- W empik go
Żółte ślepia - ebook
Żółte ślepia - ebook
Najnowsza fantastyczno-historyczna powieść Marcina Mortki!
Jest 995 rok. Medvid to potężny, barczysty wojownik, który od zawsze wiernie towarzyszy księciu Bolkowi, próbującemu zjednoczyć kraj pod swoim panowaniem. Medvid doradza księciu, jak okiełznać słowiańskie moce magiczne – jak postępować z żercami, gdzie szukać wilkołaków i wodników, czym przekupić miejscowe wiedźmy i rusałki, jak przepędzić licha, leszych i latawice. Jednak na książęcym dworze coraz więcej do powiedzenia mają niemieccy księża misjonarze.
Los Medvida też jest niełatwy, łączy go bowiem tajemna miłość z żoną księcia, węgierską księżniczką Hajną.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7800-0 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzik oszalał.
Darń strzelała spod jego racic, gdy gnał prosto na księcia, charczący, ze ślepiami nabiegłymi krwią. Wbita w jego łopatkę strzała drżała z każdym kolejnym susem, druga, tkwiąca w zadzie, ułamała się przed chwilą. Niczym tajfun wściekłości błyskawicznie pokonywał ostatnie łokcie dzielące go od księcia.
A ten zaparł się, mocniej złapał rohatynę, wyciągnął ją do przodu. Czekał.
Odbiło mu, przemknęło przez myśl Medvidowi. Odrzucił włócznię, złapał za młot, ciężki i kamienny, zamachnął się, aż zawyło powietrze, i znowu. Siłą rozpędu wpadł na rozwścieczonego dzika, wyprowadził cios od dołu. Łupnęło, chrupnęły łamane żebra. Uderzone zwierzę przetoczyło się po mchu, parskając i sapiąc. Przebierało nogami w powietrzu, odurzone walką, obojętne na ból, ale wtedy wyrósł przy nim książę z wzniesioną rohatyną.
Uderzył raz a celnie. Dzik znieruchomiał. Na poszarpaną racicami darń popłynęły strumienie gęstej, ciemnej krwi.
Medvid nabrał tchu i wypuścił go powoli. Miał wielką ochotę obrugać księcia jak dzieciaka. Za to, że prowokuje strzałami jednego z najgroźniejszych mieszkańców puszczy, za to, że czeka na szarżę z byle jak trzymaną włócznią, że zapomina o swojej powadze i roli. Gniewne słowa, które tłoczyły się w jego gardle, rozpierzchły się jednak błyskawicznie, gdy Medvid spojrzał w oczy księcia.
Roziskrzone i radosne jak rzadko kiedy.
– Po coś go zdzielił tym twoim młotkiem, co? – parsknął książę lekko zdyszany i zarumieniony. – Myślisz, że bym go nie strzymał?
Medvid wzruszył ramionami.
– A skąd mam wiedzieć, książę – burknął. – Pewnie byście strzymali. Chyba że nie. A wtedy…
– Co wtedy? – zapytał Bolko.
– Nie miałbym po co wracać na dwór. – Medvid założył ogromne ramiona na piersi.
– O sobie ino myślisz, Kosmaczu?
– Gdybyście mi na rękach, książę, zginęli, miałbym ci ja się z pyszna. – Medvid podniósł bukłak z piwem, który zrzucił wraz z resztą tobołków w chwili, gdy z gęstwy wychynął dzik, a Bolko porwał za łuk. – Biskup Berwid by mnie na świętym dębie obwiesił, poczekał, aż ducha wyzionę, a potem ów dąb zrąbał. Ale umiejętnie, tak by mnie przygniótł.
– Trzymaj te pomysły dla siebie, Kosmaczu. – Blask w oczach księcia przygasł. – Bo jeszcze was biskup w swej mądrości posłucha kiedyś. I piwa daj, bom spragniony.
Usiedli obaj na pniu drzewa powalonego przez dawno zapomnianą burzę. Nad truchłem ubitego dzika zataczał kręgi bąk, nad plamami światła słonecznego polatywały motyle, sosny szumiały, trącane letnim wiatrem. Wśród młodych, gibkich brzózek rozćwierkał się ptasi parlament. Milczeli, popijając piwo z bukłaka. Medvid, bo tak lubił. Bolko, bo znów ogarnęły go złe myśli.
– Nie przepadasz za biskupem, co? – odezwał się w końcu książę.
Medvid dopił resztę piwa, splunął osadem i wzruszył ramionami.
– Obojętny mi on – mruknął.
– Obojętny – prychnął Bolko i pokręcił głową z niedowierzaniem. – Znam cię, Kosmaczu. Głupiś nie jest, głuchy też nie. A więc pewnie wrażenie na mnie chcesz zrobić, co? Jak ci może być obojętny ten, kto na starą wiarę wyrzeka, kto do ścinania świętych dębów nakłania, a przemocą chrzci, kto nazywa Światowida i Trygława krwawymi bożkami, a mówiąc to, przez cały czas patrzy na ciebie? Naprawdę ci to obojętne?
– Gdybym rzekł – zaczął powoli Medvid – że nie, chcielibyście, książę, dowiedzieć się, co mi nie pasuje. A gdybym powiedział prawdę, poczulibyście się urażeni. Bo przecież gadacie to co i biskup, choć różnymi słowami.
Książę uśmiechnął się skąpo, wpatrzony w gąszcz leśny.
– A wiesz, czemu? – spytał cicho. – Wiesz, czemu tak jest?
– Nie – odparł Medvid.
– Nie zadawałeś sobie nigdy tego pytania? Czy po prostu nie chcesz o tym gadać?
– Nie. I nie.
– Lubię cię, Kosmaczu – ciągnął książę. – I chyba nawet ci zazdroszczę. Bynajmniej nie twej mądrości ani tych barów, choć przyznam, sam bym odyńca tak zdzielić nie potrafił. Nie zazdroszczę ci też tego, że umiesz w kniei odnaleźć spokój, bo i ja jeszcze to potrafię. Po prawdzie to zazdroszczę ci tylko tego, że nie zadajesz sobie żadnych pytań.
Medvid obrzucił księcia nieprzeniknionym spojrzeniem, a potem odwrócił głowę. Lustrował pnie pobliskich drzew.
– Wędrujesz wszak z moją drużyną już czwarty rok, Kosmaczu, i widzisz, co się dzieje w kraju. Widzisz, jak zmienia się dwór. Słuchasz tych, którzy przybywają do nas, zarówno z Czech, jak i z Niemiec, i nie masz wątpliwości, że to dopiero początek. Wiesz też, że i na ciebie koso obcy patrzą, a i swoi zaczynają. Mimo to nie masz rozterek.
Medvid zdusił komara na ogromnej, sękatej dłoni. Patrzył daleko w las.
– Nie lękasz się, że czasy staną się złe również dla ciebie? Że kiedyś nie będę mógł cię ochronić?
– Nie.
– Gdybym cię nie znał, Kosmaczu, to teraz naprawdę uznałbym, żeś głupi – zaśmiał się władca bez wesołości. – Ale cię znam i wiem, żeś inny od reszty. Że masz to coś, co i ja chciałbym posiąść. Że masz grubą skórę i wzbraniasz wielkim sprawom przystępu. Jakże i ja bym tak chciał!
Medvid, na pozór zamyślony, przytakiwał lekko, jakby dawał księciu przyzwolenie na coraz to kolejne wynurzenia. Jego wzrok, choć rozmyty, pełzał uważnie wzdłuż kolejnych pni drzew. W kąciku ust błądził ledwie zauważalny uśmiech.
– Bo nie masz ci dnia, by Berwid czy któryś z jego przybocznych gadułów nie przyszedł do mnie z kolejnym kłopotem! – wybuchnął władca. – Nie masz ci dnia, by któryś z możnych nie przyszedł ze skargą! By któryś nie zaczął innemu zazdrościć! By ktoś się z kimś nie pokłócił! By któryś nie rzucił oskarżenia na innego! Skorki zazdroszczą Powałom, ci nienawidzą Grzmichów, Rykały skarżą się na mnichów, Toporce zwąchały się ponoć z żercami, stary Żeleziec na Niemców pomstuje, a widno, w ich kieszeni siedzi. Za Odrą zaś margrabia Gero tylko czeka, aż mi się noga powinie.
Zacisnął zęby, ale po chwili znów podjął:
– A najgorszy ze wszystkiego to ów Jaźwiec! Słyszałeś o nim?
Medvid skinął głową, choć nadal rozglądał się dyskretnie.
– To żerzec. Wielce wam wrogi.
– Pyskaty, bezczelny, zawzięty! – wybuchnął książę. – Jak kraj szeroki, nawołuje do obrony dawnej wiary! Ponoć setki popleczników ma, grzyb stary, mówią, że co drugi na podgrodziu gnieźnieńskim mu sprzyja, powiadają, że do wojny się szykuje, kościoły chce palić i krzyże obalać. Drugi rok takiego syna szukam i nic! Drugi rok mija, jak słyszę, że najwierniejsi moi stronnicy rzekomo z nim potajemnie spiskują. Co tu począć, gdy przychodzi walczyć z niewidzialnym wrogiem? Jakże to taką psiarnię rozgonić? Jak ich do posłuchu przymusić?
– Batem. – Medvid zwęził lekko oczy, gdy dostrzegł to, czego szukał: cztery szramy na pniu drzewa, które wyglądały, jakby jakieś stworzenie od niechcenia chlasnęło korę pazurami. Na pniu innego widniał podobny ślad.
– Batem – żachnął się Bolko. – Myślisz, że to coś da? Człek do wilka podobny, nie do psa. Batem chlaśnięty raz czy drugi, odwróci się, skuli, przyczai, kąsać chciał będzie, watahę skrzyknąć przeciwko mnie spróbuje, a co ja wówczas pocznę? Mało mam wrogów? Potrzeba mi kolejnego?
Medvid pokiwał głową. Jego lewa dłoń, ta, której książę nie widział, dotknęła niewielkiej sakiewki, przytroczonej do skórzanego pasa, jakby chciał się upewnić, że dalej tam wisi.
– Możny iście jak wilk – powiedział z zadumą. – A wilki ognia się boją.
– Wiem. – Bolko uśmiechnął się bez wesołości. – Po tym, jak spaliłem Gruchnę i rozwłóczyłem starego Gruchałę i jego czterech szczeniaków po trakcie na Kołobrzeg, cicho się jakoś w Gnieźnie zrobiło. I pokornie. Darów też jakby więcej dostawaliśmy, ja i Hajna. Sęk w tym, Kosmaczu, że Gruchała był głupi. Sam jeden mi bruździł. Zbyt dumny był na układy, nie chciał się z nikim skrzykiwać, gardził pozostałymi rodami, bo wszak jego najstarszy. Myślisz, że nie wiem, że się Skorki z Grzmichami zgadali po cichu i razem na Niemców wygadują? Kto wie, czy już z Jaźwcowymi gdzieś nie gadają.
Książę urwał i westchnął. Medvid zerknął na niego z ukosa, lecz w oczach Bolka gęstniała mętna zaduma.
– Ale wszystko to nic. – Machnął nagle ręką. – Ludzi rozumiem. Ludzi da się pokonać, oszukać, zjednać, ale złe siły, które po puszczy się lęgną... Złe siły, które temu Jaźwcowi pewnie są powolne...
Znów zamilkł. Patrzył w przyszłość, przyglądał się odległym wydarzeniem, ważył niepojęte siły i oceniał tajne układy. Zapomniał o miejscu, w którym się znajdował.
Nie był świadom nawet tego, że ptaszki ucichły wśród brzózek.
– Szczęśliwy jesteś, bo nie wiesz tego wszystkiego – szeptał Bolko. – Bo nie musisz tego wiedzieć. Bo nie musisz nawet mnie słuchać. Polujesz jeno ze swym księciem, od czasu do czasu słowo szepniesz, gdy upir się gdzie zbudzi czy topielica łeb z wody wystawi, i tyle. Trosk nie masz.
Wciągnął powietrze, nadal wpatrzony w dal. Ptaki uciekły z furkotem. Słońce nagle zbladło, jakby coś odessało jego blask, powietrze stało się ciężkie, duszne. Krew na sierści dzika krzepła. Potężna dłoń Medvida stwardniała na trzonku młota.
– A może masz? – Bolko popatrzył na niego bystro. – Może wiesz o tym wszystkim, co? Ja cię znam, Medvidzie. Ja wiem, że ty tylko udajesz powolnego i głupiego. Masz rozumu więcej niż niejeden ze Skorków czy Toporców. Po co ty właściwie wracasz na dwór?
Przez zamarły las coś się zbliżało. Coś charczało i parskało. Pazury orały darń i chlastały korę.
– Odpowiedz mi! – warknął Bolko i zacisnął palce na ramieniu Medvida.
Ten milczał. Miast odpowiedzieć, zerwał się, strząsając książęcą dłoń, i rzucił do biegu z głuchym pomrukiem. Gnał przez poszarzały las na spotkanie nadciągającej furii, niepomny na wołania zaskoczonego Bolka.
Parskanie przerodziło się w ryk, głuchy i urywany. Kątem oka Medvid dostrzegł płową, wychudłą postać, która pędziła ku niemu, łopocząc kosmykami splątanego futra. Wiedział, co go czeka, był gotów na unik.
– Stój! – dobiegł go odległy krzyk księcia, nie wiadomo do kogo skierowany. – Zaklinam cię! Zatrzymaj się! W imię Jezu Krysta i… i…
Medvid pozwolił sobie na krótki rzut oka za siebie. Książę, pokonawszy lęk, biegł za nim z wyciągniętym przed siebie srebrnym krzyżykiem, darem od biskupa. Wojownik prychnął cicho, uniósł młot, nie zwalniał.
Napastnik odbił się, szybował przez chwilę, by spaść na ofiarę, jak to miał w zwyczaju. Medvid wyhamował, aż spod jego stóp strzelił mech, zamachnął się młotem i uderzył w bok potwora po tym, jak ten wylądował na ziemi. Potężny cios, który zgruchotałby klatkę piersiową silnego męża, wyrzucił napastnika w powietrze. Stwór zakreślił łuk i grzmotnął plecami w pień sosny, która zadrżała aż po wierzchołek.
Nie odebrało to potworowi zaciekłości. Żółte ślepia zaszły mu krwią, gdy rzucił się na Medvida, oszalały z gniewu i nieprzywykły do tego, że ofiara stawia opór. Jego brudne szpony, pokryte zakrzepłą krwią, sięgały już ku Medvidowej twarzy, gdy woj znowu zamachnął się młotem, tym razem trafiając kreaturę w tył głowy.
Stwór, oszołomiony, padł na ziemię, przetoczył się wśród traw i już chciał się zerwać, gdy młot Medvida uderzył w niego ponownie. I jeszcze raz. I jeszcze.
Dzikie warknięcia przerodziły się w skomlenie.
Wciąż próbował się podnieść, gdy jego chude, żylaste ramiona przygwoździły kolana Medvida, a ogromne dłonie woja zacisnęły się na gardle. W żółtawe, nabiegłe krwią oczy spojrzały inne, brązowe, przytomne, śmiertelnie groźne.
– Precz! – warknął głucho Medvid, dusząc przeciwnika. – Precz, przybłędo. Bo ci ogon wyrwę i w dupę trzonek młota wepchnę.
Dla pewności dodusił go jeszcze, a potem wstał, lekko dysząc, i patrzył, jak jego przeciwnik, zataczając się, umyka przez las. Nie obejrzał się ani razu.
– Na bogów, Kosmaczu, co to było? – wysapał wstrząśnięty książę. Nadal trzymał krzyżyk i zerkał to na niego, to znów na towarzysza.
– Wilkołak – burknął Medvid. Nie patrzył na Bolka. Bał się, że książę może odczytać prawdę w jego spojrzeniu. – Mało brakowało, książę, a wasze problemy ze Skorkami, Rykałami i Toporcami rozwiązałyby się raz na zawsze.
– Nie mogłeś go ubić?
– Mogłem. – Medvid wsunął młot za pas. – Ale nic by to nie dało.
– Nie? – Bolko przełknął ślinę, jakby nadal nie wierzył w to, czego był świadkiem. – Dlaczego?
– Bo wilkołak to nie taki zwykły człowiek, który zamienia się w wilka. – Medvid patrzył między drzewa, tam, gdzie chwilę temu zniknął jego przeciwnik. Wróble znów rozsiadły się na miękkich gałązkach brzóz, powietrze zelżało, blask słońca odzyskał swój złocisty odcień.
Zupełnie jakby nic nigdy się nie wydarzyło.
– To zły duch – szepnął głucho Medvid. – Duch, który obejmuje władzę nad człowiekiem i powoli zamienia go w zwierzę. Gdybym go zabił, zginąłby tylko człowiek. Duch zaś zacząłby szukać dla siebie kolejnego gospodarza. I kto wie, gdzie by go znalazł. Może na gnieźnieńskim podgrodziu?
Spojrzał na księcia bystro, przenikliwie, a potem na krzyżyk, który Bolko nadal ściskał w dłoni.
– A to, wbrew temu, co gada biskup Berwid, raczej by nie pomogło – dodał Medvid.
– Ta nowa wiara jest tu nieznana. Ile wśród nas siedzi? Rok? Dwa? Ci zaś – wskazał sękatym palcem kierunek, w którym pognał wilkołak – włóczą się tu od tysięcy lat.
– Po co mi to mówisz? – burknął książę i wściekłym, niemalże wstydliwym gestem zawiesił krzyż na szyi, a potem wepchnął go pod koszulę. – By głupotę mi wytknąć? A może przeciwko biskupowi podburzyć?
– Nie. – Medvid zawrócił. – Mówię to, bom wam to winien. Bo wam służę. A na dwór wrócę.
***
Blask słońca zrudział, a zapachy lasu stały się jeszcze cięższe, gdy zostali odnalezieni przez ludzi z książęcej drużyny, którzy również brali udział w polowaniu. Ogromny Grzmot Skorek, Wilk Żeleziec i paru innych powitali księcia pełnymi troski okrzykami, ale Bolko potrząsnął jedynie głową, ucinając wszelkie pytania.
– Prowadźcie do obozowiska – rzucił.
Grzmot, Wilk i pozostali przenieśli spojrzenia na Medvida, który wzruszył tylko ramionami i odwrócił wzrok.
Nikt nic nie rzekł aż do chwili, gdy dotarli do obozowiska, rozłożonego nad brzegiem obrośniętego moczarami jeziorka. Nadchodził wieczór i cienie sosen mierzyły daleko w taflę, ku nielicznym kaczkom i łyskom. Huczały już płomienie ogniska, wojowie unosili się znad sprawianych tuszy i czyszczonych skór, wesołe gadki cichły, gdy wszyscy dostrzegali pochmurną twarz księcia.
– Co się stało? – spytał półgłosem garbaty Żelisław, który przewodził drużynie. – Wrzaski jakieś słyszeliśmy w głębi puszczy… Na upiry się natknęliście?
– Nie – odparł równie cicho Medvid. – Nie na upiry. Nic się nie stało – dodał, widząc przestrach w oczach starego.
– Będzie się źlił? – Żelisław zerknął na księcia, który usiadł na wytartej skórze przy ognisku i wbił wzrok w rozhukane płomienie. – Niby kazał nam zostać, ale może trza było kupą za wami iść…?
– Nie będzie się źlił. – Uśmiechnął się lekko Medvid. – A już na pewno nie na was.
Nie było tej nocy wesołości przy ognisku. Jomsborczyk Ulf zaczął śpiewać, ale urwał w połowie, zniechęcony nastrojem; ktoś próbował naigrywać się z Ziemka, którego znów rozbolał ząb; ktoś inny opowiadał o rosomaku mścicielu ze swoich rodzinnych stron, lecz nie dokończył. Wraz z chłodem z ciemnego lasu napływała cisza, posępna niczym opowieść w zimowy wieczór.
– Żelisław, dla mnie koniec łowów. Wracam jutro do Gniezna z połową ludzi – oznajmił Bolko i udał się na spoczynek.
Przez resztę wieczoru Medvid udawał, że nie zauważa zaciekawionych spojrzeń kamratów.
***
Drużyna wojów wynurzyła się z borów niedaleko Trzemeszna. Zarośnięci, milczący, zbrojni we włócznie i topory, z tarczami przytroczonymi do pleców wędrowali pylistym traktem. Żniwiarze nieruchomieli z sierpami w dłoniach, nie wiedząc, czy rzucać się do ucieczki, czy może pozdrowić wesołym słowem, a potem poznawali męża, który szedł na czele, i kłaniali się nisko.
On zaś szedł wzburzony, pochłonięty własnymi mylami i gniewny.
Idący obok niego Medvid, równie wysoki jak sam książę, lecz barczysty, zwalisty wręcz, wydawał się podobnie poważny, choć w oczach mu skrzyło, nie wiedzieć czemu.
Raz tylko się zatrzymali, gdy przy trakcie, między kleciami, wyrósł ogromny pniak, wciąż jasny, jakby drzewo zrąbano zaledwie dzień wcześniej. Bolko wpatrywał się w niego długo, przygryzał wargę i zaciskał pięści, a potem bez słowa skinął na drużynę.
Ku Gnieznu szli. Spieszyli się, nie wiedzieć czemu.
***
Gdy tylko padł na nich cień strażnicy, górującej nad główną bramą Gniezna, książę Bolko natychmiast odzyskał rezon. Wykrzyknął kilka rozkazów, a sam pospieszył w stronę dworca w asyście dwóch zaledwie ludzi. Wojewoda Żelisław ostrym, zachrypłym od pyłu traktu głosem jął powtarzać książęce rozkazy. Zaroiło się na dziedzińcu i na wałach, zatupały kroki, poniosły się wołania.
Wojewoda zaś odwrócił się ku Medvidowi, który zatrzymał się kilka kroków przed bramą, jakby wstępu broniła mu jakaś niewidzialna bariera. Podszedł doń i oparł sękatą dłoń o zatknięty za pasem topór.
– Pójdź z nami do szopy drużynnej, Medvidzie – rzekł. – Napijemy się piwa, pogadamy.
Oczy starego woja, choć zżółkłe, wodniste, otoczone bruzdami zmarszczek, patrzyły bystro. Aż nazbyt bystro. Medvid powoli pokręcił głową.
Ciekawi cię, co księciu do głowy strzeliło, co? – pomyślał. Ech, żebym to ja sam wiedział…
– Wiesz li, że nie lubię gwaru ani ciżby – odparł powoli. – Pójdę ci do siebie, nad jezioro. Kiedy indziej pogadamy.
– Ludzie chcą wiedzieć. – Wojewoda postąpił krok bliżej. – Chcą wiedzieć, co tam zaszło w lesie. Na łowach.
– Dzik na nas wyskoczył – rzekł Medvid.
– Dziki tak nie ryczą.
– Juści. Bo zaraz dzicza jucha zwabiła wilkołaka.
Żelisław drgnął, jakby chciał zrobić krok w tył, ale w ostatniej chwili opanował odruch. Jego wydatna grdyka powędrowała w górę i w dół, gdy stary na próżno próbował przełknąć ślinę. Wpatrywał się teraz w towarzysza z mieszaniną podziwu i bojaźni.
Nic dziwnego, że biskup Berwid uważa mnie za potwora, skoro nawet Żelisław, wszak swojak, mało w portki właśnie nie na narobił, pomyślał ze smutkiem Medvid.
– I co? Utłukłeś? – wykrztusił w końcu wojewoda.
– Nie da rady utłuc wilkołaka. Ale przegoniłem.
Stali tak naprzeciwko siebie. Z bramy wypadło kilku konnych, przemknęli obok, spowijając ich kurzem, potem przeleciał kolejny, krzycząc:
– Do biskupa jadę, z drogi, psie chwosty!
Obaj, Medvid i Żelisław, odprowadzili rycerza niechętnym spojrzeniem, wreszcie czymś połączeni.
– I co? – wyrzekł w końcu Medvid. Wpatrywał się w Żelisława bacznie. – Poznałeś prawdę. Nadal chcesz mnie zaprosić do szopy drużynnej? Na piwo i pogawędkę?
– A juści! – przytaknął stary z entuzjazmem, nazbyt pospiesznym, by był szczery. – Przecie ty jeden z nas, woj z książęcej drużyny.
– Staryś, Żelisław, tedy głupot nie wygaduj – prychnął Medvid. – Aż cię ciarki obleciały, gdym o wilkołaku wspomniał. Swój jestem, kiedyście czego ciekawi. W innych chwilach żem już książęcy zausznik. I to od spraw tajemnych a niepojętych.
– Od lat walczymy razem, pijemy z jednej kruży, polujemy! – wyrzucił z siebie żarliwie Żelisław. Chciał nawet położyć wielkie, sękate łapsko na ramieniu Medvida, ale się zawahał. – Druhy my są!
– Może? – Medvid zmarszczył krzaczaste brwi. – Jak sobie chcesz. Ale ja pójdę do siebie. Spokoju mi trzeba.
– Długo się nim nie nacieszysz. – Żelisław pokiwał posiwiałą głową. – Książę wieczorem na ucztę wzywa. Będzie ważne sprawy ogłaszał.
– I mam być? –Medvid się skrzywił.
– Masz być – odparł Żelisław, odwrócił się i odszedł dziarskim krokiem, by po chwili zniknąć w tłumie wojów, służebnych i innych mieszkańców podgrodzia.
Niewidzialna bariera, która zagrodziła Medvidowi drogę do grodu, stężała, urosła i najeżyła się ostrokołem.
***
Medvidowa chata kryła się niczym stara, przygarbiona wiedźma wśród wierzb porastających brzeg jeziora. Trudno było dotrzeć do niej suchą nogą, co nawet Medvidowi nie zawsze się udawało, choć mieszkał w niej od bez mała czterech lat, od chwili, gdy rozpoczął służbę u księcia. Nie udało się i tym razem – Medvid ześliznął się z wilgotnego korzenia i wpadł w cuchnące błoto aż po kostki. Zaklął wściekle, czym spłoszył kaczki, które tłukąc skrzydłami, wystrzeliły spośród szuwarów.
Chata stała na niewielkim, drewnianym podeście osadzonym na grubych palach. Roztaczał się z niej wspaniały widok na całe jezioro, a gdy się Medvid wychylił, widział nawet sam gród, choć gwar docierał tu rzadko. Nie, w okolicy słychać było głównie cichy szelest trącanych wiatrem liści, plusk fal oraz kumkanie żab.
Te jednakże cichły za każdym razem, gdy tylko Medvid zaczynał pomrukiwać.
– Hum, hum, hum! – podśpiewywał.
Po wspięciu się na podest odłożył tarczę i młot, a potem zzuł mokre łapcie z onucami i rzucił je na nagrzaną od słońca belkę. Potem opuścił wiadro na sznurze i nabrał z pluskiem wody. Umilkł na chwilkę, przyglądając się swemu obliczu, szczeremu, okrągłemu, zarośniętemu aż po brązowe oczy, a potem nachylił się, zaczerpnął wody i kilkoma chluśnięciami spłukał z siebie pył drogi.
– Hum, hmmm, hum – zanucił, czując, że wraca mu humor.
Podniósł się, odstawił ceber i przyjrzał uważnie nawęzom, które miały strzec chaty podczas jego nieobecności.
– Hum, hum, hmmm… – Pchnął drzwi i wszedł do środka, ledwie się mieszcząc w ciasnym wejściu. – Zaraz, zaraz, com ja chciał…?
Wiszący przy drzwiach sflaczały worek natychmiast zaczął podrygiwać, jakby głos Medvida niespodziewanie obudził go do życia. Woj bezceremonialnie grzmotnął worek łokciem, czym go uspokoił, a potem rozpiął pas, chwycił zeschły podpłomyk, urwał pęto kiełbasy i wydostał się z chatynki.
– Hummm, hummm – mruknął i rozsiadł się wygodnie pod ścianą. Pochłonął kiełbasę, przegryzając ją plackiem, popił piwem i zapatrzył się. Pomruki ucichły. W okolicy znów nieśmiało zarechotały żaby.
Brązowe oczy Medvida wnet zaszły mgłą. Siedział nieruchomo niczym uformowany wichrami głaz i wpatrywał się w taflę jeziora, to spokojną, to znów marszczoną podmuchami popołudniowego wiatru, a na jego zarośniętym, poczciwym obliczu rozlewał się smutek, ogromny, bezbrzeżny, wręcz niepasujący do niego.
Bo tęsknił. Bardzo tęsknił.
***
Dłonie, smukłe, choć wciąż silne, powoli zsuwały się po jego piersi, bawiły się poskręcanymi włoskami. Przymknął oczy. Uwielbiał to, choć pamiętał, że czasem, ni to rozbawiona, ni rozzłoszczona, potrafiła pochwycić za któryś i szarpnąć.
Nic to. Jej pozwalał na wszystko. Tym bardziej że dzięki krótkim błyskom rozkosznego bólu chwila mocniej zapadała w pamięć. Mieli ich tak mało, tak bardzo skąpiła im ich dola.
– Opowiedz mi coś – odezwała się cichym głosem, lekko ochrypłym, wciąż nieco z cudzoziemska, choć tyle czasu spędziła w ich krainie. – Opowiedz mi coś, Medvidzie. Mało dziś mówisz.
– Mało – przyznał, wpatrzony w jej uda, jasne, gładkie, kuszące niczym nocne marzenie. – Bo mi język kołkiem w gębie stanął.
– Jeszcze niedawno całkiem sprawnie się poruszał – zaśmiała się w noc. Ogień mruczał cicho w palenisku, dymy tańczyły pod powałą. – Zmęczonyś pewnie.
– Zmęczonym – zgodził się. Nakrył jej uda dłońmi, te zaś chętnie przybliżyły się do niego. Nakryły jego męskość, otuliły.
– To niedobrze, żeś zmęczony – powiedziała ciszej, chrapliwie, wpatrzona w niego intensywnie.
Przełknął ślinę. Choć wydawało mu się to niemożliwie, czuł, jak ponownie zaczyna pęcznieć. W kąciku ust pojawił się lekki uśmiech. Najwidoczniej to zauważyła, bo jej uda przesunęły się lekko w przód i w tył, kusząc, jakby zaraz chciała znów go pochłonąć.
– Kiedy się znów zobaczymy? – zapytał cicho, niemalże z lękiem.
Uniosła głowę ku powale, odrzuciła ciemny warkocz, splątany, w nieładzie. Patrzyła w mrok, muskając włosy na jego klatce piersiowej.
– Nie wiem – odparła równie cicho. – Wiesz, jak to jest.
– Wiem. I wcale nie jestem zmęczony.
– Czuję.
Pomogła sobie dłonią, zręcznie jak zwykle. Aż jęknął, gdy wsunęła go w siebie, ostro, bez żenady. Wyszczerzyła zęby, wpiła dłonie w jego bujne owłosienie, nachyliła się i ugryzła go w wargę.
– Czuję. I zabierz mnie stąd choć na chwilę.
Zabrał. Daleko, wysoko, aż ku gwiazdom, migoczącym nad chatą, gdzie się skryli.
***
– Darzbór! – wrzasnął ktoś głośno.
Medvid zatrzepotał powiekami i rozejrzał się, oślepiony blaskiem fal, które zaczynały czerwienieć wraz z nadciągającym zachodem słońca. Dopiero chwilę później uświadomił sobie, że po drabinie pnie się niezgrabnie Zając.
– Wreszcie jesteś – bąknął, mrugając niczym człowiek wyrwany z głębokiego snu.
– Wnyki chciałem obejrzeć! – usprawiedliwił się nowo przybyły i podrapał po głowie, mierzwiąc i tak już niemiłosiernie skudloną czuprynę. – Ale gadali drużynni, żeś przyjechał z księciem, to zawróciłem.
– Wiesz coś?
– Wiem, wiem, ale z pustym kałdunem gadać nie będę. – Zając wymownie podniósł płócienną, straszliwie zabrudzoną koszulę i pokazał Medvidowi wydatny brzuch. – Kiełbasy ci coś zostało?
– Wisi w chacie. Urwij se, jak chcesz, ino szybko.
– Urwę se, a jak! – Zając zachichotał dziko.
Medvid, który oprzytomniał już całkowicie, patrzył, jak gość znika we wnętrzu chaty. Serce niespodziewanie mu przyspieszyło.
– Kosmaczu! – dobiegło ze środka. – W tym worku coś chyba jest!
– Bo jest. Nie ruszaj, bo ci palec zeżre.
Zając, zgodnie z oczekiwaniami, wystrzelił na podest jak oparzony. Klapnął obok Medvida i chciwie wgryzł się w kiełbasę. Zaczął żuć pracowicie, zerkając przy tym to na chatę, to na Medvida, jakby się zastanawiał, czy powinien się obrazić. W końcu jednak uznał, że dąsy do niczego nie doprowadzą, wytarł łapska w portki i spojrzał z zaintrygowaniem na woja.
– No i co? – zagadnął. – I co? Jak było?
Medvid wpatrzył się w rdzawe wody jeziora, cięte ciemnymi figurkami kaczek i perkozów, i próbował odnaleźć w sobie spokój.
– A co ja ci mam, Zając, powiedzieć? – westchnął. – Łowy jak łowy.
– Bo ludzie gadają, że… że… – zająknął się Zając. W jego zezowatych oczach błysnęła fascynacja. – Że…
– Ludzie wygadują różne głupoty. – Machnął ręką Medvid. – Powiedz mi lepiej, co gada książę.
– A dasz jeszcze kiełbasy?
– I sera dorzucę.
Apetyt Zająca zdawał się nie mieć końca. Medvid z rosnącym zniecierpliwieniem wpatrywał się w kompana, który pochłaniał kiszkę z zapałem godnym lepszej sprawy, ciamkając przy tym i śliniąc się na potęgę.
– Patrz, jakie sobie łapcie sprawiłem. – Zając, oblizawszy palce, zamachał nogami. – Panisko tera jestem, że hej. Dostałem je, uważasz, od takiego przygłupa na podgrodziu, który…
– Skoroś się już napasł, mówże do rzeczy! – warknął Medvid. – Co książę gadał?
– A miodu coś się znajdzie?
– Znajdzie. Powiedz mi wprzódy to, co chcę usłyszeć.
– Dobra. – Zając otarł rękawem usta. – A co chciałeś usłyszeć? Bom zapomniał.
– Co powiedział książę po powrocie z łowów? Z kim się spotkał? O czym rozmawiali?
– Co powiedział? – Zając zamyślił się, wydłubując językiem resztki jedzenia spomiędzy pożółkłych zębów. – Tak po prawdzie to nic. Nic nie mówił.
– Nic?
– Nic. W ogóle nie mówił.
Medvid westchnął i znów spojrzał w toń. Znad jeziora nadleciała z warkotem ważka, która przycupnęła na nodze Zająca. Ten przyglądał się owadowi z fascynacją, a potem ponownie oblizał palce i bąknął:
– Bo darł się ino, nie mówił.
– Darł się? – powtórzył sucho Medvid i zacisnął z chrzęstem pięści, dusząc w sobie irytację. Nie znał człowieka bardziej męczącego od Zająca, ale nie znał też nikogo, kto wiedziałby aż tyle o układach na dworcu gnieźnieńskim i był gotów dzielić się tą wiedzą za raptem kilka kiełbasek. – A na kogo się darł?
– Na biskupa – szepnął cicho Zając, jakby niespodziewanie przejęła go groza. – Nie bał się, nic a nic. Śmiały książę jest, mężny. Darł się, aż się ściany trzęsły, a przecie ściany dworzyszcza nieliche, grube.
– A o czym się darł?
– O czym? – Zając zamrugał oczami. – No, o różnych rzeczach – stropił się. – I wielu! – dodał w nadziei, że zwalnia go to z konieczności podawania szczegółów. – O tym i owym, głównie. Nic szczególnego. Darł się, i tyle, jak to książę.
– Nikt się nie drze na biskupa Berwida bez powodu – wyrzekł Medvid głuchym głosem, przywodzącym na myśl pomruk odległej lawiny. – Nawet książę. Skup się, Zając, i wytęż łepetynę, bo nie dość, że nie dostaniesz już nic do żarcia, to zaraz zwrócisz to, co już zjadłeś!
– O lasach gadał! – pisnął wystraszony Zając. – I że po nich bezeceństwo łazi. Że krzyż i te zaklęcia w obcej mowie to se biskup w rzyć mogą upchnąć. Że walenie w dzwony łajno daje i ta woda solona też.
– Święcona.
– A nie solona? To miałoby trochę więcej sensu… Dobra! – wrzasnął przeraźliwie, widząc, jak Medvid marszczy brwi. – Święcona! Może być święcona! Darł się książę jak wariat, aż się spluł, a ten taki mały, łysy…
– Dagobert.
– Właśnie, on sam, ledwie przekładać dał radę na tę psią mowę, choć chyba podołał, bo biskup też się czerwony na gębie zrobił. Chyba też chciał coś powiedzieć, ale książę nie przestawał się wydzierać. O topielicach krzyczał, że wszędzie niby są, o upirach, kłobukach, o wilkołakach nawet. Widziałeś kiedyś wilkołaka?
– Nie. Co jeszcze mówił?
– Zaraz! – Zając zamrugał oczami. – O tobie gadał! Że Medvid na dworze ma ostać. Że nikt nie ma prawa złego słowa na ciebie rzec ni o czary oskarżać.
Ulga zalała Medvida niczym wartki strumień, który przerwał tamę. Woj zacisnął powieki, odchylił głowę do tyłu i odetchnął głęboko.
– A więc jednak… – szepnął. – Udało się.