Żona na zamówienie - ebook
Żona na zamówienie - ebook
Czy warto zacząć wszystko jeszcze raz?
Zosia wyrzuciła niewiernego męża z domu i usiłuje poukładać życie na nowo. Okazuje się, że nie to, czego najbardziej się obawiała – brak pieniędzy i niezależności – jest jej największym zmartwieniem. Czy może liczyć na wsparcie matki, obwiniającej ją za rozpad małżeństwa? Czy uda jej się odnaleźć w samotnym rodzicielstwie? Czy jest w stanie znowu zaufać mężczyźnie?
Bohaterowie znani ze świetnie przyjętej przez czytelniczki powieści Mąż na niby w na wskroś współczesnej opowieści o tym, czy w uczuciach trzeba dawać drugą szansę. Sobie i innym.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-483-8 |
Rozmiar pliku: | 856 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pola choruje przez tydzień. Amplituda gorączki w ciągu dnia jest niewielka, za to wieczorem i nad ranem kołysze całym organizmem z podwójną siłą, dobijając niemal do czterdziestu stopni. Paweł niefortunnie poinformowany o chorobie małej dzwoni z lekarskimi poradami każdego dnia, zupełnie nic nie wnosząc do procesu zdrowienia. Narzuca się z irytującymi radami w stylu: że mała musi regularnie przyjmować leki, brać probiotyk, jeśli łyka antybiotyk, że nie powinnam przesadzać z ogrzewaniem domu, bo przy okazji mogę przegrzać i tak już rozpaloną córkę. Sam unika nas jak ognia, argumentując to tym, że absolutnie nie może narazić siebie i pośrednio pacjentów na kontakt z wirusem.
Nie wiem, jak natura to sobie wykombinowała, że my, matki, nie tylko nie obawiamy się zarażenia, lecz w dodatku podczas choroby dziecka same na nią nie zapadamy, zogniskowane na samarytańskiej potrzebie niesienia ulgi i pomocy dziecku.
Krzątam się między kuchnią, domem, szkołą, korepetycjami i manewruję tą wyładowaną taczką tak, że po dwóch dniach staję się samowystarczalna i już nie wydzwaniam do nikogo z prośbą o pomoc.
Pola niemrawo wraca do zdrowia, przytłoczona ilością lekcji i zadań, które musi nadrobić do szkoły. Jestem równie przerażona i wiem, że najbliższy weekend spędzimy pochylone nad podręcznikami i zeszytami.
Tymczasem teściowa realizuje swój podstępny plan i niby od niechcenia umawia się z nami, to znaczy ze mną i Elżbietą, w kameralnej knajpce w centrum miasta. Nie mam wątpliwości, że zaraz po tym, jak zajmiemy stolik, poderwie się spanikowana, oświadczy, że o czymś zapomniała, i zostawi nas samym sobie.
Nie przepadam za Elą, która zachowuje się jak królowa Elżbieta i patrzy na wszystkich z góry. Wychowana w kulcie młodszego dziecka, Kinder niespodzianki ostatnich przedmenopauzalnych miesięcy, wyrosła na stworzenie tyleż pewne siebie i zarozumiałe, co życiowo otępiałe i pozbawione ikry. Przekonanie o własnej wyjątkowości skutecznie wycięło z jej życia znajomych, którzy nie byli w stanie spełnić jej ambitnych towarzyskich oczekiwań. Sprowadzało się to do nieustannej analizy, kto, co i gdzie powiedział, kto powinien do kogo zadzwonić i kto winien złożyć rewizytę. Przy okazji stworzyła własny dress code i protokół, w którym brakuje tylko czołobitnych ukłonów i dygania.
Z tym większą niechęcią przygotowuję się do dzisiejszego spotkania. Plan jest opracowany w najmniejszych szczegółach. Teściowie przyjeżdżają do mnie, teść zostaje z Polą, ja z teściową jedziemy moim samochodem do knajpy i, jak podejrzewam, teściowa po chwili zniknie, by wrócić taksówką do mojego domu… a ja spędzę koszmarną godzinę w koszmarnym towarzystwie.
Przez chwilę zastanawiam się, w co się ubrać. Pękająca w szwach szafa, z której kaskadami wylewają się kolorowe sukienki, zestawy bluzek i koszul, tym razem nie ma nic do zaoferowania. Nie znajdę w niej, zwłaszcza po tym, jak przybrałam pięć kilogramów, stylowego kostiumu czy małej czarnej na każdą okazję z odpowiednio brylantową metką ukrytą między szwami. Wreszcie się poddaję i dochodzę do wniosku, że nie ma najmniejszego znaczenia, co na siebie naciągnę, bo przy idealnie skrojonym i odszytym kostiumie Elżbiety z najnowszej kolekcji Prady czy innego Gabbany i tak wypadnę skromnie i pospolicie.
Porzucam odzieżowe dywagacje i decyduję się na czarne spodnie rurki z tkaniny udającej dżins i białą bluzkę z falbaną, którą dwa sezony wcześniej kupiłam w COS-ie w Starym Browarze. Nie wyglądam najszczęśliwiej, co w tej sytuacji zupełnie mnie nie dziwi. Zadaję szyku wielkimi złotymi kolczykami od Orskiej i niebotycznie wysokimi szpilkami, które w lepszych czasach przywiozłam z wypadu z Pawłem do Paryża, a które mimo wielu lat noszenia nie straciły ani na fasonie, ani na wygodzie.
Właśnie przeciągam ostatnimi długimi ruchami mascarą po rzęsach, irracjonalnie otwierając przy tym usta, gdy pod dom podjeżdża mały czarny mercedes teściowej. Nim zbiegnę na dół, żeby im otworzyć, krzyczę do córki:
– Pola, wychodzę! Przyjechali dziadkowie, chodź się przywitać!
– Zaraz…
– Nie zaraz, tylko teraz!
– No dobra, nie złość się.
– Nie złoszczę się, ale nie wypada, żeby dziadkowie czekali, chodźże wreszcie.
– Dobra, już idę.
Pola wyłania się ze swojego pokoju, dziwnie zaczerwieniona na twarzy z błyskami w oczach, co budzi mój strach, że znowu jest chora.
– Dobrze się czujesz?
– Tak, a dlaczego?
– Tak tylko pytam. Masz dziwne wypieki.
Lęk, że znowu zapadamy się w kolejną chorobę czy złe samopoczucie, zachowuję dla siebie. Uważnie przyglądam się małej, zastanawiając się, czy to nie pierwsze objawy szalejącej w mieście grypy żołądkowej.
– A będę mogła hodować mrówki?
– Że co?
– No wiesz, mrówki. Kupuje się takie specjalne formikarium i w nim trzyma się królową, a potem ona składa jajeczka…
Nie dość, że nie znałam tak egzotycznego pojęcia jak formikarium, to w dodatku nawiedza mnie wizja łażących po całym domu kolonii mrówek. Oczywiście to nie pora dyskutować na ten temat, więc z uśmiechem proponuję, że porozmawiamy o tym, jak wrócę.
– Ale się zgodzisz?
– Pogadamy, zobaczymy.
– Oj, mamo, jak tak mówisz, to już wiem, że nic z tego nie będzie.
– Nie zakładaj najgorszego. Jeśli mnie przekonasz do pomysłu i zagwarantujesz, że to dziadostwo nie rozlezie się po chałupie…
– To nie żadne dziadostwo, tylko najinteligentniejsze zwierzęta, jakie żyją na ziemi. Nie wiem, czy wiesz, że…
– Halo, wyhamuj, kochanie, pogadamy później, bo teraz nawet trudno mi się skupić na tym, co mówisz.
Córka, zadowolona, że znikam z pola widzenia i będzie mogła zająć się sobą, bez marudzenia na temat lekcji, usiłuje ponownie zaszyć się w swoim pokoju.
– Wrócę za godzinę, może półtorej.
– OK.
– Nie otwieraj nikomu. Zresztą przecież dziadek z tobą zostaje, to jakoś dacie radę.
– Jasne, nie martw się, nie będę próbowała podpalić chaty ani nigdzie nie wyjdę.
– Mam nadzieję. – Uśmiecham się pod nosem, bo wiem, że moje ułożone dziecko nawet nie wpadnie na taki pomysł. – Gdyby coś się działo, zadzwońcie do cioci Kasi, uprzedziłam, że wychodzę na chwilę.
– Mamo, spoko, dam sobie radę.
– Wiem, kochanie, ale wiesz, na wszelki wypadek warto mieć jakieś wyjście awaryjne.
– Czy ty zawsze musisz panikować?
– Najwyraźniej i musisz się do tego przyzwyczaić. Lepiej panikować zawczasu, niż potem żałować…
– Wiem, znam te twoje śpiewki.
– Pola! – wołam, udając oburzenie.
– Mamo, przecież nie mam trzech lat.
– Wiem, ale nieszczęścia i wypadki chodzą też po dorosłych.
– Idź już, bo się spóźnisz.
– Pa!
Teść wchodzi niespiesznie do domu i od razu zostaje napadnięty przez wnuczkę, która każe mu natychmiast wdrapać się na piętro. Na buzi małej wykwita zadowolenie, że wreszcie znalazła potulnego słuchacza, który dla świętego spokoju wysłucha prelekcji o hodowli, użyteczności i strategiach wszędobylskich robaków. Przez nanosekundę zastanawiam się, czy mrówki to robaki. Zaraz jednak skupiam się na tym, jaki dobrać jedwabny bądź udający jedwab szalik, i wreszcie decyduję się na wściekły róż, który ma mi dodać animuszu. Owijam go niedbale dwa razy wokół szyi i macham siedzącej w samochodzie teściowej.
Wychodzę. A zanim wyjdę, upewniam się, że wszystkie okna na parterze, zwłaszcza balkonowe, są zamknięte, że kuchenka jest wyłączona i że kabel żelazka nie dotyka jego nagrzanej stopy. Mimo wyjmowania rzeczy z pralki zaraz po skończeniu prania, równego rozwieszania na suszarce i starannego wyprasowania większość koszul domaga się odświeżenia gorącą parą tuż przed włożeniem, a ja jak zwykle rozkładam deskę do prasowania w salonie na ostatnią chwilę, a potem się stresuję, czy po moim wyjściu gorące jeszcze żelazko nie puści domu z dymem. Tym razem wszystko jest w porządku. Zamykam drzwi, przekręcam klucz, upewniam się, szarpiąc za klamkę, że zamek trzyma, i wreszcie z westchnieniem rezygnacji witam się z teściową.
– Dzień dobry.
– Cześć, kochanie.
Sprawa musi być gruba, skoro po raz pierwszy zostaję nazwana przez starszą panią „kochaniem”.
– Tak sobie pomyślałam, że może pojedziemy moim samochodem.
– A dlaczego? Boisz się ze mną jeździć?
– Nie, skąd. Tylko podejrzewam, że będzie mama usiłowała zostawić nas same…
– Może się tak zdarzyć.
– No właśnie. To może lepiej będzie, jak mama wróci sobie spokojnie taksówką. A ja jeszcze będę musiała podjechać na chwilę do szkoły, bo zapomniałam zabrać klasówki do sprawdzenia.
– Jak chcesz, w sumie jest mi to obojętne.
Ląduję za kierownicą samochodu, a teściowa, zajmując siedzenie obok, trajkocze o tym, jak bardzo nie może się pogodzić z wyborem córki, i opowiada kolejne farmazony wyczytane w internecie: a to, że ludzie o TYM kolorze skóry wydzielają bardziej śmierdzący pot, a to, że nie przywiązują się do żon i zazwyczaj chętnie zamieniają je na nowe, że pojęcie monogamii dla nich nie istnieje, i tak w kółko.
Najchętniej, korzystając z tych kilku wyrwanych chwil, zostawiłabym panią Irenę w knajpce z córką, a sama pojechałabym na plotki do Joli. Tymczasem zagryzam dolną wargę i podświadomie zaczynam się stresować. Daję sobie emocjonalnego plaskacza i tłumaczę jak terapeuta pacjentowi, że nic mi nie grozi, nikt mnie nie zrani i nie mam się czym przejmować. Mimo to czuję się bardzo niekomfortowo i nieswojo. Im więcej dyrdymałów opowiada teściowa, tym bardziej zaczynam się niepokoić i wbrew rozsądkowi zastanawiać, czy jest w nich trochę prawdy. Z Elżbietą nie potrafię rozmawiać nawet o pogodzie, a co dopiero o życiowych zakrętach, które w gorącej i nieprzewidywalnej Afryce mogą ją zaskoczyć.
Jak na złość pada, więc ulice są opustoszałe i docieramy pod starą kamienicę, w której piwnicy mieści się urocza knajpka, piętnaście minut przed czasem. Zamiast wysiąść, przyczajamy się w samochodzie. Jakoś nie mam ochoty wydać się nadgorliwa i nadprogramowo zaangażowana. Biorąc pod uwagę, że w dobrym tonie będzie spóźnić się pięć minut, mamy przed sobą jakieś dwadzieścia minut czekania.
– Wiesz, niedobrze by wypadło, gdybyśmy razem weszły do lokalu.
– W sumie chyba tak.
– Może pójdę do księgarni tu za rogiem, bo i tak miałam kupić pewną książkę, a ty sobie tu poczekasz. No, chyba że wolisz wejść do środka.
– Nie, poczekam.
– W takim razie ja znikam i widzimy się za chwilę. Tylko nie zdradź się z tym, że się wcześniej namówiłyśmy.
– Skąd, Ela by nas znienawidziła.
– Właśnie, właśnie.
Starsza pani, walcząc z małym składanym parasolem, znika, a ja się zastanawiam, czy też mogłabym gdzieś pójść. Czasu jest jednak zdecydowanie za mało, żeby wyskoczyć do pobliskiego centrum handlowego, a zbyt dużo, by wybrać się na spacer, nie narażając się na zmoknięcie i przewianie. Z braku laku sięgam po leżące między siedzeniami „Zwierciadło” i od niechcenia przeglądam kolorowe czasopismo. Jednak jestem w takim momencie życia, że nie potrafię skupić się na niczym, nawet na wywiadach z nietuzinkowymi ludźmi. Po chwili dochodzę do wniosku, że na płaszczyźnie odzieżowo-kosmetycznej nie jest w stanie nic mi zaoferować i skupiam się na dziale psychologicznym, gdzie akurat szeroko omawiany jest problem inicjacji seksualnej nastolatków. Mam wrażenie, że w tej materii nic się nie zmieniło od okresu mojego dojrzewania, i zniechęcona odkładam pismo.
Włączam radio, ale tylko rozdrażniają mnie krzykliwe reklamy i wreszcie dochodzę do wniosku, że zachowuję się jak rozchwiana emocjonalnie smarkula, która boi się konfrontacji z rzeczywistością.
Wysiadam z samochodu, rozkładam parasol i truchcikiem, uważając, by się nie przewrócić na mokrym i śliskim chodniku, przebiegam dzielącą mnie od restauracji odległość. Niemal wpadam na kelnera, który z zaplecza taszczy wielki baniak z wodą, i gwałtownie wyhamowując, łapię kilka głębszych oddechów.
Powoli wchodzę do głównego pomieszczenia i rozglądam się po wolnych stolikach, nie mogąc zdecydować się na wybór. Nie jestem pewna, czy, zważywszy na temat naszej rozmowy, lepiej usiąść bliżej pustego baru, czy w oświetlonym choinkowymi lampkami kącie, gdzie stoi osamotniony stolik z trzema krzesłami – każde z innej epoki i parafii. Wreszcie decyduję się właśnie na ten i zasiadam plecami do ściany, tak by widzieć całą salę i wejście. Zamawiam czarną herbatę z cytryną, cynamonem, miodem i konfiturą z płatków róży, uświadamiając sobie przy tym, że czas orzeźwiających letnich napoi minął nieodwracalnie. Jeszcze chwila, a w knajpach zaczną serwować grzane wino i piwo. Na myśl o zimie i wietrze robi mi się słabo. Tak bardzo nienawidzę tej pory roku, która po tegorocznej fali upałów wydaje się szczególnie nie na miejscu, na dodatek to pierwszy sezon zimowy bez Pawła w domu, co będzie się przekładać na konieczność porannego odśnieżania podjazdu.
Grzeję dłonie o gorącą szklankę i rozważam, czy powinnam wezwać kogoś do zakręcenia wody w kranach w ogrodzie, czy mogę zrobić to sama. Zupełnie nie wiem, na czym ma polegać ta operacja i czy oznacza to na przykład zakręcenie jakiegoś dodatkowego kurka w garażu. Oczywiście moje rozważania nie mają najmniejszego znaczenia, bo i tak nie wiedziałabym, gdzie owego zaworu szukać i jak on wygląda.
Nachodzą mnie też niespokojne myśli o tym, że kończy się drewno do kominka i za chwilę trzeba będzie zgrabić liście w ogrodzie, co zawsze robiliśmy we dwójkę, a teraz nie mam na to najmniejszej ochoty.
Może powinnam się przełamać i zadzwonić do Pawła, żeby zajął się tymi prozaicznymi sprawami? Niestety źle pojęty honor nie pozwala mi na taki ruch, więc z rozwiązaniem owych prozaicznymi problemów najprawdopodobniej będę musiała uporać się sama.
Nim dopiję herbatę, pojawia się pobladła teściowa. Dopiero teraz odnotowuję, że jest jak zwykle nienagannie ubrana w bladoróżowy kostium, którego odcień przyjemnie koreluje z jej ciemnymi włosami, podkreślając cerę. Nie wiem, jak ta kobieta to robi, że jej włosy, ciągle farbowane na inny kolor i poddawane działaniu takiej ilości chemii, nadal utrzymują się na głowie i na dodatek wyglądają tak zdrowo. Starsza pani rozgląda się niepewnie, podchodzi do mojego stolika i opada na krzesło.
– I co? Jest już?
– Elżbieta? Nie, nie widziałam jej jeszcze.
– To dobrze. Myślałam, że może poszła do toalety. W takim razie muszę ci powiedzieć jeszcze kilka rzeczy. Wiesz, dobrze by było, żebyś te kwestie również poruszyła w rozmowie.
– Tak? – pytam zaniepokojona.
Nim jednak dowiem się, czego owe kwestie dotyczą, do restauracji wkracza żołnierskim krokiem, wyprostowana jak struna, w zielonej, przylegającej do ciała dzianinowej sukience moja szwagierka. W mocnym makijażu i włosach spiętych na czubku głowy w kitkę wygląda na podminowaną, co nie wróży niczego dobrego.
– Dzień dobry. Więc tu jest ta narada. – Podaje mi zimną, kościstą i pozbawioną energii rękę, jednocześnie z wyrzutem spoglądając na matkę.
– Nie wiem, kochanie, o czym mówisz, z pewnością to nie żadna „narada”. Chciałam się z wami spotkać na herbatce i to wszystko.
– Jakoś wcześniej nie miałaś takiej potrzeby.
Ela przysiada lewym pośladkiem na skraju krzesła i przyjmuje taką pozycję, jakby w każdej chwili miała się zerwać i uciec. Nachodzi mnie refleksja, że to do niej niepodobne i że między paniami musi być jednak grubsze nieporozumienie, które prawdopodobnie nie sprowadza się tylko do koloru skóry potencjalnego zięcia.
– No widzisz. Człowiek się starzeje i zbiera mu się na sentymenty. Czego się napijecie, dziewczynki?
W tej atmosferze mam ochotę zamówić setę z galartem, ale z gracją się powstrzymuję i proszę o jeszcze jedną herbatę. Elżbieta najpierw się kryguje, a wreszcie za namową matki i kelnerki zamawia cappuccino. Teściowa, która nie planuje zagrzać tu dłużej miejsca, prosi o podwójne espresso, a ja z rozbawieniem się zastanawiam, pod jakim pretekstem w popłochu nas opuści.
Przez chwilę w milczeniu przyglądamy się sobie spod przymrużonych powiek, umykając przed spojrzeniem sobie prosto w oczy, i nie wiemy, jak rozpocząć tę rozmowę. Wreszcie teściowa, udając, że wcześniej się nie spotkałyśmy, pyta, co u Poli i z kim została.
– Pola ma nową fazę. Wymyśliła, że będzie hodować mrówki i teraz siedzi pewnie w internecie, sprawdzając, co jest niezbędne, żeby założyć hodowlę.
Ela wydyma usta i z dezaprobatą oświadcza:
– Ta twoja córka ma dziwne pomysły.
Aż się zapowietrzam, bo mówi to ktoś, kto w najbliższych miesiącach w przerwach między zbieraniem manioku i sorgo będzie hodował i doił kozy. Milczymy. Teściowa wierci się i kręci, a w jej głowie kłębią się zapewne początki zdań, które mogłaby wypowiedzieć, żeby rozładować przyciężką atmosferę. Najwyraźniej żadne z nich nie pasuje jednak do okoliczności. Nie mam zamiaru niczego ułatwiać, tym bardziej że sama nie czuję się szczególnie szczęśliwa w położeniu, w którym się znalazłam.
Wreszcie teściowa zagaja:
– Co robicie w najbliższą sobotę?
Nagle staję się czujna. W duchu niczym surykatka staję wyprostowana i wyciągam szyję, niepewna, do czego zmierza starsza pani.
– Umówiłam się na kolację z Ahmedem. – Ela wyzywająco spogląda na matkę, wydymając krwiście czerwone usta, najwyraźniej oczekując gromów w oczach rodzicielki.
Ta jednak tylko zaciska szczęki i ogniskuje uwagę na mnie.
– A ty? Masz jakieś plany?
Nie wiem, co we mnie wstępuje, że zamiast uprzejmie, życzliwie się uśmiechnąć, w przypływie źle pojętej szczerości wyrzucam z siebie litanię tego, co zajmie pojutrze moją uwagę.
– Muszę zgrabić liście w ogrodzie, wstawić co najmniej dwa prania, czeka mnie sprzątanie, sterta prasowania, na historię musimy zrobić drzewo genealogiczne, zupełnie nie wiem po co, skoro robiłyśmy je rok temu, zawołać kogoś, kto wie, jak zakręcić wodę w ogrodzie, no i oczywiście ugotować obiad. Potem jestem wolna, a dlaczego mama pyta?
Obie kobiety spoglądają na mnie wytrzeszczonymi oczami. Zapewne wizualizowały sobie mnie w sobotę przepełzającą z książką i lampką wina z szezlongu, którego nie posiadam, na kanapę, a z kanapy na fotel.
– Yyy, bo w przyszłym tygodniu mam imieniny i chciałam was zaprosić na wczesną kolację.
– A, czyli z listy rzeczy do zrobienia odpadłoby mi gotowanie – mówię ponuro, zupełnie nie mając ochoty na tête-à-tête z rodziną Pawła.
– Jeśli znajdziesz czas… Mam nadzieję, że do nas wpadniecie. Oczywiście nie kłopoczcie się prezentem. Mam wszystko i o niczym nie marzę.
Pewnie w myślach dodaje, że jedynym jej marzeniem jest usunięcie Ahmeda z pola widzenia jedynej, wychuchanej córki, ale ma tyle taktu, żeby nie mówić tego głośno.
Liczę w myślach do dziesięciu i głębiej oddycham. Czuję przyjemne pieczenie, gdy żebra rozsuwają się do granic możliwości. Mimo że walczę z sobą całą dostępną mi mocą, wiem, że jeszcze chwila, a niepokojąca wilgoć pojawi się pod moimi powiekami.
– Przepraszam, chyba jestem trochę sfrustrowana po niespodziewanym odejściu Pawła i to wszystko mnie przerasta. Nie chciałam być niegrzeczna. Oczywiście z przyjemnością wpadniemy na kolację. – Dostrzegam ulgę w ich oczach. I jestem z siebie bardzo dumna. Udało mi się nie rozkleić, nie rozpłakać i nie pokazać, jak bardzo jestem zagubiona i jak bardzo mam dość bycia samotną matką.
– W takim razie zapraszam na osiemnastą.
– Dziękuję, będziemy.
– A ty, Elżbieto?
– Jeśli zniesiesz obecność mojego narzeczonego.
Pani Irena tężeje, a na jej szyi wykwita nieelegancka sieć grubych, podsiniałych żył i ich pomniejszych dorzeczy.
– Porozmawiamy o tym jeszcze.
Ela najwyraźniej tylko na to czekała. Podrywa się z krzesła, niemal przewracając dopiero co przyniesione gorące cappuccino. Stoi, górując nad nami, z dłońmi wbitymi w blat stołu, miotając oczami błyskawice.
– Nie mamy o czym rozmawiać. Albo wreszcie zaakceptujesz to, że jestem z Ahmedem, albo przestaniemy się spotykać. Naucz się wreszcie szanować moje wybory.
– Ależ szanuję.
Teściowa ponownie purpurowieje, a ja zaczynam mieć coraz poważniejsze obawy, że dzisiejsze spotkanie zakończy się wylewem albo innym nieszczęściem.
– Właśnie widzę! Niby zależy ci na moim szczęściu, a gdy wreszcie znajduję je w ramionach Ahmeda, nagle nie podoba ci się ich kolor!
– Nie rób scen.
– Będę robiła to, na co mam ochotę! I nie myśl sobie, że odpuszczę.
Pobladła teściowa niespokojnie rozgląda się po sali, upewniając się, że nadal jesteśmy jedynymi gośćmi, i aksamitnym głosem zaczyna przemawiać jak do zestresowanego zwierzątka, które boi się spłoszyć.
– Kochanie, przecież nic złego nie miałam na myśli.
– Akurat.
Chciałam przez to tylko powiedzieć, że porozmawiamy o tym, czy przyjdziecie trochę wcześniej, żeby nam pomóc…
– Mamo, nie ściemniaj, nie kupuję tego!
– No dobrze, kochanie, mam z tym jeszcze trochę kłopotu, ale staram się zaakceptować twój wybór. Musisz mi wybaczyć, jeśli potrzebuję na to więcej czasu. I wcale nie chodzi o kolor skóry twojego chłopaka.
– Mam nadzieję.
I wtedy to się dzieje. Najwyraźniej wcześniej umówiony telefon wprawia w wibrację komórkę teściowej, która zaczyna z kimś, prawdopodobnie z teściem, rozmawiać półsłówkami.
– Tak?
….
– No co ty mówisz?
…
– O Boże, nic nie rób, zaraz przyjadę.
…
– Tak, tak, zaraz będę. – Rumieniec wypiera bladość i podrywa matkę Pawła z niewygodnego krzesła. – Dziewczynki, bardzo was przepraszam, ale muszę lecieć.
– Coś się stało? – Cień niepokoju kładzie się na twarzy Elżbiety.
– Tak, to znaczy nie. – Irena potyka się o rolujący się, nie najczystszy dywan, którym wyłożono podłogę. – Potem wam wyjaśnię, muszę biec.
– Mam się martwić?
– Nie, nie, Ela Nowakowska ma mały domowy problem. Nic takiego, ale sama sobie nie poradzi. – Nadmierne tłumaczenie zdradza kłamstwo, co nie przeszkadza teściowej w wypluwaniu z siebie kolejnych informacji. – Jej syn, wiecie, ten, co robi karierę, zachorował na raka. To znaczy nie do końca wiadomo, czy to nowotwór, ale wszyscy się zestresowali i trzeba jak najszybciej znaleźć kogoś, z kim można skonsultować jego stan. W dodatku Elżbieta rozpoczęła remont w domu i jest uziemiona przez obecność elektryków. A biorąc pod uwagę fakt, że nie mogła ich znaleźć i czekała na nich tyle miesięcy, nie sposób tak po prostu ich odwołać. Wiecie, jak to bywa z naprawami, najtrudniej o fachowca. Nawet jak człowiek ma pieniądze, to nie ma ich komu przekazać w zamian za drobną usługę. Znalezienie złotej rączki graniczy z cudem. – W czasie monologu teściowej udało się machnięciem ręki przywołać kelnera, mimo naszych protestów uregulować rachunek, przypudrować nos, by po szybkich i nerwowych pa, pa, pa… zniknąć.
Spoglądamy z Elżbietą na siebie niepewnie. Ona sprawia wrażenie wkurzonej, ja zaniepokojonej jej wkurzeniem.
– Nieźle to zaaranżowała. – Ela upija długi łyk cappuccino, które po dodaniu trzech łyżeczek cukru musi zbliżać się do ulepku, którego nie byłabym w stanie przełknąć. Spogląda na mnie spod ciężkich od tuszu, czarnych, długich rzęs, a ja czuję się coraz bardziej przyparta do muru i wmanewrowana.
– Myślisz? – Postanawiam przynajmniej jeszcze przez chwilę grać głupią.
– Oczywiście. Przecież nigdy nie zapraszała nas na pogaduchy.
– Może masz rację, choć nie wydaje mi się, żeby…
– Daruj sobie te kurtuazyjne pierdoły. Pewnie poprosiła cię, żebyś wybiła mi z głowy niechcianego zięcia.
Nie chcę mieć w niej jeszcze większego wroga i nie widzę powodu, dla którego nie powinnam odważyć się na szczerość. Wychodząc z założenia, że i tak nie mam nic do stracenia i że ten, kto wkłada palec w drzwi, zazwyczaj musi potem biec do chirurga, postanawiam powiedzieć prawdę:
– W sumie masz trochę racji.
– Co za przypał.
– Poczekaj, nie nakręcaj się.
– Jak mam wyluzować, skoro moja matka napuszcza na mnie nawet ciebie?
To „nawet” wbija się we mnie jak ostra igła i powoduje, że już nie mam zamiaru być miła ani szczególnie empatyczna. W rzeczywistości nic mnie nie obchodzą jej życiowe plany, to, gdzie i z kim spędzi najbliższe lata, nie mam duszy samarytanki, nie chcę zbawiać niezbawialnego świata i angażować się w nie moje wojny.
– Wypraszam sobie, nikt mnie nie napuszcza. Faktem jest, że miałyśmy podczas spotkania poruszyć temat Ahmeda, ale prawda jest taka, że mało mnie obchodzi, w jakiej lepiance będziesz mieszkać i z kim. Mam dość własnych problemów z twoim równie wyluzowanym i egoistycznym bratem. Myślisz, że nie mam co robić?
– To po co tu przyszłaś?
Teraz niemal na siebie wrzeszczymy.
– Bo prosiła mnie o to twoja matka.
– A ty tak nagle jej słuchasz?
– Nie, zwyczajnie zrobiło mi się jej żal!
– O, jaka dobrodziejka.
– Wyobraziłam sobie, że chodzi o Polę, i doskonale rozumiem jej strach o ciebie.
– Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy.
– Nie mam zamiaru.
– To świetnie.
Dyszymy jak dwa koguty po stoczonej walce, które toczą krew z poranionych łbów, a wszędzie ścielą się pióra. Być może potrzeba nabrania powietrza w płuca, a może zainteresowanie, jakie wzbudziłyśmy u personelu, który nagle zajął się pilnym sprzątaniem pobliskiego baru, na chwilę nas uspokajają. Spoglądamy na siebie jak bokserzy przed walką i to ja, o dziwo, mam odwagę odezwać się pierwsza:
– Ela, nigdy nie miałyśmy ze sobą kontaktu i jestem ostatnią osobą, która chciałaby cię pouczać czy oceniać. Sorry, niepotrzebnie uległam Irenie.
– No, niepotrzebnie.
– Pójdę już. – Sięgam po wiszącą na oparciu krzesła torebkę. Wokół panuje cisza, którą niespodziewanie przerywa kwilenie. W pierwszej chwili nie wiem, co się dzieje, a później dociera do mnie, że to Elżbieta walczy ze łzami, które wzbierają w niedający się powstrzymać potok. – Ela, nie płacz. – Jestem spanikowana. Nie wiem, co mam robić. Boję się jej dotknąć, bo między nami przez wszystkie te lata wyrosła jakaś niewidzialna, gruba ściana. W dodatku w torebce nie mam nawet chusteczek higienicznych, by ją poratować. Nie zastanawiając się, choć to wbrew etykiecie, wyciągam z serwetnika garść sztywnych, przezroczystych jak bibułka serwetek i wtykam w dłoń Eli.
Przyjmuje je z wdzięcznością i przez dłuższą chwilę towarzyszy nam seria naprzemiennych smarknięć i lamentów.
– Mam tego serdecznie dosyć! Najpierw trajkotanie wszystkich, że nie mam faceta, że mój zegar biologiczny tyka, że powinnam już mieć dziecko i dlaczego nie myślę o ciąży, że jakby co, mogę sobie zrobić in vitro, że czasu nie cofnę, że praca i kariera to nie wszystko, a jak się wreszcie zakochałam, to okazuje się, że ściągnęłam na rodzinę wstyd, że jestem nieodpowiedzialna i niepoważna.
– Nikt tak nie myśli.
– Jak to nie? A te wszystkie przyjaciółeczki matki? Mają TAKIE cudowne dzieci, które rodzą TAKIE cudowne nowe dzieci, prowadząc jednocześnie TAKIE poukładane prowincjonalne życie w tych swoich domkach na obrzeżach miasta. I tylko nikt nie wspomina o tym, jak się zdradzają, kłócą, rozwodzą i czasami nawet schodzą ponownie, bo oczywiście to wstyd ostatecznie się rozstać, jak leją dzieciaki, bo słabo się uczą w tych odrealnionych prywatnych szkołach.
– Ela, daj spokój. Po prostu mama się o ciebie martwi.
– Niby o co? O to, że mogę żyć inaczej, niż ona sobie założyła, o nie, przepraszam, wymarzyła?
– Chyba nie do końca o to chodzi.
– To o co?
– Że Ahmed różni się od nas kulturowo, że ma tak daleko rodzinę i korzenie, że to może się stać powodem twojego cierpienia.
– Bo nie będzie mnie lał, tak jak Nowakowski prał po pijaku panią Elżbietę?
– O czym ty mówisz? – Jestem w szoku i nie potrafię tego ukryć.
– O wielu rzeczach nie wiesz. Ci wszyscy idealni przyjaciele rodziców, którzy tworzą tak zacne grono… – długie, przeciągłe smarknięcie najwyraźniej sprawia, że jej myśli się rwą, a skonsternowana Ela spogląda na mnie wyczekująco – …o czym mówiłam?
– Chyba o tym, że nie do końca znam sekrety znajomych twoich rodziców.
– A, no właśnie.
– Ela, skup się na sobie i nie słuchaj gadania innych.
– Jak mam to zrobić, skoro wiecznie słyszę: on jest czarny, jak ty sobie wyobrażasz życie w Afryce, Afryka jest tak daleko, nie będziesz mogła ot, tak po prostu wsiąść w taksówkę i wrócić. Jakby każdy już założył, że będę chciała wracać!
– Wiesz, niewiele osób miałoby odwagę na taki krok.
– I co z tego?! Wiem, że dam radę i tylko to powinno się liczyć.
– Jasne, tylko to nie umniejsza stresu twoich rodziców.
– Dla nich niewyobrażalne jest to, że sypiam z kolorowym, że mogę mieć kolorowe dzieci i że mogę się wyprowadzić tak daleko.
– A ty byś się nie bała, gdyby twoja córka niespodziewanie oświadczyła, że zakochała się w Eskimosie i ma zamiar zamieszkać w igloo?
– To zupełnie coś innego.
– A moim zdaniem to zupełnie to samo, tylko w moim przykładzie panują zima i mróz, a w twoich planach pali słońce.
Ela przez chwilę mi się przygląda, zupełnie jakby niespodziewanie doszła do wniosku, że Ziemia jednak jest płaska, a nie okrągła, jak wmawiano jej przez lata edukacji.
– Chyba nigdy tak o tym nie pomyślałam.
– Widzisz? – Przepełnia mnie zadowolenie, że potrafiłam znaleźć tak trafne porównanie, i przez chwilę pozwalam sobie na migotliwą refleksję, że jednak jestem bardzo mądrą kobietą. Oczywiście nim iskra intelektu rozbłyśnie jasnym światłem, uświadamiam sobie, że w zasadzie nie mam więcej nic mądrego do powiedzenia. Dlatego pytam: – Jesteś pewna swojej decyzji?
Czar pryska i Elżbieta patrzy na mnie z wyrzutem.
– Też chcesz mi prawić kazania?
– Oszalałaś? Twój cyrk, twoje małpy. Pytam, czy jesteś pewna, że chcesz na stałe przeprowadzić się do Kenii. Ja bym miała cykora.
– Będę tam, gdzie Ahmed.
– Ela, nie podważam twojej decyzji. Pytam, czy się tak po ludzku nie boisz. Pewnie będziesz jedyną białą w okolicy, oni mają swoje zasady i religię, która nie do końca idzie w parze z naszą tradycją.
– Myślisz, że się nad tym nie zastanawiałam? Oczywiście, że mam cykora, tym bardziej że nie będziemy mieszkać w mieście, tylko na zabitej dechami wsi.
– Właśnie o tym mówię.
– A mam jakieś inne wyjście? Skoro się kochamy i chcemy być razem, to raczej nie mam wyboru.
– A nie myśleliście o zamieszkaniu w Polsce?
– Pewnie słyszałaś, że Ahmed jest lekarzem i zaciągnął w stosunku do rodziny i przyjaciół, którzy pomogli mu sfinansować wyjazd na studia, dług wdzięczności. Wszyscy tam na niego czekają, chyba rozumiesz?
– A nie można po prostu oddać im kasy?
– Proponowałam takie rozwiązanie, ale Ahi nie chce o tym słyszeć. Honor to dla niego rzecz święta.
– Kurde, mimo wszystko nie wiem, czy miałabym tyle odwagi. Nie boisz się zamiany garsonek i sukienek na szarawary czy co tam się nosi?
– Pewnie myślisz też, że mam zamiar mieszkać w szałasie?
– Sorry, może trochę mnie poniosło, ale nie mogę sobie wyobrazić zamiany twojego wygodnego życia na egzystencję nieprzewidywalną i pozbawioną elementarnych wygód. Jesteś pewna, że on nie ma tam na miejscu kilku żon?
– Jeśli się nie mylę, to do niedawna sama byłaś pewna, że Paweł nie bzyka się na boku.
– Masz rację. Tylko jeśli on zabierze ci paszport, to w dziczy niewiele sama zdziałasz.
– Ahmed taki nie jest. W duchu jest Europejczykiem.
– Wiesz, to się tak wydaje, a potem różne szydła wychodzą z worka.
Elżbieta dopija zimne cappuccino i zamawia sok pomarańczowy, co może świadczyć o tym, że nie ma zamiaru kończyć rozmowy. W sumie po raz pierwszy, od kiedy się poznałyśmy lata temu, jej obecność mi nie ciąży. Nie żebyśmy od razu plotły sobie warkocze, ale z pewnością nie obrzucamy się seriami oceniających spojrzeń.
– Dobra, powiem ci, ale to nie może wypłynąć podczas rozmowy z rodzicami.
– Wiesz, że nie mam powodu powtarzać im twoich sekretów.
– Jestem w ciąży.
– Co? – Usiłuję zachować spokój, ale nie potrafię się opanować i gałki oczne niemal wyskakują mi z oczodołów. Sądziłam, że co jak co, ale przedślubna ciąża u tej konserwatywnej kobiety nie wchodzi w rachubę. Oczywiście cisną mi się na usta idiotyczne pytania, jak to się stało, czy to planowali, czy się nie zabezpieczali, ale słabowitą resztką woli udaje mi się ściągnąć wodze ciekawości i zmilczeć.
– Niezły przypał.
Nie sądziłam, że poukładana Elżbieta zna takie słowo, a tymczasem użyła go już po raz drugi, i zastanawiam się, co powiedzieć. Jedyne, na co wpadam, to pytanie, który to miesiąc.
– Piętnasty tydzień, ciąża mnoga, niezagrożona.
– Jak to mnoga? – Jeszcze przed chwilą sądziłam, że nic nie będzie w stanie wyprowadzić mnie bardziej z równowagi, a tu coś takiego!
– Na szczęście tylko bliźniaki, ale i tak jestem w szoku. To ostatnie, co planowałam w życiu. Nigdy nie myślałam o zakładaniu rodziny, z dziećmi, psami i świnkami morskimi, w ogóle nie znoszę dzieciaków.
– Jest szansa, że swoje polubisz.
– Liczę tylko na to, bo w przeciwnym razie zwariuję.
– Może jednak powinnaś powiedzieć rodzicom?
– Żeby dostali szału?
– Właściwie nie wiem, co mam ci doradzić.
– Nie proszę cię o rady.
– Tak, jasne, źle się wyraziłam. To oczywiście twoje życie i twoje decyzje.
– Mam tylko nadzieję, że wszyscy to uszanujecie.
– Ela, przecież wiesz, że nic mi do tego. Rób, co chcesz, gdzie chcesz i jak chcesz. Gdybyś jednak czegoś potrzebowała, wal śmiało.
– Dzięki, ale raczej się obejdzie.
Choć nie mówię tego głośno, też mam taką nadzieję. Nie wyobrażam sobie wysyłania paczek żywnościowych do Kenii ani zostawiania odzieży po Poli, która w ocenie Elki nigdy nie jest dość ładnie i stylowo ubrana. Dzieciaki będą dzieliły lata świetlne, ale przez ten czas moda zatoczy pewnie ze trzy kręgi, więc może jednak wpasujemy się we wspólne gusta.
Siedzimy jeszcze przez chwilę, wymieniając pomniejsze uwagi, które przez optymistę mogłyby zostać uznane nawet za uprzejmości, i wreszcie rozchodzimy się każda w swoją stronę. Ona pewnie wraca do stęsknionego Ahmeda, ja natomiast wpadnę w sidła równie stęsknionych nowinek teściów.
Wychodzę przed knajpkę i wpadam w pajęczynę drobnego deszczyku, który niespiesznie siąpi z nieba, oklejając sobą wszystko. Po chwili mam wilgotne włosy, krople rozmazane na okularach i nieprzyjemnie nasiąknięty sweter. Jesień pokazuje rogi i szarpie gwałtownymi podmuchami wiatru gałęzie drzew, strącając pożółkłe liście. Robi się nieprzyjemnie, coraz ciemniej i coraz bardziej ponuro. Postanawiam, że zaraz po powrocie wyciągnę ze strychu pudła z kozakami i zimowe kurtki. Mam złudną nadzieję, że Pola nie wyrosła z zeszłorocznych butów, które były kupione trochę na wyrost. Bynajmniej nie z powodu poznańskiej oszczędności, tylko dlatego, że była to ostatnia w całym mieście para szarych EMU, o których mała, podobnie jak pół jej szkoły, marzyła. Zaszantażowani, że albo te botki, albo innych nosić nie będzie, zdecydowaliśmy się na zakup nieco większego rozmiaru. Szczęśliwej Poli nie przeszkadzało to w człapaniu do szkoły, skoro czuła się modna i na czasie.
Droga do domu mija zbyt szybko i zaraz nadziewam się na serię pytań teściowej, która musiała na mnie czekać w kuchennym oknie, bo gdy tylko zaparkowałam na podjeździe, drzwi się otworzyły i stanęła w nich pani Irena.
– I co? Dogadałyście się? Powiedziałaś jej wszystko? A pamiętałaś, żeby dodać mimochodem, że tam panują inne choroby niż u nas?
– Tak, wszystko powiedziałam.
– I co?
– Nic.
– To znaczy?
Mijam teściową w drzwiach, zsuwam mokre buty na wycieraczkę i wchodzę do kuchni. Głośny rechot dobiegający z góry świadczy o tym, że teść siedzi z wnuczką w jej pokoju i oglądają coś zabawnego na YouTubie.
– Napije się mama herbaty?
– Dziecko, w takiej chwili nie mam ochoty na nic, ale skoro musisz sobie zaparzyć, to się nie krępuj. Pod warunkiem że będziesz w tym czasie ze mną rozmawiać.
I tak opowiadam, a raczej konfabuluję rozmowę z Elżbietą, skupiając się na jej pozytywnych aspektach i dając do zrozumienia, że dobrze nam się gadało. Jednocześnie do koszyczka niebieskiego żeliwnego dzbanuszka wrzucam liście czarnej herbaty i zalewam je wrzątkiem. Do naparu dodaję laskę cynamonu, plaster jabłka, łyżeczkę konfitury z czarnej porzeczki, łyżeczkę miodu i kilka kropli cytryny. W zasadzie sezon zimowy mogę uznać za otwarty. Niestety równie ponura atmosfera panuje wokół wyborów ukochanej, wychuchanej córeczki pani Ireny.
– Myślę, że Ela podjęła nieodwołalną decyzję.
– Boże, właśnie tego się obawiałam. Jak ona sobie wyobraża życie w tej dziczy?
– Nie wiem, ale sprawia wrażenie zdeterminowanej i obawiam się, że im bardziej będziemy na nią naciskać, tym bardziej umocni się w swoim postanowieniu. – Przełykam ślinę, pomijając informację o tym, że niebawem ponownie zostaną dziadkami.
– Może masz rację, ale ja nie mogę sobie tego wszystkiego wyobrazić! I co ja ludziom powiem? Że moja wykształcona córka dała się wymienić na stado kóz?
– Ja bym nie demonizowała tej sytuacji. Ahmed jest lekarzem, więc nie jakimś prymitywnym…
– I co z tego?! Jakie to ma znaczenie?! – Irena opada na krzesło i teatralnym gestem chowa twarz w dłoniach. – W ich tradycji nikt nie liczy się ze zdaniem kobiety, jej uczuciami, o marzeniach nie wspominając.
– Ale on jednak kilka lat spędził w Polsce, więc możemy założyć, że przesiąknął naszą filozofią życiową i…
– Chyba sama w to nie wierzysz. Zresztą nie wiem, na co liczyłam, prosząc cię o wsparcie. Jeśli ona nie chce się wsłuchać w życiowe doświadczenie matki, to nic nie zmieni jej decyzji. Jestem załamana. Za jakie grzechy? Co ja takiego zrobiłam, że Bóg mnie tak karze?
Choć mogłabym wymienić kilka większych i pomniejszych przewin, wśród których wcześniejszy brak akceptacji mojej skromnej osoby jest zaledwie niewielkim grzeszkiem, nie mam ochoty przemawiać głosem Wielkiego Brata i objaśniać rzeczywistości. Przecież nie trzeba wiele, by znaleźć się w mniej czy bardziej niefortunnej sytuacji, o której ludzie mogliby gadać i plotkować latami.
Jestem wykończona. Teściowa biadoli jeszcze przez dobrą godzinę, snując wizje coraz to nowych nieszczęść, nie mając świadomości, że jej wnuki będą się wychowywać w afrykańskim buszu, a mnie w miarę upływu czasu, choć wcale tego nie planowałam, robi się jej żal. Wreszcie tuż przed dwudziestą drugą trzydzieści wychodzą. Teść zadowolony z życia, teściowa ze złamanym życiem. A ja zostaję sama z ich strachem, swoją niepewnością, tajemnicą Elżbiety i świadomością, że rano będę musiała zerwać się o szóstej czterdzieści pięć, żeby zawieźć dziecko do szkoły.4
Wracam do domu, po drodze zgarniając Polę ze szkoły, i przypominam sobie o zaproszeniu na sobotnią kolację. Oczywiście wizyta u teściów, mimo zarzekania się teściowej, że niczego nie potrzebuje, obliguje mnie do kupna kwiatów i jakiegoś niezobowiązującego prezentu. Zupełnie nie mam pomysłu, co mogłoby ją ucieszyć, i obawiam się, że jak zwykle skończę między regałami w księgarni, wybierając jakiś opasły kolorowy album, bo przecież nie wiem, co czyta czy miałaby ochotę przeczytać. Powieść obyczajową? Biografię? Poradnik? Ponoć, jak mawiała babcia, człowiek w pewnym wieku sięga tylko po Iwaszkiewicza i biografie, tylko czy mama Pawła jest już na tym etapie życia? Nie mam pojęcia.
Porzucam rozważania, co kupić teściowej na nadchodzący jubileusz, i skupiam się na przyziemnym odrabianiu lekcji, gotowaniu obiadu i odbieraniu kolejnych telefonów od rodziców dziewczynek z klasy Poli.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.