- W empik go
Żółta koperta - ebook
Żółta koperta - ebook
Włamanie do Warsztatów Doświadczalnych Zakładu Paliw Stałych przy Politechnice Warszawskiej przeszło bez większego echa. Tymczasem do kapitana Milicji Obywatelskiej, Janusza Naciejewskiego, telefonuje sam złodziej i opowiada o zleceniu złożonym przez eleganckiego mężczyznę. Zadaniem przestępcy było zabranie żółtej koperty z kasy ośrodka badawczego, gdzie wdrażana jest koncepcja produkcji paliwa rakietowego. Istnieje podejrzenie, że zleceniodawcą są służby wywiadowcze państw zachodnich.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-4961-7 |
Rozmiar pliku: | 346 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sumienie kasiarza
Zadzwonił telefon. Kapitan Janusz Naciejewski podniósł słuchawkę.
— Do pana kapitana jakiś Kolanek. — Dyżur dziś miała znów ta telefonistka z interesującym altem. Sama dużo brzydsza niż jej głos. Gdyby nie to, zapewne zostałaby śpiewaczką, a nie urzędniczką w komendzie miejskiej MO.
— Kolanek? — oficer milicji szukał w pamięci.
— Takie podał mi nazwisko.
— Aha, już wiem. No trudno, niech pani łączy — Naciejewski wcale nie był zachwycony tym, że dzwoni do niego złodziej i włamywacz, Zygmunt Paluchowski, znany bardziej w kołach podziemnego światka Warszawy pod dźwięcznym pseudonimem „Kolanek”. Przezwisko to Paluchowski zdobył przed wielu laty, w zaraniu swojej kariery kasiarza. Tak niefortunnie uciekał z pewnego mieszkania, że spadł z drugiego piętra; oberwał się przy tym drut od piorunochronu i pechowy złodziejaszek złamał przy upadku nogę, właśnie w kolanie. Do dziś dnia lekko nią powłóczył.
Telefonistka przełączyła.
— Czy to pan kapitan Naciejewski? — oficer rozpoznał „sznaps-baryton” Paluchowskiego.
— Tak, to ja. Czego chcecie?
— Moje uszanowanie panu kapitanowi. Kolanek pięknie się kłania — włamywacz postanowił prowadzić rozmowę według przepisów nowoczesnego savoir-vivre’u.
— Dobrze, dobrze, o co chodzi?!
— Panie kapitanie, mam kłopot. Wpadłem, jak nie przymierzając śliwka, ale nie w kompot. Zrobili mnie w ślepego bawoła!
— Mówcie wreszcie, co się stało — Naciejewski zaczynał się naprawdę złościć. Nie miał ani czasu, ani ochoty na prowadzenie towarzyskich rozmówek z człowiekiem, z którym aż za często musiał stykać się w swojej zawodowej pracy. Ostatnio wprawdzie Kolanek uroczyście deklarował, że zrywa z przestępczością i nawet prosił oficera milicji o znalezienie mu jakiejś pracy, ale Naciejewski doskonale wiedział, że prędzej czy później stary recydywista wróci do swojego zakazanego fachu. Nie na próżno ludowe porzekadło twierdzi, że „natura ciągnie wilka do lasu”.
— Panie kapitanie, pan znowu będzie się na mnie gniewał, ale...— tu głos rozmówcy z drugiej strony drutu na chwilę się urwał — ... to ja „zrobiłem” tę kasę na Podleskiej.
— Jaką kasę? — kapitan od razu się zainteresował.
— Żadna kasa. Zwykła blaszanka. Aż wstyd, że nasz państwowy przemysł produkuje takie świństwa. Co to za przyjemność otwierać coś takiego. Nawet nie trzeba pruć. Już nie mówiąc o paleniu. Na ołów ją otworzyłem w dziesięć minut. Albo i krócej. To mają być kasy? Ani porównać choćby z tym, co przed wojną robił na Targówku pan Jardel. Szkoda gadać...
— Kiedy ostatni raz wyszliście z więzienia, przyrzekaliście mi, że już nigdy nie weźmiecie się za te sprawki. Komenda nawet wam pracę załatwiła, żebyście nie mówili później, że to z braku zajęcia musicie kraść.
— Wszystko się zgadza, panie kapitanie. Do tej pracy to ja nawet czasem chodzę. Tak raz, dwa razy w tygodniu. Ale nudna. Ciągle to samo i to samo. Może bym i wytrwał, ale znalazł się taki jeden...
— A skąd wy, Kolanek, mówicie?
— Panie kapitanie, ze mną takie żarty? — stary złodziej był naprawdę dotknięty do żywego. — Ja do pana jak do rodzonego ojca, a pan chce mnie zdjąć z miejsca?
Kapitan nacisnął guzik dzwonka. W drzwiach stanął dyżurny milicjant.
— Sprawdzić — oficer milicji zasłonił otwór słuchawki dłonią — z jakim aparatem jestem połączony. Niech najbliższy radiowóz natychmiast pojedzie i przywiezie tu do mnie Kolanka. Jego nazwisko: Zygmunt Paluchowski.
— No, mówcie, o co chodzi? Kto was napuścił na tę kasę?
— Taki jeden. Poznałem go niedawno. W „Cybernetyku”. Poczuł do mnie miętę. Fundował i fundował. Chyba przez dwa tygodnie. A potem mówi: „Wiesz, Kolanek, gdybym ja miał twój fach, ładną forsę mógłbym załapać. Na Podleskiej stoi kasa, w której zawsze najmarniej jest ze sto patyków. Dostać się tam łatwo, bo barak parterowy. Okno otworzyć żadna sztuka. W gabinecie dyrektora zielona, stalowa kasa. A w niej dwie żółte koperty, pełne brudasów i nalepek”. Ja, panie kapitanie, nic nie obiecywałem, tylko słuchałem. A on kusił i kusił. Kiedyś nawet wziął taryfę i zawiózł mnie tam, żebym sam zobaczył. Rzeczywiście, fabryka drutem ogrodzona, ale dziury, że samochodem można wjechać. Na portierce strażnik tak chrapie, że z daleka słychać, a poza tym ani ducha. Sam pan kapitan w takich warunkach nie byłby długo twardziochem. A co dopiero ja? Nic dziwnego, że pękłem.
— I co? Rozpruliście tę kasę?
— Przecież mówiłem, że nie było co pruć. Po prostu pilniczkiem podpiłowało się na ślepaku ołów i zameczek miękko odskoczył. Grzecznie wziąłem te dwie koperty. Szafkę zamknęło się z powrotem na kluczyk, jak Pan Bóg przykazał. Później nogę za okno. Parę razy we framugę lekko uderzyłem, żeby zasuwa się zamknęła i już po krzyku. Ten facet czekał na mnie na ulicy, bo postawiłem go na świecy.
— Oj, Paluchowski, Paluchowski, drogo was będzie to kosztowało. Za taką sprawkę przyłożą wam ze siedem latek. I niewiele pomoże, żeście się sami przyznali. Jedyny ratunek, to jak najprędzej przywieźć te pieniądze do komendy.
— Żebym miał pieniądze, tobym do pana kapitana wcale nie dzwonił. Takim frajerem Kolanek jeszcze nie jest.
— Więc co się z nimi stało? Tamten drugi was okradł?
— Mnie nikt nie okradł i nie okradnie. Taki się jeszcze nie urodził. Tylko mówiłem już panu kapitanowi, że mnie w konia zrobili. Mało w konia...
— Mówcie jaśniej, Paluchowski.
— Kiedy odpłynąłem z Podleskiej, ten mój kumpel powiada: „Dawaj koperty”. A ja do niego: „Wolnego, synku, najpierw zobaczymy, co w nich jest i podzielimy się uczciwie”. Otwieram jedną, a tu same plany i jakieś papiery. Biorę drugą, a tam nie sto patyków, tylko parę brudasów, trochę czerwońców i bilon. Razem ze trzy tysiące. Złapałem się za głowę, gdzie ta forsa? A on, że niby pomyliłem koperty i ta główna z dużą forsą została w kasie. Chociaż sam mi przedtem tłumaczył, żeby brać tylko te dwie żółte. Na kolorach jeszcze się znam. Ale facet też mógł się pomylić. Nie skapowałem wtedy, o co chodzi i zaproponowałem, żebyśmy obaj wrócili na Podleską. Razem wejdziemy do baraku i znowu przeszuka się szafkę. Jak się raz weszło i klucz podebrany, to reszta frajer.
— No i co? Tak zrobiliście?
— Właśnie że nie. Gość powiada, że dostał mojra i za nic nie wróci. Chciałem iść sam, a on na to, że niebezpiecznie. Naprzeciwko fabryka, a tam jest warsztat odlewniczy i już o czwartej rano przychodzą szykować piec do wytopu. To ja na faceta wsiadłem z góry. „Jak to — powiadam — stary fachman Kolanek za niecałe trzy patyki taką robotę ma odstawić? Jak się wiara o tym dowie, to ze śmiechu będzie się turlać. Taki wstyd na stare lata”.
— Pewnie — przytaknął oficer milicji, któremu teraz zależało, żeby ta niezwykła rozmowa telefoniczna trwała jak najdłużej. — Sam się z tego śmieję.
— Dlatego właśnie dzwonię. Bo kiedy to frajerowi wygarnąłem, sięgnął do kieszeni i mówi: „Źle was poinformowałem, Kolanek, moja wina, moja strata. Tu macie dziesięć tysięcy złotych za fatygę i jako odszkodowanie za straty, jakie ponieśliście z mojego powodu”. I daje dziesięć nowiutkich nalepek. Prosto spod prasy.
— Fałszywe?
— Coś pan? Za kogo kapitan mnie bierze? Przecież fałszywych nawet bym nie tknął. Forsa jak najlepsza. A ten dokłada jeszcze przeprosiny i żebym trzymał język za zębami. Akurat doszliśmy do skrzyżowania. Tam stał samochód. Motor na gazie. Facet wsiadł do maszyny i tylem go widział. Jego i te dwie koperty.
— To on miał te koperty? Na początku mówiliście, żeście nie chcieli mu ich dać.
— Nie chciałem. Ale kiedy otworzyłem i zobaczyłem, że w jednej nie ma ani dutka, zaś w drugiej tylko trochę, to zgłupiałem i dałem sobie z ręki je wyjąć.
— Co było dalej?
— Nic nie było. Stałem jak ten słup na ulicy, z forsą w ręku. Potem stuknąłem się w czoło. „Kolanek, całe życie byłeś uczciwym kasiarzem, nie daj się teraz na stare lata wciągać w jakieś dziwne kombinacje.” No i zadzwoniłem do pana kapitana. Wszystko panu powiedziałem, jak księdzu na spowiedzi. No, ale muszę już kończyć, bo tu jakiś gość, który mnie łaskawie przepuścił do automatu, trochę się niecierpliwi. A pewnie ten radiowóz pana kapitana też już blisko? Prawda?
— Jaki radiowóz?
— Pan kapitan to ze mną jak z dzieckiem. Kolanek nie wie, że już po niego jadą? Że pan dał sygnał, aby sprawdzili, z jakiego automatu gadam? Moje uszanowanie władzy. Niech pan pamięta, że prawdę powiedziałem.
— Słuchajcie, Kolanek, to bardzo ważne, coście mówili. Przyjdźcie zaraz do komendy. Daję słowo, że was nie zatrzymam. Przynajmniej na razie.
— Jeszcze nikt nie widział, a i nie zobaczy Kolanka z dobrawoli wchodzącego do Pałacu Mostowskich. Jakby kto przypadkiem zakikował, zaraz by mnie za szpicla wzięli.
— Możemy umówić się na mieście. Albo przyjdźcie do mnie do domu. Wiecie, gdzie mieszkam?
— No to jutro o jedenastej. W tym barze na rogu Górczewskiej.
— Dobrze. Będę — kapitan przytaknął automatycznie, chociaż już przedtem usłyszał cichy stuk słuchawki kładzionej na widełki.
Stary złodziej nie dał się wziąć na kawał. Oficer milicji był pewien, że radiowóz zjawił się przy automacie w kilka sekund po tym, kiedy Paluchowski opuścił budkę.
Kapitan Naciejewski połączył się więc z oficerem dyżurnym. Tę służbę pełnił dzisiaj porucznik Boruński.
— Słuchaj, Stachu, czy dzisiaj, a może wczoraj, wpłynął do nas meldunek o włamaniu do fabryki na Podleskiej? — zapytał kapitan. — Zdaje się, że mógłbym pomóc prowadzącemu dochodzenie. Kto to dostał?
— Nie pamiętam. Musiałbym sprawdzić w raportach.
— Bardzo cię proszę.
— Tak za darmo? To trzeba oprzeć o bufet — żartował porucznik.— Panu kapitanowi coś się uwidziało, a ci młodsi oficerowie niech grzebią się w aktach.
— No dobrze. Przy okazji oprzemy o bufet.
— Trzeba było od razu tak śpiewać. Melduję panu kapitanowi, że w ciągu pół godziny zgłoszę się z raportem — błaznował znany z wesołego usposobienia porucznik Boruński.
Oficer dyżurny dotrzymał słowa. Za dwadzieścia minut telefon na biurku kapitana odezwał się znowu:
— Co ty ze mnie wariata robisz — mówił porucznik — u nas w raporcie zbiorczym słowa o takim włamaniu. Zadzwoniłem do dzielnicy, o niczym nie słyszeli. Połączyłem się z Komendą Główną, bo myślałem, że może tam trafiło bezpośrednio. Jeszcze mnie obsztorcowali, że im głowę zawracam. A ponadto ci z dzielnicy twierdzą, że przy Podleskiej nie ma żadnej fabryki! Słuchaj, Janusz, może ty za dużo chodzisz ostatnio z gołą głową na tym słońcu? Uważaj bardziej na siebie.
Boruński zadowolony, że udało mu się dociąć przyjacielowi, odłożył słuchawkę.
Dopiero teraz sprawa wydała się kapitanowi poważna. Z miejsca sporządził obszerną notatkę z przebiegu rozmowy z Zygmuntem Paluchowskim i zameldował się u zwierzchnika.
Pułkownik miał wątpliwości.
— Czy na pewno dzwonił do was Kolanek?
— Na pewno — upierał się kapitan. — Doskonale rozpoznałem jego głos w słuchawce telefonicznej.
— A czy nie podejrzewacie, że ktoś inny mógł podać się za Paluchowskiego, aby zrobić kawał zarówno włamywaczowi, jak i milicji? Albo z zemsty na Kolanku?
— Nie sądzę. Stary złodziej cieszy się zbyt wielkim poważaniem w tych kołach. Taki dowcip mógłby drogo kosztować jego autora. Dintojra nie lubi żartownisiów. Nie patyczkuje się też przy wydawaniu wyroków. Tam nie stosuje się kary z zawieszeniem. Facet, który by sypnął Paluchowskiego, obojętnie, prawdziwie czy fałszywie, pewnego dnia mógłby obudzić się z nożem pod żebrem.
— Więc może sam Kolanek w ten sposób zakpił sobie z was, kapitanie?
— Ale w jakim celu? Przecież doskonale się orientuje, że czy przyjdzie, czy też nie, na spotkanie ze mną do tego baru przy Górczewskiej, milicja tak długo będzie go szukała, aż w końcu znajdzie.
— Co mu zrobicie? Wyprze się w żywe oczy, że nigdy z wami nie rozmawiał i niczego nie będzie można mu udowodnić. Najwyżej posiedzi czterdzieści osiem godzin. A to mu nie pierwszyzna.
— To prawda. Ale tego rodzaju przestępcy, złodzieje-recydywiści, nie mają zwyczaju przypominać milicji o swoim istnieniu. Kolanek ma przeszło pięćdziesiątkę, z tego ponad piętnaście lat spędził we wszystkich chyba więzieniach, jakie są w Polsce. Od trzech lat siedział cicho, jak mysz pod miotłą. Przypuszczam, że rzeczywiście uznał, iż na stare lata nie warto ryzykować.
— Z czego żył?
— Jak każdy kasiarz, tak i Kolanek jest doskonałym ślusarzem. Postaraliśmy się mu o robotę u „Kasprzaka”. Są z niego zadowoleni, chociaż często opuszcza pracę. Ale prosiłem, żeby patrzyli na to przez palce. Liczyłem, że w końcu przywyknie do dyscypliny i unormowanego trybu życia.
— Recydywista? To wykluczone.
— A jednak Kolanek wytrzymał tym razem tak długo, jak nigdy przedtem. Mieliśmy go zresztą na oku. Poza opuszczaniem pracy niczego nie można było mu zarzucić.
— Jeżeli tyle opuszczał, to niewiele zarabiał. Z czego żył ostatecznie?
— Ustaliliśmy, że dorabia „fuchami”.
— Czym?
— Klucze. Nikt tak nie zna się na najrozmaitszych rodzajach zamków, jak Paluchowski. Na Woli, gdzie mieszka, słynie z tego w całej dzielnicy. Kto zgubi klucze, a musi dostać się do mieszkania, zamiast wyłamywać drzwi, biegnie do Kolanka. Ten zawsze dobierze odpowiedni wytrych lub dorobi nowe klucze. To artysta w swoim fachu. Niekiedy nawet milicja z dzielnicy korzystała z jego usług, kiedy chodziło o otworzenie jakiegoś zamkniętego mieszkania. Poza tym dorabiał duplikaty na podstawie przyniesionego mu wzoru. To robota pokrewna jego „fachowi”, a przy tym dobrze płatna. Każdy chętnie zapłaci nawet seciaka, żeby tylko nie uszkodzić zamków i nie zdemolować drzwi.
— Pewnie też i różni złodzieje zamawiali pasowanie kluczy u Paluchowskiego.
— Na tym nigdy go nie przyłapano. Jeżeli miał i takich klientów, to nie chwalili się, skąd mają przybory otwierające cudze zamki. Ale to niewykluczone. A gdyby nawet tak było, to Kolanek tym bardziej nie miał żadnego interesu, żeby dzwonić do mnie i opowiadać historyjkę swojego włamania.
— Myśli pan, kapitanie, że ten stary kasiarz powiedział prawdę?
— Jestem więcej niż pewny.
— No cóż, mogło tak się zdarzyć, jak to Kolanek panu opisał. Mało to razy złodzieje wybiorą się na wyprawę i niczego nie znajdą? I kasiarze często wracają bez łupów. Pieniędzy nie trzyma się dzisiaj w kasie, lecz w banku. Ten, kto namówił włamywacza na tę robotę, zapewne jakiś pracownik tej fabryki, przestraszył się, że Paluchowski może go sypnąć lub porachować się z nim w inny sposób. Wolał więc zapłacić za milczenie i nieudany skok. Przyznaję, niecodzienny wypadek... Aż trudno w to uwierzyć...
— Właśnie, panie pułkowniku. Kto z góry zakłada taką ewentualność, że w kasie nie będzie pieniędzy i ma pod ręką dziesięć tysięcy, aby ułagodzić nimi złodzieja? Poza tym na faceta czekał samochód, o którym przy planowaniu akcji nie było mowy.
— Historia jest tak nieprawdopodobna, że wydaje się wyssana z palca tego... Paluchowskiego.
— A jednak zbyt dużo podejrzanych szczegółów, aby nie brać poważnie telefonu Kolanka. Kolanek zabrał z kasy dwie koperty. W jednej było, jak sam twierdzi, około trzech tysięcy złotych w różnych banknotach. W drugiej zaś jakieś plany. Te plany i pieniądze zabrał mężczyzna z samochodem. Ale poza Kolankiem nikt do tej pory nie złożył żadnego doniesienia o kradzieży.
— Prawdopodobnie człowiek z samochodem podrzucił wszystko z powrotem na miejsce. Jeżeli to jeden z urzędników fabryki, mogło mu się to udać tak, że nikt nie spostrzegł kradzieży. Sami mówiliście, że Kolanek otworzył kasę za pomocą przygotowanego przedtem ślepego klucza z ołowiu, na którym, już na miejscu, naciął odpowiednie ząbki. Ale nie wspominał, że kasa była poza tym opieczętowana.
— Ja również jestem pewien, że stało się tak, jak to pan pułkownik przedstawia. Tylko... Pozostaje jeszcze jeden problem... Na Podleskiej nie ma żadnej fabryki!
— Jak to nie ma fabryki? W takim razie Kolanek wszystko wymyślił?
— Nie. Kolanek niezbyt się orientuje. Dla niego teren otoczony siatką, z budynkami wewnątrz, z kominem wyższym od innych, z wartownią przy wejściu, jest fabryką. A to, panie pułkowniku, nie jest fabryka, a Warsztaty Doświadczalne Zakładu Paliw Stałych przy Politechnice Warszawskiej.
Pułkownik aż podskoczył w fotelu.
— Wy mi tu, kapitanie, przez pół godziny zawracacie głowę jakimiś historyjkami — powiedział podenerwowany — a to zostawiacie na koniec. Cała nasza rozmowa byłaby niepotrzebna.
„Stary” podniósł słuchawkę.
— Polecenie do wszystkich dzielnic, radiowozów, patroli mundurowych i wywiadowców! Odszukać i sprowadzić do komendy Zygmunta Paluchowskiego vel Kolanko. Rysopis posiada każda dzielnica. Mają też zdjęcie. Sprawa bardzo ważna i pilna. Pierwszeństwo przed innymi zadaniami.
Pułkownik odłożył słuchawkę, by sięgnąć po inną, jednego z licznych, stojących na małym stoliku telefonów. Nakręcił trzycyfrowy numer.
— Pułkownik Mogajski? Tu Lewandowski z Pałacu Mostowskich. Mamy, pułkowniku, bardzo ważne wiadomości dotyczące Warsztatów Doświadczalnych Zakładu Paliw Stałych Politechniki Warszawskiej.
— …
— Tak, tych na Podleskiej. Myślę, że to was zainteresuje. Przyślijcie kogoś ze swoich ludzi. Razem się naradzimy. Wydałem już pewne dyspozycje, ale chyba wy przejmiecie całą sprawę... Jak? Major Eugeniusz Tomorowski. Zapisałem. Specjalista od tych spraw? To bardzo dobrze. Może zaraz przyjechać?... To czekamy na niego.
Kapitan Naciejewski zrobił ruch, jak gdyby chciał wstać z krzesła i opuścić pokój.
— Zostańcie, kapitanie — rzekł zwierzchnik — tylko patrzeć, jak ten major tu będzie. Tymczasem sporządźcie dane dotyczące Zygmunta Paluchowskiego. Oni również będą chcieli z nim rozmawiać. Macie tu papier... A może musicie uzupełnić jakimiś szczegółami z kartoteki?
— O Kolanku wiem więcej, niż on sam o sobie.
Kapitan zabrał się do pisania notatki. Tymczasem pułkownik załatwiał bieżące sprawy. Przyjmował oficerów dochodzeniowych, wydawał im polecenia, rozmawiał przez telefon; uprzedził też sekretarkę, by kiedy zgłosi się major Tomorowski, natychmiast go wprowadzono, a wszystkich innych interesantów kierowano do zastępców.
— Nie ma mnie dla nikogo — pułkownik zakończył rozmowę z sekretarką. — Dla nikogo — podkreślił — choćby się waliło i paliło.
Upłynęło nie więcej niż piętnaście minut, kiedy oficer kontrwywiadu, major Eugeniusz Tomorowski, znalazł się w gabinecie pułkownika.
Trzej mężczyźni usiedli przy okrągłym stoliku. Przez przeszło dwie godziny nad drzwiami gabinetu pułkownika paliła się czerwona lampka, znak, że wewnątrz odbywa się ważna narada i nikt nie ma wstępu. Jedynie sekretarka, panna Krysia, znająca zwyczaje swojego szefa, bez żadnego polecenia wniosła do gabinetu filiżanki czarnej kawy.II
Pierwsza runda 0:1
Major Eugeniusz Tomorowski z kamienną twarzą wysłuchał opowiadania kapitana milicji. Niczemu się nie dziwił i nie zadawał żadnych pytań. Dopiero kiedy Naciejewski skończył swoją opowieść, oficer kontrwywiadu zauważył:
— Najważniejsze zadanie w tej chwili, to odnalezienie tego kasiarza.
— Wszelkie dyspozycje już wydane. Paluchowskiego szuka kilkaset osób. Odnalezienie Kolanka jest tylko kwestią czasu. Najwyżej kilku godzin.
— Oby tak było — w głosie majora wyczuwało się pesymizm.
— Ależ to zupełnie pewne — stwierdził pułkownik. — Lada godzina będziemy mieli meldunek.
— Inną, nie mniej ważną sprawą, jest sprawdzenie, czy włamywacz powiedział prawdę. Trzeba to jednak zrobić bardzo zręcznie. Tylko jak? Jeżeli ludzie, którzy wynajęli Kolanka, nie wiedzą o jego rozmowie z kapitanem, nie należy ich płoszyć. Dlatego wszelka droga oficjalna jest w tym przypadku wykluczona.
— No cóż — zauważył śmiejąc się kapitan — potrafił Kolanek sprytnie dotrzeć do kasy i ją otworzyć, to i nasi ludzie nie będą mieli trudności z cichym ustaleniem faktów. Walcząc z włamywaczami, musimy znać ich metody pracy. Potrafimy więc, jeśli zajdzie potrzeba, zrobić to samo jeszcze lepiej od nich.
— Nie wątpię w to — zgodził się major. — Obawiam się jednak, że nasi przeciwnicy, jeśli tacy w ogóle są, mogli przewidzieć i tego rodzaju wariant. Czy nie można by wymyślić czegoś lepszego? Co by pozorowało legalność akcji?
— Czy pan nie przesadza? — mruknął kapitan.
— Zakładam, że ten Kolanek powiedział prawdę. I w takim razie wasz meldunek jest niezmiernie cenny. Podejrzewam, że sprawa jest poważniejsza, niż się wydaje.
— Pan, majorze, jest zdania, że...
— Niestety. Pozwolę sobie to wyjaśnić. Otóż, jak wiemy, do napędu silników rakietowych niezbędne jest specjalne paliwo o dużej energii. Małe rakiety, takie jak rakiety meteorologiczne, a nawet rakiety wojskowe o niezbyt dużym zasięgu, poruszają się za pomocą paliwa, jakim są niektóre, nazwałbym je „konwencjonalne” materiały wybuchowe. Dla wielkich rakiet transkontynentalnych oraz dla tych, które swój ładunek wynoszą w przestrzeń międzyplanetarną, tego rodzaju paliwo jest oczywiście za słabe. Zbiorniki z nim byłyby zbyt wielkie, a sama rakieta również za wielka i za ciężka.
— Słyszałem o paliwie płynnym — wtrącił kapitan.
— Tak jest — przytaknął major. — Amerykanie w swoich wielkich rakietach orbitalnych stosują paliwo płynne. Są to mieszanki ciekłego tlenu i innych pierwiastków gazowych, doprowadzonych do stanu skroplenia. Najsilniejszym z tego rodzaju paliw jest mieszanka tlenu i płynnego wodoru. Paliwo to przy dużej mocy wyzwalanej przy spalaniu energii, ma też i poważne braki. Przede wszystkim jest niebezpieczne. Mieszanie tych dwu cieczy grozi w każdej chwili wybuchem. Trzeba również pamiętać, że płynny tlen i wodór istnieją tylko w bardzo niskich temperaturach. Powyżej swojego punktu wrzenia gazy te znowu przybierają postać lotną. Stawia to przed konstruktorami rakiet dodatkowe zadanie zbudowania zbiorników o ogromnej wytrzymałości na ciśnienie. A to znowu zwiększa niepomiernie ich ciężar. Możliwość użycia do tych rakiet paliwa stałego pozwoliłaby Amerykanom na zmniejszenie ciężaru własnego rakiety, na korzyść zwiększenia jej ładunku i zasięgu. Na razie wszelkie próby uczonych amerykańskich i uczonych innych państw kapitalistycznych, współpracujących z nimi, okazały się bezskuteczne. Paliwa stałego odpowiedniej mocy na Zachodzie nie wynaleziono. A przecież nie jest żadną tajemnicą, że takie paliwo stałe istnieje.
— Istnieje — przytaknął pułkownik — radzieckie sputniki wynoszone są na orbitę za pomocą rakiet napędzanych paliwem stałym. Dlatego sputniki te są większe i cięższe.
— Słusznie — ciągnął dalej major — jednakże i paliwa stałe nastręczają wiele trudnych problemów technicznych, które muszą być rozwiązane przy konstrukcji rakiety i jej motorów. Ale i tak paliwo to wykazuje znacznie więcej zalet niż mieszanka płynnego tlenu z wodorem. Oczywiście, skład chemiczny tego paliwa i sposób jego fabrykacji stanowią ścisłą, bardzo strzeżoną tajemnicę Związku Radzieckiego. Niejednokrotnie wywiady różnych państw bezskutecznie starały się o zdobycie tej formuły. Nie ma też żadnego bardziej uprzemysłowionego państwa, które by u siebie, własnymi metodami, nie poszukiwało stałego paliwa. Nad tym pracują dzisiaj na kuli ziemskiej tysiące uczonych.
— Nawet w tych państwach, które nie posiadają i nie mają ambicji budowania wielkich rakiet orbitalnych?
— Nawet w tych — poświadczył major. — W tej chwili chodzi bowiem o coś więcej niż o siłę napędową rakiety. Chodzi o wynalezienie w ogóle takiego paliwa czy takich paliw, które byłyby w stanie zastąpić w motorze odrzutowym zwykłą naftę. Transport płynu takiego jak nafta, jego składowanie, zbiorniki w samym motorze, wszystko to jest niewygodne i niebezpieczne. Przyczyną większości katastrof samolotowych jest wybuch i pożar ogromnej ilości paliwa, jaką musi zabierać w drogę nowoczesny, wielki samolot. Na przykład maszyny startujące do lotu przez Atlantyk muszą mieć zbiorniki zdolne do pomieszczenia kilkudziesięciu ton tego płynu. Gdyby udało się rozwiązać problem w ten sposób, że odrzutowiec pracowałby na stałym paliwie, bardziej wydajnym, wtedy mógłby zabrać dwa lub trzy razy więcej pasażerów i ładunku. Panowie sami orientujecie się również, że zagadnienie to ma dwa aspekty. Pierwszy ściśle wojskowy, a drugi, nie mniej ważny, pokojowego zastosowania tego wynalazku.
— Chodzi mniej więcej — uśmiechnął się kapitan — o wynalezienie benzyny w stanie stałym. Takiej kostki, którą będzie się wrzucało do wypełnionego wodą baku samochodowego.
— Niezupełnie, ale coś podobnego. Naturalnie bez wody, lecz o właściwościach paliwa płynnego.
— Na Podleskiej... — zaczął kapitan.
— Tak — przerwał mu major — w Polsce również pracuje się nad skomplikowanymi problemami paliw stałych. Tym zagadnieniem od lat zajmuje się Wydział Lotniczy Politechniki Warszawskiej. Stworzono specjalny zakład naukowy, którego warsztaty doświadczalne mieszczą się właśnie przy ulicy Podleskiej. Nasi uczeni mogą poszczycić się poważnymi osiągnięciami w tej dziedzinie. Tak poważnymi, że zainteresował się nimi obcy wywiad. A nasz szlachetny włamywacz mimo woli oddał im wielką przysługę. Dzięki jego zdolnościom otwierania cudzych kas, agent tego wywiadu uzyskał poszukiwane przez siebie plany i to, jak się zwykło mówić, za psie pieniądze, bo za dziesięć tysięcy złotych. Przyznaję, pomysł doskonały i wykonanie nie najgorsze. Kolanek zorientował się w końcu, że został napuszczony na coś, co nie godzi się z „honorem” fachu kasiarza.
— Jeżeli plany dostały się w ręce wywiadu, to dlaczego nikt do tej pory nie podniósł alarmu? Brak koperty z planami i drugiej z pieniędzmi nie mógł ujść uwagi.
— Przypuszczam — odpowiedział major — że szpieg albo też cała komórka agentów ulokowała się w zakładzie. Jako zwykli pracownicy. Być może jeden z nich stoi tak wysoko w hierarchii urzędniczej, że ma dostęp do kasy, w której przechowywane są tajne dokumenty. Ale ma dostęp tylko w dzień i to w ten sposób, że wolno mu do tej kasy coś swojego włożyć. Na przykład teczkę ze swoimi aktami lub kopertę z planami. Kreślarz? Urzędnik działu personalnego? Finansowego? W każdym razie ktoś, kto mając dostęp do kasy ustalił, że dokumenty interesujące wywiad znajdują się w żółtej kopercie. Więc w dniu, w którym umówił się z Kolankiem, włożył do kasy drugą kopertę tego samego koloru. W tej drugiej umieścił niezbyt wielką sumę pieniędzy w banknotach i trochę bilonu. Włamywacz twierdził, że było tego około trzech tysięcy?
— Tak.
— Z tym bilonem to o tyle było dobre posunięcie, że Kolanek na miejscu mógł sprawdzić, czy się nie myli i bierze właściwe koperty. Mógł wyczuć bilon bez ich rozrywania; utwierdziło to włamywacza w przekonaniu, że wszystko jest w porządku i drugą żółtą kopertę wyniósł już bez sprawdzania jej zawartości. Sam zresztą przyznaje, że rozerwał ją dopiero na ulicy, a właśnie agentowi o to chodziło. Miał z góry przygotowane pieniądze na zatkanie ust kasiarzowi, zabrał kopertę i zwiał samochodem.
— Ale nazajutrz w zakładzie powinni byli spostrzec brak dokumentów.
— Nazajutrz szpieg był pierwszym lub jednym z pierwszych, którzy dotarli do szafy. Pod pozorem wzięcia swojego depozytu, podrzucił na właściwe miejsce żółtą kopertę. Nie tę samą, bo Kolanek ją uszkodził, ale identyczną i oczywiście zawierającą wszystkie te dokumenty, które się w niej znajdowały poprzedniego dnia. Jestem przekonany, że zostały one ułożone w tym samym porządku, w jakim umieścił je tam ich prawowity posiadacz. Wywiady nie kradną dokumentów. To zbyt ryzykowne. Podnosi niepotrzebny alarm. Wystarczy przesunąć po nich odpowiednim aparatem fotograficznym. Skutek ten sam, zaś mikrofilm ma jeszcze i tę zaletę, że jest znacznie łatwiejszy do przewiezienia przez granicę. Panowie zresztą orientują się w mechanizmie działania wywiadu.
— Ale to by znaczyło, że wywiadowi udało się wypełnić zadanie.
— To by znaczyło — powtórzył major — że w pierwszej rundzie oni prowadzą jeden do zera. Ale mecz dopiero się zaczął. W boksie są zawsze trzy rundy. Teraz my zaczynamy drugą. Ale ile ich będzie w naszym meczu, pokaże czas.
— Czy uda się nie dopuścić do wywiezienia wynalazku za granicę?
— Będziemy się starali, żeby nie wywieźli. Ale poza tym plany te mogą dotyczyć jedynie prób. Nasi uczeni nie wynaleźli jeszcze znakomitego paliwa stałego o wszechstronnym zastosowaniu. Wprawdzie są to bardzo obiecujące próby, ale to nie to samo, co rezultat. Na to będziemy musieli nieco poczekać. Zastrzegam się zresztą, że przedstawiam panom jedynie swoje hipotezy. Jeśli oczywiście Kolanek mówił prawdę i rzeczywiście dokonał włamania do kasy zakładu, a nie zrobił wam jakiegoś głupiego kawału.
— To wykluczone. Nie widzę celu. Zawodowi złodzieje nie mają zwyczaju zadzierać z milicją. Przeciwnie, zarówno w naszych rękach, jak później w więzieniu są najspokojniejszymi „klientami”. Wiedzą, że dobre sprawowanie może im wcześniej otworzyć drzwi do wolności i starają się nie zaprzepaścić tej szansy.
— Wierzę panu. Niemniej musimy mieć żelazny dowód na to, że to włamanie rzeczywiście miało miejsce.
— Już wiem! — kapitan powiedział to głosem, jakim zapewne Archimedes zawołał swoje słynne „eureka”. — Nocna inspekcja zakładów pracy!
— Nie rozumiem — przyznał się major.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.