Zombie - ebook
Zombie - ebook
Adam Górnik – młody błyskotliwy prokurator. Kochający mąż i troskliwy ojciec. Wzorowy obywatel. Jeden z najmłodszych zabójców w Polsce. Kiedy miał piętnaście lat, zamordował szkolnego kolegę, chuligana i postrach innych uczniów, Filipa „Korsarza” Korsarskiego, uderzając go młotkiem w głowę.
Wiele lat później dostaje wezwanie; jest przekonany, że wreszcie odkryto zwłoki jego ofiary. Teraz będzie mógł poprowadzić śledztwo we własnej sprawie i ostatecznie zatuszować zbrodnię. Jednak na miejscu znajduje ciało zabitej parę dni wcześniej dziewczynki. Szczątki Korsarza zniknęły. Czyżby wrócił zza grobu, żeby się zemścić?
Zaczyna się gra z zabójcą, którego okrucieństwo przekracza ludzką wyobraźnię. Górnik musi rozwiązać zagadkę potwora z przeszłości, odnaleźć go i powstrzymać. Wynajmuje detektywa Dawida Wolskiego, znanego z niekonwencjonalnych metod działania i wątpliwej etyki zawodowej.
„Zombie” to najmroczniejszy polski kryminał ostatnich lat. Nic nie jest tu czarno-białe, wir przemocy wciąga winnych i niewinnych, z pokolenia na pokolenie, a wśród kłamstw i ułudy trudno odróżnić prawdę od fałszu i wrogów od przyjaciół. Przetrwają tylko najsilniejsi i najbardziej bezwzględni…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-532-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Thomas Enger Bóle fantomowe
Lotte i Søren Hammer Wszystko ma swoją cenę
Matti Rönkä Przyjaciele z daleka
Kjell Ola Dahl Wierny przyjaciel
Bernhard Jaumann Godzina szakala
Johan Theorin Święty Psychol
Friedrich Ani Ludzie za ścianą
Lars Kepler Świadek
Thomas Enger Żądza krwi
Kjell Ola Dahl Lodowa kąpiel
Bernhard Jaumann Kamienista ziemia
Jean Luc Bannalec Śmierć w Pont-Aven
Lars Kepler Piaskun
Johan Theorin Duch na wyspie
Johan Theorin Zmierzch (wyd. 2)
Martín Solares Czarne minuty
Jean-Luc Bannalec Sztorm na Glenanach
Johan Theorin Nocna zamieć (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Wampir
Anna Kańtoch Łaska
Lars Kepler Stalker
Wojciech Chmielarz Podpalacz (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Osiedle marzeń
Wojciech Chmielarz Farma lalek (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Przejęcie (wyd. 2)
W serii ukaże się także:
Anna Kańtoch Wiara
Więcej informacji: czarne.com.pl2
Każdy, kto chodził wtedy do Szkoły Podstawowej numer dziesięć imienia Adama Mickiewicza w Gliwicach, ma jakieś wspomnienie związane z Korsarzem. Moje jest takie:
Był maj albo czerwiec. Rozpoczynały się letnie upały i nikomu nie chciało się chodzić na lekcje. Dzieciaki jak stado szpaków obsiadły czereśnie w szkolnym sadzie.
Wybraliśmy się z moim kumplem Pawłem do pobliskiego sklepu. Przeszliśmy przez boisko, potem przez sad, aż dotarliśmy do końca terenu szkoły, do gigantycznej dziury w płocie, której przez lata nikt nie załatał. Ukryta była w gęstwinie drzew i krzewów, w miejscu, które nawet w środku lata i w największej suszy pozostawało ciemne i wilgotne. Pachniało tam mokrą glebą, a z ziemi gdzieniegdzie wystawały kopczyki zrobione przez dżdżownice.
Tam właśnie czekał Korsarz.
Planowaliśmy z Pawłem kupić bułki i majonez na drugie śniadanie. Zanurzaliśmy pieczywo w słoiczku, po czym zjadaliśmy je umoczone w tłustym kremie. Pierwszy kęs smakował świetnie, przy następnym trzeba było szybko przełykać. Intensywny posmak majonezu pozostawał w ustach na resztę dnia. Nie byliśmy jedynymi amatorami tego dziwnego dania. Na długiej przerwie pod spożywczakiem ustawiała się długa kolejka dzieciaków, a kajzerki i małe słoiczki kieleckiego były najszybciej znikającymi z półek towarami. Myślę, że ta moda przyprawiłaby dzisiejszych dietetyków o zawał serca.
Korsarza widzieliśmy już z daleka. Stał, opierając się o betonowy słup, i grzebał długim badylem w ziemi. Obaj z Pawłem pomyśleliśmy chyba o tym samym – że trzeba zawrócić i pójść do sklepu okrężną drogą. Żaden z nas jednak tego nie zaproponował z prostej przyczyny – nie chcieliśmy wyjść na tchórzy.
Zbliżaliśmy się do dziury, a Korsarz cały czas miał wzrok wbity w ziemię i wydawał się nas nie zauważać. Pamiętam, że czułem rosnące zdenerwowanie, które wkrótce zmieniło się w ulgę. Naprawdę wierzyłem, że nam się uda. Wtedy do nas zagadał.
– Dawajcie kasę.
Taki właśnie był Korsarz. Do dziesiątki chodziły wtedy jeszcze inne dzieciaki, które – powiedzmy oględnie – sprawiały kłopoty wychowawcze. One również nas okradały, ale w bardziej zakamuflowany sposób. Nie mówiły: „dawajcie kasę”, lecz: „czy masz pożyczyć jakieś drobne?”. Można im było dać z pięćdziesiąt groszy i miało się spokój. Można było próbować się wykręcić. Powiedzieć na przykład, że ma się odliczone. Czasami działało, czasami nie. Ale generalnie obie strony udawały, że nie dzieje się nic złego. Korsarz jako jedyny wprost mówił, że zabiera ci kasę i że możesz mu naskoczyć.
– Nie mamy – powiedział jeden z nas. Nie pamiętam który.
– To po co idziecie do sklepu? – zapytał Korsarz.
– Sępić.
Wymamrotał coś pod nosem i wrócił do dźgania ziemi patykiem. Dopiero wtedy zauważyłem, że próbował zabić wijącą się przed nim dżdżownicę.
Przeszliśmy na drugą stronę, uśmiechając się do siebie porozumiewawczo. Nie byliśmy głupi. Postaliśmy przed sklepem, aż zauważyliśmy, że Korsarz zniknął sprzed dziury w płocie i poszedł żerować gdzieś indziej. Dopiero wtedy zrobiliśmy zakupy.
Złapał nas zaraz po wyjściu. Stał, podpierając się pod boki. Popatrzył na nas, potem na naszą torbę z kajzerkami, majonezem i dwiema puszkami coli.
– To nie mieliście pieniędzy, co? – rzucił.
Zanim zdążyliśmy cokolwiek odpowiedzieć, Paweł dostał strzał prosto w twarz. Krzyknął z bólu i zaskoczenia. Zaraz dostał następny. Upadł na tyłek.
Koło sklepu był trawnik, otoczony ze wszystkich stron gęstymi krzewami śnieguliczki. Przy ziemi znajdowała się niewielka dziura w żywopłocie, którą wędrowały koty. Paweł próbował się przez nią przecisnąć na czworakach, żeby uniknąć kolejnych ciosów. Utknął. Zahaczył ubraniem o krzew i szarpał się gwałtownie, chcąc się wyswobodzić. Przez cały ten czas Korsarz kopał go po nogach i pośladkach, a raz trafił w jądra i Paweł zaskowyczał jak przejechany pies.
Wreszcie Pawłowi udało się przedostać na drugą stronę. Wstał. Łokcie miał brudne od ziemi, ubranie poszarpane, a twarz całą czerwoną i pokrytą glutami z nosa. Korsarz roześmiał się i splunął na niego. Zieloną flegmą trafił prosto w oko. Potem odwrócił się do mnie. Byłem pewien, że teraz moja kolej.
– Co, kurwa? – zacharczał.
– Nic – wyjąkałem.
– No właśnie.
Wsadził ręce w kieszenie i poszedł w stronę szkoły.
Do dzisiaj, kiedy myślę o Korsarzu, przypominam sobie ze wstydem tamtą chwilę. Kiedy bił mojego kolegę, a ja nie zrobiłem nic. Jasne, byłem mały. Młodszy od Korsarza o kilka lat, ale nie wiem, czy to cokolwiek tłumaczy. Co więcej, nie stałem tam sam. Pod sklepem było co najmniej kilkanaście osób z mojej budy. Wszyscy widzieli to zdarzenie. Nikt nie zareagował. W sklepie pracowały wtedy dwie ekspedientki. Korsarz bił Pawła tuż obok. Paweł krzyczał. Żadna się nie wychyliła, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Tak było.
Mam jeszcze jedno wspomnienie. Też wstydliwe, ale mniej. To było już po tym, jak Korsarz zaginął. Plakaty z jego podobizną pojawiły się w całym mieście. To zaskakujące, jak wiele osób zaangażowało się w poszukiwania. Były na jego temat artykuły w gazecie, pojawiła się także telewizja. Ale nikt nie wspomniał o tym, jak wielkim był gnojem. Non stop pokazywali tylko jego zapłakaną matkę, która błagała Filipka o to, żeby wrócił do domu. Wkurzyło mnie to. Pewnego dnia wziąłem rower, mazak i objechałem całe Gliwice. Zatrzymywałem się przy każdym ogłoszeniu i domalowywałem na zdjęciu Korsarza hitlerowski wąsik.
Później bałem się, że on wróci, zobaczy to, dowie się, że to moja sprawka, i będę miał przejebane.
W sumie myślę, że wszyscy się baliśmy, że jednak się odnajdzie.3
Prokurator Adam Górnik nigdy nie wpisałby sobie do CV, że był jednym z najmłodszych zabójców w Polsce. Oczywiście jeśli chodzi o moment popełnienia przestępstwa, a nie jego obecny wiek. Liczył sobie zaledwie piętnaście lat, kiedy zabił Filipa „Korsarza” Korsarskiego. Miał wtedy o dwa lata więcej niż Dawid J., który w 2007 roku został skazany za zgwałcenie i pozbawienie życia trzynastoletniej koleżanki. Były jednak między nimi dwie ważne różnice. Po pierwsze, Górnika nigdy nie złapano. Po drugie, i to było ważniejsze, Górnik zrobił coś dobrego. Korsarz zasłużył na śmierć.
Prokurator nie odczuwał wielkich wyrzutów sumienia z powodu swojego czynu. Opierając się na swoim doświadczeniu, uważał je za mocno przereklamowane. Ludzie lubią sobie wyobrażać, że one zjadają człowieka. Że zabójstwo staje się przekleństwem, które zatruwa całe życie, chorobą, gangreną. Smutna prawda natomiast jest taka, że człowiek się boi na początku i z tego strachu żałuje. Wydaje mu się, że pęka, znika, gnije. Ale potem nie dzieje się nic, więc się uspokaja. Wspomnienia bledną. Nie budzą go już w nocy dźwięki masakrowanej młotkiem czaszki i mlaśnięcia miażdżonego mózgu. Serce zaczyna bić normalnie.
Można kogoś zabić i o tym zapomnieć. Tak jak się zapomina o włączonym żelazku, niezamkniętych drzwiach, nieodebranej paczce na poczcie. O niezapłaconym rachunku.
A potem się tyle wydarza. Nowa szkoła, studia, dziewczyny, alkohol, aplikacja. Człowiek się żeni. Wkrótce stoi w salce na oddziale położniczym i trzyma ostrożnie w ramionach trzy kilogramy swojego dziecka, jeszcze pachnącego wodami płodowymi, brudnego, pomarszczonego i czerwonego. Obrzydliwego i pięknego równocześnie. I być może sobie przypomina. Być może wtedy pomyśli: kiedyś odebrałem życie, a teraz je dałem. Rachunki się wyrównały.
Ale tylko „może”.
A teraz ten złośliwy chichot losu – Korsarza wreszcie odnaleziono, a Górnik będzie prawdopodobnie prowadzić śledztwo w sprawie jego śmierci.
Prokurator jechał przez uśpione Gliwice w stronę dawnego poligonu w Wójtowej Wsi. Słuchał Oberschlesien i układał plan działania. Sytuacja wydawała mu się dość klarowna. Oczywiście ciało dostaną patolodzy i antropolodzy sądowi i je zbadają. Ekspertyzy zajmą im kilka tygodni, w zależności od tego, ile mają teraz pracy. Określą przybliżony czas śmierci i jej przyczynę, a do tego płeć oraz wiek ofiary. Górnik porówna to z bazą osób zaginionych i dość szybko „odkryje”, że odnaleziono Filipa Korsarskiego. Powiadomią o wszystkim rodzinę, a matka będzie mogła wyprawić synowi porządny pogrzeb. W sumie tyle jej się należało. A co potem? To sprawa sprzed dwudziestu lat. Przesłuchają świadków. Nauczycieli, kolegów i koleżanki z klasy. Nawet ktoś, komu faktycznie zależałoby na tym, żeby odkryć prawdę, nic by nie znalazł. Po kilku miesiącach Górnik podejmie decyzję o umorzeniu śledztwa z powodu niewykrycia sprawcy i akta wylądują na półce, na którą nikt więcej nie zajrzy. Jedyne ryzyko, że rzecz zwęszy prasa. Górnik nie obawiał się, że jakiś wścibski dziennikarz coś odkryje. Zaszkodzić mogła mu raczej presja ze strony mediów. Przełożeni będą naciskali na wyniki i mogą być bardzo niezadowoleni, gdy przyjdzie z pustymi rękoma. Kiepsko to będzie wyglądało w jego życiorysie.
Bywa i tak.
Minął ogródki działkowe i strzelnicę wojskową. Jechał ostrożnie i powoli, bo droga była stara, wąska i pełna dziur. Po lewej martwo leżały pola uprawne. Przed sobą widział światła z pobliskiej autostrady A4, która biegła na tyłach lasu. Aż wreszcie zobaczył policjanta z latarką, który kazał mu zjechać na bok. Wykonał polecenie. Wysiadł z wozu.
– A, pan prokurator! – rozpoznał go funkcjonariusz. Dzięki sprawie Alicji stał się dość popularny.
– Dokąd mam iść? – zapytał, chociaż doskonale pamiętał. No, ale grać trzeba było do końca.
– Proszę skręcić w tamtą ścieżkę. – Funkcjonariusz pokazał mu gruntową drogę, która prowadziła w głąb lasu. – Potem przejść jakieś sto pięćdziesiąt metrów i odbić w lewo. Zobaczy pan światła, które chłopaki tam rozłożyły.
– Dzięki.
Dopił red bulla, którego trzymał w lodówce na takie niespodziewane okazje, a pustą puszkę wyrzucił na miejsce obok kierowcy. Wyciągnął z bagażnika płaszcz. Założył go i zapiął się po szyję. Pomimo tego, że zima była lekka, w nocy i tak panował chłód. Latarkę zostawił w bagażniku. Uznał, że nie będzie mu potrzebna. Potem ruszył we wskazanym kierunku.
Zastanawiał się, czy coś będzie czuł, pokonując tę trasę. Po raz ostatni szedł nią z Korsarzem. Poprowadził go do ich bazy. To był zwykły szałas. Kiedy dotarli na miejsce, Górnik uderzył Korsarza młotkiem w głowę. Wcześniej wykopał saperką grób, tuż obok miejsca pochówku Ciamci. Przykrył dół plandeką i przysypał ziemią, żeby nie było go widać. Tam właśnie wrzucił ciało Korsarza. Zakopał je. Zamaskował miejsce i jak najszybciej uciekł. Nigdy tam nie wrócił.
Aż do teraz.
Był nawet podekscytowany. Ale spodziewał się czegoś więcej. Czegoś bardziej melodramatycznego. Bicia serca, przesuwających się przed oczyma obrazów z przeszłości, może lekkich zawrotów głowy, upiornych skowytów z głębi lasu. Było w przykry sposób zwyczajnie. Jakby szedł do jakiegokolwiek innego trupa.
Faktycznie, po przejściu wskazanego dystansu dostrzegł światła policyjnych lamp i usłyszał szum sprowadzonego generatora. Wszedł w las, licząc się z tym, że pobrudzi buty, spodnie, a może nawet płaszcz. Przedzierał się przez gęstwinę, ramieniem chroniąc twarz przed gałęziami, które mogłyby go uderzyć. Stopy miażdżyły świeżo zamarzniętą ziemię.
– Stój! Kto idzie?! – wrzasnął ktoś w jego kierunku. Oślepiło go kilka latarek.
– Prokuratura!
Światła powędrowały niżej, rozjaśniając mu dalszą drogę.
– Przepraszamy, panie prokuratorze.
– Nie ma problemu!
Przedstawienie czas zacząć, pomyślał. Stanowczym krokiem podszedł do jednej z lamp. Po ich starej bazie nie było oczywiście ani śladu. Kopiec ziemi znaczył miejsce, w którym odnaleziono ciało.
– Czołem pracy! – rzucił.
Odpowiedziały mu pomruki. Dwóch techników kryminalnych badało rozkopany grób. Trzech funkcjonariuszy zabezpieczało teren, rozwieszając policyjne taśmy, chociaż oprócz nich w tej głuszy nie było nikogo. Wszystkim kierował komisarz Stefan Niemojski, który właśnie się zbliżał do prokuratora. To był dobry policjant. Nawet bardzo. I dość próżny. Plotka głosiła, że kiedyś zgłosił się do jednego z tych Polsatowskich czy tvn-owskich seriali o policjantach, ale przełożeni uniemożliwili mu udział. Na pewno jednak uczestniczył we wszystkich konkursach na najbardziej przystojnego, przyjaznego czy wysportowanego funkcjonariusza i pracowicie zbierał kolejne trofea. W każdym razie Niemojskiego cechowało parcie i na szkło, i na karierę.
– Cześć, Adam.
– Cześć, Stefan. Co znaleźliście?
– Dzieciaka – powiedział głucho policjant.
– Okej.
– Wygląda na to, że dziewczynka leży tutaj od trzech, czterech dni.
Górnik poruszył bezgłośnie ustami. Uderzył się pięścią w pierś i dopiero wtedy uznał, że może mówić.
– Dziewczynka?
– Dziewczynka – potwierdził Niemojski. – Dziesięć do dwunastu lat, jeśli interesuje cię moje zdanie.
– Znaleźliście dziewczynkę?!
– Przecież mówię… – Niemojski nachylił się nad Adamem. – Wszystko okej?
– Czy w grobie było coś jeszcze?
– Co takiego?
– Nie wiem. Inne dziecko?
– Dlaczego miałoby być tam inne dziecko?
Górnik prawie podskoczył, kiedy w jego kieszeni zadzwonił telefon. Chwycił się go jak tonący brzytwy. Wyciągnął aparat i pomachał świecącym ekranem przed oczyma Niemojskiego.
– Muszę odebrać – powiedział.
Odszedł, zanim policjant zdążył zaprotestować. Dziewczynka, dziesięć–dwanaście lat, sprzed kilku dni. Nie chłopiec, lat szesnaście lub siedemnaście, sprzed dwudziestu lat. Nie miał pojęcia, co się tutaj dzieje. Może to było inne miejsce, ale był pewien, że nie. Że to właśnie tutaj zbudowali swoją bazę, że to właśnie tutaj zabił i pochował Korsarza. Takich rzeczy się nie zapomina, do cholery! Górnik musiał ochłonąć, opracować nowy plan. Zastanowić się.
Służbowy telefon wciąż dzwonił. Odebrał, żeby Niemojski nie zaczął czegoś podejrzewać.
– Prokurator Adam Górnik.
Odpowiedziało mu milczenie. Słyszał tylko oddech po drugiej stronie.
– Prokurator Adam Górnik – powtórzył.
– Podoba ci się? – W słuchawce rozległ się męski, szeleszczący głos. Dziwny. Nienaturalnie niski.
– Co takiego?
– Pytam, czy ci się podoba…
– Kto mówi?
– A jak myślisz?
Prokurator oparł się o drzewo. To nie było możliwe. To nie mogła być prawda. Głos po drugiej stronie zachichotał.
– Wróciłem, Adaś. Zabiłeś mnie, ale ja wróciłem!4
Dawid otworzył oczy i krzyknął ze strachu. Obudził w ten sposób Martę, która pisnęła, chwyciła kołdrę, okryła się nią i wybiegła do łazienki. Dawid został sam w łóżku, z fiutem na wierzchu. Prokurator Adam Górnik rzucił mu poduszkę, żeby miał się czym przykryć.
– To ta dziewczyna od Alicji? – zapytał prokurator, wskazując na drzwi od łazienki. – Ile ona ma lat?
– Tak. I dość.
– Mam sprawdzić jej legitymację?
Wolski usiadł. Przetarł oczy, a potem, żeby zyskać trochę na czasie, sięgnął do leżącej przy łóżku paczki papierosów. Wyciągnął jednego, wsadził w usta i zaczął się rozglądać za zapalniczką. Zirytowany prokurator mruknął coś niewyraźnie pod nosem. Podszedł do biurka. Wziął z niego paczkę zapałek i rzucił ją Dawidowi.
– Dzięks.
Zapalił. Zaciągnął się z lubością, żeby zaraz wypluć z siebie dym w serii kaszlnięć.
– Dobra. O co chodzi? – zapytał, kiedy udało mu się złapać oddech.
– Co ta dziewczyna tu robi?
– Z powodu tej afery z Alicją pokłóciła się z rodzicami. Uciekła z domu. Zamieszkała u mnie. Dorzuca się do czynszu.
– I chyba nie tylko to robi? – zauważył prokurator.
– Nie tylko – zgodził się Dawid. – Przygotowuje mi też śniadania. Czego chcesz i jak tu wszedłeś?
Prokurator podszedł do okna kawalerki Wolskiego. Wyjrzał na zewnątrz, spoglądając w okna mieszkań w sąsiednim bloku.
– Wszedłem normalnie – odezwał się, nie odrywając wzroku od budynku naprzeciwko. – Nie zamknąłeś na noc drzwi.
Dawid przypomniał sobie wczorajszy wieczór. Wypili z Martą kilka piw, oglądając seriale na ekranie komputera. Browary skończyły im się w połowie odcinka Agents of S.H.I.E.L.D., więc wyszedł do nocnego po cztery kolejne. Kiedy wrócił po dwudziestu minutach, dziewczyna już spała. Przeniósł ją do łóżka. Gdy ją kładł, zaczęła go całować. Jedna rzecz doprowadziła do następnej. W trakcie nazywała go jakimś innym imieniem, ale szczególnie mu to nie przeszkadzało. Nic dziwnego, że w takich okolicznościach zapomniał przekręcić zamek.
– Ale czego chcesz?!
– A ubierzesz się w końcu? Wciąż widzę twoje jaja.
– Trzeba mi było dać większą poduszkę.
Wolski podniósł z ziemi spodnie i zakładając je, wypiął goły tyłek w stronę Górnika. Potem narzucił na siebie koszulkę z poprzedniego dnia.
– Zadowolony?
– Będę zadowolony, jak zapniesz rozporek.
– Po prostu powiedz, po co tutaj przylazłeś! – odparował Dawid, ale jednak zapiął zamek w spodniach. Poszukał popielniczki, ale ponieważ żadnej nie miał pod ręką, strzepał popiół prosto na podłogę.
Prokurator odbił się od parapetu. Przetarł twarz dłonią i poprawił mankiety marynarki. Skojarzył się Dawidowi z kolesiem, który na dyskotece szykuje się, żeby zagadać do fajnej dupy, ale zupełnie nie ma pomysłu, jak to powinien zrobić.
– Czego? – postanowił mu pomóc Dawid.
Górnik na wpół kaszlnął, na wpół warknął.
– Pamiętasz Korsarza?
Detektyw zmarszczył czoło. Po chwili na jego twarzy widać było już ulgę, że coś sobie przypomina. Z uśmiechem wypuścił dym z ust.
– Każdy, kto chodził do tej budy, pamięta Korsarza. Pojebany dzieciak.
– Znajdź go.
Dawid parsknął śmiechem.
– Aha! A przy okazji kasę z Amber Gold i nagranie ostatniej rozmowy Kaczyńskich podczas lotu do Smoleńska?
Prokurator sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyciągnął z niej plik stuzłotowych banknotów i położył go na biurku, w zasięgu rąk Dawida.
– Tysiąc złotych – powiedział. – Żebyś ty też mógł się dołożyć do czynszu.
Wolski wyciągnął z ust papierosa. Zgasił go na podłodze, a potem gołą stopą kopnął kiepa pod szafę. Sięgnął po pieniądze, ale zatrzymał się w połowie ruchu. Podejrzliwie zerknął na prokuratora.
– Dlaczego ja?
– Bo sobie nieźle poradziłeś ze sprawą Alicji.
– Mógłbyś to kiedyś publicznie przyznać.
– To nie moja wina, że skończyło się tak, jak się skończyło.
Dawid prychnął i zgarnął szmal. Przeliczył szybko banknoty i wsadził je pod leżący nieopodal stary, podniszczony i wielokrotnie zalany kawą i piwem zeszyt.
– Twoja strata, głupich nie sieją, nie? – powiedział. – Ale wiesz, że nic z tego nie będzie? Korsarz nie żyje.
Prokurator wyprostował się i zrobił krok w stronę detektywa.
– Skąd wiesz? – zapytał, celując w Dawida palcem.
Detektyw wzruszył ramionami.
– Kiedy to było? Dwadzieścia lat temu? Jeśli przez dwadzieścia lat się nie odnalazł, to wniosek może być jeden. Koleś zdechł. Albo go ktoś zaciukał, albo nie wiem, utopił się na Czechowicach i do dziś nie wypłynął.
Górnik opuścił dłoń. Zerknął w stronę łazienki. Drzwi były uchylone. Dojrzał jeszcze znikające w szczelinie kręcone czarne włosy.
– Jak i tak podsłuchujesz, to lepiej tu przyjdź – powiedział.
Marta po kilku sekundach wyłoniła się z łazienki. Porzuciła kołdrę i teraz miała na sobie brązowy szlafrok frotté, który był zdecydowanie na nią za duży. Zawiązała mocno pasek, a dół ciągnęła za sobą po podłodze.
– Kiepskie miejsce wybrałaś po ucieczce z domu – stwierdził Górnik. – Nie masz jakiejś dalszej rodziny, która mogłaby cię przygarnąć? A może mam ci czegoś poszukać?
– Nie, dzięki.
– Jak wolisz.
Górnik ponownie zwrócił się do Dawida.
– Chcę, żebyś go poszukał – powiedział. – Czy go znajdziesz, czy nie, to inna sprawa. Pogadaj z jego rodziną, kumplami ze szkoły, koleżankami. Spróbuj się dowiedzieć, dlaczego zniknął i co się z nim, do cholery, stało. Zbadaj wszystkie okoliczności. Popytaj, co robił przed zaginięciem i jak wyglądała akcja poszukiwawcza. Jakie błędy popełniono, jakie tropy pominięto. Sprawdź wszystko.
– Sporo roboty jak na tysiaka.
– Nie przeginaj, młody.
– Tylko mówię.
Górnik uśmiechnął się kwaśno.
– Dobra. Powiem ci tak… – zaczął. – W Gliwicach jesteś spalony. Ale ja w Krakowie mam ciągle sporo znajomych ze studiów. Adwokatów, radców, prawników. Kraków jest blisko. Spiszesz się tutaj, to cię polecę tam. Umowa?
Dawid nieprzekonany kiwnął głową. Nie podobała mu się perspektywa pracy w Krakowie. Nie lubił tego miasta. Uważał, że jest snobistyczne i nudne, że odurza się własną historią jak dworcowy narkoman tanim klejem. I że poza Rynkiem tak naprawdę podobne jest do każdego innego dużego miasta. Ale innych perspektyw nie miał.
– No i świetnie – uznał prokurator. – Zrobisz dla mnie też jeszcze jedną rzecz.
– Jaką? – zapytał zrezygnowany Dawid.
Górnik wrócił do okna. Odsunął zasłony i po raz kolejny spojrzał na blok naprzeciwko.
– Jak dobrze znasz swoich sąsiadów? – zapytał.5
Czerwiec, 1996
Adam Górnik wskoczył na klapę zasłaniającą wejście do schronu przeciwlotniczego. W tej części Gliwic takie cudo znajdowało się na prawie każdym podwórku. Przypominało niewielką, sześcienną chatkę z betonowym dachem. Po małej drabince schodziło się do tunelu, który prowadził do bunkra kryjącego się pod najbliższymi blokami. To znaczy – dałoby się zejść, gdyby dawno temu tunelu nie zasypano ziemią, śmieciami oraz zmurszałymi liśćmi i gałęziami rosnącej na podwórku gigantycznej wierzby.
Górnika fascynował ten podziemny gliwicki świat. Kolekcjonował w pamięci każdą plotkę i historyjkę na jego temat. Mówiło się na przykład, że cały plac Grunwaldzki jest przecięty podziemnymi korytarzami, które ciągną się od Wojskowej Komendy Uzupełnień aż do pobliskiego szpitala. Jeden z tuneli miał nawet prowadzić do wyjścia na skrzyżowaniu Styczyńskiego i Daszyńskiego. Wiedział o schronach pod budynkiem prezydium, gmachem poczty i Politechniką Śląską. Słyszał o ludziach, którzy weszli do bunkra niedaleko lotniska i wyszli dopiero na Dworcowej, dobrych kilka kilometrów dalej (chociaż większą część drogi pokonali kanałami). Szukał tylko okazji, żeby zbadać podziemny kompleks znajdujący się pod jego szkołą. Jednak wejścia do niego broniły grube, stalowe drzwi, których nie był w stanie pokonać.
Wylegiwał się na betonowym daszku, a pod głowę wcisnął sobie plecak. Czekał, wpatrując się w niebo. Położył sobie dłonie na brzuchu. Napinał go i rozluźniał, palcami uderzając w mięśnie i sprawdzając, jakie są twarde. Marzył o tym, żeby mieć kaloryfer. Może nie taki jak niektóre figurki GI Joe, którymi bawił się jeszcze kilka lat temu i które teraz trzymał w koszu pod biurkiem, ale podobny. Uważał, że ma potencjał. Był szczupły, chociaż martwiło go, że ma dość grubą skórę. Taką mięsistą. Jakby pod spodem już mu się zbierały liczne warstwy tłuszczu. Po raz kolejny uderzył palcem w brzuch. Wydawało mu się, że jest lepiej niż przed trzema miesiącami, kiedy zaczął robić brzuszki i pompki. Ale ciągle nie widział rezultatów. Niektórzy mają łatwiej, pomyślał ze złością. Na przykład taki Grzechu, który kiedy ściąga koszulkę w szatni przed WF-em, przypomina obciągnięty skórą model anatomiczny. Ale Grzechu mieszka na Wójtowej Wsi, a jego rodzice mają gospodarstwo. Pracuje w nim rano, przed wyjściem do szkoły, i po południu, po powrocie. Ma darmowy program treningowy każdego dnia. Nic dziwnego, że wygląda, jak wygląda. Dobrze przynajmniej, że ryj ma szpetny. Inaczej wszystkie dziewczyny patrzyłyby tylko na niego.
– Cześć – usłyszał głos Billa.
Podniósł się na łokciach. Bill doczłapał do wyjścia ewakuacyjnego schronu. Położył na nim ręce i podskoczył, niezgrabnie ładując się na górę. Miał na sobie koszulkę w biało-niebieskie paski, która kryła sporą nadwagę, i stare, brzydkie zielone spodnie. Brązowe włosy matka obcinała mu krótko jak od garnka, przez co tworzyły głupio wyglądającą grzywkę. Jego usta były nieustannie otwarte, jakby nie potrafił ich zamknąć.
Chodzili razem z Górnikiem do klasy. Bill naprawdę nazywał się Krzysiek. Ruszał się powoli, miał problemy z nauką, czasami wydawał się nie słyszeć, co się do niego mówi. Stąd wzięło się przezwisko. Nie można było na niego wołać „Debil”, bo nauczycielki od razu się czepiały. Ktoś skojarzył, że „Debil” brzmi jak angielskie The Bill, co potem skrócono do ostatniego członu. I Bill został. Krzysiek nie protestował. Pewnie uznał, że mógłby dostać gorszą ksywę. Zresztą z biegiem czasu coraz mniej osób pamiętało, skąd ona się wzięła. Górnik miał gorszą – „Kulturysta”. Ale na szczęście wołały tak na niego tylko dzieciaki z młodszych klas.
– Cześć.
– Masz kanapkę?
Górnik sięgnął do plecaka. Wyciągnął z niego lekko zmiażdżone kromki.
– Wczorajsza.
– A dzisiejsza?
– Zjadłem – przyznał.
Zwykle oddawał drugie śniadanie Billowi. Sam rzadko je ruszał. Wolał kupić sobie chipsy w sklepie albo batona. Ale akurat dzisiaj chwycił go głód.
Bill wyglądał na zawiedzionego i urażonego. Jednak wziął kanapkę. Wyjął ją z woreczka. Połowa dolnej kromki chleba oderwała się i spadła na ziemię. Chłopak podniósł ją, obejrzał ze wszystkich stron. Do masła już zdążyły przyczepić się czarne grudki ziemi, więc odrzucił tę część w pobliskie krzaki. Odgryzł kęs i zaczął żuć.
– Co robimy? – zapytał, przy okazji wypluwając z siebie okruszki.
– Nie wiem. A co chcesz robić?
Bill wzruszył ramionami.
– Idziemy na boisko? – zapytał Adam, starając się, żeby jego głos zabrzmiał obojętnie. Na boisku mieli szansę spotkać Karolinę z koleżankami. A jeśli spotkają Karolinę, to może spędzą razem trochę czasu. Pograją w siatkówkę lub po prostu posiedzą na ławce.
– No dobra – zgodził się Bill.
Adam zeskoczył z bunkra. Wziął plecak i zarzucił go sobie na ramię. Nie mieli daleko. Trzeba było tylko przejść przez ulicę Ligonia, potem przez płot, i już byli na miejscu.
– Na pewno nie masz dzisiejszej kanapki? – zapytał Bill, kiedy uporał się z tą z poprzedniego dnia.
– Na pewno.
– Szkoda. Stara nie zrobiła dziś obiadu. Ani zakupów.
– Możemy skoczyć do sklepu.
– Nie. Nie trzeba. – Bill przez kilka sekund milczał, zastanawiając się nad tym, czy zadać kolejne pytanie. Wreszcie się zdecydował. – A może masz jakąś starszą kanapkę?
– Nie mam.
– Szkoda.
Przebiegli przez jezdnię, bo akurat jechał jakiś samochód. Górnik przerzucił plecak łagodnym łukiem nad ogrodzeniem. Jego dobytek upadł z hukiem po drugiej stronie.
– Nic dziwnego, że kanapki gnieciesz – poskarżył się Bill.
Górnik chwycił się siatki, podciągnął. Wspiął się na samą górę i ostrożnie stanął na wątłej metalowej belce. Rozłożył szeroko ręce i wyciągnął głowę, żeby zobaczyć, kto jest na boisku. Widział parę osób, ale chyba z innych klas. Karoliny nie było. Bill zaczął trząść ogrodzeniem. Adam stracił równowagę. W ostatniej chwili chwycił się gałęzi pobliskiego drzewa. Przysiadł, żeby kopnąć Billa, ale chłopak odskoczył.
– Spierdalaj – powiedział do kolegi.
Bill zachichotał. Adam zeskoczył z ogrodzenia. Zabolały go stopy przy lądowaniu. Czekał na Billa, żeby zrobić mu to samo co on jemu. Ale Bill tego się spodziewał, więc się wspinał bardzo powoli. Przerzucił nogę na drugą stronę płotu, położył się na belce, a potem zsunął. Zasyczał.
– Łokieć sobie obtarłem – poskarżył się.
– I dobrze ci tak.
Ruszyli na boisko. Asfalt był miękki od letniego słońca. Kiedy mocno się na niego nacisnęło, można było zostawić odcisk buta. Bawili się tak, odciskając coraz bardziej fantazyjne ślady, ale szybko im się to znudziło.
Adam nie potrafił wyjaśnić, dlaczego przyjaźnił się z Billem. Górnik uczył się dobrze. Bill źle. Posadzono ich pewnego dnia razem, żeby jeden podciągnął drugiego. Pewnie chodziło o to, że obaj byli obiektem drwin. Bill ze względu na swoje problemy, a Górnik głównie ze względu na to, że nie potrafił się bić. A raczej – nie potrafił nikogo porządnie uderzyć. Można było z niego żartować i kpić bez ryzyka, że zareaguje inaczej niż kiepskimi odzywkami, oburzeniem lub w niektórych przypadkach komicznymi pogoniami za żartownisiami. Nawet jeśli zakończyły się po jego myśli, nie wiedział, co zrobić ze złapanymi winowajcami, i tylko wyrzucał z siebie stek gróźb pod ich adresem. Tyle wystarczyło, żeby się zakolegowali. Nie byli jednak wyrzutkami. Po prostu obaj w sposób naturalny stali odrobinę z boku i nie należeli do głównego nurtu szkolnego życia.
– Chodźmy dalej! – rzucił Adam i pociągnął Billa za sobą.
Szkoła miała duże podwórko, którego naprawdę sporą część zajmował sad owocowy. Często spędzali tam przerwy, leżąc na trawie, wspinając się po drzewach i wyżerając czereśnie lub małe, kwaśne, zielone jabłuszka. Adam chciał sprawdzić, czy gdzieś w tej gęstwinie nie znajdzie Karoliny. Zrobili koło po terenie, ale dziewczyny nie było.
Trafili za to na Korsarza.
Chłopak chodził do równoległej klasy, chociaż był od nich starszy o rok czy dwa. Wyższy od Górnika prawie o głowę, miał skórę spaloną słońcem i brudną od ulicznego pyłu. Jego oczy były prawie jednolicie czarne. Na głowie nosił przekrzywioną czapkę z logo Chicago Bulls. Siedział na ławce, a z kieszeni wystawała mu paczka papierosów. W dłoniach trzymał szarą konsolkę. Taką z rodzaju pięćdziesiąt gier w jednym. Z czego czterdzieści osiem to były różne odmiany tetrisa. Jedna polegała na strzelaniu małym klockiem do większych klocków, a ostatnią były wyścigi prostokątów, które udawały samochody wyścigowe. Korsarz naciskał raz za razem duży przycisk i przeklinał pod nosem.
Bill przystanął i wpatrywał się w szare urządzenie. Miał lekkiego fioła na punkcie elektroniki. Małej i dużej. Całe szuflady jego biurka wypełnione były opornikami, układami scalonymi, starymi bateriami i kablami. Wsadzał tam każdy śmieć, który wpadał mu w ręce.
Korsarz w końcu ich zauważył. Podniósł głowę, jego twarz wykrzywiał wściekły grymas.
– Co się gapisz, downie? – warknął.
– Co się stało z gierką? – zapytał Bill.
– Zepsuła się, debilu, a jak myślisz?
– Chodźmy stąd, Bill – szepnął Górnik. Karoliny nie widział nigdzie w pobliżu, a przebywanie w obecności Korsarza nie było dobrym pomysłem.
– Ale jak się zepsuła? – zapytał niezrażony wyzwiskami Bill.
– Włącza się, kurwa, a zaraz potem gaśnie. W nic się nie da zagrać.
– Może trzeba wymienić baterie.
– Wymieniłem, downie.
– To pewnie kabelek się obluzował. Trzeba przylutować i będzie działać – oznajmił Bill.
Korsarz obrócił w dłoniach konsolkę. Obejrzał ją ze wszystkich stron, a potem potrząsnął nią i przyłożył ją sobie do ucha. Nie potrafił się zdecydować, ale w końcu wyciągnął urządzenie w stronę Billa.
– Potrafisz naprawić?
– Jasne.
– To napraw.
Chłopak wcisnął Billowi konsolkę i splunął w bok. Górnik odsunął się nieco, żeby nie zostać trafiony gęstą śliną.
– Tylko nie zepsuj jej bardziej, downie – rzucił Korsarz, odchodząc.7
Zastępca prokuratora rejonowego Wacław Sieradzki był biurokratą w najlepszym i najgorszym znaczeniu tego słowa równocześnie. Gdyby liczba przestępstw spadła do zera, a ilość papierkowej roboty utrzymała się na tym samym poziomie, byłby prawdopodobnie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Górnik przywitał się z Sieradzkim uściskiem ręki, co zawsze było nieprzyjemnym przeżyciem. Wnętrze dłoni przełożonego niezależnie od pory roku i pogody pokrywała cienka warstwa zimnego, lepkiego potu.
Sieradzki gestem skierował prokuratora na krzesło naprzeciwko swojego biurka. Założył okulary i sięgnął po notatki. Sam przysiadł na brzegu mebla i chrząkał z zadowoleniem, przerzucając kolejne kartki.
– Ciężki dyżur, co, panie prokuratorze?
– Ciężki – przyznał Górnik.
– Zdążył się pan przynajmniej zdrzemnąć trochę?
– Zdążyłem.
– No to dobrze. Nie ma żadnego pożytku ze zmęczonego prokuratora, takie jest przynajmniej moje zdanie. I co tam u naszej małoletniej N.N.?
– Ciągle jest małoletnią N.N., ale policja już się zajęła identyfikacją.
– Oczywiście, oczywiście. To co to będzie? Dekretuję sto czterdzieści osiem?
– Przecież nie sto pięćdziesiąt jeden.
Sieradzki zachichotał.
– Sto pięćdziesiąt jeden! Dobre! Ale żebym miał to już w papierach… Będzie sto czterdzieści osiem paragraf…
– Paragraf drugi.
Przełożony prokuratora zdjął okulary i zagryzł zausznik. Kolejna obrzydliwość, która się z nim wiązała. Górnik wolał nie myśleć, ile tłuszczu i bakterii, które zbierały się za uchem, właśnie trafiło do ust Sieradzkiego.
– No tak… sto czterdzieści osiem, paragraf drugi, punkt pierwszy. Sto pięćdziesiąt jeden byłoby lepsze…
Artykuł sto czterdzieści osiem, paragraf pierwszy, ustęp drugi Kodeksu karnego mówi o zabójstwie ze szczególnym okrucieństwem. Sto pięćdziesiąt jeden o karze dla osoby, która namową lub udzieleniem pomocy przyczyniła się do samobójstwa. W przypadku małoletniej oba artykuły budziłyby zainteresowanie wyższych instancji, ale przy tym pierwszym było pewne, że ktoś im będzie patrzył na ręce. A Sieradzki, jak każdy biurokrata, bardzo nie lubił, kiedy ktoś wchodził na jego teren.
– Chyba damy to Kaweckiemu – Sieradzki zmienił temat, na powrót zakładając okulary.
Górnik udał, że ta zapowiedź nie zrobiła na nim wrażenia.
– Myślałem, że ja to wezmę.
– Pan? Panie Adamie, pan już nam tu zabłysnął. Niech pan da teraz szansę innym.
Górnik nie spodziewał się żadnych problemów z dostaniem śledztwa, więc decyzja Sieradzkiego była niemiłą niespodzianką. Zastanawiał się, o co mogło chodzić przełożonemu. I dlaczego śledztwo miałby dostać Kawecki, który był prokuratorem mocno przeciętnym i niczym się niewyróżniającym. Górnik nie słyszał, żeby łączyły go z Sieradzkim jakieś szczególne stosunki. A w zaistniałych okolicznościach nawet Kawecki był zagrożeniem. Górnik nie wiedział, kim był człowiek, który podawał się za Korsarza. Nie wiedział, co się stało z ciałem chłopaka, więc tym bardziej nie mógł dopuścić, żeby w tym bałaganie zaczął grzebać ktoś obcy.
– Z całym szacunkiem, tutaj nie chodzi o błyszczenie, ale o bezpieczeństwo publiczne i sprawiedliwość. Zginęło dziecko, musimy złapać zabójcę.
– Myśli pan, że prokurator Kawecki sobie nie poradzi?
– Myślę, że pan prokurator Kawecki nigdy nie prowadził podobnej sprawy. Ja mam doświadczenie.
Sieradzki sapnął.
– Koledzy pomyślą, że pana faworyzuję.
To było dziwne. Sieradzki nigdy nie zwracał uwagi na opinie swoich podwładnych. Dlaczego teraz to robił? Nagle Górnika olśniło. Było tuż po wyborach. Prokuratura przechodziła potężne zmiany, które w tempie błyskawicznym zarządził nowy minister. I tak naprawdę nikt nie wiedział, czym to się skończy. Ojciec Kaweckiego natomiast był działaczem PiS-u. Sieradzki właśnie próbował zabezpieczyć sobie plecy!
– Mamy zgrany zespół. Koledzy zrozumieją.
– Pomimo tego – oświadczył Sieradzki – dam to prokuratorowi Kaweckiemu. Proszę go wprowadzić.
Górnik zdał sobie sprawę, że teraz z Sieradzkim nie wygra. Opuścił gabinet szefa wściekły, ale już obmyślając swój następny ruch.8
Bibliotekarka przyglądała mu się podejrzliwie. Jakby był złodziejem i chciał jej wynieść książki. Tylko kto dziś kradnie książki? Chyba idioci. A Dawid pochlebiał sobie, że co jak co, ale na idiotę nie wygląda.
– Tutaj nie wolno palić – odezwała się kobieta, która właśnie przyniosła mu roczniki „Nowin Gliwickich” oraz „Dziennika Zachodniego”. Grube tomy opadły z hukiem na blat stołu, a spomiędzy pożółkłych kartek uniosły się chmury kurzu.
– Przecież nie palę.
– Proszę to schować, bo będę zmuszona pana wyprosić.
Prychnął, ale posłusznie schował paczkę papierosów do kieszeni.
– Zadowolona?
Pokręciła głową z dezaprobatą i zostawiła go samego przy stoliku. Przed Dawidem piętrzyły się grube segregatory. Pomyślał, że czeka go sporo czytania i szukania. A najlepiej się czyta ze świeżą głową. Wstał od stolika i wyszedł na dwór na fajkę.
Miejska Biblioteka Publiczna w Gliwicach mieści się przy ulicy Kościuszki, w kremowym budynku o zielonych oknach. Do rynku jest stąd jakieś dziesięć do piętnastu minut spacerem. Na jej tyłach dominuje potężna, ceglana bryła Sądu Okręgowego, a z przodu znajduje się skwer. Latem jest tam całkiem przyjemnie, zielono i chłodno. W lutym – paskudnie i błotnisto. Gliwice miały pecha należeć do tych miast, w których zima odsłaniała całą ich brzydotę. Jedyne, co mogło ją ukryć, to gruba warstwa śniegu. Ale tego akurat brakowało.
Kiedy Dawid skończył palić, wyrzucił niedopałek za barierkę i wrócił do ciepłego, schludnego wnętrza. Ta sama bibliotekarka, która patrzyła na niego podejrzliwie, teraz, kiedy koło niej przechodził, stęknęła znacząco i wskazała na zostawione przez niego brudne, błotniste ślady.
– Wycieraczka się wam zepsuła – rzucił i siadł przy stoliku.
Założył ręce za głowę. Przeciągnął się. Pomyślał, że mógłby się kimnąć tu trochę, ale potem się przestraszył, że złośliwe bibliotekarki narysują mu wtedy penisa na twarzy. Otworzył notatnik i zabrał się do roboty.
Na pierwszy rzut poszły „Nowiny Gliwickie” – lokalny tygodnik, który wydawany jest od 1956 roku. Przeglądał go znudzony, próbując wyłowić ze szpalt tekstu interesujące go informacje. Osiemnastego czerwca Rada Miejska przyjęła rozporządzenie o ustanowieniu w Gliwicach specjalnej strefy ekonomicznej, w której w przyszłości powstanie fabryka Opla. Roboty rozpoczęto już na jesieni tego roku. Pozwolenie na budowę wydano dopiero dwa miesiące po wbiciu pierwszej łopaty, ale oczywiście nikt nie robił z tego problemu, bo w końcu czego się nie robi dla bogatego wujka z Ameryki. Uczelniane Kolegium Elektorów wybrało czternastego rektora Politechniki Śląskiej Bolesława Pochopienia. Uwagę Dawida zwrócił spory tekst na temat mordu na Jacku Zającu, wątłej budowy, prawie ślepym dwudziestodwulatku, który został brutalnie pobity przez miejscowych skinheadów. Do zajścia doszło w nocy koło nieistniejącej już restauracji Gondola. Dwóch siedemnastolatków poprosiło go o papierosa. Poczęstował ich, ale zamiast podziękowań dostał cios pięścią. A potem zaczęło się regularne bicie. Detektyw zastanowił się, czy coś podobnego mogło przydarzyć się Korsarzowi. Pamiętał, że w szkole mieli dużo punków. Oczywiście w większości bycie punkiem sprowadzało się do noszenia niechlujnego ubioru, odpowiednio brudnych włosów i picia tanich win w krzakach za boiskiem. Trzeba jednak przyznać, że regularnie słyszało się opowieści o tym, kto i gdzie uciekał przed łysymi. Z tego, co pamiętał, Korsarz punkiem nie był. Ale Jacek Zając też nie. Dawid zapisał w notatniku hasło „skinheadzi”, chociaż jeszcze nie był pewien, co miałby z nim zrobić. Nie będzie przecież latał po mieście i pytał, kto w dziewięćdziesiątym szóstym był łysy. Próbował sobie przypomnieć, czy to nie jego ojciec bronił tych dwóch. Według gazety sami zgłosili się na policję i poinformowali, że to oni zostali zaatakowani i tylko się bronili. Oskarżyć wątłego, prawie ślepego chłopaka o rozpoczęcie burdy, która skończyła się jego śmiercią – to było zagranie typowe dla mecenasa Wolskiego. Jeden ze skinów był podobno synem bogatego gliwickiego przedsiębiorcy, co uprawdopodobniało wersję, że ojciec Dawida był zaangażowany w całą sprawę. Jednak ta historia nie wypłynęła podczas rodzinnych obiadów, więc może tym razem ktoś inny wziął pod swoje opiekuńcze skrzydła gliwickie szumowiny.
Kolejna sprawa, która trafiła na łamy, czyli konflikt z XI LO. Jeden z rodziców nie zgodził się na płacenie składki na komitet rodzicielski i zaczęła się wielka chryja, która dotarła aż do kuratorium i Rady Miejskiej. Wygląda na to, że ludzie w latach dziewięćdziesiątych mieli sporo wolnego czasu. Ale nic dziwnego. Wtedy jeszcze nie było internetu w komórkach. Dopiero w numerze z początku lipca znalazł informację na temat zaginięcia Korsarza. „Trzydziestego czerwca wyszedł z domu i nie wrócił Filip Korsarski. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie…” i numer na gliwicki posterunek. Do tego fotografia chłopaka. Dawid zatrzymał się przy niej. Inaczej zapamiętał Korsarza. Chłopak ze zdjęcia wyglądał jak grzeczny uczniak. Zaczesane włoski, biała koszula, fotografowi udało się go przekonać nawet do uśmiechu. Nie przypominał tego wściekłego gówniarza, który terroryzował szkolne korytarze. Z wiecznie zaciśniętymi pięściami oraz spojrzeniem pełnym gniewu i urazy. Najdziwniejsze było to, że bardzo często nie przychodził na lekcje, mimo że był wtedy w szkole. W czasie zajęć krył się po kątach i ubikacjach, a na przerwach szukał kolejnych ofiar, którym mógłby ukraść drobniaki przy sklepiku. Z krótkiego artykułu Dawid dowiedział się, że Korsarz miał prawie siedemnaście lat. Może to był powód, dla którego potem poświęcono mu tylko jeden duży tekst. Opisywano w nim ostatni dzień, w którym widziano Filipa, i miejsca, gdzie wówczas przebywał. Dawid wypisał je wszystkie: pętla tramwajowa na ulicy Słowackiego (teraz stoi tam oczywiście Biedronka), okolice podstawówki, plac Grunwaldzki, kościół Świętego Antoniego. Sądząc po tym opisie, po prostu włóczył się bez celu po dzielnicy. Od godziny siedemnastej nikt go nie widział. Policja oczywiście apelowała o wszelką pomoc i tak dalej. Matka także. Dawid próbował zwalczyć potrzebę ziewnięcia. W „Dzienniku Zachodnim” było podobnie. Informacja o zaginięciu, jeden duży artykuł, kiedy sprawa się zrobiła głośniejsza, i jeszcze jeden w sierpniu zatytułowany Wciąż nie odnaleziono Filipa. Zgodnie z tytułem artykuł był o tym, że wciąż nie wiadomo, co się z Korsarzem stało, ale policja bardzo się stara i apeluje. Czyli zupełnie tak jak w przypadku Alicji, dopóki nie zajął się tym Dawid. Ale kiedy rozwikłał tę sprawę, cała chwała spłynęła na Górnika.
Głupi ciul.
Wolski podrapał się po tyle głowy i wrócił do zdjęcia Filipa. Zastanawiał się, dlaczego w ogóle Górnik kazał mu go szukać. I to do tego po tylu latach. Jaki to miało sens?
– Czyta pan o tym chłopaku… – odezwała się bibliotekarka. Ta sama, która strofowała go za brudne buty.
– No czytam – potwierdził Dawid.
– Byłam jego sąsiadką.
– O! Naprawdę?
– Naprawdę. Ciekawi pana, co się z nim stało?
– Nie da się ukryć.
– Mnie też. – Bibliotekarka wyszła zza lady i podeszła do Dawida. Stanęła przy stoliku, nachyliła się nad nim, jakby zamierzała mu zdradzić wielką tajemnicę. – Myślę, że to jego ojczym.
Detektyw przypomniał sobie, że w artykułach wypowiadała się tylko matka chłopaka. Jeden z dziennikarzy wspominał też o siostrze Filipa. Nie znalazł ani słowa o ojcu lub ojczymie.
– Dlaczego?
– To był straszny człowiek. Bardzo kłócili się z Filipem. Cały dom to słyszał, jak się do siebie zwracali per ty taki i owaki. Filip nie raz i nie dwa spędzał noce na klatce. Moja mama nawet go dwa razy przygarnęła, ale za drugim razem ukradł nam pieniądze, więc go więcej nie zapraszaliśmy. Ale i tak mi go było szkoda.
– Ojczym go bił?
– Bił. A Filip mu nie zostawał dłużny. Tylko że to było jeszcze dziecko. Co on tam mógł?
Dawid przypomniał sobie o swoim skopanym w krzakach koledze i pomyślał, że ma na ten temat trochę inne zdanie.
– Co na to jego matka?
– Przecież to pijaczka. Zresztą ojczym też ją bił. I tę małą siostrę. Ona się chyba Marzenka nazywała.
– I dlaczego pani myśli, że to ojczym odpowiada za zniknięcie chłopaka?
– Właśnie dlatego. Pewnie go uderzył za mocno przy jakiejś kłótni i się stało. Pamiętam, że potem, jakieś pół roku czy rok później, wyprowadził się z mieszkania i już nigdy tam nie zajrzał. Czy tak się zachowuje człowiek, który nie ma nic do ukrycia?
– I co się z nim stało?
– Mama mówiła, że podobno się zapił. I to tylko potwierdza moją teorię. Zapił się z wyrzutów sumienia.
Dawid podrapał się po nosie. Pomyślał, że byłoby miło, gdyby to wszystko okazało się prawdą. Opakowałby to w ładny raport i sprzedał Górnikowi za tysiaka. Ale prokurator nie kupi byle gówna. Poza tym czy naprawdę te dwadzieścia lat temu nikt nie sprawdził tak oczywistego tropu?
– Jeśli mogę zapytać, dlaczego pan interesuje się Filipem?
Spoglądała na niego wyczekująco, szczerze zainteresowana. Dawid się uśmiechnął, żeby zyskać trochę na czasie. Zamknął segregatory z gazetami i wstał od stolika. Kobieta przysunęła się do niego, nadstawiając ucha. Dawid postanowił sprzedać jej pierwsze kłamstwo, które przyjdzie mu do głowy.
– Niedawno się dowiedziałem, że to był mój brat – wyjawił.
– Prawdziwy?
– Przyrodni – sprecyzował. – Mieliśmy różnych ojców. Albo matki. Już nie pamiętam. W każdym razie do widzenia.
I uciekł z biblioteki, zanim kobieta otrząsnęła się ze zdziwienia.