Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żona na zamówienie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Żona na zamówienie - ebook

Czy warto zacząć wszystko jeszcze raz?

Zosia wyrzuciła niewiernego męża z domu i usiłuje poukładać życie na nowo. Okazuje się, że nie to, czego najbardziej się obawiała – brak pieniędzy i niezależności – jest jej największym zmartwieniem. Czy może liczyć na wsparcie matki, obwiniającej ją za rozpad małżeństwa? Czy uda jej się odnaleźć w samotnym rodzicielstwie? Czy jest w stanie znowu zaufać mężczyźnie?

Bohaterowie znani ze świetnie przyjętej przez czytelniczki powieści Mąż na niby w na wskroś współczesnej opowieści o tym, czy w uczuciach trzeba dawać drugą szansę. Sobie i innym.

 

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-483-8
Rozmiar pliku: 856 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2

Pola cho­ru­je przez ty­dzień. Am­pli­tu­da go­rącz­ki w cią­gu dnia jest nie­wiel­ka, za to wie­czo­rem i nad ra­nem ko­ły­sze ca­łym or­ga­ni­zmem z po­dwój­ną siłą, do­bi­ja­jąc nie­mal do czter­dzie­stu stop­ni. Pa­weł nie­for­tun­nie po­in­for­mo­wa­ny o cho­ro­bie ma­łej dzwo­ni z le­kar­ski­mi po­ra­da­mi każ­de­go dnia, zu­peł­nie nic nie wno­sząc do pro­ce­su zdro­wie­nia. Na­rzu­ca się z iry­tu­ją­cy­mi ra­da­mi w sty­lu: że mała musi re­gu­lar­nie przyj­mo­wać leki, brać pro­bio­tyk, je­śli łyka an­ty­bio­tyk, że nie po­win­nam prze­sa­dzać z ogrze­wa­niem domu, bo przy oka­zji mogę prze­grzać i tak już roz­pa­lo­ną cór­kę. Sam uni­ka nas jak ognia, ar­gu­men­tu­jąc to tym, że ab­so­lut­nie nie może na­ra­zić sie­bie i po­śred­nio pa­cjen­tów na kon­takt z wi­ru­sem.

Nie wiem, jak na­tu­ra to so­bie wy­kom­bi­no­wa­ła, że my, mat­ki, nie tyl­ko nie oba­wia­my się za­ra­że­nia, lecz w do­dat­ku pod­czas cho­ro­by dziec­ka same na nią nie za­pa­da­my, zo­gni­sko­wa­ne na sa­ma­ry­tań­skiej po­trze­bie nie­sie­nia ulgi i po­mo­cy dziec­ku.

Krzą­tam się mię­dzy kuch­nią, do­mem, szko­łą, ko­re­pe­ty­cja­mi i ma­new­ru­ję tą wy­ła­do­wa­ną tacz­ką tak, że po dwóch dniach sta­ję się sa­mo­wy­star­czal­na i już nie wy­dzwa­niam do ni­ko­go z proś­bą o po­moc.

Pola nie­mra­wo wra­ca do zdro­wia, przy­tło­czo­na ilo­ścią lek­cji i za­dań, któ­re musi nad­ro­bić do szko­ły. Je­stem rów­nie prze­ra­żo­na i wiem, że naj­bliż­szy week­end spę­dzi­my po­chy­lo­ne nad pod­ręcz­ni­ka­mi i ze­szy­ta­mi.

Tym­cza­sem te­ścio­wa re­ali­zu­je swój pod­stęp­ny plan i niby od nie­chce­nia uma­wia się z nami, to zna­czy ze mną i Elż­bie­tą, w ka­me­ral­nej knajp­ce w cen­trum mia­sta. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że za­raz po tym, jak zaj­mie­my sto­lik, po­de­rwie się spa­ni­ko­wa­na, oświad­czy, że o czymś za­po­mnia­ła, i zo­sta­wi nas sa­mym so­bie.

Nie prze­pa­dam za Elą, któ­ra za­cho­wu­je się jak kró­lo­wa Elż­bie­ta i pa­trzy na wszyst­kich z góry. Wy­cho­wa­na w kul­cie młod­sze­go dziec­ka, Kin­der nie­spo­dzian­ki ostat­nich przed­me­no­pau­zal­nych mie­się­cy, wy­ro­sła na stwo­rze­nie ty­leż pew­ne sie­bie i za­ro­zu­mia­łe, co ży­cio­wo otę­pia­łe i po­zba­wio­ne ikry. Prze­ko­na­nie o wła­snej wy­jąt­ko­wo­ści sku­tecz­nie wy­cię­ło z jej ży­cia zna­jo­mych, któ­rzy nie byli w sta­nie speł­nić jej am­bit­nych to­wa­rzy­skich ocze­ki­wań. Spro­wa­dza­ło się to do nie­ustan­nej ana­li­zy, kto, co i gdzie po­wie­dział, kto po­wi­nien do kogo za­dzwo­nić i kto wi­nien zło­żyć re­wi­zy­tę. Przy oka­zji stwo­rzy­ła wła­sny dress code i pro­to­kół, w któ­rym bra­ku­je tyl­ko czo­ło­bit­nych ukło­nów i dy­ga­nia.

Z tym więk­szą nie­chę­cią przy­go­to­wu­ję się do dzi­siej­sze­go spo­tka­nia. Plan jest opra­co­wa­ny w naj­mniej­szych szcze­gó­łach. Te­ścio­wie przy­jeż­dża­ją do mnie, teść zo­sta­je z Polą, ja z te­ścio­wą je­dzie­my moim sa­mo­cho­dem do knaj­py i, jak po­dej­rze­wam, te­ścio­wa po chwi­li znik­nie, by wró­cić tak­sów­ką do mo­je­go domu… a ja spę­dzę kosz­mar­ną go­dzi­nę w kosz­mar­nym to­wa­rzy­stwie.

Przez chwi­lę za­sta­na­wiam się, w co się ubrać. Pę­ka­ją­ca w szwach sza­fa, z któ­rej ka­ska­da­mi wy­le­wa­ją się ko­lo­ro­we su­kien­ki, ze­sta­wy blu­zek i ko­szul, tym ra­zem nie ma nic do za­ofe­ro­wa­nia. Nie znaj­dę w niej, zwłasz­cza po tym, jak przy­bra­łam pięć ki­lo­gra­mów, sty­lo­we­go ko­stiu­mu czy ma­łej czar­nej na każ­dą oka­zję z od­po­wied­nio bry­lan­to­wą met­ką ukry­tą mię­dzy szwa­mi. Wresz­cie się pod­da­ję i do­cho­dzę do wnio­sku, że nie ma naj­mniej­sze­go zna­cze­nia, co na sie­bie na­cią­gnę, bo przy ide­al­nie skro­jo­nym i od­szy­tym ko­stiu­mie Elż­bie­ty z naj­now­szej ko­lek­cji Pra­dy czy in­ne­go Gab­ba­ny i tak wy­pad­nę skrom­nie i po­spo­li­cie.

Po­rzu­cam odzie­żo­we dy­wa­ga­cje i de­cy­du­ję się na czar­ne spodnie rur­ki z tka­ni­ny uda­ją­cej dżins i bia­łą bluz­kę z fal­ba­ną, któ­rą dwa se­zo­ny wcze­śniej ku­pi­łam w COS-ie w Sta­rym Bro­wa­rze. Nie wy­glą­dam naj­szczę­śli­wiej, co w tej sy­tu­acji zu­peł­nie mnie nie dzi­wi. Za­da­ję szy­ku wiel­ki­mi zło­ty­mi kol­czy­ka­mi od Or­skiej i nie­bo­tycz­nie wy­so­ki­mi szpil­ka­mi, któ­re w lep­szych cza­sach przy­wio­złam z wy­pa­du z Paw­łem do Pa­ry­ża, a któ­re mimo wie­lu lat no­sze­nia nie stra­ci­ły ani na fa­so­nie, ani na wy­go­dzie.

Wła­śnie prze­cią­gam ostat­ni­mi dłu­gi­mi ru­cha­mi mas­carą po rzę­sach, ir­ra­cjo­nal­nie otwie­ra­jąc przy tym usta, gdy pod dom pod­jeż­dża mały czar­ny mer­ce­des te­ścio­wej. Nim zbie­gnę na dół, żeby im otwo­rzyć, krzy­czę do cór­ki:

– Pola, wy­cho­dzę! Przy­je­cha­li dziad­ko­wie, chodź się przy­wi­tać!

– Za­raz…

– Nie za­raz, tyl­ko te­raz!

– No do­bra, nie złość się.

– Nie złosz­czę się, ale nie wy­pa­da, żeby dziad­ko­wie cze­ka­li, chodź­że wresz­cie.

– Do­bra, już idę.

Pola wy­ła­nia się ze swo­je­go po­ko­ju, dziw­nie za­czer­wie­nio­na na twa­rzy z bły­ska­mi w oczach, co bu­dzi mój strach, że zno­wu jest cho­ra.

– Do­brze się czu­jesz?

– Tak, a dla­cze­go?

– Tak tyl­ko py­tam. Masz dziw­ne wy­pie­ki.

Lęk, że zno­wu za­pa­da­my się w ko­lej­ną cho­ro­bę czy złe sa­mo­po­czu­cie, za­cho­wu­ję dla sie­bie. Uważ­nie przy­glą­dam się ma­łej, za­sta­na­wia­jąc się, czy to nie pierw­sze ob­ja­wy sza­le­ją­cej w mie­ście gry­py żo­łąd­ko­wej.

– A będę mo­gła ho­do­wać mrów­ki?

– Że co?

– No wiesz, mrów­ki. Ku­pu­je się ta­kie spe­cjal­ne for­mi­ka­rium i w nim trzy­ma się kró­lo­wą, a po­tem ona skła­da ja­jecz­ka…

Nie dość, że nie zna­łam tak eg­zo­tycz­ne­go po­ję­cia jak for­mi­ka­rium, to w do­dat­ku na­wie­dza mnie wi­zja ła­żą­cych po ca­łym domu ko­lo­nii mró­wek. Oczy­wi­ście to nie pora dys­ku­to­wać na ten te­mat, więc z uśmie­chem pro­po­nu­ję, że po­roz­ma­wia­my o tym, jak wró­cę.

– Ale się zgo­dzisz?

– Po­ga­da­my, zo­ba­czy­my.

– Oj, mamo, jak tak mó­wisz, to już wiem, że nic z tego nie bę­dzie.

– Nie za­kła­daj naj­gor­sze­go. Je­śli mnie prze­ko­nasz do po­my­słu i za­gwa­ran­tu­jesz, że to dzia­do­stwo nie roz­le­zie się po cha­łu­pie…

– To nie żad­ne dzia­do­stwo, tyl­ko naj­in­te­li­gent­niej­sze zwie­rzę­ta, ja­kie żyją na zie­mi. Nie wiem, czy wiesz, że…

– Halo, wy­ha­muj, ko­cha­nie, po­ga­da­my póź­niej, bo te­raz na­wet trud­no mi się sku­pić na tym, co mó­wisz.

Cór­ka, za­do­wo­lo­na, że zni­kam z pola wi­dze­nia i bę­dzie mo­gła za­jąć się sobą, bez ma­ru­dze­nia na te­mat lek­cji, usi­łu­je po­now­nie za­szyć się w swo­im po­ko­ju.

– Wró­cę za go­dzi­nę, może pół­to­rej.

– OK.

– Nie otwie­raj ni­ko­mu. Zresz­tą prze­cież dzia­dek z tobą zo­sta­je, to ja­koś da­cie radę.

– Ja­sne, nie martw się, nie będę pró­bo­wa­ła pod­pa­lić cha­ty ani ni­g­dzie nie wyj­dę.

– Mam na­dzie­ję. – Uśmie­cham się pod no­sem, bo wiem, że moje uło­żo­ne dziec­ko na­wet nie wpad­nie na taki po­mysł. – Gdy­by coś się dzia­ło, za­dzwoń­cie do cio­ci Kasi, uprze­dzi­łam, że wy­cho­dzę na chwi­lę.

– Mamo, spo­ko, dam so­bie radę.

– Wiem, ko­cha­nie, ale wiesz, na wszel­ki wy­pa­dek war­to mieć ja­kieś wyj­ście awa­ryj­ne.

– Czy ty za­wsze mu­sisz pa­ni­ko­wać?

– Naj­wy­raź­niej i mu­sisz się do tego przy­zwy­cza­ić. Le­piej pa­ni­ko­wać za­wcza­su, niż po­tem ża­ło­wać…

– Wiem, znam te two­je śpiew­ki.

– Pola! – wo­łam, uda­jąc obu­rze­nie.

– Mamo, prze­cież nie mam trzech lat.

– Wiem, ale nie­szczę­ścia i wy­pad­ki cho­dzą też po do­ro­słych.

– Idź już, bo się spóź­nisz.

– Pa!

Teść wcho­dzi nie­spiesz­nie do domu i od razu zo­sta­je na­pad­nię­ty przez wnucz­kę, któ­ra każe mu na­tych­miast wdra­pać się na pię­tro. Na buzi ma­łej wy­kwi­ta za­do­wo­le­nie, że wresz­cie zna­la­zła po­tul­ne­go słu­cha­cza, któ­ry dla świę­te­go spo­ko­ju wy­słu­cha pre­lek­cji o ho­dow­li, uży­tecz­no­ści i stra­te­giach wszę­do­byl­skich ro­ba­ków. Przez na­no­se­kun­dę za­sta­na­wiam się, czy mrów­ki to ro­ba­ki. Za­raz jed­nak sku­piam się na tym, jaki do­brać je­dwab­ny bądź uda­ją­cy je­dwab sza­lik, i wresz­cie de­cy­du­ję się na wście­kły róż, któ­ry ma mi do­dać ani­mu­szu. Owi­jam go nie­dba­le dwa razy wo­kół szyi i ma­cham sie­dzą­cej w sa­mo­cho­dzie te­ścio­wej.

Wy­cho­dzę. A za­nim wyj­dę, upew­niam się, że wszyst­kie okna na par­te­rze, zwłasz­cza bal­ko­no­we, są za­mknię­te, że ku­chen­ka jest wy­łą­czo­na i że ka­bel że­laz­ka nie do­ty­ka jego na­grza­nej sto­py. Mimo wyj­mo­wa­nia rze­czy z pral­ki za­raz po skoń­cze­niu pra­nia, rów­ne­go roz­wie­sza­nia na su­szar­ce i sta­ran­ne­go wy­pra­so­wa­nia więk­szość ko­szul do­ma­ga się od­świe­że­nia go­rą­cą parą tuż przed wło­że­niem, a ja jak zwy­kle roz­kła­dam de­skę do pra­so­wa­nia w sa­lo­nie na ostat­nią chwi­lę, a po­tem się stre­su­ję, czy po moim wyj­ściu go­rą­ce jesz­cze że­laz­ko nie pu­ści domu z dy­mem. Tym ra­zem wszyst­ko jest w po­rząd­ku. Za­my­kam drzwi, prze­krę­cam klucz, upew­niam się, szar­piąc za klam­kę, że za­mek trzy­ma, i wresz­cie z wes­tchnie­niem re­zy­gna­cji wi­tam się z te­ścio­wą.

– Dzień do­bry.

– Cześć, ko­cha­nie.

Spra­wa musi być gru­ba, sko­ro po raz pierw­szy zo­sta­ję na­zwa­na przez star­szą pa­nią „ko­cha­niem”.

– Tak so­bie po­my­śla­łam, że może po­je­dzie­my moim sa­mo­cho­dem.

– A dla­cze­go? Bo­isz się ze mną jeź­dzić?

– Nie, skąd. Tyl­ko po­dej­rze­wam, że bę­dzie mama usi­ło­wa­ła zo­sta­wić nas same…

– Może się tak zda­rzyć.

– No wła­śnie. To może le­piej bę­dzie, jak mama wró­ci so­bie spo­koj­nie tak­sów­ką. A ja jesz­cze będę mu­sia­ła pod­je­chać na chwi­lę do szko­ły, bo za­po­mnia­łam za­brać kla­sów­ki do spraw­dze­nia.

– Jak chcesz, w su­mie jest mi to obo­jęt­ne.

Lą­du­ję za kie­row­ni­cą sa­mo­cho­du, a te­ścio­wa, zaj­mu­jąc sie­dze­nie obok, traj­ko­cze o tym, jak bar­dzo nie może się po­go­dzić z wy­bo­rem cór­ki, i opo­wia­da ko­lej­ne far­ma­zo­ny wy­czy­ta­ne w in­ter­ne­cie: a to, że lu­dzie o TYM ko­lo­rze skó­ry wy­dzie­la­ją bar­dziej śmier­dzą­cy pot, a to, że nie przy­wią­zu­ją się do żon i za­zwy­czaj chęt­nie za­mie­nia­ją je na nowe, że po­ję­cie mo­no­ga­mii dla nich nie ist­nie­je, i tak w kół­ko.

Naj­chęt­niej, ko­rzy­sta­jąc z tych kil­ku wy­rwa­nych chwil, zo­sta­wi­ła­bym pa­nią Ire­nę w knajp­ce z cór­ką, a sama po­je­cha­ła­bym na plot­ki do Joli. Tym­cza­sem za­gry­zam dol­ną war­gę i pod­świa­do­mie za­czy­nam się stre­so­wać. Daję so­bie emo­cjo­nal­ne­go pla­ska­cza i tłu­ma­czę jak te­ra­peu­ta pa­cjen­to­wi, że nic mi nie gro­zi, nikt mnie nie zra­ni i nie mam się czym przej­mo­wać. Mimo to czu­ję się bar­dzo nie­kom­for­to­wo i nie­swo­jo. Im wię­cej dyr­dy­ma­łów opo­wia­da te­ścio­wa, tym bar­dziej za­czy­nam się nie­po­ko­ić i wbrew roz­sąd­ko­wi za­sta­na­wiać, czy jest w nich tro­chę praw­dy. Z Elż­bie­tą nie po­tra­fię roz­ma­wiać na­wet o po­go­dzie, a co do­pie­ro o ży­cio­wych za­krę­tach, któ­re w go­rą­cej i nie­prze­wi­dy­wal­nej Afry­ce mogą ją za­sko­czyć.

Jak na złość pada, więc uli­ce są opu­sto­sza­łe i do­cie­ra­my pod sta­rą ka­mie­ni­cę, w któ­rej piw­ni­cy mie­ści się uro­cza knajp­ka, pięt­na­ście mi­nut przed cza­sem. Za­miast wy­siąść, przy­cza­ja­my się w sa­mo­cho­dzie. Ja­koś nie mam ocho­ty wy­dać się nad­gor­li­wa i nad­pro­gra­mo­wo za­an­ga­żo­wa­na. Bio­rąc pod uwa­gę, że w do­brym to­nie bę­dzie spóź­nić się pięć mi­nut, mamy przed sobą ja­kieś dwa­dzie­ścia mi­nut cze­ka­nia.

– Wiesz, nie­do­brze by wy­pa­dło, gdy­by­śmy ra­zem we­szły do lo­ka­lu.

– W su­mie chy­ba tak.

– Może pój­dę do księ­gar­ni tu za ro­giem, bo i tak mia­łam ku­pić pew­ną książ­kę, a ty so­bie tu po­cze­kasz. No, chy­ba że wo­lisz wejść do środ­ka.

– Nie, po­cze­kam.

– W ta­kim ra­zie ja zni­kam i wi­dzi­my się za chwi­lę. Tyl­ko nie zdradź się z tym, że się wcze­śniej na­mó­wi­ły­śmy.

– Skąd, Ela by nas znie­na­wi­dzi­ła.

– Wła­śnie, wła­śnie.

Star­sza pani, wal­cząc z ma­łym skła­da­nym pa­ra­so­lem, zni­ka, a ja się za­sta­na­wiam, czy też mo­gła­bym gdzieś pójść. Cza­su jest jed­nak zde­cy­do­wa­nie za mało, żeby wy­sko­czyć do po­bli­skie­go cen­trum han­dlo­we­go, a zbyt dużo, by wy­brać się na spa­cer, nie na­ra­ża­jąc się na zmok­nię­cie i prze­wia­nie. Z bra­ku laku się­gam po le­żą­ce mię­dzy sie­dze­nia­mi „Zwier­cia­dło” i od nie­chce­nia prze­glą­dam ko­lo­ro­we cza­so­pi­smo. Jed­nak je­stem w ta­kim mo­men­cie ży­cia, że nie po­tra­fię sku­pić się na ni­czym, na­wet na wy­wia­dach z nie­tu­zin­ko­wy­mi ludź­mi. Po chwi­li do­cho­dzę do wnio­sku, że na płasz­czyź­nie odzie­żo­wo-ko­sme­tycz­nej nie jest w sta­nie nic mi za­ofe­ro­wać i sku­piam się na dzia­le psy­cho­lo­gicz­nym, gdzie aku­rat sze­ro­ko oma­wia­ny jest pro­blem ini­cja­cji sek­su­al­nej na­sto­lat­ków. Mam wra­że­nie, że w tej ma­te­rii nic się nie zmie­ni­ło od okre­su mo­je­go doj­rze­wa­nia, i znie­chę­co­na od­kła­dam pi­smo.

Włą­czam ra­dio, ale tyl­ko roz­draż­nia­ją mnie krzy­kli­we re­kla­my i wresz­cie do­cho­dzę do wnio­sku, że za­cho­wu­ję się jak roz­chwia­na emo­cjo­nal­nie smar­ku­la, któ­ra boi się kon­fron­ta­cji z rze­czy­wi­sto­ścią.

Wy­sia­dam z sa­mo­cho­du, roz­kła­dam pa­ra­sol i truch­ci­kiem, uwa­ża­jąc, by się nie prze­wró­cić na mo­krym i śli­skim chod­ni­ku, prze­bie­gam dzie­lą­cą mnie od re­stau­ra­cji od­le­głość. Nie­mal wpa­dam na kel­ne­ra, któ­ry z za­ple­cza tasz­czy wiel­ki ba­niak z wodą, i gwał­tow­nie wy­ha­mo­wu­jąc, ła­pię kil­ka głęb­szych od­de­chów.

Po­wo­li wcho­dzę do głów­ne­go po­miesz­cze­nia i roz­glą­dam się po wol­nych sto­li­kach, nie mo­gąc zde­cy­do­wać się na wy­bór. Nie je­stem pew­na, czy, zwa­żyw­szy na te­mat na­szej roz­mo­wy, le­piej usiąść bli­żej pu­ste­go baru, czy w oświe­tlo­nym cho­in­ko­wy­mi lamp­ka­mi ką­cie, gdzie stoi osa­mot­nio­ny sto­lik z trze­ma krze­sła­mi – każ­de z in­nej epo­ki i pa­ra­fii. Wresz­cie de­cy­du­ję się wła­śnie na ten i za­sia­dam ple­ca­mi do ścia­ny, tak by wi­dzieć całą salę i wej­ście. Za­ma­wiam czar­ną her­ba­tę z cy­try­ną, cy­na­mo­nem, mio­dem i kon­fi­tu­rą z płat­ków róży, uświa­da­mia­jąc so­bie przy tym, że czas orzeź­wia­ją­cych let­nich na­poi mi­nął nie­od­wra­cal­nie. Jesz­cze chwi­la, a w knaj­pach za­czną ser­wo­wać grza­ne wino i piwo. Na myśl o zi­mie i wie­trze robi mi się sła­bo. Tak bar­dzo nie­na­wi­dzę tej pory roku, któ­ra po te­go­rocz­nej fali upa­łów wy­da­je się szcze­gól­nie nie na miej­scu, na do­da­tek to pierw­szy se­zon zi­mo­wy bez Paw­ła w domu, co bę­dzie się prze­kła­dać na ko­niecz­ność po­ran­ne­go od­śnie­ża­nia pod­jaz­du.

Grze­ję dło­nie o go­rą­cą szklan­kę i roz­wa­żam, czy po­win­nam we­zwać ko­goś do za­krę­ce­nia wody w kra­nach w ogro­dzie, czy mogę zro­bić to sama. Zu­peł­nie nie wiem, na czym ma po­le­gać ta ope­ra­cja i czy ozna­cza to na przy­kład za­krę­ce­nie ja­kie­goś do­dat­ko­we­go kur­ka w ga­ra­żu. Oczy­wi­ście moje roz­wa­ża­nia nie mają naj­mniej­sze­go zna­cze­nia, bo i tak nie wie­dzia­ła­bym, gdzie owe­go za­wo­ru szu­kać i jak on wy­glą­da.

Na­cho­dzą mnie też nie­spo­koj­ne my­śli o tym, że koń­czy się drew­no do ko­min­ka i za chwi­lę trze­ba bę­dzie zgra­bić li­ście w ogro­dzie, co za­wsze ro­bi­li­śmy we dwój­kę, a te­raz nie mam na to naj­mniej­szej ocho­ty.

Może po­win­nam się prze­ła­mać i za­dzwo­nić do Paw­ła, żeby za­jął się tymi pro­za­icz­ny­mi spra­wa­mi? Nie­ste­ty źle po­ję­ty ho­nor nie po­zwa­la mi na taki ruch, więc z roz­wią­za­niem owych pro­za­icz­ny­mi pro­ble­mów naj­praw­do­po­dob­niej będę mu­sia­ła upo­rać się sama.

Nim do­pi­ję her­ba­tę, po­ja­wia się po­bla­dła te­ścio­wa. Do­pie­ro te­raz od­no­to­wu­ję, że jest jak zwy­kle nie­na­gan­nie ubra­na w bla­do­ró­żo­wy ko­stium, któ­re­go od­cień przy­jem­nie ko­re­lu­je z jej ciem­ny­mi wło­sa­mi, pod­kre­śla­jąc cerę. Nie wiem, jak ta ko­bie­ta to robi, że jej wło­sy, cią­gle far­bo­wa­ne na inny ko­lor i pod­da­wa­ne dzia­ła­niu ta­kiej ilo­ści che­mii, na­dal utrzy­mu­ją się na gło­wie i na do­da­tek wy­glą­da­ją tak zdro­wo. Star­sza pani roz­glą­da się nie­pew­nie, pod­cho­dzi do mo­je­go sto­li­ka i opa­da na krze­sło.

– I co? Jest już?

– Elż­bie­ta? Nie, nie wi­dzia­łam jej jesz­cze.

– To do­brze. My­śla­łam, że może po­szła do to­a­le­ty. W ta­kim ra­zie mu­szę ci po­wie­dzieć jesz­cze kil­ka rze­czy. Wiesz, do­brze by było, że­byś te kwe­stie rów­nież po­ru­szy­ła w roz­mo­wie.

– Tak? – py­tam za­nie­po­ko­jo­na.

Nim jed­nak do­wiem się, cze­go owe kwe­stie do­ty­czą, do re­stau­ra­cji wkra­cza żoł­nier­skim kro­kiem, wy­pro­sto­wa­na jak stru­na, w zie­lo­nej, przy­le­ga­ją­cej do cia­ła dzia­ni­no­wej su­kien­ce moja szwa­gier­ka. W moc­nym ma­ki­ja­żu i wło­sach spię­tych na czub­ku gło­wy w kit­kę wy­glą­da na pod­mi­no­wa­ną, co nie wró­ży ni­cze­go do­bre­go.

– Dzień do­bry. Więc tu jest ta na­ra­da. – Po­da­je mi zim­ną, ko­ści­stą i po­zba­wio­ną ener­gii rękę, jed­no­cze­śnie z wy­rzu­tem spo­glą­da­jąc na mat­kę.

– Nie wiem, ko­cha­nie, o czym mó­wisz, z pew­no­ścią to nie żad­na „na­ra­da”. Chcia­łam się z wami spo­tkać na her­bat­ce i to wszyst­ko.

– Ja­koś wcze­śniej nie mia­łaś ta­kiej po­trze­by.

Ela przy­sia­da le­wym po­ślad­kiem na skra­ju krze­sła i przyj­mu­je taką po­zy­cję, jak­by w każ­dej chwi­li mia­ła się ze­rwać i uciec. Na­cho­dzi mnie re­flek­sja, że to do niej nie­po­dob­ne i że mię­dzy pa­nia­mi musi być jed­nak grub­sze nie­po­ro­zu­mie­nie, któ­re praw­do­po­dob­nie nie spro­wa­dza się tyl­ko do ko­lo­ru skó­ry po­ten­cjal­ne­go zię­cia.

– No wi­dzisz. Czło­wiek się sta­rze­je i zbie­ra mu się na sen­ty­men­ty. Cze­go się na­pi­je­cie, dziew­czyn­ki?

W tej at­mos­fe­rze mam ocho­tę za­mó­wić setę z ga­lar­tem, ale z gra­cją się po­wstrzy­mu­ję i pro­szę o jesz­cze jed­ną her­ba­tę. Elż­bie­ta naj­pierw się kry­gu­je, a wresz­cie za na­mo­wą mat­ki i kel­ner­ki za­ma­wia cap­puc­ci­no. Te­ścio­wa, któ­ra nie pla­nu­je za­grzać tu dłu­żej miej­sca, pro­si o po­dwój­ne espres­so, a ja z roz­ba­wie­niem się za­sta­na­wiam, pod ja­kim pre­tek­stem w po­pło­chu nas opu­ści.

Przez chwi­lę w mil­cze­niu przy­glą­da­my się so­bie spod przy­mru­żo­nych po­wiek, umy­ka­jąc przed spoj­rze­niem so­bie pro­sto w oczy, i nie wie­my, jak roz­po­cząć tę roz­mo­wę. Wresz­cie te­ścio­wa, uda­jąc, że wcze­śniej się nie spo­tka­ły­śmy, pyta, co u Poli i z kim zo­sta­ła.

– Pola ma nową fazę. Wy­my­śli­ła, że bę­dzie ho­do­wać mrów­ki i te­raz sie­dzi pew­nie w in­ter­ne­cie, spraw­dza­jąc, co jest nie­zbęd­ne, żeby za­ło­żyć ho­dow­lę.

Ela wy­dy­ma usta i z dez­apro­ba­tą oświad­cza:

– Ta two­ja cór­ka ma dziw­ne po­my­sły.

Aż się za­po­wie­trzam, bo mówi to ktoś, kto w naj­bliż­szych mie­sią­cach w prze­rwach mię­dzy zbie­ra­niem ma­nio­ku i sor­go bę­dzie ho­do­wał i doił kozy. Mil­czy­my. Te­ścio­wa wier­ci się i krę­ci, a w jej gło­wie kłę­bią się za­pew­ne po­cząt­ki zdań, któ­re mo­gła­by wy­po­wie­dzieć, żeby roz­ła­do­wać przy­cięż­ką at­mos­fe­rę. Naj­wy­raź­niej żad­ne z nich nie pa­su­je jed­nak do oko­licz­no­ści. Nie mam za­mia­ru ni­cze­go uła­twiać, tym bar­dziej że sama nie czu­ję się szcze­gól­nie szczę­śli­wa w po­ło­że­niu, w któ­rym się zna­la­złam.

Wresz­cie te­ścio­wa za­ga­ja:

– Co ro­bi­cie w naj­bliż­szą so­bo­tę?

Na­gle sta­ję się czuj­na. W du­chu ni­czym su­ry­kat­ka sta­ję wy­pro­sto­wa­na i wy­cią­gam szy­ję, nie­pew­na, do cze­go zmie­rza star­sza pani.

– Umó­wi­łam się na ko­la­cję z Ah­me­dem. – Ela wy­zy­wa­ją­co spo­glą­da na mat­kę, wy­dy­ma­jąc krwi­ście czer­wo­ne usta, naj­wy­raź­niej ocze­ku­jąc gro­mów w oczach ro­dzi­ciel­ki.

Ta jed­nak tyl­ko za­ci­ska szczę­ki i ogni­sku­je uwa­gę na mnie.

– A ty? Masz ja­kieś pla­ny?

Nie wiem, co we mnie wstę­pu­je, że za­miast uprzej­mie, życz­li­wie się uśmiech­nąć, w przy­pły­wie źle po­ję­tej szcze­ro­ści wy­rzu­cam z sie­bie li­ta­nię tego, co zaj­mie po­ju­trze moją uwa­gę.

– Mu­szę zgra­bić li­ście w ogro­dzie, wsta­wić co naj­mniej dwa pra­nia, cze­ka mnie sprzą­ta­nie, ster­ta pra­so­wa­nia, na hi­sto­rię mu­si­my zro­bić drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne, zu­peł­nie nie wiem po co, sko­ro ro­bi­ły­śmy je rok temu, za­wo­łać ko­goś, kto wie, jak za­krę­cić wodę w ogro­dzie, no i oczy­wi­ście ugo­to­wać obiad. Po­tem je­stem wol­na, a dla­cze­go mama pyta?

Obie ko­bie­ty spo­glą­da­ją na mnie wy­trzesz­czo­ny­mi ocza­mi. Za­pew­ne wi­zu­ali­zo­wa­ły so­bie mnie w so­bo­tę prze­peł­za­ją­cą z książ­ką i lamp­ką wina z szez­lon­gu, któ­re­go nie po­sia­dam, na ka­na­pę, a z ka­na­py na fo­tel.

– Yyy, bo w przy­szłym ty­go­dniu mam imie­ni­ny i chcia­łam was za­pro­sić na wcze­sną ko­la­cję.

– A, czy­li z li­sty rze­czy do zro­bie­nia od­pa­dło­by mi go­to­wa­nie – mó­wię po­nu­ro, zu­peł­nie nie ma­jąc ocho­ty na tête-à-tête z ro­dzi­ną Paw­ła.

– Je­śli znaj­dziesz czas… Mam na­dzie­ję, że do nas wpad­nie­cie. Oczy­wi­ście nie kło­pocz­cie się pre­zen­tem. Mam wszyst­ko i o ni­czym nie ma­rzę.

Pew­nie w my­ślach do­da­je, że je­dy­nym jej ma­rze­niem jest usu­nię­cie Ah­me­da z pola wi­dze­nia je­dy­nej, wy­chu­cha­nej cór­ki, ale ma tyle tak­tu, żeby nie mó­wić tego gło­śno.

Li­czę w my­ślach do dzie­się­ciu i głę­biej od­dy­cham. Czu­ję przy­jem­ne pie­cze­nie, gdy że­bra roz­su­wa­ją się do gra­nic moż­li­wo­ści. Mimo że wal­czę z sobą całą do­stęp­ną mi mocą, wiem, że jesz­cze chwi­la, a nie­po­ko­ją­ca wil­goć po­ja­wi się pod mo­imi po­wie­ka­mi.

– Prze­pra­szam, chy­ba je­stem tro­chę sfru­stro­wa­na po nie­spo­dzie­wa­nym odej­ściu Paw­ła i to wszyst­ko mnie prze­ra­sta. Nie chcia­łam być nie­grzecz­na. Oczy­wi­ście z przy­jem­no­ścią wpad­nie­my na ko­la­cję. – Do­strze­gam ulgę w ich oczach. I je­stem z sie­bie bar­dzo dum­na. Uda­ło mi się nie roz­kle­ić, nie roz­pła­kać i nie po­ka­zać, jak bar­dzo je­stem za­gu­bio­na i jak bar­dzo mam dość by­cia sa­mot­ną mat­ką.

– W ta­kim ra­zie za­pra­szam na osiem­na­stą.

– Dzię­ku­ję, bę­dzie­my.

– A ty, Elż­bie­to?

– Je­śli znie­siesz obec­ność mo­je­go na­rze­czo­ne­go.

Pani Ire­na tę­że­je, a na jej szyi wy­kwi­ta nie­ele­ganc­ka sieć gru­bych, pod­si­nia­łych żył i ich po­mniej­szych do­rze­czy.

– Po­roz­ma­wia­my o tym jesz­cze.

Ela naj­wy­raź­niej tyl­ko na to cze­ka­ła. Pod­ry­wa się z krze­sła, nie­mal prze­wra­ca­jąc do­pie­ro co przy­nie­sio­ne go­rą­ce cap­puc­ci­no. Stoi, gó­ru­jąc nad nami, z dłoń­mi wbi­ty­mi w blat sto­łu, mio­ta­jąc ocza­mi bły­ska­wi­ce.

– Nie mamy o czym roz­ma­wiać. Albo wresz­cie za­ak­cep­tu­jesz to, że je­stem z Ah­me­dem, albo prze­sta­nie­my się spo­ty­kać. Na­ucz się wresz­cie sza­no­wać moje wy­bo­ry.

– Ależ sza­nu­ję.

Te­ścio­wa po­now­nie pur­pu­ro­wie­je, a ja za­czy­nam mieć co­raz po­waż­niej­sze oba­wy, że dzi­siej­sze spo­tka­nie za­koń­czy się wy­le­wem albo in­nym nie­szczę­ściem.

– Wła­śnie wi­dzę! Niby za­le­ży ci na moim szczę­ściu, a gdy wresz­cie znaj­du­ję je w ra­mio­nach Ah­me­da, na­gle nie po­do­ba ci się ich ko­lor!

– Nie rób scen.

– Będę ro­bi­ła to, na co mam ocho­tę! I nie myśl so­bie, że od­pusz­czę.

Po­bla­dła te­ścio­wa nie­spo­koj­nie roz­glą­da się po sali, upew­nia­jąc się, że na­dal je­ste­śmy je­dy­ny­mi go­ść­mi, i ak­sa­mit­nym gło­sem za­czy­na prze­ma­wiać jak do ze­stre­so­wa­ne­go zwie­rząt­ka, któ­re boi się spło­szyć.

– Ko­cha­nie, prze­cież nic złe­go nie mia­łam na my­śli.

– Aku­rat.

Chcia­łam przez to tyl­ko po­wie­dzieć, że po­roz­ma­wia­my o tym, czy przyj­dzie­cie tro­chę wcze­śniej, żeby nam po­móc…

– Mamo, nie ściem­niaj, nie ku­pu­ję tego!

– No do­brze, ko­cha­nie, mam z tym jesz­cze tro­chę kło­po­tu, ale sta­ram się za­ak­cep­to­wać twój wy­bór. Mu­sisz mi wy­ba­czyć, je­śli po­trze­bu­ję na to wię­cej cza­su. I wca­le nie cho­dzi o ko­lor skó­ry two­je­go chło­pa­ka.

– Mam na­dzie­ję.

I wte­dy to się dzie­je. Naj­wy­raź­niej wcze­śniej umó­wio­ny te­le­fon wpra­wia w wi­bra­cję ko­mór­kę te­ścio­wej, któ­ra za­czy­na z kimś, praw­do­po­dob­nie z te­ściem, roz­ma­wiać pół­słów­ka­mi.

– Tak?

….

– No co ty mó­wisz?



– O Boże, nic nie rób, za­raz przy­ja­dę.



– Tak, tak, za­raz będę. – Ru­mie­niec wy­pie­ra bla­dość i pod­ry­wa mat­kę Paw­ła z nie­wy­god­ne­go krze­sła. – Dziew­czyn­ki, bar­dzo was prze­pra­szam, ale mu­szę le­cieć.

– Coś się sta­ło? – Cień nie­po­ko­ju kła­dzie się na twa­rzy Elż­bie­ty.

– Tak, to zna­czy nie. – Ire­na po­ty­ka się o ro­lu­ją­cy się, nie naj­czyst­szy dy­wan, któ­rym wy­ło­żo­no pod­ło­gę. – Po­tem wam wy­ja­śnię, mu­szę biec.

– Mam się mar­twić?

– Nie, nie, Ela No­wa­kow­ska ma mały do­mo­wy pro­blem. Nic ta­kie­go, ale sama so­bie nie po­ra­dzi. – Nad­mier­ne tłu­ma­cze­nie zdra­dza kłam­stwo, co nie prze­szka­dza te­ścio­wej w wy­plu­wa­niu z sie­bie ko­lej­nych in­for­ma­cji. – Jej syn, wie­cie, ten, co robi ka­rie­rę, za­cho­ro­wał na raka. To zna­czy nie do koń­ca wia­do­mo, czy to no­wo­twór, ale wszy­scy się ze­stre­so­wa­li i trze­ba jak naj­szyb­ciej zna­leźć ko­goś, z kim moż­na skon­sul­to­wać jego stan. W do­dat­ku Elż­bie­ta roz­po­czę­ła re­mont w domu i jest uzie­mio­na przez obec­ność elek­try­ków. A bio­rąc pod uwa­gę fakt, że nie mo­gła ich zna­leźć i cze­ka­ła na nich tyle mie­się­cy, nie spo­sób tak po pro­stu ich od­wo­łać. Wie­cie, jak to bywa z na­pra­wa­mi, naj­trud­niej o fa­chow­ca. Na­wet jak czło­wiek ma pie­nią­dze, to nie ma ich komu prze­ka­zać w za­mian za drob­ną usłu­gę. Zna­le­zie­nie zło­tej rącz­ki gra­ni­czy z cu­dem. – W cza­sie mo­no­lo­gu te­ścio­wej uda­ło się mach­nię­ciem ręki przy­wo­łać kel­ne­ra, mimo na­szych pro­te­stów ure­gu­lo­wać ra­chu­nek, przy­pu­dro­wać nos, by po szyb­kich i ner­wo­wych pa, pa, pa… znik­nąć.

Spo­glą­da­my z Elż­bie­tą na sie­bie nie­pew­nie. Ona spra­wia wra­że­nie wku­rzo­nej, ja za­nie­po­ko­jo­nej jej wku­rze­niem.

– Nie­źle to za­aran­żo­wa­ła. – Ela upi­ja dłu­gi łyk cap­puc­ci­no, któ­re po do­da­niu trzech ły­że­czek cu­kru musi zbli­żać się do ulep­ku, któ­re­go nie by­ła­bym w sta­nie prze­łknąć. Spo­glą­da na mnie spod cięż­kich od tu­szu, czar­nych, dłu­gich rzęs, a ja czu­ję się co­raz bar­dziej przy­par­ta do muru i wma­new­ro­wa­na.

– My­ślisz? – Po­sta­na­wiam przy­naj­mniej jesz­cze przez chwi­lę grać głu­pią.

– Oczy­wi­ście. Prze­cież ni­g­dy nie za­pra­sza­ła nas na po­ga­du­chy.

– Może masz ra­cję, choć nie wy­da­je mi się, żeby…

– Da­ruj so­bie te kur­tu­azyj­ne pier­do­ły. Pew­nie po­pro­si­ła cię, że­byś wy­bi­ła mi z gło­wy nie­chcia­ne­go zię­cia.

Nie chcę mieć w niej jesz­cze więk­sze­go wro­ga i nie wi­dzę po­wo­du, dla któ­re­go nie po­win­nam od­wa­żyć się na szcze­rość. Wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że i tak nie mam nic do stra­ce­nia i że ten, kto wkła­da pa­lec w drzwi, za­zwy­czaj musi po­tem biec do chi­rur­ga, po­sta­na­wiam po­wie­dzieć praw­dę:

– W su­mie masz tro­chę ra­cji.

– Co za przy­pał.

– Po­cze­kaj, nie na­krę­caj się.

– Jak mam wy­lu­zo­wać, sko­ro moja mat­ka na­pusz­cza na mnie na­wet cie­bie?

To „na­wet” wbi­ja się we mnie jak ostra igła i po­wo­du­je, że już nie mam za­mia­ru być miła ani szcze­gól­nie em­pa­tycz­na. W rze­czy­wi­sto­ści nic mnie nie ob­cho­dzą jej ży­cio­we pla­ny, to, gdzie i z kim spę­dzi naj­bliż­sze lata, nie mam du­szy sa­ma­ry­tan­ki, nie chcę zba­wiać nie­zba­wial­ne­go świa­ta i an­ga­żo­wać się w nie moje woj­ny.

– Wy­pra­szam so­bie, nikt mnie nie na­pusz­cza. Fak­tem jest, że mia­ły­śmy pod­czas spo­tka­nia po­ru­szyć te­mat Ah­me­da, ale praw­da jest taka, że mało mnie ob­cho­dzi, w ja­kiej le­pian­ce bę­dziesz miesz­kać i z kim. Mam dość wła­snych pro­ble­mów z two­im rów­nie wy­lu­zo­wa­nym i ego­istycz­nym bra­tem. My­ślisz, że nie mam co ro­bić?

– To po co tu przy­szłaś?

Te­raz nie­mal na sie­bie wrzesz­czy­my.

– Bo pro­si­ła mnie o to two­ja mat­ka.

– A ty tak na­gle jej słu­chasz?

– Nie, zwy­czaj­nie zro­bi­ło mi się jej żal!

– O, jaka do­bro­dziej­ka.

– Wy­obra­zi­łam so­bie, że cho­dzi o Polę, i do­sko­na­le ro­zu­miem jej strach o cie­bie.

– Nie wty­kaj nosa w nie swo­je spra­wy.

– Nie mam za­mia­ru.

– To świet­nie.

Dy­szy­my jak dwa ko­gu­ty po sto­czo­nej wal­ce, któ­re to­czą krew z po­ra­nio­nych łbów, a wszę­dzie ście­lą się pió­ra. Być może po­trze­ba na­bra­nia po­wie­trza w płu­ca, a może za­in­te­re­so­wa­nie, ja­kie wzbu­dzi­ły­śmy u per­so­ne­lu, któ­ry na­gle za­jął się pil­nym sprzą­ta­niem po­bli­skie­go baru, na chwi­lę nas uspo­ka­ja­ją. Spo­glą­da­my na sie­bie jak bok­se­rzy przed wal­ką i to ja, o dzi­wo, mam od­wa­gę ode­zwać się pierw­sza:

– Ela, ni­g­dy nie mia­ły­śmy ze sobą kon­tak­tu i je­stem ostat­nią oso­bą, któ­ra chcia­ła­by cię po­uczać czy oce­niać. Sor­ry, nie­po­trzeb­nie ule­głam Ire­nie.

– No, nie­po­trzeb­nie.

– Pój­dę już. – Się­gam po wi­szą­cą na opar­ciu krze­sła to­reb­kę. Wo­kół pa­nu­je ci­sza, któ­rą nie­spo­dzie­wa­nie prze­ry­wa kwi­le­nie. W pierw­szej chwi­li nie wiem, co się dzie­je, a póź­niej do­cie­ra do mnie, że to Elż­bie­ta wal­czy ze łza­mi, któ­re wzbie­ra­ją w nie­da­ją­cy się po­wstrzy­mać po­tok. – Ela, nie płacz. – Je­stem spa­ni­ko­wa­na. Nie wiem, co mam ro­bić. Boję się jej do­tknąć, bo mię­dzy nami przez wszyst­kie te lata wy­ro­sła ja­kaś nie­wi­dzial­na, gru­ba ścia­na. W do­dat­ku w to­reb­ce nie mam na­wet chu­s­te­czek hi­gie­nicz­nych, by ją po­ra­to­wać. Nie za­sta­na­wia­jąc się, choć to wbrew ety­kie­cie, wy­cią­gam z ser­wet­ni­ka garść sztyw­nych, prze­zro­czy­stych jak bi­buł­ka ser­we­tek i wty­kam w dłoń Eli.

Przyj­mu­je je z wdzięcz­no­ścią i przez dłuż­szą chwi­lę to­wa­rzy­szy nam se­ria na­prze­mien­nych smark­nięć i la­men­tów.

– Mam tego ser­decz­nie do­syć! Naj­pierw traj­ko­ta­nie wszyst­kich, że nie mam fa­ce­ta, że mój ze­gar bio­lo­gicz­ny tyka, że po­win­nam już mieć dziec­ko i dla­cze­go nie my­ślę o cią­ży, że jak­by co, mogę so­bie zro­bić in vi­tro, że cza­su nie cof­nę, że pra­ca i ka­rie­ra to nie wszyst­ko, a jak się wresz­cie za­ko­cha­łam, to oka­zu­je się, że ścią­gnę­łam na ro­dzi­nę wstyd, że je­stem nie­od­po­wie­dzial­na i nie­po­waż­na.

– Nikt tak nie my­śli.

– Jak to nie? A te wszyst­kie przy­ja­ció­łecz­ki mat­ki? Mają TA­KIE cu­dow­ne dzie­ci, któ­re ro­dzą TA­KIE cu­dow­ne nowe dzie­ci, pro­wa­dząc jed­no­cze­śnie TA­KIE po­ukła­da­ne pro­win­cjo­nal­ne ży­cie w tych swo­ich dom­kach na obrze­żach mia­sta. I tyl­ko nikt nie wspo­mi­na o tym, jak się zdra­dza­ją, kłó­cą, roz­wo­dzą i cza­sa­mi na­wet scho­dzą po­now­nie, bo oczy­wi­ście to wstyd osta­tecz­nie się roz­stać, jak leją dzie­cia­ki, bo sła­bo się uczą w tych od­re­al­nio­nych pry­wat­nych szko­łach.

– Ela, daj spo­kój. Po pro­stu mama się o cie­bie mar­twi.

– Niby o co? O to, że mogę żyć ina­czej, niż ona so­bie za­ło­ży­ła, o nie, prze­pra­szam, wy­ma­rzy­ła?

– Chy­ba nie do koń­ca o to cho­dzi.

– To o co?

– Że Ah­med róż­ni się od nas kul­tu­ro­wo, że ma tak da­le­ko ro­dzi­nę i ko­rze­nie, że to może się stać po­wo­dem two­je­go cier­pie­nia.

– Bo nie bę­dzie mnie lał, tak jak No­wa­kow­ski prał po pi­ja­ku pa­nią Elż­bie­tę?

– O czym ty mó­wisz? – Je­stem w szo­ku i nie po­tra­fię tego ukryć.

– O wie­lu rze­czach nie wiesz. Ci wszy­scy ide­al­ni przy­ja­cie­le ro­dzi­ców, któ­rzy two­rzą tak za­cne gro­no… – dłu­gie, prze­cią­głe smark­nię­cie naj­wy­raź­niej spra­wia, że jej my­śli się rwą, a skon­ster­no­wa­na Ela spo­glą­da na mnie wy­cze­ku­ją­co – …o czym mó­wi­łam?

– Chy­ba o tym, że nie do koń­ca znam se­kre­ty zna­jo­mych two­ich ro­dzi­ców.

– A, no wła­śnie.

– Ela, skup się na so­bie i nie słu­chaj ga­da­nia in­nych.

– Jak mam to zro­bić, sko­ro wiecz­nie sły­szę: on jest czar­ny, jak ty so­bie wy­obra­żasz ży­cie w Afry­ce, Afry­ka jest tak da­le­ko, nie bę­dziesz mo­gła ot, tak po pro­stu wsiąść w tak­sów­kę i wró­cić. Jak­by każ­dy już za­ło­żył, że będę chcia­ła wra­cać!

– Wiesz, nie­wie­le osób mia­ło­by od­wa­gę na taki krok.

– I co z tego?! Wiem, że dam radę i tyl­ko to po­win­no się li­czyć.

– Ja­sne, tyl­ko to nie umniej­sza stre­su two­ich ro­dzi­ców.

– Dla nich nie­wy­obra­żal­ne jest to, że sy­piam z ko­lo­ro­wym, że mogę mieć ko­lo­ro­we dzie­ci i że mogę się wy­pro­wa­dzić tak da­le­ko.

– A ty byś się nie bała, gdy­by two­ja cór­ka nie­spo­dzie­wa­nie oświad­czy­ła, że za­ko­cha­ła się w Eski­mo­sie i ma za­miar za­miesz­kać w igloo?

– To zu­peł­nie coś in­ne­go.

– A moim zda­niem to zu­peł­nie to samo, tyl­ko w moim przy­kła­dzie pa­nu­ją zima i mróz, a w two­ich pla­nach pali słoń­ce.

Ela przez chwi­lę mi się przy­glą­da, zu­peł­nie jak­by nie­spo­dzie­wa­nie do­szła do wnio­sku, że Zie­mia jed­nak jest pła­ska, a nie okrą­gła, jak wma­wia­no jej przez lata edu­ka­cji.

– Chy­ba ni­g­dy tak o tym nie po­my­śla­łam.

– Wi­dzisz? – Prze­peł­nia mnie za­do­wo­le­nie, że po­tra­fi­łam zna­leźć tak traf­ne po­rów­na­nie, i przez chwi­lę po­zwa­lam so­bie na mi­go­tli­wą re­flek­sję, że jed­nak je­stem bar­dzo mą­drą ko­bie­tą. Oczy­wi­ście nim iskra in­te­lek­tu roz­bły­śnie ja­snym świa­tłem, uświa­da­miam so­bie, że w za­sa­dzie nie mam wię­cej nic mą­dre­go do po­wie­dze­nia. Dla­te­go py­tam: – Je­steś pew­na swo­jej de­cy­zji?

Czar pry­ska i Elż­bie­ta pa­trzy na mnie z wy­rzu­tem.

– Też chcesz mi pra­wić ka­za­nia?

– Osza­la­łaś? Twój cyrk, two­je mał­py. Py­tam, czy je­steś pew­na, że chcesz na sta­łe prze­pro­wa­dzić się do Ke­nii. Ja bym mia­ła cy­ko­ra.

– Będę tam, gdzie Ah­med.

– Ela, nie pod­wa­żam two­jej de­cy­zji. Py­tam, czy się tak po ludz­ku nie bo­isz. Pew­nie bę­dziesz je­dy­ną bia­łą w oko­li­cy, oni mają swo­je za­sa­dy i re­li­gię, któ­ra nie do koń­ca idzie w pa­rze z na­szą tra­dy­cją.

– My­ślisz, że się nad tym nie za­sta­na­wia­łam? Oczy­wi­ście, że mam cy­ko­ra, tym bar­dziej że nie bę­dzie­my miesz­kać w mie­ście, tyl­ko na za­bi­tej de­cha­mi wsi.

– Wła­śnie o tym mó­wię.

– A mam ja­kieś inne wyj­ście? Sko­ro się ko­cha­my i chce­my być ra­zem, to ra­czej nie mam wy­bo­ru.

– A nie my­śle­li­ście o za­miesz­ka­niu w Pol­sce?

– Pew­nie sły­sza­łaś, że Ah­med jest le­ka­rzem i za­cią­gnął w sto­sun­ku do ro­dzi­ny i przy­ja­ciół, któ­rzy po­mo­gli mu sfi­nan­so­wać wy­jazd na stu­dia, dług wdzięcz­no­ści. Wszy­scy tam na nie­go cze­ka­ją, chy­ba ro­zu­miesz?

– A nie moż­na po pro­stu od­dać im kasy?

– Pro­po­no­wa­łam ta­kie roz­wią­za­nie, ale Ahi nie chce o tym sły­szeć. Ho­nor to dla nie­go rzecz świę­ta.

– Kur­de, mimo wszyst­ko nie wiem, czy mia­ła­bym tyle od­wa­gi. Nie bo­isz się za­mia­ny gar­so­nek i su­kie­nek na sza­ra­wa­ry czy co tam się nosi?

– Pew­nie my­ślisz też, że mam za­miar miesz­kać w sza­ła­sie?

– Sor­ry, może tro­chę mnie po­nio­sło, ale nie mogę so­bie wy­obra­zić za­mia­ny two­je­go wy­god­ne­go ży­cia na eg­zy­sten­cję nie­prze­wi­dy­wal­ną i po­zba­wio­ną ele­men­tar­nych wy­gód. Je­steś pew­na, że on nie ma tam na miej­scu kil­ku żon?

– Je­śli się nie mylę, to do nie­daw­na sama by­łaś pew­na, że Pa­weł nie bzy­ka się na boku.

– Masz ra­cję. Tyl­ko je­śli on za­bie­rze ci pasz­port, to w dzi­czy nie­wie­le sama zdzia­łasz.

– Ah­med taki nie jest. W du­chu jest Eu­ro­pej­czy­kiem.

– Wiesz, to się tak wy­da­je, a po­tem róż­ne szy­dła wy­cho­dzą z wor­ka.

Elż­bie­ta do­pi­ja zim­ne cap­puc­ci­no i za­ma­wia sok po­ma­rań­czo­wy, co może świad­czyć o tym, że nie ma za­mia­ru koń­czyć roz­mo­wy. W su­mie po raz pierw­szy, od kie­dy się po­zna­ły­śmy lata temu, jej obec­ność mi nie cią­ży. Nie że­by­śmy od razu plo­tły so­bie war­ko­cze, ale z pew­no­ścią nie ob­rzu­ca­my się se­ria­mi oce­nia­ją­cych spoj­rzeń.

– Do­bra, po­wiem ci, ale to nie może wy­pły­nąć pod­czas roz­mo­wy z ro­dzi­ca­mi.

– Wiesz, że nie mam po­wo­du po­wta­rzać im two­ich se­kre­tów.

– Je­stem w cią­ży.

– Co? – Usi­łu­ję za­cho­wać spo­kój, ale nie po­tra­fię się opa­no­wać i gał­ki oczne nie­mal wy­ska­ku­ją mi z oczo­do­łów. Są­dzi­łam, że co jak co, ale przed­ślub­na cią­ża u tej kon­ser­wa­tyw­nej ko­bie­ty nie wcho­dzi w ra­chu­bę. Oczy­wi­ście ci­sną mi się na usta idio­tycz­ne py­ta­nia, jak to się sta­ło, czy to pla­no­wa­li, czy się nie za­bez­pie­cza­li, ale sła­bo­wi­tą reszt­ką woli uda­je mi się ścią­gnąć wo­dze cie­ka­wo­ści i zmil­czeć.

– Nie­zły przy­pał.

Nie są­dzi­łam, że po­ukła­da­na Elż­bie­ta zna ta­kie sło­wo, a tym­cza­sem uży­ła go już po raz dru­gi, i za­sta­na­wiam się, co po­wie­dzieć. Je­dy­ne, na co wpa­dam, to py­ta­nie, któ­ry to mie­siąc.

– Pięt­na­sty ty­dzień, cią­ża mno­ga, nie­za­gro­żo­na.

– Jak to mno­ga? – Jesz­cze przed chwi­lą są­dzi­łam, że nic nie bę­dzie w sta­nie wy­pro­wa­dzić mnie bar­dziej z rów­no­wa­gi, a tu coś ta­kie­go!

– Na szczę­ście tyl­ko bliź­nia­ki, ale i tak je­stem w szo­ku. To ostat­nie, co pla­no­wa­łam w ży­ciu. Ni­g­dy nie my­śla­łam o za­kła­da­niu ro­dzi­ny, z dzieć­mi, psa­mi i świn­ka­mi mor­ski­mi, w ogó­le nie zno­szę dzie­cia­ków.

– Jest szan­sa, że swo­je po­lu­bisz.

– Li­czę tyl­ko na to, bo w prze­ciw­nym ra­zie zwa­riu­ję.

– Może jed­nak po­win­naś po­wie­dzieć ro­dzi­com?

– Żeby do­sta­li sza­łu?

– Wła­ści­wie nie wiem, co mam ci do­ra­dzić.

– Nie pro­szę cię o rady.

– Tak, ja­sne, źle się wy­ra­zi­łam. To oczy­wi­ście two­je ży­cie i two­je de­cy­zje.

– Mam tyl­ko na­dzie­ję, że wszy­scy to usza­nu­je­cie.

– Ela, prze­cież wiesz, że nic mi do tego. Rób, co chcesz, gdzie chcesz i jak chcesz. Gdy­byś jed­nak cze­goś po­trze­bo­wa­ła, wal śmia­ło.

– Dzię­ki, ale ra­czej się obej­dzie.

Choć nie mó­wię tego gło­śno, też mam taką na­dzie­ję. Nie wy­obra­żam so­bie wy­sy­ła­nia pa­czek żyw­no­ścio­wych do Ke­nii ani zo­sta­wia­nia odzie­ży po Poli, któ­ra w oce­nie Elki ni­g­dy nie jest dość ład­nie i sty­lo­wo ubra­na. Dzie­cia­ki będą dzie­li­ły lata świetl­ne, ale przez ten czas moda za­to­czy pew­nie ze trzy krę­gi, więc może jed­nak wpa­su­je­my się we wspól­ne gu­sta.

Sie­dzi­my jesz­cze przez chwi­lę, wy­mie­nia­jąc po­mniej­sze uwa­gi, któ­re przez opty­mi­stę mo­gły­by zo­stać uzna­ne na­wet za uprzej­mo­ści, i wresz­cie roz­cho­dzi­my się każ­da w swo­ją stro­nę. Ona pew­nie wra­ca do stę­sk­nio­ne­go Ah­me­da, ja na­to­miast wpad­nę w si­dła rów­nie stę­sk­nio­nych no­wi­nek te­ściów.

Wy­cho­dzę przed knajp­kę i wpa­dam w pa­ję­czy­nę drob­ne­go desz­czy­ku, któ­ry nie­spiesz­nie sią­pi z nie­ba, okle­ja­jąc sobą wszyst­ko. Po chwi­li mam wil­got­ne wło­sy, kro­ple roz­ma­za­ne na oku­la­rach i nie­przy­jem­nie na­siąk­nię­ty swe­ter. Je­sień po­ka­zu­je rogi i szar­pie gwał­tow­ny­mi po­dmu­cha­mi wia­tru ga­łę­zie drzew, strą­ca­jąc po­żół­kłe li­ście. Robi się nie­przy­jem­nie, co­raz ciem­niej i co­raz bar­dziej po­nu­ro. Po­sta­na­wiam, że za­raz po po­wro­cie wy­cią­gnę ze stry­chu pu­dła z ko­za­ka­mi i zi­mo­we kurt­ki. Mam złud­ną na­dzie­ję, że Pola nie wy­ro­sła z ze­szło­rocz­nych bu­tów, któ­re były ku­pio­ne tro­chę na wy­rost. By­naj­mniej nie z po­wo­du po­znań­skiej oszczęd­no­ści, tyl­ko dla­te­go, że była to ostat­nia w ca­łym mie­ście para sza­rych EMU, o któ­rych mała, po­dob­nie jak pół jej szko­ły, ma­rzy­ła. Za­szan­ta­żo­wa­ni, że albo te bot­ki, albo in­nych no­sić nie bę­dzie, zde­cy­do­wa­li­śmy się na za­kup nie­co więk­sze­go roz­mia­ru. Szczę­śli­wej Poli nie prze­szka­dza­ło to w czła­pa­niu do szko­ły, sko­ro czu­ła się mod­na i na cza­sie.

Dro­ga do domu mija zbyt szyb­ko i za­raz na­dzie­wam się na se­rię py­tań te­ścio­wej, któ­ra mu­sia­ła na mnie cze­kać w ku­chen­nym oknie, bo gdy tyl­ko za­par­ko­wa­łam na pod­jeź­dzie, drzwi się otwo­rzy­ły i sta­nę­ła w nich pani Ire­na.

– I co? Do­ga­da­ły­ście się? Po­wie­dzia­łaś jej wszyst­ko? A pa­mię­ta­łaś, żeby do­dać mi­mo­cho­dem, że tam pa­nu­ją inne cho­ro­by niż u nas?

– Tak, wszyst­ko po­wie­dzia­łam.

– I co?

– Nic.

– To zna­czy?

Mi­jam te­ścio­wą w drzwiach, zsu­wam mo­kre buty na wy­cie­racz­kę i wcho­dzę do kuch­ni. Gło­śny re­chot do­bie­ga­ją­cy z góry świad­czy o tym, że teść sie­dzi z wnucz­ką w jej po­ko­ju i oglą­da­ją coś za­baw­ne­go na YouTu­bie.

– Na­pi­je się mama her­ba­ty?

– Dziec­ko, w ta­kiej chwi­li nie mam ocho­ty na nic, ale sko­ro mu­sisz so­bie za­pa­rzyć, to się nie krę­puj. Pod wa­run­kiem że bę­dziesz w tym cza­sie ze mną roz­ma­wiać.

I tak opo­wia­dam, a ra­czej kon­fa­bu­lu­ję roz­mo­wę z Elż­bie­tą, sku­pia­jąc się na jej po­zy­tyw­nych aspek­tach i da­jąc do zro­zu­mie­nia, że do­brze nam się ga­da­ło. Jed­no­cze­śnie do ko­szycz­ka nie­bie­skie­go że­liw­ne­go dzba­nusz­ka wrzu­cam li­ście czar­nej her­ba­ty i za­le­wam je wrząt­kiem. Do na­pa­ru do­da­ję la­skę cy­na­mo­nu, pla­ster jabł­ka, ły­żecz­kę kon­fi­tu­ry z czar­nej po­rzecz­ki, ły­żecz­kę mio­du i kil­ka kro­pli cy­try­ny. W za­sa­dzie se­zon zi­mo­wy mogę uznać za otwar­ty. Nie­ste­ty rów­nie po­nu­ra at­mos­fe­ra pa­nu­je wo­kół wy­bo­rów uko­cha­nej, wy­chu­cha­nej có­recz­ki pani Ire­ny.

– My­ślę, że Ela pod­ję­ła nie­odwo­łal­ną de­cy­zję.

– Boże, wła­śnie tego się oba­wia­łam. Jak ona so­bie wy­obra­ża ży­cie w tej dzi­czy?

– Nie wiem, ale spra­wia wra­że­nie zde­ter­mi­no­wa­nej i oba­wiam się, że im bar­dziej bę­dzie­my na nią na­ci­skać, tym bar­dziej umoc­ni się w swo­im po­sta­no­wie­niu. – Prze­ły­kam śli­nę, po­mi­ja­jąc in­for­ma­cję o tym, że nie­ba­wem po­now­nie zo­sta­ną dziad­ka­mi.

– Może masz ra­cję, ale ja nie mogę so­bie tego wszyst­kie­go wy­obra­zić! I co ja lu­dziom po­wiem? Że moja wy­kształ­co­na cór­ka dała się wy­mie­nić na sta­do kóz?

– Ja bym nie de­mo­ni­zo­wa­ła tej sy­tu­acji. Ah­med jest le­ka­rzem, więc nie ja­kimś pry­mi­tyw­nym…

– I co z tego?! Ja­kie to ma zna­cze­nie?! – Ire­na opa­da na krze­sło i te­atral­nym ge­stem cho­wa twarz w dło­niach. – W ich tra­dy­cji nikt nie li­czy się ze zda­niem ko­bie­ty, jej uczu­cia­mi, o ma­rze­niach nie wspo­mi­na­jąc.

– Ale on jed­nak kil­ka lat spę­dził w Pol­sce, więc mo­że­my za­ło­żyć, że prze­siąk­nął na­szą fi­lo­zo­fią ży­cio­wą i…

– Chy­ba sama w to nie wie­rzysz. Zresz­tą nie wiem, na co li­czy­łam, pro­sząc cię o wspar­cie. Je­śli ona nie chce się wsłu­chać w ży­cio­we do­świad­cze­nie mat­ki, to nic nie zmie­ni jej de­cy­zji. Je­stem za­ła­ma­na. Za ja­kie grze­chy? Co ja ta­kie­go zro­bi­łam, że Bóg mnie tak ka­rze?

Choć mo­gła­bym wy­mie­nić kil­ka więk­szych i po­­mniej­szych prze­win, wśród któ­rych wcze­śniej­szy brak ak­cep­ta­cji mo­jej skrom­nej oso­by jest za­le­d­wie nie­wiel­kim grzesz­kiem, nie mam ocho­ty prze­ma­wiać gło­sem Wiel­kie­go Bra­ta i ob­ja­śniać rze­czy­wi­sto­ści. Prze­cież nie trze­ba wie­le, by zna­leźć się w mniej czy bar­dziej nie­for­tun­nej sy­tu­acji, o któ­rej lu­dzie mo­gli­by ga­dać i plot­ko­wać la­ta­mi.

Je­stem wy­koń­czo­na. Te­ścio­wa bia­do­li jesz­cze przez do­brą go­dzi­nę, snu­jąc wi­zje co­raz to no­wych nie­szczęść, nie ma­jąc świa­do­mo­ści, że jej wnu­ki będą się wy­cho­wy­wać w afry­kań­skim bu­szu, a mnie w mia­rę upły­wu cza­su, choć wca­le tego nie pla­no­wa­łam, robi się jej żal. Wresz­cie tuż przed dwu­dzie­stą dru­gą trzy­dzie­ści wy­cho­dzą. Teść za­do­wo­lo­ny z ży­cia, te­ścio­wa ze zła­ma­nym ży­ciem. A ja zo­sta­ję sama z ich stra­chem, swo­ją nie­pew­no­ścią, ta­jem­ni­cą Elż­bie­ty i świa­do­mo­ścią, że rano będę mu­sia­ła ze­rwać się o szó­stej czter­dzie­ści pięć, żeby za­wieźć dziec­ko do szko­ły.4

Wra­cam do domu, po dro­dze zgar­nia­jąc Polę ze szko­ły, i przy­po­mi­nam so­bie o za­pro­sze­niu na so­bot­nią ko­la­cję. Oczy­wi­ście wi­zy­ta u te­ściów, mimo za­rze­ka­nia się te­ścio­wej, że ni­cze­go nie po­trze­bu­je, ob­li­gu­je mnie do kup­na kwia­tów i ja­kie­goś nie­zo­bo­wią­zu­ją­ce­go pre­zen­tu. Zu­peł­nie nie mam po­my­słu, co mo­gło­by ją ucie­szyć, i oba­wiam się, że jak zwy­kle skoń­czę mię­dzy re­ga­ła­mi w księ­gar­ni, wy­bie­ra­jąc ja­kiś opa­sły ko­lo­ro­wy al­bum, bo prze­cież nie wiem, co czy­ta czy mia­ła­by ocho­tę prze­czy­tać. Po­wieść oby­cza­jo­wą? Bio­gra­fię? Po­rad­nik? Po­noć, jak ma­wia­ła bab­cia, czło­wiek w pew­nym wie­ku się­ga tyl­ko po Iwasz­kie­wi­cza i bio­gra­fie, tyl­ko czy mama Paw­ła jest już na tym eta­pie ży­cia? Nie mam po­ję­cia.

Po­rzu­cam roz­wa­ża­nia, co ku­pić te­ścio­wej na nad­cho­dzą­cy ju­bi­le­usz, i sku­piam się na przy­ziem­nym od­ra­bia­niu lek­cji, go­to­wa­niu obia­du i od­bie­ra­niu ko­lej­nych te­le­fo­nów od ro­dzi­ców dziew­czy­nek z kla­sy Poli.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: