Zombie.pl - ebook
Zombie.pl - ebook
Polskie zombie w natarciu!
Karol Szymkowiak miał wszystko. Pieniądze, piękną żonę, wspaniałego synka. Właśnie otworzył nową restaurację w Gdańsku i przypieczętował sukces suto zakrapianą imprezą. Następny ranek przyniósł jednak coś więcej niż tylko potężnego kaca.
Polskę opanowała epidemia zombizmu. Żywe trupy, których przysmakiem jest ludzkie mięso, sieją krwawy terror i spustoszenie na ulicach Gdańska. Jedyną szansą Karola na przetrwanie jest dołączenie do grupki nielicznych ocalałych, którzy schronili się w kościele parafii Świętego Wojciecha na Zaspie. Czy ktoś z nich pomoże mu dotrzeć do rodziny w Poznaniu? Czy zaufanie i pomoc to puste pojęcia w świecie pogrążonym w koszmarze, gdzie nie obowiązują już żadne wartości? Podróż do stolicy Wielkopolski stanie się makabryczną szkołą przetrwania i mrożącą krew w żyłach przygodą.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-905-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Ty wiedziałeś, że ta maszynka ma ponad dwieście koni? — zakrzyknął Handke, redukując bieg skutera i podpływając na bezpieczną odległość do przyjaciela.
— Jazda jak na ścigaczu, co? — wyszczerzył zęby Szymkowiak, który się zatrzymał, aby poprawić okulary przeciwsłoneczne. Zdecydowanie nie nadawały się do szybkiej jazdy na skuterze. Jutro z rana kupi sobie nowe.
Dla Karola Szymkowiaka lipiec był jednym z lepszych miesięcy w tym roku. Z całą pewnością miał powód do świętowania. W dodatku nie musiał zaciskać pasa i pierwsze, co zrobił po złożeniu ostatniego stosownego podpisu na najlepszym zawartym w tym roku kontrakcie, to wynajął dwa skutery marki Sea-Doo i wraz z Jankiem Handke, swoim najlepszym managerem, zaszalał na wodach Bałtyku.
Z oddali do ich uszu dolatywał gwar z plaży Gdańsk Zaspa. Zanim Zuzanna zaszła w ciążę i nastąpiło oczekiwanie na pojawienie się synka Filipa, mieli okazję spędzić udany dwutygodniowy urlop w Gdańsku, z czego większość czasu poświęcili na relaks na Zaspie, czy raczej w Brzeźnie, bo, jak się później dowiedział, chociaż cała dzielnica należała do Gdańskiej Zaspy, to odcinek przy plaży, włącznie z molo, już do Brzeźna. Nie miało to żadnego znaczenia, większość mieszkańców i tak wiedziała, o jaką dzielnicę chodzi, a w Gdańsku było to jedyne molo. I chociaż nie mogło rywalizować długością i urodą z tym słynnym sopockim, to Karol darzył to miejsce szczególnym sentymentem. Właśnie tutaj, na tym uroczym drewnianym molo, Zuzia oznajmiła mu, że będą mieli dziecko.
Jaka szkoda, że nie mogą teraz być razem i cieszyć się jego sukcesem i wprost wymarzoną pogodą. Już nie po raz pierwszy żona postanowiła nie towarzyszyć mu w podróży. Kiedy Filip był mniejszy, całkiem to rozumiał — że woli nie narażać dziecka na długie podróże i chce spędzać z nim czas w domowym zaciszu, ale teraz chłopiec miał już trzy lata! Spokojnie mogła pojechać z Filipem. Atrakcji dla najmłodszych w Brzeźnie nie brakowało. A jednak kiedy oznajmił jej, że sfinalizował pomyślnie wszystkie sprawy i że już wkrótce otworzą w Gdańsku Zaspie nową restaurację, Zuzanna wydała się tym średnio zainteresowana.
— Gratulacje — rzuciła krótko, po czym oznajmiła, że musi kończyć, bo ktoś dzwoni do drzwi. Nie zdążył nic więcej powiedzieć, rozłączyła się.
Teraz był wściekły, kiedy sobie o tym przypomniał. Od tygodni coś między nimi zgrzytało. Urabiał sobie ręce po łokcie, harował jak wół, wszystko dla ich wspólnego dobra. Podobnie było z wyjazdami służbowymi. Nie miał innego wyjścia — żeby otworzyć kolejne restauracje, musiał osobiście jeździć do klientów i managerów. Czuł, że oddalają się od siebie z Zuzką, nie pamiętał już nawet, kiedy ostatni raz się kochali, ale wciąż wierzył, że to tylko przejściowy kryzys. Z każdą chwilą jednak narastały w nim wątpliwości i obawy. Zdjął okulary, które gniotły go w nos, i wrzucił je do wody.
— Hej, stary, co jest? — zapytał Handke. — Dałeś za te oksy tysiaka! Zwariowałeś?
Obaj, choć powodziło im się nieźle, nie byli skorzy do szastania pieniędzmi. A już na pewno żaden z nich nigdy świadomie nie wyrzucił tysiąca złotych w błoto. Kiedy zobaczył, co zrobił Szymkowiak, Handke mocno się zaniepokoił.
— Pogadamy potem, Janek.
— Daj spokój, widzę, że coś cię gryzie. Coś się stało?
— Nic, z czym bym sobie nie poradził. Naprawdę.
Zapanowała konsternacja. Szymkowiak rzadko kiedy zbywał suchymi tekstami swego managera. Ten natomiast nie miał w zwyczaju naciskać. Teraz jednak nie był pewien, czy chodziło o sprawy prywatne Karola, czy też przypomniało mu się, że czegoś nie zrobili, domykając sprawę restauracji. Nie ciągnął jednak przyjaciela za język.
— Nie masz ochoty na piwo? — rzucił tylko, starając się zachować pogodny wyraz twarzy.
— Zróbmy jeszcze mega szybko kółko, dobra?
— Jasne. Do plaży i z powrotem?
— Co prawda, to nie będzie kółko, ale w porządku — Szymkowiak wrzucił bieg i motor skutera zawarczał groźnie. — A potem nie piwa, a wódki się napijemy! — dodał, usiłując przekrzyczeć narastający hałas.
Obaj wyrwali się do przodu. Na początku jechali bardzo blisko siebie, ale Karol nie miał na nosie okularów i woda tryskająca kaskadami spod skutera Janka biła go po twarzy, więc oddalili się od siebie. Mimo to Szymkowiak był zachwycony pojazdami. Ich najnowsze modele wyposażono w hamulce, a za pomocą specjalnej dźwigni można było odwracać ciąg strumienia, dzięki czemu manewrowało się rewelacyjnie. Dlatego nie dotrzymał obietnicy i po skończonym wyścigu namawiał, żeby zrobić kilka kolejnych kółek. Handke nie dał się długo prosić.
Przez kolejne pół godziny szaleli jak nastolatkowie, wykonując akrobacje, których nie powstydziłby się zawodowiec. W dodatku i jednemu, i drugiemu udało się nie wylądować w wodzie. Szymkowiak przez chwilę się zastanawiał, czy taka nieoczekiwana kąpiel nie orzeźwiłaby go, ale za diabła nie mógł wypaść ze skutera, i to nawet gdy podjeżdżał do maszyny Janka i robił ostre zrywy, gwałtownie hamując i nawracając. „Powinienem wziąć udział w jakichś cholernych zawodach” — pomyślał.
— Hej, uważaj! — krzyknął Handke, ledwie panując nad swoją maszyną, która musiała teraz pokonywać spore fale wytworzone przez skuter Szymkowiaka.
— Nie pękaj! — odkrzyknął Karol. — Boisz się wody?
— Boję się rekinów i meduz! Chcesz dostać w dziób?
Handke dodał mocy i ruszył za Szymkowiakiem, usiłując go dogonić i zrzucić ze skutera. Nie udało mu się, a kiedy dojechali do przystani, sam omal nie wpadł do wody, gdy zahaczył bokiem o jeden z bali pomostu.
— Chłopie, uważaj — rzucił głupkowato Karol. — Rekiny podobno już tu krążą. Wyczuwam je szóstym zmysłem. Mają na ciebie chrapkę.
— Jutro też tu wpadniemy, co?
— Jasne.
— Kiedy wracamy do Poznania?
Szymkowiak zamyślił się. Zasadniczo mogli wracać już dzisiaj, ale postanowił uczcić podpisanie kontraktu i trochę sobie poszaleć. Zapracował i zasłużył na to. Mogli też wyjechać jutro rano, ale gdy przypomniał sobie chłód i obojętność Zuzanny, spytał:
— Nie wiem. Bardzo ci się spieszy?
Handke wzruszył ramionami. Nie miał żony i wielkich zobowiązań. Jedynie dziewczynę, z którą raczej spotykał się bardziej po to, by uprawiać seks, niż budować poważne wzajemne relacje. Laska miała dwadzieścia cztery lata i z tego, co mówił Janek, nie była zbyt intelektualnie rozgarnięta. Miała za to wielkie cycki, talię osy i tyłek jak marzenie, dlatego Handke był zadowolony, ale też i niespecjalnie stęskniony. A Karol? Czy tęsknił? Czy jeszcze zależało mu na tym, żeby sprawić Zuzce przyjemność? Odnosił od dawna wrażenie, że cokolwiek by zrobił, na co się zdecydował, ona i tak była niezadowolona. Wciąż się nad tym zastanawiał. Co stało się Zuzannie, że nagle zrobiła się taka obojętna wobec niego? Kochał ją, ale przestał pojmować jej zachowanie, a ona konsekwentnie udaremniała mu wszelkie próby porozumienia. Gdy to sobie uświadamiał, odchodziła mu ochota na przebywanie w domu.
Jednak z całą pewnością miał do kogo wracać. Filip był całym jego życiem. Kochał synka z całych sił i nie wyobrażał sobie życia bez niego. Dzień rozłąki — i tęsknił szalenie.
Zresztą tęsknił też za Zuzią, niezależnie od tego, jak ostatnio się im układało. W sprawach miłosnych zawsze do końca wierzył, że trudniejsze momenty przeminą, że nawet największe problemy da się rozwiązać, trzeba tylko chcieć. On chciał. Wierzył w to małżeństwo. Czasem trzeba tylko trochę od siebie odpocząć, dać sobie nieco czasu.
— Niespecjalnie, nie muszę jeszcze wracać — odpowiedział Janek na pytanie, o którym Karol już zdążył zapomnieć.
Prowadzący wypożyczalnię chłopak zginał się w ukłonach, kiedy zdawali kluczyki i oddawali kapoki. Lubił takich klientów, którzy nie żałowali gotówki: ani na rozrywki, ani na napiwki.
— A co, chcesz spędzić tu jeszcze kilka dni? — spytał Handke, gdy wyszli na deptak przy plaży. — W sumie, dlaczego nie? Ładna pogoda, zrobiliśmy deal roku… Ale… — zawahał się na moment, po czym spojrzał przyjacielowi w oczy. — Coś wczoraj wspominałeś, że jak wszystko załatwimy, to ty wracasz do domu?
— Tak, tak mówiłem — Szymkowiak westchnął ciężko. — Sam nie wiem. Brakuje mi mojego chłopaka, wiesz?
Handke uśmiechnął się niewyraźnie i poklepał Karola po ramieniu. Wiedział, że przyjaciel tęskni za rodziną, ale sam z trudem to pojmował. Nie zamierzał się nigdy ustatkować ani tym bardziej założyć rodziny. Niemniej wiedział, jakiej odpowiedzi oczekuje od niego Karol.
— To zrozumiałe — oznajmił. — Słuchaj, nie patrz na mnie! Ja się dostosuję. Nie zależy mi na tym, by samemu szaleć na skuterach i samotnie się upijać. Jeśli chcesz wracać, zabieram się z tobą.
Ruszyli w stronę parku imienia Ronalda Reagana. W jednej z alejek starszy mężczyzna w słomkowym kapeluszu przygrywał grupce turystów na harmonijce i Szymkowiak na moment się zatrzymał.
— Wiesz co? Ten facet był tu też kilka lat temu, gdy spędzałem z Zuzią urlop — wyznał, ale w jego głosie było więcej smutku niż radości.
— Pokłóciliście się? — zgadywał Handke, ostentacyjnie marszcząc czoło. — To dlatego jesteś w kiepskim humorze?
— Eee tam! — Szymkowiak machnął ręką. — Nie pokłóciliśmy się. Po prostu…
— Nie chcesz o tym gadać? Nie ma sprawy.
— Nie, nie. Nie o to chodzi. Po prostu sam nie wiem, jak określić moje obecne relacje z Zuzią. Coś się zmieniło…
Przeszli kilkadziesiąt metrów, po czym Handke zapytał:
— Ile jesteście po ślubie?
— W grudniu będą cztery lata.
Handke rozłożył ręce.
— No tak.
Szymkowiak popatrzył na niego tępo.
— Co „no tak”?
— To ty nie wiesz, że między trzecim a piątym rokiem małżeństwa przechodzą kryzysy? — Handke starał zachować pogodny ton głosu i wlać w przyjaciela nieco dobrego humoru. — To normalne, że między wami trochę zgrzyta. Ty często wyjeżdżasz, macie małego synka. Zuzia pewnie by wolała, żebyś spędzał czas tylko z nimi.
— Tak — Karol skinął głową. — Chyba właśnie o to chodzi. Ale czy nie mogła przyjechać tu z nami?
— Wiesz, jakie są kobiety. Sprawy biznesowe ich facetów raczej nie są czymś, co je kręci. Przyjechałaby, gdyby wiedziała, że to są wakacje, a nie jakieś biznesowe dyrdymały. Tak to właśnie postrzegają.
Szymkowiak chrząknął wymownie.
— A od kiedy ty taki znawca kobiet jesteś, co?
— Głupie pytanie — prychnął Handke.
Janek miał trzydzieści trzy lata, był w tym samym wieku co Karol, ale to Handke miał o wiele większe doświadczenie, jeśli chodziło o płeć piękną. Miał dziesiątki dziewczyn. Młodsze, a także starsze — jedna chyba dobiegała pięćdziesiątki, jak mu kiedyś wspomniał Janek. Od razu, rzecz jasna, musiał dodać, że miała cycki jak balony i pozwalała mu robić z sutków sznurowadła. Karol nie potrafił sobie wyobrazić, co to oznacza, ale nie miał nigdy odwagi zapytać.
W każdym razie Janek dobrze się znał na kobietach. I pewnie miał rację, kiedy mówił, że Zuzia wolałaby mieć męża częściej przy sobie. Niestety, był właścicielem cholernej sieci restauracji. Nieustannie otwierał nowe, często podróżował, ale przecież nie robił tego tylko dla przyjemności. W końcu żyli jak pączki w maśle. Mieli dom w podpoznańskich Chybach, mieszkanie w pięknej dzielnicy Poznania, dwa samochody, odłożone pieniądze na przyszłość i wszystko, co tylko sobie wymarzyli. Nie doceniała tego? Stać ją było na najlepsze buty i sukienki, nie musiała martwić się o to, co przyniesie następny dzień.
W którą stronę zmierzało to jego myślenie? Być może trochę bał się sądzić, że Zuzia wolałaby spędzać z nim więcej czasu, nawet kosztem luksusów, jakie jej zapewniał… wciąż będąc daleko.
— Wiesz co? Wracamy do domu — zakomunikował. — Ale jutro. I to późno. Bo dziś mam ochotę nawalić się jak meserszmit. I ja muszę kiedyś odreagować wszystkie stresy.
* * *
Niebo nad Gdańskiem było oślepiająco błękitne i bezchmurne. Wisiało nad miastem niczym gigantyczna połać płótna, przez którego środek przebijał żar słońca, zalewając spacerujących deptakami turystów, leniwie sunące drogami samochody i plażowiczów wygrzewających się nad Morzem Bałtyckim. Lipiec tego roku był wyjątkowo upalny, a synoptycy nieustannie zapewniali, że kolejny miesiąc będzie jeszcze gorętszy. Spodziewano się temperatur dochodzących do trzydziestu ośmiu stopni Celsjusza w cieniu. Właściciele nieruchomości pod wynajem, a także ci od sprzętu wodnego i wszelkich innych nadmorskich atrakcji zacierali ręce, windując ceny, od których niejednemu przeciętnemu Kowalskiemu kręciło się w głowie. Ale ludzie i tak wykładali kasę, by tylko zawczasu zarezerwować dobrą miejscówkę.
Chociaż do hotelu Szymkowiak i Handke nie mieli zbyt daleko, zamówili taksówkę. Później tego żałowali, wpakowali się bowiem w korek spowodowany kolizją dwóch samochodów, które zderzyły się przy skrzyżowaniu Czarnego Dworu z aleją generała Józefa Hallera. Kierowca srebrnego peugeota 407 zagapił się i przyładował w tył fiata pandy. O ile przód większego peugeota nie został mocno uszkodzony, to tył małego auta był całkiem rozbity, koła zblokowane i jego kierowca nie mógł nawet zjechać na chodnik. Zaczął robić się zator, rozbrzmiały klaksony, a zdenerwowani kierowcy pokrzykiwali na siebie i wymachiwali rękoma, jakby chcieli skoczyć sobie do gardeł, ale jednak zdrowy rozsądek nakazywał im się powstrzymać.
Gdy dotarli już na miejsce, Szymkowiak zapłacił taksówkarzowi za kurs, dołożył dychę napiwku i obaj wysiedli na rozgrzaną płytę parkingu hotelowego. Słońce prażyło niemiłosiernie, dlatego odetchnęli z ulgą, gdy weszli do lobby.
— Chwała Bogu za klimę — mruknął Handke, którego twarz lśniła od potu, a mokre blond włosy sterczały na wszystkie strony.
Hotel Lival był jednym z tych miejsc, które zawsze ujmowały Szymkowiaka atmosferą. Od ostatniego razu, gdy Karol mieszkał w nim z Zuzią, niewiele się tutaj zmieniło. Te same przyjemne obrazy na ścianach holu, profesjonalna i szybka obsługa oraz imponujące żyrandole na suficie. Najważniejsze było jednak to, że hotel z charakterystyczną wieżyczką znajdował się dosłownie dziesięć metrów od plaży, oddzielony od niej w zasadzie tylko promenadą pieszo-rowerową. Co ranek budził ich szum morza i śpiew ptaków, a z okna roztaczał się cudowny widok na Zatokę Gdańską.
Karol z Jankiem poszli do restauracji, gdzie serwowano świetne potrawy, z których Szymkowiak szczególnie lubił sandacza pieczonego z bekonem w sosie imbirowym. Teraz jednak zadowolili się szybką przekąską z grillowanego szaszłyka, na podkład przed większym piciem, i skierowali kroki do hotelowego baru.
Wystrój był przyjemny, obsługa nienachalna. Jak się okazało, Szymkowiak został wpisany w bazie hotelu jako VIP, co oznaczało, że nie tylko mogli skorzystać z aperitifu, ale i obalić flaszkę na koszt firmy.
— Miło pana gościć w naszych progach — oznajmił mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna za barem, uśmiechając się szeroko. Był schludnie ubrany, miał proste czarne włosy, solidną opaleniznę i na oko dziesięć kilogramów nadwagi. Kiedy Karol zobaczył go po raz pierwszy kilka lat temu, wyglądał identycznie, a jego typ urody z miejsca nasuwał skojarzenia z Indianami.
— Witam szanownego Antoniego — odparł Karol. Uścisnęli sobie dłonie. — To jest Janek, mój kompan. Janek, poznaj Antoniego. Antoni zarządza tym przybytkiem od początku jego istnienia, czyli…? — Karol nadął wargi.
— Od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego.
— Jest pan szefem tej knajpki? — spytał Janek, wymieniając z Antonim uścisk dłoni. Karol się roześmiał, a Janek popatrzył na niego niepewnie. — Powiedziałem coś nie tak?
— Antek, podaj nam flaszkę gorzkiej żołądkowej, dobra? Trzy czwarte, jeśli masz.
— Co nie mam? Jasne, że mam. Będzie na koszt firmy. Na długo cię tu przywiało?
— Spędziliśmy tu kilka dni. Restaurację otwieramy. Trzeba było dopiąć formalności.
— Restaurację, powiadasz? — Antoni wyjął spod lady schłodzoną flaszkę wódki i postawił na ladzie. Zaraz potem wyjął z suszarki dwie szklanki z rżniętego szkła. — To pierwsza w Gdańsku, tak? Czy się mylę? A druga w Trójmieście?
Szymkowiak przytaknął.
— Masz niezłą pamięć. Tak, w Gdańsku będzie pierwsza. Stawiamy ją przy Kołobrzeskiej. W Sopocie stoi w samym centrum. Na Monciaku. Świetna lokalizacja.
— To prawda. Bawcie się dobrze, chłopaki. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze wspólnie się zabawimy. Darek! Hej, Darek, śpisz?
Po chwili za barem pojawił się młody chłopak w stroju barmana, tymczasem czarnowłosy Antoni zniknął z pola widzenia. Gdy Szymkowiak i Handke zajmowali miejsce przy stoliku przy oknie, Janek zapytał:
— Znasz tutaj wszystkich?
Karol otworzył butelczynę i polał do szklanek.
— Masz na myśli Antoniego? Kiedyś wspólnie popiliśmy. To złoty facet. Dobry człowiek. Pomogłem mu, nie mówiłem ci?
— Jakoś ci umknęło — potrząsnął głową Handke.
— Pożyczyłem mu trochę pieniędzy. Oddał w terminie. Honorowy gość.
Stuknęli się szklankami i pierwszą kolejkę mieli za sobą. W tle rozbrzmiał kawałek Maryli Rodowicz Łatwopalni. Zegar na ścianie nad barkiem wskazywał osiemnastą. Lokal powoli zaczynał wypełniać się klientami.
— Ma chyba pięćdziesiątkę na karku i cały czas siedzi za barem? — zapytał Handke.
— Kto? — zdziwił się Karol. Myślami znów był przy Filipie i Zuzce. Nawet kiedy chciał, nie potrafił przestać o nich myśleć.
— No, ten twój Antoni — odparł Janek.
— Stary, on naprawdę to lubi — roześmiał się Karol, wlewając w siebie drugą kolejkę, a zaraz potem także i trzecią. Skrzywił się, gdy wódka zapiekła go w gardło. — A ja go za to podziwiam. Nie znam żadnego właściciela hotelu, który stałby za barem, a ty?
Handke zrobił wielkie oczy. Golnął sobie, po czym, nie chcąc pozostać w tyle, nalał kolejną porcję wódki i wypił jednym haustem. Otrząsnął się i zapytał:
— To Antoni jest właścicielem hotelu?
— Jasne. Przecież mówił, że rządzi tu od dziewięćdziesiątego ósmego, nie?
Janek był wyraźnie rozbawiony, a Karol poczuł się znacznie lepiej. Stres i zdenerwowanie opadły. Dochodziła dwudziesta, lokal był już zapełniony, goście się bawili, pogłośniono muzykę. Janek z Karolem mieli już nieźle w czubie, wódka zdradliwie zaczęła działać z opóźnieniem, obaj mieli wyśmienite humory.
— Brakuje tylko parkietu — rzucił Handke, po czym dziabnął kolejną setkę.
— Parkietu, mówisz… — Szymkowiakowi zaświtała w głowie pewna myśl.
Popatrzyli po sobie, a potem w jednej chwili odsunęli krzesła, wstali i ruszyli do wyjścia.
— A wóda? — zabełkotał Handke i szybko chwycił flaszkę.
* * *
— Na dobrą potańcówkę — rzucił Szymkowiak i rozsiadł się na tylnej kanapie zdezelowanej taksówki. Kierowca był typem ciekawskiego jajcarza i z miejsca zaczął wypytywać, skąd panowie przyjechali, na jak długo, w jakiej sprawie i co za wódkę piją tam za jego plecami, i że on, gdyby nie musiał jeździć przez całą najbliższą noc, z wielką ochotą dołączyłby do nich i trochę zaszalał.
— Panowie, znam świetną miejscówkę. Nazywa się Golden Club, niedawno otwarty. Niedaleko Dworca Głównego, przy Wałach Jagiellońskich. Sobie ludziska chwalą.
— No to wio! — polecił Handke, wziął spory łyk gorzkiej żołądkowej i zakrztusił się tak, że gdy wysiadali z samochodu, nadal kaszlał jak najęty.
Taksówkarz pędził ulicami Gdańska z taką pewnością siebie, iż wydawało się, że potrafiłby się nimi poruszać z zamkniętymi oczami. Z piskiem opon zahamował przy drzwiach lokalu, a Szymkowiak przez moment był pewien, że wyrzyga mu się na tył głowy.
— Bawcie się dobrze, panowie! — krzyknął z radością taksówkarz, przyjmując od Karola dwie dychy napiwku. Gdy wysiedli, wcisnął gaz do dechy i odjechał, pozostawiając za sobą tumany czarnych spalin.
— Ja pierdolę — wymamrotał Handke, ledwie trzymając się na nogach, zarówno z powodu ilości alkoholu we krwi, jak i za sprawą szalonego taksówkarza. Szymkowiak miał nie mniejszy problem. Musiała minąć dłuższa chwila, zanim odzyskał równowagę i przeszły mu mdłości.
Zrobiło się nieco chłodniej. Niebo wyraźnie pociemniało. Pojawił się księżyc.
Przed wejściem do lokalu stało dwóch rosłych ochroniarzy. Obaj łysi, z tatuażami na przedramionach, o spojrzeniach seryjnych morderców.
— Zrobił nas w jajo… chyba — wybełkotał wyraźnie wstawiony i jakby przestraszony Handke. W prawej ręce trzymał flaszkę. Była niemal pusta. — Mówił, że to miła knajpka, nie?
Szymkowiak odebrał butelkę i opróżnił ją dwoma łykami.
— Mówił, że jest świetna, a nie miła — powiedział, czując, że jeszcze kilka kolejek i noc się dla niego skończy.
— A to różnica.
— Zasadnicza. Idziemy, co?
Ochroniarze patrzyli na nich jak na worki treningowe.
— Panowie, potańczyć chcieliśmy — odezwał się Szymkowiak.
— Zakaz wstępu dla pijanych — odparł ostro bramkarz po prawej.
— Nie jesteśmy pijani — zauważył, nie do końca celnie, Handke.
— Owszem, jesteście — upierał się bramkarz. — I dobrze wam radzę: idźcie sobie.
Wtedy Szymkowiak wyciągnął portfel i odliczył po stówce.
— Nie ma ludzi nieomylnych — odezwał się po chwili bramkarz z lewej i zwinnie odebrał swój banknot. To samo uczynił ochroniarz z prawej, który dał im radę:
— Postarajcie się na początku wyglądać na trzeźwych.
Zeszli po schodach do podziemi, które stanowiły centrum lokalu wraz z rozchodzącymi się od niego korytarzami. Było tu potwornie gwarno. Szli tuż przy nieoświetlonej ścianie i jeśli ktokolwiek zwrócił uwagę na Szymkowiaka i Handkego, to dostrzegł jedynie dwie średniego wzrostu postacie poruszające się niczym cienie. Co jakiś czas na mężczyzn padało fioletowe światło neonów i kolorowych kuli. Irytujący beat techno zaatakował ich tak głośno, że nie słyszeli własnych myśli. Było duszno, co tylko spotęgowało skutki alkoholu.
Szymkowiak nagle zapragnął uczcić swój sukces cygarem, ale ponieważ nigdy nie palił, pomyślał, że wystarczy mu tylko papieros.
— Do baru! — krzyknął do kompana. — Słyszysz?
Ruszyli wąskim korytarzem w stronę obszernego pomieszczenia, gdzie znajdował się długi na kilkanaście metrów bar, za którym stała ładna szatynka z pomalowanymi na żółto ustami i w krótkiej kiecce. Podrygiwała do rytmu techniawki. Na ich widok uśmiechnęła się.
— Co podać?
— Dwa razy wódka, paczka marlboro i zapalniczka — poprosił Karol, choć nie był pewien, czy dobrze robi, zamawiając papierosy. Zdarzało mu się co prawda palić do alkoholu, ale przeważnie rzygał potem jak kot.
— Sala dla palących znajduje się na końcu lokalu — oznajmiła uprzejmie, podając im zamówienie.
— To w takim razie poproszę więcej tej wódki, bo nie będę chodził tam i nazad — wymamrotał Szymkowiak.
Z kolejną tego dnia flaszką zaczęli się przeciskać przez roztańczony tłum. Szymkowiak usiadł na stołku pod ścianą i ponaglał przyjaciela. Handke sięgnął po gorzałę.
— Mrrrrr — chciał zamruczeć jak kot, ale bardziej przypominało to warkot popsutego silnika traktora. — To mi pasi.
Karol otworzył paczkę papierosów i zapalił jednego. Zagryzło go w gardle, ale udał, że wszystko jest w porządku. W trakcie palenia opróżnił setkę wódki i zabrał się do następnej kolejki.
— Muza do bani — powiedział, gapiąc się na twarze ludzi przy stolikach. Młodzi, nieco starsi, kobiety, faceci, wszyscy zlewali mu się w jedną masę.
— Walniemy jeszcze shota, to się nam spodoba — odparł bystro Handke.
I strzelili kolejną wódkę.
Ruszyli na parkiet. Handkemu wyszła koszula ze spodni, a Szymkowiak zdążył sobie wypalić dziurę w spodniach od Armaniego. W miejscu przy rozporku.
W miarę jak zbliżali się do parkietu, muzyka stawała się jeszcze głośniejsza. Szymkowiak nawet nie wiedział, kiedy zaczął tańczyć, o ile tak można nazwać kręcenie głową na prawo i lewo i podskakiwanie jak wariat. Handke nie odbiegał za bardzo umiejętnościami tanecznymi. Machał rękoma jak tonący, który za wszelką cenę chce złapać oddech. Pot lał się z nich strumieniami na podłogę, ale po paru minutach totalnie dali się porwać muzyce.
Wokół Handkego zaczęła tańczyć całkiem atrakcyjna blondynka. Była jego wzrostu, miała długie włosy i białą mokrą koszulkę, przez którą przebijały ciemne sutki. Szymkowiak obserwował przez chwilę, jak jego przyjaciel chwyta dziewczynę w pasie. Przez moment para zwolniła nieco tempo, jakby nagle szybka muzyka zmieniła się w jakąś balladę. Niedługo potem jednak znów zaczęli szaleć. Szymkowiak od czasu do czasu spoglądał w ich stronę. Dziewczyna trzymała w dłoni butelkę wina. Handke napił się i oddał jej, a potem bezceremonialnie położył rękę na jej pośladku.
„Cały Janek” — pomyślał Karol, po czym zauważył, że i nim zainteresowała się jakaś brunetka, na oko dwudziestoletnia, o długich nogach i szczupłej sylwetce. Spoglądała na niego zachęcająco. Mężczyzna niemrawo się do niej uśmiechnął. Nie był już do końca świadom, co tu się właściwie dzieje. Musiał przymykać jedno oko, żeby skupić wzrok, ale i tak wszystkie postacie lekko mu się rozmywały. Gdy patrzył dwojgiem oczu, wszyscy dwoili i troili się tak bardzo, że zlewali w jedną wielką kolorową plamę.
Dziewczyna zbliżyła się na odległość kilku centymetrów. Mógł poczuć zapach jej potu i perfum. Była bardzo ładna. I mocno wstawiona, co Karol dostrzegł niemal od razu. Łatwa, wywnioskował po chwili. Gdyby chciał, mógłby ją mieć choćby od razu. Krótki bajer, kilka uśmiechów, propozycja wyjścia… I parzyliby się do upadłego.
Ale wtedy w myślach zobaczył Filipa. Uśmiechnięty chłopiec bawił się swoim ulubionym misiem Bugą, a kiedy Karol wyciągnął do niego ręce, jego synek wpadł mu w ramiona i powiedział:
— Kocham cię, tatusiu.
Zaraz stanęła mu też przed oczami Zuzia. Jej cudna twarz, kształtne usta. Przypomniał sobie nagle, jak pięknie wyglądała w dniu ślubu, kiedy stała przed ołtarzem wpatrzona w niego, gdy obiecywał jej wierność i szacunek. Nigdy tej obietnicy nie złamał.
Szymkowiak potrząsnął głową. Ilość spożytego alkoholu poskutkowała tym, że stracił równowagę i omal nie wywinął orła na parkiecie. Dziewczyna zaśmiała się, a potem przylgnęła do niego całym ciałem.
— Fajny jesteś — w zasadzie to wybełkotała.
— Jesteś pijana — odpowiedział spontanicznie.
Zrobiła wielkie oczy.
— Naprawdę? Coś ty!
Chichotała w nieskończoność. Szymkowiak się wycofał, próbując oddalić się od dziewczyny, ale ta znów szybko zjawiła się przy nim. Stanęła na palcach i wyszeptała mu do ucha:
— Powinieneś zostać moim opiekunem.
Niezależnie, czy to był żart, czy tani podryw, był tak głupi, że Szymkowiak roześmiał się w głos. Potem, nie potrafiąc powstrzymać się od śmiechu, zamówił jakiegoś tropikalnego drinka dla dziewczyny, sam zaś napił się wódki. Usiedli na barowych stołkach. Ona bełkotała coś o studiach, na które się właśnie dostała, a także o swoich rodzicach dentystach i dwóch kotach przybłędach zaadoptowanych przez nią kilka miesięcy temu. Rozmowa nie trzymała się kupy.
— Jak w ogóle masz na imię? — zapytał Szymkowiak, bardziej z nudów, niż żeby faktycznie zaspokoić swoją ciekawość.
— Marta.
Mężczyzna pomyślał rozweselony, że na trzeźwo dziewczyna z pewnością była bystra i całkiem sympatyczna.
— Ja jestem Karol.
— Karol. Och, Karol! — krzyknęła i znowu wybuchnęła śmiechem, po czym dodała: — Ładnie.
Skończył się kolejny kawałek, po którym nastąpiła chwila przerwy, a potem rozbrzmiała ballada grupy Meat Loaf I would do anything for love. Marta poderwała się ze stołka.
— Koniecznie musimy zatańczyć! — krzyknęła mu do ucha.
— Sam nie wiem…
— Och, Karol. Daj spokój. Zamówmy po drinku i chodźmy!
Szymkowiak odszukał wzrokiem Handkego, który w najlepsze obmacywał swoją blondynkę, a ta wydawała się tym rozanielona. W pewnym momencie — trwało to ułamek sekundy — podniosła koszulkę, pokazując Jankowi biust. Następnie błyskawicznie ją opuściła i roześmiała się, oblewając się przy tym winem.
Przy barze zrobiło się tłoczno. Kilkanaście metrów od nich jeden z ochroniarzy starał się uspokoić grupkę młodych mężczyzn, którzy najwyraźniej za dużo wypili i zaczęli być agresywni wobec swoich dziewczyn. Karol również za dużo wypił. Czuł, że coraz trudniej mu się kontrolować. Nie chodziło o wierność żonie, ale o fakt, że nie panował już nawet nad nogami i językiem.
Mimo to, bełkocząc, zamówił jeszcze jednego drinka.
I był to ostatni drink Szymkowiaka tego dnia.
Wypił wódkę z tonikiem, na szybko. Bardzo szybko. A potem poszedł zatańczyć.
W trakcie utworu osunął się na podłogę. „Czas wracać” — pomyślał przerażony. „Ktoś pomógł mi wstać. Marta? Nie, ona chyba ciągle chichotała. Handke? Przecież on nieustannie obmacywał tę blondynkę”.
Stroboskopy bezlitośnie wypalały oczy, łomot techno wstrząsał jego wnętrznościami, było strasznie duszno, pojawiło się nad nim zbyt wiele twarzy. Rozglądał się, próbując złapać kontakt wzrokowy z przyjacielem.
Nigdy sobie nie przypomniał, czy mu się udało.