Zombie.pl 2 - ebook
Zombie.pl 2 - ebook
W świecie opanowanym przez zarazę zombie, kilkoro ocalałych znalazło swoją przystań w krzyżackim zamku. Jednak to nie nieumarli stanowią największe zagrożenie dla resztek ludzkości.
Karol Szymkowiak ma tylko jedno pragnienie – zobaczyć swojego synka i żonę – i zrobi wszystko, by dostać się do Poznania, gdzie zostawił swoją rodzinę. Problem w tym, że dzielą go od niej setki kilometrów wypełnione krwiożerczymi zombie i polskim wojskiem, które nie zawaha się strzelać do cywili, jeśli uzna to za słuszne.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-416-0 |
Rozmiar pliku: | 999 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Karol przyhamował nieco, dostrzegając w oddali korek na A2. Dzień jak co dzień, pomyślał, choć nie spodziewał się, że w południe, przy wlocie do Poznania, będzie aż taki zator. Zwykle tkwiło się w korkach rano, gdy wszyscy jechali do pracy, około południa, a potem po południu, zwłaszcza po szesnastej. Szymkowiak przyzwyczaił się do tego, lecz teraz poczuł zdenerwowanie. Cholerne miasto, mamrotał pod nosem. Czytał niedawno, że Poznań zajmuje czwarte miejsce w Europie pod względem natężenia korków na ulicach. Mogło być gorzej, starał się pocieszyć, przypominając sobie, że według tego artykułu trzecie miejsce należy do Wrocławia. Na szczęście bywał tam rzadko. Miał we Wrocławiu dwie restauracje, ale najważniejsze sprawy z nimi związane załatwiał Janek Handke.
— Uważam, że powinni w końcu przebudować Rondo Rataje — Zuza odezwała się, zdejmując bose stopy z deski rozdzielczej. — Od lat gadają, że coś z nim zrobią i jak zwykle na gadaniu się kończy.
Karol westchnął.
— Podobno wkrótce jednak mają zacząć działać.
— Kolejne urzędnicze pierdu-pierdy — prychnęła Zuza spoglądając znudzonym wzrokiem na ludzi w stłoczonych samochodach. Jakiś łysy, spocony facet siedział bez koszulki i stukał energicznie palcami w kierownicę. Być może w rytm muzyki, może z nerwów.
— Planują zrobić podwójne rondo. Będzie jedno naziemne, a drugie pod ziemią.
Rzeczywiście, ostatnio mówiło się o budowie drugiego, podziemnego ronda na Ratajach, które z pewnością ułatwiłoby ruch w tej wiecznie zakorkowanej części Poznania. Niedaleko ronda miała powstać nowa galeria handlowa i wszyscy wiedzieli, że natężenie ruchu wówczas jeszcze wzrośnie.
Zuza wsunęła stopy w swoje ulubione mokasyny z miękkiej ekologicznej skóry.
— Włączysz radio? — spytała przymilnym głosem. — Wygląda na to, że minie co najmniej pół godziny, zanim dojedziemy do ronda, a kolejne pół, nim opuścimy Rataje. Mam ochotę posłuchać muzyki.
Szymkowiak skinął głową, po czym zaczął grzebać w schowku w poszukiwaniu najnowszej płyty Iron Maiden, którą zakupił kilka dni temu.
— Tylko nie Iron Maiden — poważnym tonem przerwała mu żona. Znała go jak zły szeląg. — Jak ty w ogóle możesz tego słuchać? Mało ci hałasu na zewnątrz?
Zrezygnowany cofnął rękę od radia. Na początku ich znajomości stanowiło to delikatny problem, bo Karol uwielbiał muzykę „z pazurem” — jak mawiał, podczas gdy Zuza stawiała raczej na polski rock, ewentualnie klasykę z lat 80-tych. I o ile jemu nie przeszkadzało, czego słucha jego luba, o tyle ona bardzo się irytowała, gdy tylko próbował przekonać ją do niektórych ze swoich ulubionych zespołów. Kompromis zawarli jedynie w kwestii ballad Metalliki, poddał się całkowicie, gdy melodyjne według niego utwory Iron Maiden zostały uznane za jazgot z wyjącym wokalistą. Tym samym, kiedy spotykali się na pierwszych randkach, jeszcze w domach rodziców, Karol nastawiał się na słuchanie Panasewicza i Cugowskiego. Problem okazał się więc niewielki, bowiem nie dość, że twórczość obu grup była całkiem znośna, to miał w tym czasie zupełnie inne zajęcia. Szczególnie, jeśli rodziców nie było w domu. Z czasem gusta muzyczne jego żony uległy jeszcze większej ewolucji, skutkiem której skoncentrowała się na muzyce klasycznej, ignorując całkowicie „muzykę szarpidrutów i krzykaczy”, jak określała wszelkie odmiany rocka. Elektronicznych brzmień nie klasyfikowała w ogóle jako muzyki. Zresztą, on również nie słuchał swoich ulubionych nagrań tak często jak niegdyś, zazwyczaj jadąc samochodem do pracy. Tym samym, o ile Filipek nie oglądał bajek w telewizji, w ich domu panowała raczej cisza, chyba, że Zuza, gdy miała nastrój, wypełniała przestrzeń dźwiękami Debussy’ego lub Szostakowicza.
Korzystając z przymusowego postoju, spojrzał z radością na żonę. Mimo lat, które spędzili razem, wciąż zachwycał się jej urodą, jak wtedy, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Może nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, ale bez wątpienia wpadła mu w oko. Jej delikatny nos, wyraziste usta, a przede wszystkim oczy. Te niezwykłe oczy, tak błękitne i jasne. Zawsze uważał, że są niesamowite: wrażenie to potęgowały jeszcze długie rzęsy i ciemne brwi, mimo bardzo jasnych włosów. Teraz rzuciła mu zaskoczone spojrzenie.
— Co jest? — spytała obcesowo, ale on tylko wzruszył w odpowiedzi ramionami. Nie wstydził się swoich myśli, ale czasem jej ton głosu w jednej chwili potrafił ostudzić jego zapał i ochotę na amory. Dlatego teraz jak zwykle westchnął i zagapił się na zderzak stojącego przed nimi opla. Jakiś dzieciak patrzył na niego przez tylną szybę i pomachał do niego wesoło. Bezwiednie pomachał mu również, uśmiechnąwszy się pod nosem. Natychmiast pomyślał o śpiącym w foteliku Filipku. Odwrócił się do niego, upewniając się, że osłonki na szybę nie odkleiły się i chłopiec nie jest narażony na promienie słońca. Malec spał rozkosznie z otwartymi usteczkami i odchyloną do tyłu głową. Jego policzki były purpurowe, a pod brodą, po szyjce ściekały kropelki potu. Nawet ze swojego miejsca Karol widział, że cieniutka bluzeczka z Zygzakiem McQueenem jest mokra i przykleiła się do zabezpieczonego pasem ciałka.
— Chyba jest mu za ciepło — zauważył. Zuza wychyliła się za swoje siedzenie, by spojrzeć na dziecko.
— Biedaczek — skomentowała krótko. — Teraz i tak go przecież nie przebiorę.
Starła pot z czoła. Zrobiło się naprawdę gorąco. W ich volkswagenie passacie nie działała klimatyzacja, czego nie omieszkała mu z miejsca wypomnieć:
— Miałeś spróbować ją naprawić, obiecywałeś. — Zaczęła walczyć z uchwytem, by otworzyć szybę. — Ta wajcha też nie działa? Co ty masz za samochód? Stać nas chyba na coś lepszego, co?
Popatrzył na nią czule, przybierając ugodowy wyraz twarzy.
— Kochanie, kiedy mówię, że coś naprawię, znaczy, że to zrobię. Nie trzeba mi tego przypominać co pół roku.
Zmrużyła oczy. Uwielbiał to jej spojrzenie. Każde jej spojrzenie.
— Myślisz, że jesteś zabawny? — fuknęła.
Ostatnio jest jakaś podenerwowana, pomyślał Karol. Coraz łatwiej było ją wyprowadzić z równowagi. W gruncie rzeczy jednak, obecna sytuacja i jego zaczynała irytować. Upał, korek w środku miasta i długi powrót z pracy, ze zmęczonym, zgrzanym dzieckiem. Nie mógł jej się dziwić. Miał jedynie nadzieję, że kiedy zobaczy dom, nastrój jej się poprawi. Znów zaczął sobie obiecywać, że wreszcie pomyśli o jakimś porządnym samochodzie. Nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, dlaczego jeździł dziesięcioletnim passatem, w którym wiele urządzeń nie działało, skoro mieli wystarczająco kasy, by kupić sobie nowego mercedesa czy BMW, które tak podobały się jego żonie. No właśnie, tu tkwił pewnie problem, że te auta podobały się jej, a nie jemu. Jej mercedes S Coupe stał w garażu przy domu: jeśli tylko miała ochotę, mogła nim jeździć, on zawsze pakował się do swojego wysłużonego auta. Jego zachowanie było dla Zuzy fascynujące i irytujące jednocześnie. Mimo coraz lepszych zarobków, Karol nie lubił obnosić się ze swoim bogactwem. Na spotkanie z klientami zawsze ubierał się nad wyraz elegancko, ale na co dzień nosił chętnie sportowe buty Wojasa i ubrania z droższych sieciówek. Na mniej prestiżowe marki ona sama by mu nigdy nie pozwoliła. Mieli przecież dom w Chybach, mieszkanie w centrum, które wynajmowali z całkiem niezłym zyskiem. Problem tkwił w tym, że on zazwyczaj i tak korzystał z samochodów służbowych, więc nie przejmował się, czym jeździ w czasie wolnym. Poza tym, ten passat był jego pierwszym autem, które kupił jeszcze na studiach, kiedy dopiero snuł plany zarówno małżeńskie, jak i zawodowe. Uważał, że ten pojazd ma duszę i po prostu nie wypada wymieniać na lepszy model starego, dobrego przyjaciela. Dlatego zawsze, gdy Zuza zaczynała narzekać na stan techniczny jego samochodu, zbywał ją jakimś żartem, a ona odpuszczała. Do tej pory obywało się bez fukania, ale w ostatnim czasie irytowało ją wszystko — od nie opuszczonej deski od klozetu, przez pozostawione na blacie kuchennym torebki po herbacie, po niedbale ustawione buty w przedpokoju. Coraz częściej z błahych powodów dochodziło do wielkich kłótni, które kończyły się dłuższymi okresami ciszy. Na szczęście trwały one co najwyżej kilka godzin, ale i tak dla Karola były one upiorną zapowiedzią cichych dni w przyszłości. Dlatego najczęściej odpuszczał i wycofywał się, zanim sprzeczka na dobre się zaczęła. Wychodził z założenia, że skoro mają potem milczeć obrażeni na siebie, to lepiej pomilczeć trochę wcześniej i uniknąć większego konfliktu. Zuza na szczęście miała podobne podejście i nie drażniła go, gdy wyczuwała, że sytuacja staje się napięta. A może po prostu uznawała, że skoro odpuścił, to racja była po jej stronie? Nie miało to dla niego znaczenia. W sprawach małżeńskich nauczył się, że męski honor jest pojęciem względnym, ponadto wystrzegał się kłótni na małych przestrzeniach. Sprzeczka w aucie, szczególnie w obecności Filipka, nawet śpiącego, była ostatnią rzeczą o jakiej marzył. Zwłaszcza w korku.
Światła na sygnalizatorze zmieniły się, kilka pojazdów przesunęło się w żółwim tempie parę metrów. Karol zagapił się i zwolnił sprzęgło dopiero wówczas, gdy czekający za nim kierowcy zatrąbili. A może po prostu dali wyraz własnej irytacji? Zawsze uważał, że jeśli kiedyś miałoby dojść do zamieszek wśród zwykłych ludzi, to najłatwiej może do tego dojść właśnie w takim korku. Pamiętał, jak w dzieciństwie podglądał zza fotela film, w którym ludzie stojący w gigantycznym zatorze na jakiejś odludnej drodze, chyba w Ameryce, zaczęli dokonywać okrutnych czynów. Nie znał tytułu filmu, był na to zbyt mały; nigdy też nie próbował tego sprawdzić, ale w pamięć wryły mu się dwie sceny — zbiorowego gwałtu na młodej kobiecie i brutalnego pobicia jej chłopaka. Od tamtej pory panicznie bał się napaści, zawsze też drżał na myśl, że w sytuacji zagrożenia nie zdołałby obronić swojej ukochanej. I nienawidził korków.
Tymczasem przejechali kilka metrów, a Zuza zaczęła manewrować przy radiu.
— Może posłuchamy klasyki? — zapytała. Cała ona — pomyślał. — Odpuściła na moment, a za chwilę znów wraca do podjętego tematu. On już zdążył zapomnieć, że chciała włączyć radio, ona uparcie dążyła do swego. Nie przepadał za klasyką, ale nie chciał sprzeciwiać się żonie i jeszcze bardziej ją denerwować. Liczył, że Mozart czy Beethoven uspokoi ją przynajmniej podczas drogi do domu.
— Z przyjemnością — odparł więc, uśmiechjąc się do niej.
Po chwili słuchali Wesela Figara Mozarta. Posuwali się kilka metrów na minutę, z nadzieją spoglądając w kierunku Ronda Rataje, do którego się zbliżali. Na niebie nie było ani jednej chmurki, słońce piekło niemiłosiernie i Karol przeklinał siebie za to, że nie naprawił klimatyzacji. Obiecał sobie (tym razem tylko sobie), że na dniach odda wóz do warsztatu. Sam co nieco znał się na mechanice samochodowej — potrafił wymienić klocki hamulcowe, akumulator czy olej — ale nie sądził, żeby mógł poradzić sobie z poważną awarią klimatyzacji, a był przekonany, że usterka nie jest mała.
Nie, najlepiej od razu kupi nowe auto, pomyślał. Passata odda i tak do remontu, ale chyba już czas pożegnać się z wiernym towarzyszem tak wielu podróży.
Zuzia na moment zmrużyła oczy. Widać było, że muzyka ją relaksuje.
— Przypomnij mi, skarbie, ile metrów kwadratowych ma ten dom?
Uśmiechnął się w duchu na dźwięk słowa „Skarbie”.
— Trzysta trzydzieści, o ile dobrze pamiętam.
— Cudownie. A działka?
— Dwa tysiące.
— Hm, a nie wspominałeś, że dwa tysiące dwieście?
— Być może. Za jakąś chwilę będziemy wiedzieć na stówę.
Zuza popatrzyła na niego, rozmarzona.
— Cieszę się — powiedziała. — Tak bardzo się cieszę, że jedziemy zobaczyć ten dom. Na zdjęciach wyglądał wprost wspaniale.
Szymkowiak w pełni zgadzał się z żoną. Kiedy tylko trafili na tę posiadłość na jednym z portali nieruchomości, z miejsca jej zapragnęli. Znajdowała się w najspokojniejszej części dzielnicy Winogrady, skąd w łatwo i szybko mogli dojechać do centrum miasta. Pod nosem mieli Cytadelę, największy poznański park, a także basen, dziesiątki sklepów, trasy rowerowe i mnóstwo drzew rosnących po obu stronach chodników. Chyby były piękne, ale zdecydowanie zbyt dużo czasu tracili na dojazdy do miasta. Karolowi to nieszczególnie przeszkadzało, bowiem jego główna restauracja, „Headquater”, jak ją czasem nazywał, znajdowała się na ulicy Słubickiej, chociaż i tak nie musiał w niej zjawiać się codziennie. Oczywiście, w myśl zasady: pańskie oko konia tuczy, przyjeżdżał tam regularnie, ale wiedział, że gdyby zrobił sobie kilka dni wolnego, Janek Handke wszystkiego by dopilnował. Kłopot w tym, że do pracy dojeżdżała też Zuza, a on, uważał, że nie ma potrzeby, by jeździli dwoma samochodami, skoro jego godziny pracy nie były normowane. Mógł odwieźć do przedszkola Filipka, później żonę na Mickiewicza i dopiero wtedy udać się do kwatery głównej. Była to kwestia zarówno ekologicznego podejścia do świata, jak i zwyczajowego, wielkopolskiego skąpstwa, czy raczej — skrupulatnej oszczędności, jak wolał myśleć o tym Karol. Poranne wyjazdy nie nastręczały jeszcze takich problemów, jak popołudniowe powroty. Dlatego, gdy tylko trafiła się okazja z domem na Winogradach, natychmiast postanowili z niej skorzystać. Nie ulegało wątpliwości, że na pewno ułatwi im to życie.
Nagle rozległa się wesoła melodyjka w telefonie Zuzi.
— Tak? — odebrała. — Uhm. Tak, wszystko w porządku. Pod kontrolą. Oczywiście — przez chwilę milczała nasłuchując uważnie. — Nie musisz się obawiać, że wydarzy się coś nieoczekiwanego. Nie ma takiej opcji.
Karol spojrzał pytająco na Zuzię, ciekawy, z kim rozmawia, ale ona tylko zerknęła na niego przelotnie całkowicie skoncentrowana na rozmowie.
— Jasne, że wszystko przygotowane. I jasne, że nikt się nie dowie. Nie ma zresztą zbyt wielu osób, które mogłyby się dowiedzieć, prawda? — spytała spokojnie, a jej usta wygięły się w dziwnym grymasie, jakiego nigdy dotąd u niej nie widział.
Zachichotała, a potem pożegnała się z rozmówcą.
— Kto to był? — zapytał Karol.
— Nikt ważny — burknęła.
— Nikt ważny? Ta twoja tajemnicza rozmowa…
— Nie musisz wiedzieć — weszła mu w słowo. — Prowadź.
Karol zamilkł. Ostatnio wyraźnie nie układało się między nimi. Nie potrafił tego wyjaśnić. Ile razy by się nad tym nie zastanawiał, nie dochodził do żadnych sensownych wniosków. Teraz jednak sytuacja poważnie go zaniepokoiła. Ta rozmowa nie tylko nie była w stylu jego żony. Ona brzmiała jak z jakiegoś taniego filmu sensacyjnego o mafii. Albo, co z trudem dopuszczał do świadomości — jak z kochankiem. Postanowił, że uszanuje zasadę unikania kłótni w samochodzie, ale gdy tylko wrócą do domu, natychmiast zażąda wyjaśnień. Czyżby Zuza kogoś miała? To mogło tłumaczyć wiele jej zachowań w ostatnim czasie. No właśnie — Karol skarcił się w duchu — jaka mafia? Jak mogę być tak ślepy? Co ja próbuję sobie wmówić? Ona kogoś ma! Prawda uderzyła w niego z siłą rozpędzonego tira i przez moment zabrakło mu tchu. Zaczął ciężko oddychać, aż zaniepokojona małżonka spojrzała na niego z troską.
— Skarbie! Czy wszystko w porządku? — spytała dotykając jego dłoni. — Źle się czujesz?
Dojeżdżali właśnie do ronda. Karol zmienił pas, a potem spojrzał w prawo, zupełnie spontanicznie, na twarz kierowcy auta wlokącego się prawym pasem.
Zdrętwiał i omal nie wrzasnął.
W samochodzie zaległa cisza Zuzia gapiła się tylko z narastającym przerażeniem na męża.
— Mój Boże — jęknął Szymkowiak, wpatrując się w kierowcę. Jego twarz, szara jak tani papier toaletowy, pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu, oczy mocno zaczerwienione, nos złamany; ciekła z niego krew. W lewej skroni ziała dziura wielkości odpływu w zlewie. Karol zapomniał o pedałach pod stopami. Uderzyli w samochód przed nimi. Wstrząs nie był silny, dlatego poduszki nie wybuchły, ale to wystarczyło, żeby zatroskany ton Zuzy natychmiast ustąpił miejsca kolejnej dawce pretensji:
— Co ty robisz! Dlaczego nie uważasz! I jeszcze poduszki w tym zasranym samochodzie też nie działają. Następnym razem, kiedy będziemy mieli znowu gdzieś razem jechać… Nie! Nigdy już nie wsiądę z dzieckiem do tego grata!…
Nie słuchał jej. Z auta, w które uderzył, wytoczył się mężczyzna w średnim wieku. Zamiast ust miał krwawą miazgę, galaretowane szkarłatne gluty wylatywały spomiędzy czegoś, co niegdyś można było określić mianem warg. Na czole miał szramę długości kilkunastu centymetrów, z której wystawał jakiś dziwny, metalowy przedmiot, chyba narzędzie chirurgiczne. Karol nagle zdał sobie sprawę, że patrzy na pół człowieka, pół potwora, zupełnie nagiego, dokładnie ogolonego i ze skalpelem w głowie. Facet zwiał ze stołu operacyjnego, pomyślał Szymkowiak, a potem wstrzymał oddech.
— Co z Filipkiem? — zapytał Zuzię, ale kiedy na nią spojrzał, wrzasnął tylko i szarpnął się w pasach. Te zaś zdawały się oplatać jego klatkę piersiową, szyję, głowę i każdą nogę z osobna. — Co tu się, kurwa, dzieje? Co ty ze mną zrobiłaś?
To już nie była Zuzia, ale żywy trup, upiorne zwłoki, drętwo siedzące tuż obok niego. Nie poruszała się, nawet nie mrugała, tylko charczała jak śmiertelnie chore zwierzę.
Karol znów wrzasnął.
Nie mógł się ruszać. Coś leżało między jego nogami. Nie trzymał już stóp na pedałach, tylko na czymś miękkim, co ruszało się, jakby było żywe.
Ale nie było żywe i Karol doskonale o tym wiedział.
Nagle Zuzanna szarpnęła się, a pasy, do tej pory trzymające ją uwięzioną w fotelu, pękły sparciałe, tak jak jej skóra, która podarła się w kilku miejscach, odsłaniając blade, nieświeże mięso.
— Nie… — jęknął Szymkowiak, nie mogąc nawet podnieść stóp. Jego żona otworzyła usta i mężczyzna dostrzegł zęby. Nie były to jednak ludzkie zęby, ale duże, ostre, trójkątne zębiska, takie jakie mają rekiny ludojady. — Nie! — krzyknął. — Nie, błagam, nie, nie!
— Spokojnie — usłyszał męski głos.
— Nie! Nie…
— Spokojnie — ktoś znów powtórzył dobitniej.
— Co…
— Już dobrze, Uspokój się.
Otworzył oczy. Był zlany potem. Cały się trząsł. Ledwie widział cokolwiek. Dookoła było ciemno, albo po prostu tak mu się wydawało, nie potrafił tego stwierdzić jednoznacznie. Czuł się kompletnie zdezorientowany, w głowie mu huczało, co rusz przed oczami migały mu jakieś bladoróżowe plamki.
— Miałeś zły sen. — Głos wydawał się znajomy.
Chyba mam gorączkę, pomyślał Karol, choć wydawało mu się, że wypowiedział te słowa głośno.
— Nie podnoś się — usłyszał. — Odpocznij jeszcze. Dojdź do siebie — powtarzał mu głos. — Zostałeś ranny, ale wszystko będzie dobrze. Wszystko jest pod kontrolą.
Wszystko jest pod kontrolą.
To samo mówiła Zuzia w jego… śnie.
Tak, to najwyraźniej był tylko koszmar, nic więcej.
Karol zamrugał i dopiero po chwili zaczął widzieć świat wyraźniej.
A raczej to, co z niego zostało.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiRozdział 2
Znajdował się w jakimś niewielkim pokoju o białych ścianach. Leżał na dużym łożu z drewnianymi przyczółkami. Nad nim powiewały łagodnie białe firany, które przed wtargnięciem do pomieszczenia powstrzymywały ciężkie czerwone kotary. Czuł przyjemny chłód wdzierający się przez rozbite zabytkowe okna. Czyżby wciąż znajdował się w zamku? Czy to wszystko było snem? Ten atak? Potwór, który zabił Nadzieję i Domagoja? Przypomniał sobie zamek malborski, w którym znaleźli schronienie pośród grupy zwariowanych ludzi, wierzących w pradawne słowiańskie bóstwa. Miał wyjechać, gdy zostali ostrzelani, a zombie wdarły się do twierdzy. Uciekł wraz z kilkoma osobami, w tym z ciężarną dziewczyną i jej partnerem. To właśnie ich dopadł gigantyczny potwór rodem z koszmarnych snów… Karol zmrużył oczy i silnie zacisnął powieki, bowiem to co zobaczył, sprawiło, że stracił wiarę we własne zdrowie psychiczne i już całkowicie zwątpił, co jest prawdą, a co ułudą. Oto ujrzał twarz, której nie spodziewał się zobaczyć już nigdy więcej.
To był Krzysiek. Krzysiek Reichert. Wszędzie rozpoznałby tę jego łysą głowę i sumiaste wąsy. Mężczyzna przy nim siedział na stylizowanym drewnianym krześle. Miał na sobie poplamioną od krwi dżinsową koszulę i czarne spodnie, aż sztywne od brudu. Na czole widniała niewielka szrama, brudne bandaże oplatały obie jego dłonie i ręce aż po łokcie, ale ogólnie sprawiał wrażenie człowieka silnego i zdeterminowanego.
— Jak się czujesz, chłopie? — zapytał zobaczywszy, że Karol odzyskuje przytomność.
— Nie wiem. Co się…
— Spokojnie. Przyjdzie czas na dłuższą rozmowę o tym, co się wydarzyło.
— Niewiele pamiętam…
— Dostałeś trochę po łbie, więc w sumie się nie dziwię. — Krzysiek podał Karolowi niewielki termos. Naczynie było gorące. — Trzymaj. Napij się.
Kolega podniósł się na łokciach i zakaszlał.
— Co to?
— Herbata miętowa. Udało mi się jej trochę zdobyć dla ciebie.
Karol z wdzięcznością przyjął termos i upił trochę mięty.
— Dzięki.
— Nie ma sprawy.
— Skąd się tu wziąłeś? — popatrzył na Krzysztofa Reicherta. — Przecież wirus…
— To długa historia, ale jak widzisz, ze szczęśliwym zakończeniem — uśmiechnął się mężczyzna pod wąsem. — Przynajmniej teoretycznie, bo, chociaż znów się spotykamy, to okoliczności nie są zbyt radosne.
— Zamek… Co z zamkiem?
— Duży był, całego nie dali rady zburzyć — Krzysiek wzruszył ramionami. — Tylko nie sądzę, żeby ktoś go jeszcze kiedyś odbudował.
— Gdzie my jesteśmy? Co ze Słowianami? Gdzie Sylwia? — Karol próbował usiąść, ale zakręciło mu się w głowie i osunął się z powrotem na poduszkę. Striptizerka, którą poznali w kościele Świętego Wojciecha w Gdańsku była powodem, dla którego zawrócił, gdy już miał wyjechać z miasta. Nie mógł jej zostawić w ostrzeliwanym zamku. Kojarzył, że odnalazł ją w twierdzy i że ona też uciekła z masakry, jaką urządziło wojsko wespół z żywymi trupami. Ale co się stało dalej?
— Dużo pytań na raz. Jesteśmy w Hotelu Zamkowym, w tej części, która jeszcze nadaje się do użytku. Słowianie zostali wybici niemal do nogi. A Sylwii nie znam, nie mam więc pojęcia, o kogo pytasz.
— Samanta, Sylwia to Samanta — gorączkowo wyjaśnił Szymkowiak. — Co z nią?
— A, tak właśnie podejrzewałem, że to nie było jej prawdziwe imię — Reichert pokiwał w zadumie głową. — Nigdzie jej nie widziałem — uciął.
W pomieszczeniu zapadła cisza, zza okna dochodziły odległe jęki i skowyty wydawane przez zombie. Krzysiek wpatrywał się wyczekująco w Karola, ten zaś przez dłuższy moment leżał ze wzrokiem wbitym w sufit.
Czy zginęła? Czy Reichert znalazł jej ciało i nie chce mi tego powiedzieć? — myślał nerwowo. Nagle przed oczami stanęła mu scena, gdy jacyś mężczyźni w mundurach wywlekali dziewczynę przez okno ich przewróconego pojazdu. To było tuż przed tym jak stracił przytomność… Mieli już wyjechać, Sylwia siedziała obok niego i… chyba coś w nich uderzyło…
— Wojsko — szepnął. — To było wojsko.
— Taaa — prychnął Krzysiek. — Prawdę powiedziawszy, mam na ten temat inne zdanie.
Karol spojrzał znów na przyjaciela i dopiero zreflektował się, że nie okazał wdzięczności mężczyźnie, który być może po raz kolejny uratował mu życie.
— Krzychu… Ja… Dziękuję ci bardzo…
— Powiedziałem, że nie masz za co.
— Przecież ty poszedłeś do swoich. Nie miałeś… — Reichert nie dał mu skończyć.
— Daj spokój — uciął. — Spotkałem kilka osób… żywych. Dowiedziałem się co nieco o tym, jak sytuacja wygląda w innych miastach.
— Jak?
— Niezbyt ciekawie. Przynajmniej dla mnie.
— Co masz na myśli? — Karol spytał bardziej dla podtrzymania rozmowy i upił kolejny łyk herbaty miętowej. Bolała go głowa, plecy i nogi, ale ten ból dało się znieść. Było mu również ciepło, co znaczyło, że nie miał gorączki. Po prostu był poturbowany. Spojrzał na swoje ręce, podniósł koszulkę i zerknął na klatkę piersiową i brzuch. Nie widział tam głębszych ran, jedynie zadrapania. Chyba jakoś przeżyję, pomyślał.
— To znaczy, że mogę zapomnieć o rodzinie, o najbliższych, o wszystkim, co do tej pory znałem — odpowiedział posępnie Krzysiek. — Twój Poznań jest jednym z ostatnich bastionów ludzkości w świecie opanowanym przez zombie.
Karol przełknął ślinę. Zuza, pomyślał. Filipek. Ile by dał, by ich zobaczyć! Czy jeszcze kiedyś będzie miał taką okazję? Czy ten sen, który mu się przyśnił, mógł cokolwiek oznaczać? Może to był jakiś zły znak? Czy uda mu się dotrzeć do Poznania? Co to znaczy, że miasto stało się bastionem…
— Napiłeś się? — zapytał Reichert.
— Tak. — Oddał koledze termos. — Przykro mi z powodu twojej rodziny…
— Jakoś to będzie…
Karol wiedział, że to szok przyćmiewa stratę, jakiej doświadczył przyjaciel. Liczyło się dla niego tylko to, co tu i teraz, i to, aby przeżyć. On sam też by tak reagował, gdyby nie przemożna nadzieja, że wreszcie spotka najbliższych.
— Powiedz mi — jęknął Karol — skąd wiesz, że Poznań…
— Już ci mówiłem. Dowiedziałem się od ludzi. W całej Polsce panuje zepsucie. Świat się rozpada, kolego, i trzeba to sobie w pełni uświadomić. To koniec uporządkowanego kraju, a może nawet i świata. Nie wiem bowiem, nikt, kogo spotkałem tego nie wie, co dzieje się w innych krajach, na przykład w Niemczech czy w Czechach. Krążą różne plotki. Jedni mówią, że to Ruscy wypuścili jakiegoś wirusa, inni przysięgają, że widzieli Niemców, którzy strzelają do uciekających na Zachód Polaków. Ja zaś jestem pewien, że to kara boska za to, jakimi ludźmi byliśmy.
Zapanowała długa chwila ciszy. Karol nie chciał komentować wypowiedzi Krzyśka. Dla niego każda z tych teorii była równie niedorzeczna. Ale jeszcze kilka dni temu myśl o zombie pożerających Polskę też byłaby dla niego kompletną bzdurą. Rozejrzał się po pokoju stylizowanym na komnatę. Czerwony, tkany dywan pokryty był warstwą tynku, w niektórych miejscach leżały kawałki gruzu. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny, potu i czegoś jeszcze — słodka woń, lekko metaliczna. Krew.
Co wydarzyło się zanim stracił przytomność? Usiłował sobie przypomnieć cokolwiek, ale pamiętał tylko moment, gdy ich samochód przewrócił się, a jacyś mężczyźni wywlekli Sylwię przez okno. Nadzieja i Domagoj zginęli rozszarpani przez jakiegoś potwora, ale to mógł być fragment tego koszmaru, który śnił przed chwilą. Chyba wszystko zaczynało mu się mieszać. Złapał się za głowę i spróbował skoncentrować. Pamiętał, że wbiegł do twierdzy i chciał się dostać przez most zwodzony do Zamku Wysokiego, kiedy nagle wszystko zaczęło się walić. Pamiętał jeszcze krzyki ludzi… Chyba wdarły się tutaj zombie… Była chyba jakaś bitwa czy raczej rzeź… Wszystko wybuchało, było mnóstwo kurzu…
Zacisnął mocno powieki. Niewiele więcej pamiętał.
— Co się ze mną stało? — spytał.
Reichert wzruszył ramionami.
— Zacznijmy od tego, że minęło ponad dwadzieścia godzin, od kiedy zostaliście zaatakowani.
— Ile? — przeraził się Karol.
— Dwadzieścia. Liczę na oko, ale mniej więcej około czternastej napadło na was wojsko…
Szymkowiak przypomniał sobie pancerny wóz rosomak, który strzelał do Słowian… Artyleryjskie pociski rozbijające mury zamku… Walącą się wieżę…
— Co z resztą?
Stolarz pokręcił ze smutkiem głową.
— Większość dorwały zombie, resztę żołnierze. Zostały tylko niedobitki. Prawdę powiedziawszy, to nie spodziewałem się tutaj ciebie. Myślałem, że już opuściłeś miasto. Jak cię zobaczyłem, to ledwie poznałem, że to ty — rzekł. — Leżałeś w gruzach, częściowo zasypany. Nie wiem czym dostałeś w łeb, ale raczej nie cegłą, ani żadnym innym gównem, bo byłoby już po tobie — widząc, że kontuzjowany próbuje usiąść, podał mu rękę. — Teraz spróbuj.
Karol usiadł ponownie.
— Zaraz — uniósł dłoń do góry, jakby chciał siłą woli powstrzymać Krzysztofa od mówienia dalej. — Za dużo rzeczy mi tu nie pasuje, niewiele pamiętam.
— To pewnie normalne w twoim stanie. Dostałeś po łbie. Nie jestem lekarzem, jeśli pamiętasz. Ja zalecam ci to, co pamiętam z różnych filmów i seriali. Leż, odpoczywaj i się nie stresuj.
— A zombie? Co z nimi?
— Nie rozumiem pytania.
— No, co z zombie? Przecież było ich tu pełno! Pilnowaliśmy zamku… One były na ulicach…
— I w większości tam są — ton Krzyśka brzmiał jakby opowiadał o niezwykle nudnej transmisji obrad sejmu. — Rozlazły się po tej zadymie i strzelaninie, ale bądź spokojny. Na brak ich obecności nie można tutaj narzekać. Chwilowo krążą po innych dzielnicach. Pewnie oprowadzają tą ekipę, która dotarła zza rzeki.
— Krzychu, błagam cię, jaką ekipę?!
— Zombiaki zza rzeki przelazły na drugą stronę i wparowały do miasta. Cała filozofia.
— Przedostały się przez most?
— Nie, przeszły dnem. Przecież nie muszą oddychać.
Karol zamilkł zdjęty nagle grozą. Jeżeli żywe trupy mogły pokonać rzekę, niepowstrzymane przez prądy i wiry, to znaczy, że żadne zapory wodne nie stanowiły dla nich problemu. Co więcej, łażąc po dnie, były nie do wykrycia przez czuwających ludzi. A on miał przecież w Poznaniu dom w pobliżu jeziora…
— Nie ma dla nas ratunku? — spytał, choć nie liczył na pocieszenie.
— Dla kogo? Dla nas dwóch?
— Dla ludzi. Wszyscy zginiemy.
Spodziewał się, że Karol ze smutkiem potwierdzi jego przypuszczenia, albo chociaż wzruszy po swojemu ramionami, dlatego tym bardziej zdziwił się, gdy stolarz zaśmiał się i gorąco zaprzeczył.
— W żadnym wypadku, chłopie! Gdybym choć na moment dopuścił taką myśl, nie byłoby mnie tutaj. A gdyby mnie nie było, to w końcu jakieś zombiaki zeskrobałyby cię z ulicy, na której leżałeś.
— Poczekaj, ja już wcześniej chciałem o to spytać. Jak to, na ulicy? Ostatnie, co pamiętam, to że coś uderzyło w samochód, którym jechałem… Chyba mareę…
— Nie wiem, nie widziałem tam żadnej marei, tylko furgon bankowy.
— Właśnie! Furgon! — teraz nagle w pamięci Karola poszczególne puzzle zaczęły wskakiwać na swoje miejsca. — Jechałem furgonem z Sylwią!
— Ale jak cię znalazłem, to leżałeś na ulicy, bez Sylwii — skwitował Krzysiek. — Może wylazłeś z wozu po wypadku? Nie wiem, ja cię znalazłem i zabrałem tutaj. To wszystko.
— Jak to wszystko? — Szymkowiak zaczął się irytować. — Skąd się wziąłeś w Malborku? Skąd wiedziałeś, że żyję? Co robiłeś akurat w tamtym miejscu? Przecież gdyby tamtędy przeszła grupa zombie, byłoby po mnie!
— Boska interwencja — uśmiechnął się Reichert, dotykając palcem wskazującym nosa. — Byłem akurat w pobliskim kościele.
Karol aż cofnął głowę zaskoczony. Teraz już całkiem zgłupiał i był święcie przekonany, że przyjaciel robi sobie z niego jaja. Albo, że znów śni jakiś idiotyczny sen, a za chwilę obudzi się, leżąc we krwi na szybie przewróconego furgonu.
— Krzychu, ja albo za mocno dostałem po głowie, albo już kompletnie za tobą nie nadążam. Co ty mi tu pieprzysz? Ostatnim razem jak cię widziałem, jechałeś do swojej rodziny, przekonany, że za parę godzin zmienisz się w żywego trupa. A teraz zjawiasz się tu po tygodniu, ratujesz mnie kolejny raz z opresji i gadasz zagadkami. O co chodzi?
— O boską interwencję. Przecież mówię — z pobłażliwym uśmiechem wyjaśnił Reichert. — To znacznie bardziej skomplikowana i dość długa historia…
— Mam czas — Karol rozłożył wymownie ręce. — Jak widzisz, nigdzie się nie wybieram. Przynajmniej dopóki nie przestanie mi się kręcić w głowie i nie przejdzie mi ten ból krzyża.
— Dobra — kolega wzruszył ramionami — prawdę mówiąc i tak w końcu będę ci musiał to opowiedzieć. Lepiej więc chyba będzie to mieć za sobą.
Karol tylko skinął głową i znów osunął się na poduszkę, a Krzysiek zaczął opowiadać.
*
— Moja historia zaczęła się tam, gdzie się rozstaliśmy. Na Lotosie, na Trakcie Świętego Wojciecha. Siedziałem jeszcze na stacji długo po tym, jak odjechaliście. Wpatrywałem się w drogę, gdzie zniknął nasz opancerzony autobus, którym się przemieszczaliśmy i zachodziłem w głowę, co się w ogóle wydarzyło. Wiesz, tak naprawdę dopiero wtedy dotarło do mnie to wszystko. Wcześniej nie miałem nie tyle co okazji, sposobności, ale po prostu nie dopuszczałem do siebie żadnych myśli. To wszystko potoczyło się zbyt szybko. Najpierw ta masakra na Zaspie, potem noc w kościele, w trakcie której wszyscy gadali, snuli absurdalne domysły, skąd w ogóle pojawiły się zombie… I potem ten atak, znowu walka… Rano kolejna, potem akcje na mieście i pieprzony komisariat z bandą żałosnych wariatów. Za dużo, za szybko. A kiedy odjechaliście, a ja zostałem sam na tej stacji, nagle dotarła do mnie cisza. I bezsens tego wszystkiego. Nie wiem, jak mam ci to wytłumaczyć, nigdy nie byłem szczególnie dobry w gadaniu, żona zawsze marudziła, że nie umiem się porozumiewać, że jestem mruk. Bo czasem nie ma potrzeby gadać, skoro się coś po prostu czuje, prawda? Nigdy nie mówiłem jej sam z siebie, że ją kocham. Zawsze tylko odpowiadałem: „ja też”. Nawet nie: „ja ciebie też”… Przyzwyczaiła się, ale widziałem, że ją to wkurza. Po co jednak miałem to wszystko powtarzać? Przecież byłem z nią od dwudziestu lat z okładem. Zresztą, jakie to ma teraz znaczenie? Co to ciebie obchodzi, prawda? Chociaż to moja historia, więc mogę ją opowiedzieć jak chcę.
Tak więc siedziałem i myślałem. Patrzyłem na puste, martwe miasto i wsłuchiwałem się w bezlitosną ciszę. Ciszę totalną. To było wprost niewiarygodne. Nie było słychać nic. Siedziałem w centrum Gdańska, jednej z największych w kraju metropolii, był piękny pogodny ranek, a nie dobiegał do mnie żaden odgłos. Jesteś z Poznania, więc sam wiesz, jak to jest. W dużym mieście nie ma ciszy. Jak nie przejedzie jakiś samochód, to ktoś przejdzie, gdzieś zatrąbi klakson, ktoś coś wrzaśnie. Nawet w nocy. A nawet, jeśli jakimś cudem, jak choćby o poranku, ulice są wyludnione, to chociaż słychać ptaki. A tu — nic. To było tak niewiarygodne, że aż zacząłem mruczeć coś pod nosem, żeby się upewnić, czy to prawda, bo przez moment obawiałem się, że może po prostu ogłuchłem. Przecież właśnie w taki sposób mógł działać wirus, prawda? Najpierw głuchniesz, potem, nie wiem — tracisz smak, wzrok, wreszcie umierasz i zmartwychwstajesz. Jako żywy trup. Wiem, śmieszne, ale tak wtedy właśnie myślałem. Pomruczałem coś, poprychałem, jak idiota jakiś zacząłem wydawać idiotyczne dźwięki. Potem doszedłem do wniosku, że przecież jeśli sam hałasuję, to nie znaczy, że słyszę. Moja świadomość może przecież przesyła do mózgu informacje zwrotne o dźwiękach, jakie powinienem usłyszeć, wydając je samemu. Totalna bzdura, ale chyba zacząłem najnormalniej w świecie świrować. Zrzuciłem jakieś puszki z półek, rozsypałem jakieś torebki z chipsami. Słyszałem brzęk, słyszałem szelest, ale wciąż nie byłem tego pewien. Niczego już nie byłem pewien.
Może zacznę inaczej… Chodzi o to, że jak zaczęła się ta cała rozpierducha, jak trafiłem do tego kościoła, wydzwaniałem do swoich, to nie miałem czasu zastanowić się, o co tu biega. Zbylo powiedział, że to zombie i jakoś tak przyjąłem to do wiadomości, zwłaszcza, że inni mówili tak samo. No przecież! Żywe trupy, zmarli wstają i rzucają się na żywych, żrą mięso. Co to mogłoby być innego? Każdy o nich słyszał, każdy widział choć jeden film z nimi. To od razu pomogło wyjaśnić całą tę irracjonalną sytuację, cały ten armagedon. Po prostu spełnił się najczarniejszy scenariusz z tandetnych i głupich filmów. To było takie najłatwiejsze, choć durne wyjaśnienie. Ale przecież zombie nie istnieją! Nie i już!
Wiem, wiem, co chcesz powiedzieć, nie przerywaj mi. Ja ci tylko mówię, co wtedy myślałem. Po prostu zwątpiłem, że to się dzieje naprawdę. Nie umiem ci tego wyjaśnić, co więcej, jak to teraz mówię, wydaje mi się to jeszcze głupsze. Ale wyobraź sobie, na moment spróbuj zrozumieć — dopuściłem do siebie myśl, że może wszyscy się myliliśmy? Że to wcale nie są żywe trupy? Że jest jakieś zupełnie inne, może nawet racjonalne wyjaśnienie? Nie wiem, może wpadłem na taki pomysł, bo panowała śmiertelna cisza? Przecież zatrzymaliśmy się na stacji, bo nie było tam akurat nigdzie widać zombiaków. I w porządku. Zdarza się. Miasto jest duże, te stwory łażą wszędzie, mogło się zdarzyć, że polazły akurat gdzieś indziej. Szansa mała, niemal jak wygrana w totka, ale możliwa. Tylko potem podzieliliśmy sprzęt, pogadaliśmy chwilę i pojechaliście, a w tym czasie nie pojawił się żaden chodzący truposz. Ja przecież wszedłem sobie na pustą stację. Nie było nawet śladu po łażących truchłach. Pamiętasz sytuację na Lotosie, na Zaspie… A tu nic. Były poprzewracane półki, widać było, że ktoś stąd szybko spierniczał, ale to wszystko. Fakt, tu drzwi były otwierane ręcznie, trzeba było szarpnąć klamkę, więc może te zidiociałe stwory na to nie wpadły. Ale jednak zacząłem się wahać. I jakby ci się to śmieszne nie wydawało, to pomyśl choć przez chwilę — może to nie zombie, tylko ludzie dotknięci jakąś chorobą? Nie wiem — jakaś epidemia, która zmienia wszystkich w agresywne istoty, ogłupia je całkiem, ale wciąż pozostają żywe! A co za tym idzie, może można je uzdrowić? Skoro istniał wirus, jest też antidotum. Albo będzie, bo ktoś je znajdzie, prawda? I od razu pojawiła się kolejna myśl. Jeśli tak, to zabijaliśmy ludzi, nie zombie. Chorych, agresywnych, dzikich, ale jednak ludzi. Kobiety, dzieci.
Tak, jakie to ma teraz znaczenie? Przecież na komisariacie też zabijaliśmy ludzi i nie mieliśmy wątpliwości, że są nimi naprawdę. Można powiedzieć, że to była samoobrona. I zombie, czy jak inaczej nazwać te stwory, także były agresywne, więc… Nie, nie musisz mi odpowiadać. Ja ci tylko próbuję uświadomić, co mi wtedy chodziło po głowie. Że zwariowałem? Jak najbardziej! A to był dopiero początek.
Moje główne myśli wędrowały od jednego punktu do drugiego. Pierwszym była moja rodzina, drugim choroba (tak wolałem ją nazywać), której się nabawiłem walcząc ze Zbylem. No i teraz poniekąd jest punkt trzeci. Walka ze Zbyszkiem uświadomiła nam przecież bezsprzecznie, że to są żywe trupy. Zbylo zmarł i przebudził się jako agresywny zombiak. W to się nie chce wierzyć, ale trudno z tym polemizować. Nie będę ciągnął tematu, ale później zrozumiesz, czemu go tak obracam we wszystkie strony.
Pewnie zastanawiasz się, dlaczego mówię o takich rzeczach… Może dlatego, że do tej pory nie opowiadałem ci o mojej rodzinie: żonie i dwóch synach. Starszy, Wojciech… Wspaniały chłopak, ale powiem ci, że już dawno straciłem z nim kontakt. Ma dziewiętnaście lat, niedawno zdał maturę. Wiesz, w dzisiejszych czasach to żaden wyczyn. Kiedyś myślałem, jak każdy ojciec, że pójdzie w moje ślady, ale po prawdzie, to liczyłem, że jak zda maturę, to pójdzie na jakieś studia. Tyle, że to one nic nie dają, chociaż może to zawsze jakaś szansa na zrobienie czegoś ze sobą. Wiesz, każdy chce mieć w rodzinie prawnika, lekarza, mówią też, że księdza, ale ja akurat takich pragnień nigdy nie miałem. Chodzi też jednak o to, żeby przetrwała rodzina i twoje nazwisko. Wiesz coś o tym, też masz syna… Teraz, w obecnej chwili, kiedy to wszystko powyrabiało się na świecie troszeczkę trudno o tym myśleć, ale wtedy to mnie dręczyło. Zawsze… Zawsze marzyłem o tym, żeby Wojtek coś zrobił ze swoim życiem. Problem w tym, że on już w połowie ogólniaka zaczął się obracać w dziwnym towarzystwie. Jak każdy w tym wieku. Ale nie myśl, że to była jakaś szczególnie zła młodzież. Takie czasy. Siedzą przed komputerem, z telefonem i w kółko ten hip-hop, albo jakieś inne dziwaczne muzyczki. Wolałem już z dwojga złego ten hip-hop, niż porykiwania szarpidrutów, których słuchał młodszy. No, ale o tym, to opowiem ci później. Chodzi o to, że po prostu, po prawdzie, to wcale mu się nie dziwię. Jaką on miał mieć przyszłość w tym kraju? Większość jego rówieśników albo w podobnym wieku, albo wyjechała za granicę, albo już miała zabukowane bilety na obczyznę. Bo wcześniej wyjeżdżali na roboty w wakacje, to sobie pozałatwiali. Wojtek nie to, że nie był zaradny, wiesz, on w domu zawsze pomocny, miły, uprzejmy, ale w wakacje to w domu siedział, albo co najwyżej poszedł gdzieś tam ulotki poroznosić, bo to akurat znalazł. I wymiękał, jak pozaliczał kilka bloków na osiedlu. Nie to, że chłopak siły nie miał, tylko on jakiś taki… Co ja ci będę dużo gadał, do roboty fizycznej to on się nie nadawał. Dlatego jeszcze w gimnazjum, jak mi powiedział, że nawet na technice facet mu powiedział, że nie ma co liczyć, że pójdzie kiedyś w moje ślady, powiedziałem: dobra, idź chociaż do tego ogólniaka, może coś z tego będzie. Coś z tego będzie… Nic z tego nie było. Dużo zmarnowanych godzin, kiedy ślęczał nad książkami i próbował zrozumieć, o co w nich chodzi. Ale cóż, jak mi mawiali rodzice — masz los we własnych rękach i musisz samemu ustalać zasady, nie planując za dużo, bo życie i tak wszystko zweryfikuje. Tak też Wojtek zaczął sam sobie życie układać. Tak jak mówiłem, — w ogólniaku wpadł w towarzystwo, które potrafiło się urządzić. U mnie w domu zasady były jasne — złodziejstwa nie tolerowałem. Alkohol, owszem, moi rodzice pili, ja piłem, więc i Wojtkowi nie broniłem, szczególnie gdy skończył osiemnaście lat. Póki nie wracał do domu zalany w trupa, problemu nie widziałem. Myślałem — ma własne życie, ma swoje lata a w życiu swoje musi wypić, żeby wiedzieć, jak to później będzie. Wiesz, czasem trzeba z kimś wypić, żeby coś załatwić. Zresztą, na trzeźwo w tym kraju żyć się nie dało. Przynajmniej wtedy. Teraz sobie nie wyobrażam. I chociaż powiem ci, że korci mnie nieraz, to kiedy widzę te żywe trupy łażące po okolicy, nie odważę się wypić. Ale wracając do Wojtka: miał swoje pomysły na życie. Powiem ci, że na narkotykach się nie znam. Na moje, to nieraz przyszedł upalony, ale innych rzeczy chyba nie brał, bo to wiesz, poznałbym. W końcu to syn, krew z krwi, ale te oczy, zamglone, świecące, pamiętam jak dziś. Póki to nie stało się rutyną, nie robiłem z tego problemu. Tyle, że Wojtek zaczął w pewnym momencie przesiadywać przed kompem. Na początku stwierdziłem, że może to i lepiej. Niech siedzi lepiej w domu przed kompem, niż łazi z tym towarzystwem, które ćpa, chleje i jeszcze nie daj Bóg, w jakieś złodziejstwa się bawi. Mało to się słyszy, jaka młodzież potrafi być? Co potrafi nawywijać? Wojtek więc siedział przed kompem i grał w te swoje gry, a ja się cieszyłem, że siedzi w domu, z dala od niebezpiecznego świata. W końcu jednak zaczęło mi to doskwierać, że się zamyka, że zaradny chłopak, a tylko w tym domu siedzi, nigdzie nie wyjdzie, nie popracuje. Wziąłem go kiedyś na rozmowę i mówię:
— Wojtek, wszystko wszystkim, ja wszystko rozumiem, ale ty musisz się wziąć za jakąś robotę. Matura zdana, na studia nie idziesz…
A on mi mówi, że jak ma iść, skoro wie, że nas na to nie stać… Powiem ci, szpilę mi wbił w serce, ale rację miał chłopak. Tylko z drugiej strony, to w końcu jego przyszłość, jakby trzeba było, to ja bym dodatkową fuchę wziął, zadłużył się gdzie by się dało, i zadbał o to, żeby chłopak studia zrobił. Ale dupa. Powiedział, że on rozumie, że szanuje, ale po drugie, co on by po tych studiach robił?
— Zawód — mówię. — Zawód, chłopie, wykształcenie, w naszej rodzinie niewielu było takich, którzy je zdobyli..
A on mi mówi:
— Ojciec, w dzisiejszych czasach co drugi to magister, już i doktora nie tak ciężko zrobić. Zresztą, jedni i drudzy albo bez pracy łażą, albo zarabiają tyle, co chłopaki na dzielni w tydzień, góra dwa wyciągną.
Ja mówię:
— Synu! O czym ty mi chcesz powiedzieć? Czy ty jesteś jakiś diler, czy co? — No bo co ja miałem sobie pomyśleć? A on mi mówi, że jest youtuberem. Znasz mnie już trochę, wiesz, że ja już jestem facet nieświeżej daty, więc w pierwszej chwili nie złapałem, o co chodzi. No ale jak ten mi zaczął tłumaczyć, że on gra w te gry komputerowe, komentuje je i puszcza filmiki z tego w Internecie. Dzieciaki to oglądają, a potem jeszcze z reklam zamieszczanych w tych filmikach dostaje kasę. Ba, co niektórzy go już za gwiazdę uważają. Pomyślałem wtedy, że to już nie jest mój świat. Że coś tu się nie zgadza, ale koniec końców, co ja mogłem? Wojtek swoje robił, pieniądze zarabiał, do rachunków zaczął się dokładać, a ja… Czasami tylko przychodząc do domu, słyszałem, że jak siedzi w swoim pokoju, ze słuchawkami, z mikrofonem i gra w jakąś grę i przeklina w najlepsze. I myślałem sobie — on w ten sposób zarabia pieniądze. Zastanawiałem się, czy w związku z tym moje marzenia o rodzinie, wnukach mają jeszcze szansę na ziszczenie… Czy jest szansa, że opuści kiedyś mój dom? Bo z drugiej strony, jak to tak? Będę miał sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat, a za ścianą będzie siedział mój pięćdziesięcioletni syn, napieprzający w gry, przeklinający do nich i zbijający kasę od naiwnych gówniarzy. Ha… Ja wtedy tym się martwiłem… Jak spytałem o to Wojtka, odpowiedział:
— Ojciec, co będzie, to będzie. Teraz jest, jak jest, a jak będzie inaczej, to się dostosujemy do innych warunków.
No i teraz jest inaczej. Dostosowaliśmy się.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki