- W empik go
Żółty długopis - ebook
Żółty długopis - ebook
"Wracała do Prabut z przekonaniem, że nie będzie to już przystanek w drodze do wymarzonego świata. Żółtym długopisem skreśliła kilka punktów zapisanych w notatniku i dopisała jeden, który miał się stać priorytetem".
Co mają ze sobą wspólnego malarz, zakonnica i kobieta robiąca karierę w korporacji? Wszyscy pochodzą z Prabut i każdy z nich wyjeżdżał z prowincji w nadziei na spełnienie marzeń. Niestety rzeczywistość nie jest łaskawa dla idealistów. Bohaterowie siedmiu opowiadań wracają w rodzinne strony z różnych powodów i z różnym zamiarem. Czy po wielu życiowych perypetiach uda im się jeszcze odnaleźć w krainie swojej młodości?
Kusząca lektura dla miłośników twórczości Katarzyny Grocholi.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-9030-6 |
Rozmiar pliku: | 479 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jakiś czas temu postanowiłem opisać Prabuty. Urocze miasteczko, w którym mieszkam od kilkunastu lat. Długo poszukiwałem odpowiedniej formy. Wybór padł na opowiadanie. W ten sposób powstał _Żółty Długopis_, zbiór siedmiu opowiadań. Ich akcja w mniejszym lub większym stopniu rozgrywa się w Prabutach. Łączy je jeszcze coś, ale to niech na razie pozostanie tajemnicą. Na kartach tej książki czytelnik spotka autentyczne miejsca, zdarzenia, a nawet ludzi. Przestrzegam jednak przed traktowaniem opisanych historii jak materiału dokumentującego życie Prabut i ich mieszkańców. Całość należy uznać za fikcję literacką. Pragnę również podkreślić, że jakiekolwiek podobieństwo nazwisk, zawodów i perypetii bohaterów do osób żyjących lub zmarłych jest czysto przypadkowe i niezamierzone.CAFÉ RONDO
Dagmara uznała dzień za udany. Co prawda do końca pracy pozostały jeszcze dwie godziny, ale najważniejsze miała już za sobą. Zakończyła jeden z trudniejszych projektów, jakie przyszło jej prowadzić. Gdy wysłała do dyrektora raport końcowy, kamień spadł jej z serca. Lubiła swoją pracę. Należała do tych ludzi, dla których praca była przyjemnością, a nie tylko i wyłącznie smutnym obowiązkiem, pozwalającym egzystować na wyższym czy niższym poziomie. Poza tym traktowała pracę jak odskocznię od tego innego życia, pozbawionego radości, pełnego strachu, odartego z nadziei na lepsze jutro. Dźwięk nowej wiadomości przerwał jej rozmyślania o dwóch stronach jej życia. Kliknęła w ikonkę pulsującej koperty i po kilku sekundach dotarło do niej, że za wcześnie uznała dzień za udany. Siedziała wyprostowana przy biurku. Wpatrzona w monitor kolejny raz uważnie czytała treść wiadomości. Sens e-maila nie wymagał pogłębionej lektury, zrozumiała go od razu. Ale analizowała z zawodową precyzją każdy wyraz, szukając powodu. A ten musiał być i to z całą pewnością. Szef nie wzywał do siebie od tak na pogawędkę o pogodzie, czy filiżankę porannej kawy. Pracowała w korporacji na tyle długo, by to wiedzieć. Poza tym była już czternasta, więc nawet abstrakcyjna poranna kawa nie wchodziła w grę. Musiała coś zawalić. To było jedyne logiczne wyjaśnienie zaproszenia na rozmowę. Tylko, co mogła spieprzyć? Zastanawiała się, kreśląc żółtym długopisem esy floresy na kartce z logo korporacji. Z pewnością nie mogło chodzić o właśnie zakończony projekt. Raport wysłała zaledwie przed kwadransem, więc szef raczej go jeszcze nie czytał. Próbowała przypomnieć sobie szczegóły ostatnich kilku projektów, jakie prowadziła, ale nic niepokojącego nie przykuło jej uwagi.
Tyle że to, co dla niej mogło być zupełnie normalne, szef mógł uznać za poważny błąd. Wiedziała, że kilka osób przez takie właśnie błahostki pożegnało się z pracą w korporacji. W sprawach zawodowych kierowała się regułą, którą stosowała w życiu prywatnym, że lepiej nie występować przed szereg. Tej zasady nauczył ją mąż kilka tygodni po ślubie i była to bardzo bolesna lekcja, którą pamiętała do tej pory.
Chcąc mieć rozmowę z przełożonym jak najszybciej za sobą, dopiła prawie zimną kawę i wyszła z biura odprowadzana współczującymi spojrzeniami koleżanek. W drodze do windy odwiedziła jeszcze łazienkę. Spojrzała na swoje odbicie w lustrzanej ścianie. Długie ciemne włosy upięte w nieco staromodny kok nie budziły zastrzeżeń, dyskretny makijaż sprawiał, że w przeciwieństwie do licznych koleżanek jej twarz wyglądała bardzo naturalnie. Grafitowa garsonka oraz kremowa bluzka z kołnierzem upodobniały ją do setek innych pracownic korporacji. Wypróbowała kilka min, które miały dodać jej pewności siebie, ale żadna nie wyglądała zbyt wiarygodnie. Przed wyjściem z łazienki wyciszyła jeszcze telefon komórkowy.
Gabinet szefa znajdował się na ostatnim piętrze biurowca zarezerwowanym wyłącznie dla zarządu i dyrektorów działów. Tu, w odróżnieniu od pozostałych kondygnacji, panował błogi spokój. Siedząc na wygodnej skórzanej sofie próbowała rozwiązać zagadkę wizyty u szefa. Czuła, że jej mięśnie coraz bardziej są napięte. Gdy w końcu została zaproszona, z trudem przeszła kilka metrów, jakie dzieliły ją od gabinetu dyrektora. W trakcie trzech lat pracy była w nim zaledwie dwa razy. Pierwszy, gdy została zatrudniona i zgodnie z procedurami musiała zaprezentować się szefowi. Drugi raz w trakcie prowadzenia bardzo trudnego projektu dla jednej z kanadyjskich firm. Tyle że w ostatnim przypadku nie była sama, ale z całym zespołem odpowiedzialnym za projekt.
W gabinecie nie zaszły żadne zmiany. Szaro-niebieska wykładzina, meble z ciemnego drewna o wyraźnych słojach, kremowe ściany z kilkoma grafikami najprawdopodobniej rysowanymi węglem. Sam szef też prawie nic się nie zmienił. Średniego wzrostu, po czterdziestce, o włosach koloru wilgotnego piasku i przeciętnych szarych oczach. Nawet rysy twarzy nie miały w sobie nic przykuwającego, były zwyczajne, by nie powiedzieć banalne jak na tak inteligentnego człowieka. Mimo wyglądu, w którym dominowała swego rodzaju pospolitość, był elokwentny, doskonale wykształcony i wymagający. Słyszała, że zaczynał w korporacji od stanowiska referenta, by po piętnastu latach ciężkiej pracy awansować aż na stanowisko dyrektora. Niektórzy wróżyli mu nawet miejsce w zarządzie, a byli tacy, co widzieli go na samym szczycie.
Dagmara usiadła na wskazanym krześle. Dyrektor, tak jak to miał w zwyczaju, chodził po gabinecie. Obserwowała go dyskretnie, czekając na rozwój wypadków.
– Pani Dagmaro, nie lubię owijać w bawełnę – zaczął, przystając przy dużym oknie sięgającym od podłogi po sufit. Ciemnoszary garnitur podkreślał szczupłość sylwetki, dodawał nieco elegancji i z pewnością został uszyty na miarę. – Wie Pani, że Magda Wójcik jest w ciąży i szukamy osoby, która na najbliższych kilkanaście miesięcy przejmie jej obowiązki – Dagmara przytaknęła, lekko ściskając w dłoniach żółty długopis. – Właśnie Panią widziałbym na tym stanowisku – oznajmił, podchodząc do biurka. Otworzył leżącą na blacie teczkę. – Co prawda, pracuje Pani u nas zaledwie trzy lata, ale przeglądając projekty, które Pani koordynowała, byłem pod wielkim wrażeniem. Raport, który przesłała mi pani dzisiaj, tylko to potwierdził. Ktoś, kto zna cztery języki obce i ma tak obszerną wiedzę z zakresu rekrutacji, powinien dostać swoją szansę i tak proszę właśnie potraktować tę propozycję.
Dagmara spodziewała się wszystkiego, ale nie tego, że otrzyma awans. Jej zdaniem, którego naturalnie głośno nie wypowiedziała, było kilka osób bardziej zasłużonych dla korporacji.
– Oczywiście wraz z nowymi obowiązkami ulegną zmianie warunki Pani wynagrodzenia. – Dodał pośpiesznie przełożony, najpewniej niewłaściwie interpretując wyraz jej twarzy.
Pół godziny później po całej firmie lotem błyskawicy rozeszła się wiadomość o jej awansie. Wychodząc do domu już zauważała zazdrosne spojrzenia tych, którzy chętnie widzieliby siebie na jej miejscu.
Jadąc żółwim tempem przez zatłoczone wrocławskie ulice zastanawiała się, czy gdyby oni wszyscy wiedzieli, jak wygląda jej życie, nadal byliby zazdrośni? Bardzo wiele przeczytała o żonach alkoholików, w końcu była jedną z nich. Podczas gdy inne zastanawiały się, dlaczego nie potrafią odejść, ona rozmyślała, dlaczego nadal tkwi w małżeństwie bez przyszłości. To nie była miłość, tego była pewna. Uczucie przynajmniej z jej strony zgasło nim na dobre zdążyło zapłonąć. Może był to lęk, że zostanie sama. Strach tym bardziej irracjonalny, że ze swoim wykształceniem, wiedzą i umiejętnościami nie potrzebowała dobrze zarabiającego męża, w dodatku alkoholika.
Po powrocie do domu miała wystarczająco dużo czasu, by posprzątać i przygotować mężowi obiad. Dziki ochrypły śpiew, jaki usłyszała na klatce schodowej, oznaczał jedno. Adam wracał pijany. Ostatni raz zlustrowała kuchnię, przecierając ponownie błyszczący talerz. Kiedyś powodem do kilku uderzeń, które przyjęła z poczuciem winy, był zagięty róg serwetki. Zajrzała do łazienki. Tu też wszystko wyglądało perfekcyjnie. Świeży ręcznik na wieszaku, czysta bielizna na półce.
– Gdzie są te pierdolone kapcie? – usłyszała wychodząc z łazienki. Szurając nogami mąż wszedł do kuchni. Dagmara pomogła mu zdjąć marynarkę, odpięła guzik przy kołnierzyku koszuli. Przekrwione oczy patrzyły na nią z błyskiem, którego najbardziej się bała.
– Właśnie taką cię lubię – wybełkotał mąż miażdżąc jej wargi brutalnym pocałunkiem i wsuwając dłoń pod bluzkę. Poczuła w ustach odór alkoholu.
– Adam, obiad wystygnie – powiedziała, próbując uwolnić się z mocnego uścisku.
– To za kilka minut odgrzejesz, kochana żonko – stwierdził przerzucając ją sobie przez ramię jak szmacianą lalkę. Był od niej silniejszy. Właśnie ta siła, wysportowana sylwetka, ciemnoniebieskie oczy i promienny uśmiech na opalonej twarzy kiedyś ją zafascynowały. Gdyby wtedy wiedziała, jak ogromna przepaść dzieli wygląd od charakteru, teraz nie czułaby się niczym pluszowa maskotka pomiatana przez rozkapryszone dziecko. Dagmara nie protestowała. Doskonale wiedziała, że to niewiele pomoże, a jedynie jeszcze bardziej go rozjuszy. Poczuła, jak spada na materac łóżka. Adam rozpiął spodnie i złapał ją za głowę.
– Proszę nie, wiesz, że tego nie lubię – zaczęła błagalnym tonem.
– Ale ja to uwielbiam – oznajmił, policzkując ją kilka razy otwartą dłonią.
Kwadrans później leżała poniżona w skotłowanej pościeli.
– Gdybyś była bardziej nowoczesna, to nie musiałbym ci przyłożyć – oświadczył, wychodząc z sypialni. – Idę wziąć kąpiel, a jak skończę, to chcę mieć gorący obiad na stole – zażądał, zamykając za sobą drzwi łazienki.
Chciała płakać, ale łzy już dawno wyschły w jej oczach. Pragnęła wolności, ale nie wiedziała, jak opuścić więzienne mury własnego domu. Wtedy coś w niej pękło. Jakby strach paraliżujący wszystkie jej moralne blokady ustąpił nagle i niespodziewanie. W odruchu odwagi, desperacji i nadziei, postanowiła skończyć z tym wszystkim raz na zawsze. Przeszła do kuchni, przygotowała mężowi obiad. Potem wyciągnęła z szuflady długi ostry nóż z drewnianą rękojeścią i schowała na parapecie za firanką. W sądzie zezna, że zrobiła to w samoobronie. Może nawet odsiedzi kilka lat, ale nareszcie będzie wolna. Adam wyszedł z łazienki w grubym zielonym szlafroku. Spojrzał krytycznym wzrokiem na stół.
– Ty, kochanie, wiesz, jak należy spełniać moje zachcianki kulinarne – pokiwał głową z aprobatą. – Ale jestem facetem, a każdy facet nie tylko w kuchni lubi urozmaicenie – dodał, siadając przy stole.
Dagmara widziała zaczerwieniony umięśniony kark mężczyzny, który od czterech lat był jej mężem i tyranem. Pewnie w szpitalu, gdzie pracował jako ordynator, nikt nie wiedział, jaki jest naprawdę. Ona go znała i wiedziała, że nigdy się nie zmieni. Wsunęła dłoń za firankę, namacała twardą, gładką rękojeść i zacisnęła na niej palce. Wystarczyło przeciąć aortę, a w kilka minut będzie po wszystkim. Żeby tego nie oglądać, ucieknie z domu i zadzwoni na policję. Od upragnionej wolności dzieliło ją kilka minut i jakiś metr. Właśnie wtedy poczuła, jak jakaś wewnętrzna niechciana siła blokuje jej zamiary. Dotarło do niej, że nie będzie w stanie tego zrobić. Zwolniła uścisk na rękojeści noża i zrezygnowana poszła do łazienki. Spojrzała w lustro. Kilka zaczerwienionych śladów na policzkach jutro zmieni się w sine plamy. Wiedziała, jak je maskować, ale nie potrafiła zapudrować blizn, które szpeciły jej serce.
Następnego dnia nawet szczelnie zaciągnięte rolety nie zdołały ukryć bałaganu, jaki panował w sypialni. Tym razem niespecjalnie ją to martwiło. Do leżącej na łóżku walizki zapakowała ostatnie kilka rzeczy, jakie jej zdaniem powinna zabrać z tego miejsca. Nie chciała brać wszystkiego. Podejrzewała, że nawet tak zwyczajna rzecz jak sukienka mogłaby przypominać przeszłość, o której postanowiła zapomnieć, od której zamierzała uciec i która z pewnością będzie ją ścigać. Już kilka razy wyprowadzała się od męża. Jednak on zawsze potrafił ją odszukać i zmusić do powrotu. Tym razem postanowiła na dobre opuścić Wrocław z wszystkimi tego konsekwencjami. Świadomie rujnowała zawodową karierę, wiedząc, że drugiej takiej szansy nie będzie już w życiu miała. Jeszcze przed pakowaniem wysłała wypowiedzenie na osobisty adres e-mailowy dyrektora z krótkim wyjaśnieniem, że robi to z ważnych powodów osobistych. Zaciągnęła suwak w torbie i zaniosła ją do przedpokoju, gdzie stały już dwie inne. Po raz ostatni weszła do kuchni, usiadła przy stole. Żółtym długopisem nakreśliła na kartce kilka zdań.
Adam, tym razem odchodzę na dobre. Nie szukaj mnie i nie próbuj zmusić do powrotu. Nie chcę od ciebie zupełnie nic. Zabieram jedynie samochód.
Obok kartki położyła klucze od mieszkania. Zamykając za sobą drzwi, poczuła ogromną lekkość. Przywołała windę, która na szczęście była pusta. Wpakowała do środka trzy ciężkie torby i zjechała do podziemnego garażu. Bez większego smutku opuszczała miasto, które miało być jej rajem na ziemi, a stało się piekłem.
Ruch na ulicach nie był zbyt wielki. Czerwcowe słońce co jakiś czas chowało się za wolno sunącymi popielatymi chmurami. Na stacji benzynowej zatankowała do pełna, kupiła dwa kubki mocnej kawy i ruszyła w drogę. Przez pół nocy rozmyślała nad miejscem, gdzie powinna zacząć od nowa swoje życie. Brała pod uwagę inne wielkie miasta, tam bez trudu znajdzie pracę i będzie się czuła bezpiecznie. Jednak po rozważeniu wszystkich za i przeciw postanowiła jakiś czas przeczekać w miejscu, gdzie mieszkali życzliwi jej ludzie. Wracała do korzeni, do miejsca, z którego jeszcze kilkanaście lat temu chciała uciec za wszelką cenę. Gdyby wtedy wiedziała, jak wysoka będzie to cena, zakopałaby marzenia w ogródku i posadziła na nich krzew róży. Jechała bez przerwy ponad cztery godziny, planując swoją przyszłość i chcąc zapomnieć przeszłość. Obiad zjadła w przydrożnej restauracji. Czekając, aż kelner przyniesie rachunek, zadzwoniła do swojej siostry.
– Hej Dagmara, coś długo nie dawałaś znaku życia – powitała ją siostra z wyrzutem.
– Jakoś tak wyszło, że nie miałam czasu. Sporo pracy – próbowała tłumaczyć swoje milczenie. – Marzena, mogę do ciebie przyjechać na kilka dni? – nawet, jeżeli prośba była zaskakująca, siostra nie dała tego po sobie poznać.
– No jasne, a kiedy przyjedziesz?
– Będę za jakieś trzy godziny.
Tym razem Marzena nie ukrywała zaskoczenia:
– Dagmara, czy coś się stało?
Może gdyby nie siedzący przy sąsiednich stolikach ludzie powiedziałaby wszystko. Ale opowiadanie o ostatnich kilkunastu godzinach życia w obecności kogoś obcego nie było niczym przyjemnym.
– Jak przyjadę, wszystko ci opowiem – obiecała i zakończyła rozmowę.
Pierwszy raz Adam zadzwonił kilka minut po szesnastej. Właśnie dojeżdżała do Torunia. Zignorowała dzwonek telefonu i jechała dalej. Jednak on nie dawał za wygraną. W końcu zjechała na przydrożny parking i odebrała telefon.
– Dagmara, gdzie ty do cholery jesteś i co do kurwy nędzy ma znaczyć ta pierdolona kartka?
– Adam, to już koniec – oświadczyła zdecydowanym głosem. – Tym razem odchodzę na zawsze i nie ma takiej siły, która by mnie zmusiła do… – Nie pozwolił jej dokończyć.
– Masz przestać wygadywać te pierdolone bzdury i wracać do domu! – wykrzyczał w słuchawkę. – I jakim prawem zabrałaś mój samochód?
– Po pierwsze, to nie twój, ale mój samochód i potwierdzają to dokumenty. Po drugie, musisz sobie poszukać innej głupiej, która będzie znosiła twoją tyranie. A po trzecie, odpierdol się ode mnie.
Cały czas pilnowała siebie, żeby nie zacząć krzyczeć. Nie miała zamiaru dać mu satysfakcji z wyprowadzenia jej z równowagi. Nie zwracając uwagi na jego dalsze wrzaski, zakończyła połączenie, wyłączyła telefon i cisnęła nim przez uchylone okno w rosnące nieopodal krzaki. Opuściła parking z dziwnym uczuciem, którego od dawna nie zaznała. Była wolna, a miejsce strachu, który przez ostatnie kilka lat odmierzał jej życie niczym koszmarny zegar, zastąpił spokój. W Toruniu wypiła popołudniową kawę, odwiedziła miejsca, tak dobrze znane ze studenckich czasów. Kupiła potężny zapas pierników i ruszyła w dalszą drogę. Miała jeszcze do pokonania sto trzydzieści kilometrów. Niebo barwiło się pomarańczową łuną nad przydrożnymi lasami, gdy minęła tablicę z napisem Prabuty.
Marzena mieszkała na oddalonym od centrum miasteczka osiedlu domków jednorodzinnych. Starsza od Dagmary o trzy lata, miała życie poukładane jak kolorowe puzzle bez żadnych brakujących elementów. Mąż, dwoje wspaniałych dzieciaków, satysfakcjonująca praca. Mimo że były siostrami, tak wiele je różniło. Marzeny nigdy nie ciągnęło do wielkiego świata. Wystarczał jej jeden fakultet, angielski znała tyle o ile. Kochała mały żółty domek na ulicy Lawendowej, gwar dzieciaków, ogród pełen barwnych i pachnących krzewów. Dagmara traktowała Prabuty jak prowincję, gdzie nie sposób realizować swoich marzeń i ambicji. Wybrała studia w Toruniu, później kolejne studia we Wrocławiu, gdzie poznała Adama. Teraz wracała do miejsca, z którego kilkanaście lat temu uciekła. Ten powrót traktowała jak przystanek na trasie do życia, o którym zawsze marzyła.
– Ale cię ten sukinsyn urządził – syknęła Marzena, lustrując twarz siostry. Dagmara próbowała zatuszować ostatnią pamiątkę po mężu. Ale przed bacznym wzrokiem Marzeny niewiele można było ukryć. Poza tym ona nigdy nie lubiła Adama. Zawsze powtarzała, że jest w nim coś złego i jak czas pokazał, miała rację.
– Tym razem nie zamierzam wracać. Za kilka dni występuję o rozwód – zapowiedziała Dagmara.
Siedziały na kamiennym tarasie za domem.
– Od początku uważałam, że to nie jest facet dla ciebie – przypomniała Marzena tonem, który nie pozostawiał wątpliwości o jej stosunku do Adama.
– Tak, wiem siostrzyczko. Nie powinnam robić jeszcze wielu innych rzeczy, a jednak je zrobiłam i czasu nie cofnę – westchnęła Dagmara zapatrzona w granatowe niebo roziskrzone tysiącami gwiazd.
Mimo potwornego zmęczenia nie mogła zasnąć. Usiadła na łóżku, zapaliła nocną lampkę. Z torebki wyjęła żółty długopis i oprawiony w brązową skórę notatnik. Do wszystkiego, co w życiu osiągnęła, doszła dzięki planowaniu każdego następnego kroku. Teraz też postanowiła użyć sprawdzonego schematu postępowania. Nakreślenie planu i konsekwencja w działaniu było tym, co prowadziło do osiągnięcia celu.
– Po pierwsze rozwód z Adamem – zapisała, dopisując w nawiasie priorytet. Drugim punktem było znalezienie pracy. Na trzecim miejscu znalazło się kupno mieszkania. Te dwa punkty wymagały głębszego zastanowienia. Musiała zdecydować, w jakim mieście rozpocznie nowy rozdział swojego życia. Pobyt u siostry miał być jedynie epizodem. Czwartym punktem jej planu był powrót do pasji, jaką było żeglowanie. Ostatnie miejsce na liście przypadło odnowieniu starych przyjaźni. Przez króciutką chwilę zastanawiała się nad zarezerwowaniem jakiegoś punktu dla miłości, ale nie wierzyła, że coś takiego naprawdę istnieje, przynajmniej w jej przypadku. Może to z nią było coś nie tak, skoro nie znalazła normalnego faceta, a potwora w ludzkiej skórze. Nie chcąc na nowo dopuścić do samoobwiniania, zamknęła notes, zgasiła lampkę i poszła spać.
Kilka następnych dni spędziła na wizytach w różnych kancelariach prawnych, szukając adwokata gotowego zająć się rozwodem. Najgorsze było to, że większość z nich nie do końca rozumiała jej oczekiwań. Chciała jedynie uwolnić się od Adama. Podczas gdy adwokaci chcieli jeszcze puścić go w przysłowiowych skarpetach. Wszyscy zgodnie twierdzili, że sprawa nie powinna być trudna. Nie mieli dzieci, nic nie wskazywało na możliwość dojścia do zgody. Po namyśle wybrała panią Kasię, prawniczkę z Malborka. Kobietę około pięćdziesiątki o ujmującym uśmiechu i umiejętności słuchania tego, co mówi klient.
Wracając do Prabut Dagmara zaczynała dostrzegać zmiany, na które podczas poprzednich wizyt u siostry nie zwracała uwagi. Miasta zapamiętane jako powiatowe mieściny teraz przypominały nowoczesne aglomeracje. Co prawda były to miniaturowe kopie metropolii, ale w takim Kwidzynie było już kilka miejsc oferujących dobrą kawę, powstawały centra handlowe, zabytki odzyskiwały dawny blask. Na rogatkach Kwidzyna zabrała autostopowiczkę jadącą do Prabut. Kobieta mogła mieć czterdzieści lat, krótkie blond włosy kontrastowały z ciemną karnacją. Ubrana w kolorowy T-shirt, dżinsowe rybaczki i lekkie skórzane sandałki wyglądała prawie młodzieżowo. Dagmara, niemająca problemów z nawiązywaniem kontaktów, zaczęła rozmowę od tematu, który nawet najtrwalszych milczków zmuszał do otwarcia ust, czyli o pogodzie. Po kilku minutach pogawędka zeszła na temat zmian, jakie Dagmara zaobserwowała.
– Wie Pani, to wszystko prawda – potwierdziła nieznajoma. – Ale uczciwie trzeba powiedzieć, że to jedynie ta śliczniejsza strona zmian. O tej brzydszej mało kto chce mówić. Rządzący myślą, że jak odnowią kilka kamienic, urządzą skwerek z placem zabaw i zorganizują parę festynów, to społeczeństwo będzie klaskać uszami z radości. Dwadzieścia procent ludzi nie ma pracy, dziesięć procent ludzi żyje na krawędzi przetrwania i to jest prawdziwe oblicze naszych miast i miasteczek.
Dagmara nie rozpatrywała zmian w takich kategoriach. Miała doskonałe wykształcenie, do tej pory idealną pracę. Na wspomnienie pracy przypomniała sobie mało przyjemną rozmowę z szefem, jaką odbyła następnego dnia po opuszczeniu Wrocławia. Teoretycznie za porzucenie pracy mogła zostać zwolniona dyscyplinarnie. Jedynie dzięki wiedzy i umiejętnościom szef zgodził się, aby zdalnie pomogła kolejnej osobie z listy awansowanych przejąć swoje, na dobre niezaczęte nawet obowiązki. Jednego szef nie omieszkał zaznaczyć, że dla niej już nie ma miejsca w korporacji.
– Jakoś nigdy nie patrzyłam na to w ten sposób. Może dlatego, że do niedawna mieszkałam we Wrocławiu i problem bezrobocia mnie nie dotyczył.
Pasażerka spojrzała na Dagmarę z wyraźnym politowaniem.
– Tu nie Wrocław i o pracę niełatwo.
Dagmara chciała odpowiedzieć, że na razie nie musi jej szukać, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Przecież autostopowiczka najpewniej nie była w tak komfortowej sytuacji, a zaznaczanie, że problemy szukających pracy jej nie dotyczą, mogło zostać źle odebrane.
– Gdzie chce Pani wysiąść? – zapytała, dojeżdżając do Prabut.
– Jeśli to nie kłopot, to najlepiej gdzieś w centrum – poprosiła pasażerka.
Zaparkowała niedaleko ronda przy zamkniętej na głucho restauracji o nazwie „Jarzębina”. Lokal czasy świetności miał dawno za sobą. Gdy Dagmara opuszczała Prabuty kilkanaście lat temu, knajpka już świeciła pustkami. Autostopowiczka podziękowała za podwiezienie, życzyła miłego dnia i odeszła w kierunku pobliskiego osiedla bloków.
– Marzena, nie wiesz, czy w Prabutach nie ma jakiegoś mieszkania do wynajęcia? – zapytała, pijąc popołudniową kawę. – Nie mogę przecież tyle czasu siedzieć wam na karku – siostra obrzuciła ją takim spojrzeniem, że Dagmara aż pożałowała pytania.
– Możesz u nas mieszkać tak długo jak chcesz i nie chcę więcej słyszeć podobnych pytań. Dom jest duży, dzieci cię lubią. A poza tym samotność źle wpływa na kobiety będące w trakcie rozwodu. Tak masz mnie i zawsze możesz powiedzieć, co ci leży na sercu.
Dagmara podniosła ręce w geście kapitulacji. Poza tym siostra miała sporo racji. Wspólne posiłki, zabawy z dziećmi czy wyjazdy do kina sprawiały, że miała niewiele czasu na rozpamiętywanie przeszłości. Mimo to perspektywa mieszkania u Marzeny przez następnych kilka miesięcy, aż do zakończenia sprawy rozwodowej, nie bardzo się Dagmarze uśmiechała. Miała nawet powiedzieć o tym, gdy ich rozmowę przerwał dzwonek do drzwi. Marzena poszła otworzyć. Były w domu same. Tomek, mąż Marzeny, zabrał dzieciaki nad jezioro.
– O cześć Elu – usłyszała głos siostry witającej gościa. Jakież było zdziwienie Dagmary, gdy na taras weszła kobieta, którą kilka dni temu zabrała na stopa. Tym razem wyglądała zupełnie inaczej. Bawełnianą koszulkę i dżinsy zamieniła na bladożółtą zwiewną sukienkę.
– Elu, to jest moja siostra.
– My, jakby to powiedzieć, już prawie się znamy – wtrąciła Dagmara, przerywając siostrze rytuał prezentacji. Wstała i podała Eli rękę na powitanie. – Jestem Dagmara, a nasze kolejne spotkanie potwierdza jedynie opinię o niewielkich wymiarach świata.
Ela odwzajemniła uśmiech. Uścisk jej delikatnej dłoni był mocny i zdecydowany, prawie jak u mężczyzny.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś, że poznałaś Elę – zapytała Marzena z lekkim wyrzutem.
– Dagmara zabrała mnie kilka dni temu na stopa jak wracałam z Kwidzyna – wyjaśniła Ela, siadając na wiklinowej sofie.
– Ela jest przykładem, że nie ma rzeczy niemożliwych. To taki motor napędzający lokalną społeczność do działania. Kogoś, kto z taką determinacją szuka pracy, nie spotkałam jeszcze w naszym pośredniaku. Teraz próbuje zebrać grono ludzi gotowych założyć spółdzielnię socjalną w Prabutach.
Dagmara z nieukrywanym podziwem słuchała tego, co o Eli mówiła Marzena. Zawsze podziwiała ludzi z inicjatywą, pełnych energii do działania. Tacy ludzie byli niestety rzadkością. Nawet w jej dawnej pracy większość narzekała, mimo że mieli dobrą posadę.
– Ja właśnie do ciebie, Marzenko, w sprawie spółdzielni – przerwała Ela najwyraźniej speszona komplementami pod swoim adresem.
Dagmara przeprosiła i wymknęła się na rowerową przejażdżkę. Od siostry słyszała, że jest nowa ścieżka rowerowa, którą można dojechać do oddalonej o pięć kilometrów wsi. Popołudnie było ciepłe, ale nie upalne. Jechała wolnym tempem obserwując, jakie zmiany zaszły w Prabutach. Prawdę mówiąc podczas dotychczasowych licznych odwiedzin u siostry nie zwracała na to uwagi. Niedaleko jej dawnej szkoły podstawowej, gdzie jeszcze kilka lat temu rosło zboże, powstało osiedle domów jednorodzinnych. Zakład produkujący ozdoby choinkowe, w którym jej mama pracowała całe swoje życie, straszył wybitymi szybami. Po dwudziestu minutach jazdy dotarła do jednego z wielu jezior, jakie były w okolicy. Jako dziecko bardzo często spędzała tu upalne wakacyjne dni. Teraz, po kilkunastu latach, z rozrzewnieniem wspominała tamte czasy. To właśnie nad tym jeziorem po raz pierwszy całowała się z chłopakiem. Miała wtedy czternaście lat. On był o rok starszy. Miał na imię Cyprian i doskonale tańczył. Niestety z Cyprianem skończyło się na dwóch randkach. Była ciekawa, co on teraz robi. Czy założył rodzinę i nadal mieszka w Prabutach, a może tak jak ona wyjechał do wielkiego miasta, albo nawet do innego kraju? Samo otoczenie jeziora też uległo zmianie. Zamontowano drewniany pomost, zbudowano parking. Ścieżka rowerowa zaczynała się przy starym moście. Poprowadzono ją nasypem nieczynnej od kilkudziesięciu lat linii kolejowej. Jechało się dość wygodnie. Droga była utwardzona. Choć tu i ówdzie wyrastające z podłoża chwasty wskazywały, że niewielu ludzi z niej korzystało. Potwierdzeniem tych obserwacji był fakt, że podczas jazdy nie spotkała nikogo.
Po powrocie do siostry zaszyła się w swoim pokoiku z nową książką. Teraz miała dużo czasu na czytanie. Lektury, niekoniecznie ambitne, pozwalały zabić nudę, która coraz wyraźniej dawała o sobie znać. Sprawa rozwodowa niemiłosiernie się wlekła. A może to ona miała zbyt optymistyczne wyobrażenia w tej kwestii. Przecież od momentu opuszczenia Wrocławia minął niecały miesiąc.
Po skończeniu kolejnego rozdziału odłożyła książkę i wyjęła z torebki notes oraz żółty długopis. Zastanawiała się, czy do planu, który sobie wymyśliła zaraz po przyjeździe do Prabut, nie wprowadzić zmian. Może zamiast czekać na rozwód już teraz powinna rozpocząć poszukiwanie pracy? Co prawda jej sytuacja finansowa była bardziej niż dobra. Siostra nawet słyszeć nie chciała, żeby Dagmara dokładała się do jedzenia czy mediów. Po godzinie przemyśleń i analizowania wszystkich ewentualnych możliwości postanowiła, że zacznie przeglądać oferty pracy.
Następne dni pokazały jednak, że nawet mimo doskonałych kwalifikacji na lokalnym rynku pracy nie było ofert w jej zawodzie. Mimo to wysłała kilka aplikacji na inne stanowiska. Jedna z Kwidzyńskich firm zaprosiła ją nawet na rozmowę. Cóż z tego, skoro pracownica działu personalnego powiedziała wprost, że jej kwalifikacje są za wysokie. Potwierdziła to również Marzena, którą zagadnęła pewnego dnia przy popołudniowej kawie.
– Wiesz, gdybyś była krawcową, murarzem, spawaczem, to znalazłabym ci jakieś oferty, ale w naszym biurze nie spotkałam się jeszcze z ofertą zatrudnienia specjalisty do spraw rekrutacji międzynarodowej.
Słowa siostry uświadomiły Dagmarze, że jeżeli poważnie chce myśleć o pracy w swoim zawodzie, to musi jak najszybciej opuścić Prabuty.
– Czekaj, czekaj, chyba znajdę dla ciebie zajęcie – oznajmiła Marzena z zagadkowym uśmiechem. – Co prawda nie będzie to dokładnie to, co robiłaś w korporacji, ale może ci się spodobać.
Po tych słowach zniknęła w domu. Wróciła po kilku minutach z jeszcze bardziej tajemniczą miną.
– Pamiętasz Elę. Poznałaś ją u mnie jakiś czas temu – Dagmara spojrzała na siostrę ze zdziwieniem. Co osoba, która sama była bezrobotna, miała wspólnego ze znalezieniem pracy dla niej. – Ela próbuje założyć w Prabutach spółdzielnię socjalną. Ma gotowy pomysł. Na marginesie powiem, że bardzo dobry. Znalazła odpowiedni lokal, ale brakuje jej ludzi. Może ty jej pomożesz? Masz przecież doświadczenie w takich sprawach.
Propozycja siostry była dla Dagmary kompletnym zaskoczeniem.
– Marzena, ja zajmowałam się rekrutacją na zupełnie innym poziomie. Szukałam ludzi z określonym, często bardzo specjalistycznym wykształceniem i doświadczeniem. Nie wiem, czy moje umiejętności sprawdzą się w poszukiwaniu chętnych do założenia spółdzielni socjalnej. A co to właściwie jest ta spółdzielnia? Jakoś nigdy o czymś takim nie słyszałam.
Marzena spojrzała na Dagmarę z pewnym niedowierzaniem. Jakby chciała zapytać: „Ty nigdy nie słyszałaś o spółdzielni socjalnej?”.
– Wiesz, spółdzielnia socjalna to taka instytucja, która zrzesza osoby mające trudności z podjęciem pracy. Członkowie spółdzielni wspólnie prowadzą działalność gospodarczą.
Przez bite dwie godziny Marzena referowała wszystko, co wiedziała o zakładaniu i prowadzeniu spółdzielni socjalnych. Mimo że Dagmara miała bardzo bystry i chłonny umysł, pod koniec wykładu trochę się w tym wszystkim pogubiła.
– Czyli w wielkim skrócie chodzi o to, żebym znalazła alkoholika, bezrobotnego, bezdomnego, więźnia po odsiadce, uchodźcę, niepełnosprawnego i z tych wszystkich ludzi stworzyła zgraną drużynę, która będzie prowadziła firmę? – podsumowała Dagmara, uznając pomysł siostry za szalony.
– Może nie do końca tak, ale coś w tym stylu – potwierdziła Marzena.
– Wiesz siostrzyczko, ja chyba się do tego nie nadaję – oznajmiła Dagmara.
– A to niby czemu? Masz wiedzę o rekrutacji, potrafisz rozmawiać z ludźmi, więc o co chodzi? – zdziwiła się Marzena.
– Jak niby mam ich szukać? Będę chodziła po ulicach i zaczepiała wszystkich, którzy moim zdaniem reprezentują którąś z wymienionych już grup społecznych?
– Wcale nie, poszukamy w ewidencji bezrobotnych, popytamy w stowarzyszeniach zrzeszających niepełnosprawnych. Odwiedzimy domy dla bezdomnych oraz placówki, gdzie mieszkają uchodźcy – wyjaśniła siostra.
Do tej pory Dagmara rekrutowała ludzi w zupełnie inny sposób i w innych grupach społecznych.
– Marzena, nie wiem, czy będę umiała rozmawiać z bezrobotnym, bezdomnym, niepełnosprawnym albo człowiekiem z innej części świata.
– Ale mogłabyś chociaż spróbować – poprosiła siostra. – Z mojej strony możesz liczyć na każdą pomoc – zapewniła.
– Niczego nie obiecuję, ale masz moje słowo, że poważnie rozważę twoją propozycję – powiedziała Dagmara, dopijając kawę.
Dagmara siedziała na zdezelowanym krześle w obskurnym wnętrzu dawnej restauracji. Ściany nosiły widoczne ślady wielu najemców. Pomysł, aby ten dawno zapomniany obiekt na nowo ożywić i wpisać w mizerną sieć prabuckiej sieci gastronomicznej wydawał się szaleństwem. Jednak zapał i energia Eli sprawiły, że uwierzyła w pomysł, który wszyscy wokół uważali za zwariowany. Wiara w powodzenie ugruntowała się jeszcze bardziej, gdy w dwa tygodnie od chwili poszukiwania osób, które miały założyć spółdzielnię socjalną, znalazły czterech podobnych szaleńców. Nawet nie wiedziała, kiedy organizacja spółdzielni wciągnęła ją na dobre. Plan zapisany w notatniku żółtym długopisem został zmodyfikowany. Pozycja „poszukiwanie pracy” musiała ustąpić pierwszeństwa punktowi „organizacja spółdzielni socjalnej”. Kilkanaście kolejnych kartek notatnika zajmowały zapiski z pomysłami na uruchomienie lokalu. W trakcie niezliczonych godzin, jakie spędzała na rozmowach z Elą, obie doszły do wniosku, że nie może to być typowa restauracja. Takie już w Prabutach próbowano otwierać, jednak bez większego powodzenia. Obmyśliły dokładnie, co chciałyby stworzyć w miejscu, które dla wielu Prabucian było zapomnianym symbolem miasta. Dzisiejszego popołudnia miało się odbyć spotkanie wszystkich, którzy deklarowali chęć przystąpienia do spółdzielni. Rozmyślania Dagmary przerwało wejście Eli.
– Jeszcze nikogo nie ma? – zdziwiła się, lustrując pomieszczenie.
– Na razie nie, ale miejmy nadzieję, że przyjdą. – Odpowiedź Dagmary chyba uspokoiła Elę.
– Miejmy nadzieję, że masz rację, bo jeżeli nie, to z naszych pomysłów klapa.
Jakby na potwierdzenie tego, co przed chwilą powiedziała Dagmara, do lokalu weszła pani Antonina. Już na pierwszy rzut oka przypominała stereotypową kucharkę. Odpowiednie proporcję ciała, pulchna, rumiana twarz z niebieskimi, stanowczymi i groźnie patrzącymi oczami. Ktoś taki był potrzebny. Prawie trzydzieści lat w różnych kuchniach stanowiło najlepsze referencje.
– No, najlepiej to nie wygląda – oceniła pomieszczenie Pani Antonina, rozglądając się po wnętrzu.
– Pani Antonino, za kilka tygodni będzie tu zupełnie inaczej – zapewniła Dagmara.
Z wszystkich osób deklarujących chęć wstąpienia do spółdzielni pani Antoninie najbardziej na tym zależało. Do emerytury brakowało jej zaledwie siedmiu lat, a dla takich znalezienie pracy graniczyło wręcz z cudem. Po pani Antoninie przyszła Karina i jej mąż Piotrek. Oboje nie mieli jeszcze trzydziestki. Ona po studiach pedagogicznych bezskutecznie poszukiwała pracy. On był zawodowym kierowcą. Do chwili wypadku jeździł tirami do Francji i Niemiec. Wracając z kolejnego kursu zderzył się czołowo z innym tirem. Kierowca tamtego zasnął za kierownicą. Piotr cztery miesiące spędził w gipsie od kostek po szyję. Pamiątką po wypadku był niedowład lewej nogi i mizerna renta inwalidzka. Oni również zlustrowali lokal krytycznymi spojrzeniami, jednak pozostawili to bez komentarza. Dagmara z niepokojem zerknęła na zegarek. Było kilka minut po szesnastej. Brakowało jeszcze jednej osoby. Ela również okazywała zaniepokojenie. Pan Jurek był z całej poznanej czwórki najbardziej dziwnym i tajemniczym człowiekiem. Miał czterdzieści dwa lata, z czego prawie dwadzieścia spędził w różnych stronach świata jako żołnierz misji pokojowych. Z tego, co powiedział Dagmarze, kilka lat był również w Iraku i Afganistanie. Dobrze wiedziała, że to z pewnością nie były misje pokojowe. Odszedł ze służby na własną prośbę i od dwóch lat poszukiwał pracy. Ale jej zawodowe doświadczenie podpowiadało, że nie była to pilna potrzeba. Trochę więcej o Jurku powiedziała Marzena. Kilka miesięcy po powrocie Jurek rozwiódł się z żoną, która podobno specjalnie nie była mu wierna, gdy on przebywał za granicą. Ludzie mówili o nim „dziwak”. Potrafił całymi dniami pielęgnować przydomowy ogród. Nie miał właściwie żadnych bliższych znajomych.
– To chyba będziemy zaczynać – oznajmiła Ela, wstając z krzesła. – Co prawda miała do nas dołączyć jeszcze jedna osoba, ale nie będziemy już dłużej czekać. Mnie już Państwo znają, podobnie jak panią Dagmarę. Podczas naszych indywidualnych rozmów przekazaliśmy, co zamierzamy stworzyć i to z Państwa czynnym udziałem. Tylko wtedy, gdy wszyscy zaangażujemy się w działalność spółdzielni, będzie szansa na osiągnięcie sukcesu. Pomysł jest taki, aby urządzić tu lokal, jednak nie będzie to taka zwyczajna restauracja, ale szczegóły opowie już koleżanka.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.