartym.
– Ace! – zawołałem. – Gdzie jest Dizzy?
– Zamknij się – rzucił. – Numer sześć, odlicz.
– Sześć! – odparł Smith.
– Siedem!
– Szósta sekcja, brakuje Floresa – dokończył Ace. – Dowódca sekcji rusza na poszukiwanie.
– Jednej osoby brak – zameldowałem Johnsonowi. – Floresa, sekcja szósta.
– Zaginął czy zginął?
– Nie wiem. Dowódca sekcji i zastępca dowódcy drużyny idą na poszukiwania.
– Johnnie, daj Ace’owi to załatwić.
Ale go nie usłyszałem, więc nie odpowiedziałem. Słyszałem za to, jak Ace składa meldunek Jelly’emu i jak tamten przeklina. To nie tak, że chciałem zdobyć medal – szukanie zaginionych to zadanie zastępcy dowódcy drużyny, to on zagania innych, jest najmniej ważny. Dowódcy sekcji mają inne zadania. Jak zapewne już się połapaliście, zastępca dowódcy drużyny jest zbędny, dopóki dowódca żyje.
W tym momencie czułem się niezwykle zbędny, niemal zapomniany, bo słyszałem właśnie najsłodszy dźwięk we wszechświecie: sygnał boi naprowadzającej naszego statku. Boja to zrobotyzowana rakieta wystrzeliwana przez prom ewakuacyjny, zaledwie szpikulec, który wbija się w ziemię i zaczyna nadawać jakże wyczekiwaną muzykę. Prom namierza ją automatycznie trzy minuty później i lepiej być wtedy na miejscu, bo podwózka nie czeka, a druga się nie zjawi.
Ale nie można porzucić towarzysza z oddziału, póki istnieje szansa, że wciąż żyje – nie w Rębaczach Rasczaka. Ani w żadnym innym oddziale piechoty zmechanizowanej. Zawsze staramy się wszystkich znaleźć.
– Uwaga, chłopcy – usłyszeliśmy głos Jelly’ego. – Podejść do kręgu ewakuacyjnego i zaczekać, ale już!
Usłyszałem też słodki głos boi:
– …na wiekuistą chwałę piechoty, niech nam słynie, niech nam słynie „Rodger Young”!
I tak bardzo zapragnąłem ruszyć w jej stronę, że aż poczułem w ustach smak tego pragnienia.
Zamiast tego oddalałem się od niej, namierzając Ace’a i zużywając resztki bomb, ładunków zapalających i całej reszty balastu.
– Ace! Masz go?
– Tak. Wracaj, zawalidrogo!
– Widzę cię. Gdzie on jest?
– Dokładnie przede mną, może pół kilometra. Zmykaj! To mój człowiek.
Nie odpowiedziałem, po prostu skręciłem w lewo po skosie, żeby spotkać się z Ace’em w miejscu, w którym miał być Dizzy.
Kiedy dotarłem do Ace’a, stał nad Dizzym. Obok leżało paru spalonych Chudziaków, większa grupka właśnie uciekała. Wylądowałem obok niego.
– Wyciągnijmy go z pancerza – prom odleci lada moment!
– Jest zbyt ciężko ranny.
Przyjrzałem się i przekonałem, że to prawda – w jego kombinezonie ziała dziura, z której wypływała krew. Przez moment stałem oszołomiony. Żeby zabrać rannego, trzeba wydostać go z pancerza. Potem po prostu wystarczy go podnieść – żaden problem w kombinezonie wspomaganym – i odbiec jak najszybciej. Nagi człowiek waży mniej niż amunicja i ładunki, które zużyliśmy.
– To co robimy?
– Poniesiemy go – odparł ponuro Ace. – Złap go za lewą stronę pasa. – Sam chwycił prawą i szarpnięciem dźwignęliśmy Floresa z ziemi. – Namierzaj! A teraz… równo, gotuj się i skok! Raz, dwa!
Skoczyliśmy. Niezbyt daleko i nie najzgrabniej. Samotny człowiek nie zdołałby podnieść drugiego z ziemi: kombinezon jest zbyt ciężki. Ale dwóch dało radę.
Skoczyliśmy – i znowu, i jeszcze raz, i jeszcze. Ace dawał sygnał, obaj przytrzymywaliśmy i łapaliśmy Dizzy’ego przy każdym lądowaniu. Wyraźnie nie działały mu żyroskopy.
Usłyszeliśmy, jak boja milknie, gdy wylądował prom – widziałem, jak ląduje… i był za daleko. Usłyszeliśmy słowa tymczasowego sierżanta.
– Sekcjami szykować się do wejścia na pokład!
– Opóźniam rozkaz! – huknął Jelly.
W końcu wydostaliśmy się na otwartą przestrzeń i zobaczyliśmy prom stojący na ogonie. Usłyszeliśmy zawodzenie ostrzegające przed startem. Pluton wciąż był na ziemi, czekając w kręgu, przykucnięty za osłoną, którą utworzyli.
– Sekcjami na pokład, ruchy! – krzyknął Jelly.
Wciąż byliśmy za daleko!
Widziałem, jak pierwsza sekcja znika w środku, wpadając na pokład. Krąg zaczął się zacieśniać.
I wtedy samotna postać wyrwała się z niego, pędząc ku nam z szybkością, jaką umożliwiał wyłącznie kombinezon dowodzenia.
Jelly dogonił nas, gdy wciąż byliśmy w powietrzu. Chwycił Floresa za uprząż i pomógł nam go dźwignąć.
Trzema skokami dotarliśmy do promu. Wszyscy już byli w środku, ale drzwi wciąż stały otworem. Wsadziliśmy go i zamknęliśmy je, a tymczasem pilotka wrzeszczała, że przez nas spóźni się na wyznaczony punkt spotkania i wszyscy mamy przechlapane. Jelly nie zwracał na nią uwagi: położyliśmy Floresa i ułożyliśmy się obok niego. W chwili gdy uderzyła w nas fala przyśpieszenia, usłyszałem, jak Jelly mówi do siebie:
– Wszyscy obecni, Poruczniku. Trzej ranni – ale wszyscy obecni!
Muszę przyznać kapitan Deladrier: nie ma lepszych pilotów od niej. Spotkanie promu ze statkiem na orbicie wymaga starannych obliczeń. Nie wiem, jak to robią, ale tak jest i nie da się tego zmienić. Nie można.
Tyle że ona to zrobiła. Zobaczyła na ekranie, że prom nie wystartował o czasie, zahamowała, znów nabrała szybkości, wyrównała tor i nas zgarnęła, sterując ręcznie, bo nie miała czasu na obliczenia. Gdyby Wszechmogący potrzebował kiedyś pomocnika do utrzymywania gwiazd na ich kursach, wiem, gdzie powinien poszukać.
Flores zmarł w drodze na statek.