Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żona nazisty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 stycznia 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żona nazisty - ebook

Jest koniec 1939 roku. Mieszkańcy niemieckiego Szczecina żyją spokojnie i całkiem zwyczajnie. Ale nie Anna Łabędź, która czuje, że wszyscy wokół mają tajemnice. Gustaw znika na całe dnie w pracy, ludzie, których spotyka, pragną jedynie plotek, a ona nie potrafi pokochać zamieszkiwanego przez nazistów miasta, w którym przyszło jej żyć. W sercu wciąż goreje obraz fordońskich egzekucji i tęsknota za utraconymi bliskimi. Samotność dokucza Annie do chwili, kiedy zaprzyjaźnia się z Michelle LaCour, aktorką i salonową divą. Wtedy zmienia się wszystko.

Codzienne życie i wystawne bale, szare miasto i blichtr salonów, ludzie zwykli i ludzie prawi, a także zdrajcy i bohaterowie, konfidenci i śmiałkowie. Miasto o dwóch obliczach, ludzie o dwóch twarzach. Kobiety szlachetne i upadłe, mężczyźni waleczni i bezwzględni. A wokół nich piekło wojny.

Sylwia Trojanowska – pisarka, autorka sztuk teatralnych, coach i trenerka biznesu. Aktywnie działa na rzecz kobiet. Jest ambasadorką akcji „Wiele powodów, by żyć”, mającej na celu promowanie profilaktycznych badań cytologicznych, oraz członkinią kapituły „Magnolie Biznesu”, nagradzającej wyjątkowe kobiety województwa zachodniopomorskiego. Zadebiutowała w 2015 roku powieścią Szkoła latania, od tamtej pory ukazało się jeszcze dziesięć innych jej książek, między innymi trylogia Sekrety i kłamstwa (2018–2019), Wigilijna przystań (2019), Powiedz mi, jak będzie (2020), Wzgórze Świątecznych Życzeń (2020) i Łabędź (2022). Jest także autorką sztuk teatralnych, z których dwie: 4 kute asy oraz Okna, trafiły na afisze. Jej znakiem rozpoznawczym jest uśmiech i optymistyczne spojrzenie na świat. Uwielbia podróże i to z nich czerpie inspiracje do swoich powieści. Wraz z mężem i synem mieszka w Szczecinie, na obrzeżach Puszczy Bukowej.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67510-36-3
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRAWDY I PÓŁ­PRAWDY

To był je­den z tych po­ran­ków, pod­czas któ­rych wspo­mnie­nia do­pa­dały mnie tak gwał­tow­nie, że mia­łam ochotę za­cząć ży­cie od kie­liszka wina, by jak­kol­wiek je ujarz­mić. Wie­dzia­łam jed­nak, że tego dnia mu­szę za­cho­wać ja­sny umysł, choćby miało po­twor­nie bo­leć. Bo prawda, moja prawda, by­wała bo­le­sna. „Prze­trwasz to – po­wta­rza­łam so­bie pod no­sem. – Prze­cież przy­je­cha­łaś tu po to, aby opo­wie­dzieć jego hi­sto­rię”.

Na spo­tka­nie z Ar­tu­rem Wol­nym przy­szłam o umó­wio­nym cza­sie. Młody dzien­ni­karz stał przed wej­ściem do stu­dia na­grań i pa­lił pa­pie­rosa. Za­cią­gał się nim raz za ra­zem, jakby się spie­szył albo czymś de­ner­wo­wał. Kiedy mnie do­strzegł, wy­rzu­cił peta i się­gnął po od­świe­żacz do ust.

Po­kuś­ty­ka­łam w jego stronę.

– Dzień do­bry – po­wie­dział gło­śno, co naj­mniej tak, jak­bym oprócz zruj­no­wa­nych ko­lan miała rów­nież przy­tę­piony słuch.

Nie­znacz­nie ski­nę­łam głową.

– Miło, że przy­je­chała pani na czas. Stu­dio go­towe. – Zer­k­nął na ze­ga­rek. – Za­raz mo­żemy za­cząć.

Otwo­rzył drzwi i pu­ścił mnie przo­dem.

– I jak Szcze­cin? Po­doba się pani? – za­gad­nął, ale nie było to szczere za­in­te­re­so­wa­nie, lecz sztuczna grzecz­ność. Prze­cież je­dyne, na czym mu za­le­żało, to to, bym ze szcze­gó­łami, naj­le­piej dra­ma­tycz­nymi i krwa­wymi, opo­wie­działa hi­sto­rię Gu­stawa Gu­de­riana.

Mruk­nę­łam twier­dząco, ko­le­biąc się w stronę ko­ry­ta­rza, nad któ­rym wid­niał na­pis „Do stu­dia”.

– A zwie­dzała pani tro­chę? Może Stare Mia­sto? – cią­gnął bez­na­mięt­nie.

Przy­sta­nę­łam, ob­ró­ci­łam się i hardo spoj­rza­łam mu w oczy.

– Może umówmy się, pa­nie Wolny, że nie musi pan mnie za­ga­dy­wać, że ci­sza nie jest ni­czym złym i że nie do­wie się pan o mnie ni­czego poza tym, co sama chcę panu opo­wie­dzieć. Do­brze?

Męż­czy­zna uniósł ręce w pod­dań­czym ge­ście.

– Ja­sne, nie ma sprawy. My­śla­łem, że...

– To niech pan po pro­stu nie my­śli – prze­rwa­łam mu sta­now­czo.

Ten czło­wiek po­twor­nie mnie iry­to­wał. Ni­czego się nie uczył. Prze­cież roz­ma­wiał już ze mną wcze­śniej, więc po­wi­nien wie­dzieć, że nie lu­bię czczych po­ga­du­szek. Za­czy­na­łam wąt­pić, czy do­brze zro­bi­łam, de­cy­du­jąc się na spo­wiedź przed tym bu­fo­nem. Gów­nia­rze­ria, kom­plet­nie nie­wy­cho­wany dzie­ciak! Ale szłam za nim, a on bez słowa otwie­rał ko­lejne drzwi. Cza­sami wy­mie­niał grzecz­no­ści z mi­ja­nymi oso­bami. Kiedy do­tar­li­śmy do stu­dia na­grań, usia­dłam przy owal­nym stole, na krze­śle, które wska­zał mi Wolny.

– Słu­chawki. – Po­dał mi je. – Pro­szę spraw­dzić, czy pa­sują.

– Wolę bez – stwier­dzi­łam.

– Jak pani chce. – Usiadł na­prze­ciwko mnie.

Wy­cią­gnął no­tatki. Było ich sporo. Roz­ło­żył je przed sobą i po­wiódł po nich wzro­kiem. Mruk­nął zna­cząco, po czym za­czął spraw­dzać przy­ci­ski na kon­soli i wy­mie­nił się spo­strze­że­niami z dźwię­kow­cem. Wy­glą­dał na za­do­wo­lo­nego.

– Mo­żemy za­czy­nać – oznaj­mił.

– A woda? – za­py­ta­łam.

– A tak, prze­pra­szam. Miała tu być. Zośka znowu za­po­mniała. Za­raz przy­niosę.

Wy­szedł, a ja, wie­dziona ja­kimś ta­jem­ni­czym in­stynk­tem, wsta­łam i po­de­szłam do jego sta­no­wi­ska. Bez­czel­nie zaj­rza­łam do roz­ło­żo­nych no­ta­tek i... ska­mie­nia­łam. Zna­la­złam tam py­ta­nia, cał­kiem trafne i sen­sowne, ale po­ra­ziło mnie coś zu­peł­nie in­nego... Od­ręczne no­tatki. Mnó­stwo od­ręcz­nych no­ta­tek.

Musi przy­znać, że Gu­de­rian to kat. MUSI.

Ci­śnij o tego volks­deut­scha.

Męcz o mor­der­stwa.

Nie za­po­mnij o tym dok­to­rze...

Mów o pod­pi­sa­nych ze­zna­niach.

Do­ku­menty. Spro­wo­kuj ją...

Było ich wiele, ale nie prze­czy­ta­łam wszyst­kich; nie zdą­ży­łam, bo do po­koju wró­cił Ar­tur Wolny. Kiedy zo­ba­czył, jak ster­czę nad jego za­pi­skami, po­czer­wie­niał na twa­rzy.

– To, że zna pani py­ta­nia, ni­czego nie zmie­nia – stwier­dził but­nie, sta­wia­jąc na sto­liku szklanki z wodą.

– To, że za­mie­rza pan iść po tru­pach, by udo­wod­nić swoją bez­pod­stawną tezę o Gu­de­ria­nie mor­dercy Po­la­ków, zmie­nia wszystko. Nie jest pan obiek­tyw­nym re­por­te­rem, na co w grun­cie rze­czy mia­łam na­dzieję, lecz su­biek­tyw­nym dzien­ni­ka­rzyną, który szuka ta­niej sen­sa­cji i pra­gnie się wy­bić na nie­rze­tel­nym opo­wie­dze­niu hi­sto­rii. Gu­staw Gu­de­rian święty może nie był, ale na pewno nie za­słu­żył na to, by na­zy­wać go zbrod­nia­rzem.

– Do­ku­menty świad­czą ina­czej.

– Py­ta­nie brzmi: kto te do­ku­menty stwo­rzył? Nie roz­wa­żał pan tego?

– To są po­twier­dzone in­for­ma­cje.

– Przez kogo? Przez pana? Przez czło­wieka za­śle­pio­nego nie­na­wi­ścią do Gu­de­riana czy na­wet wszyst­kich, w czy­ich ży­łach pły­nie ger­mań­ska krew? Nie na­daje się pan do tej ro­boty! Nie ma pan bla­dego po­ję­cia o uczci­wym dzien­ni­kar­stwie.

Za­ci­snął szczęki i gło­śno wy­pu­ścił po­wie­trze przez nos. Ooo! Jakże był wście­kły! Czu­łam, że ma ochotę wy­pluć agre­sywną wią­zankę gorz­kich słów, że już, już za­mie­rza się od­szczek­nąć. Wi­dzia­łam to w jego oczach. Po­ha­mo­wał się jed­nak, prze­tarł twarz dło­nią i po­wie­dział:

– Nie­ważne. Wszystko go­towe. Mo­żemy na­gry­wać.

– Nie bę­dzie na­gra­nia – oznaj­mi­łam cierpko.

Stu­dio opusz­cza­łam w po­śpie­chu. Wolny cały czas szedł obok mnie, gar­dłu­jąc coś o dźwię­kowcu, re­zer­wa­cji, po­nie­sio­nych kosz­tach... W końcu – o pod­pi­sa­nych zo­bo­wią­za­niach.

– Prze­cież to pani za­le­żało na na­gra­niu. To był pani po­mysł i co? Na­gle taka zmiana zda­nia? – mó­wił z wy­raźną pre­ten­sją. – W ten spo­sób zrywa pani umowę! Wła­śnie! Umowa! – Za­trzy­mał się gwał­tow­nie.

Ja rów­nież przy­sta­nę­łam i spoj­rza­łam na niego z ukosa.

– To się może wią­zać z kosz­tami. Jest pani na nie go­towa?

Zgro­mi­łam go wzro­kiem.

– Po­tworny z pana dy­le­tant, pa­nie Wolny! Mówi pan o czymś, o czym nie ma pan zie­lo­nego po­ję­cia.

Chciał mi prze­rwać, wy­dał na­wet z sie­bie ja­kiś bli­żej nie­zi­den­ty­fi­ko­wany dźwięk, ale na wię­cej mu nie po­zwo­li­łam, uci­sza­jąc go zde­cy­do­wa­nym ru­chem dłoni.

– Nie prze­czy­tał pan umowy. Pew­nie sku­pił się pan na pa­ra­gra­fie pierw­szym, dru­gim, może do­tarł do pią­tego – kpi­łam – ale na pewno nie zna pan tre­ści ósmego, prawda?

Nie od­po­wie­dział, nie mu­siał.

– To pro­szę do­czy­tać. A na przy­szłość mieć na wzglę­dzie, że brak pro­fe­sjo­na­li­zmu za­zwy­czaj wy­cho­dzi na jaw. Cza­sem wcze­śniej, cza­sem póź­niej. Za­leży od ja­sno­ści umy­słu dru­giej strony. Ja, choć może nie wy­glą­dam, tę ja­sność na swoje szczę­ście, a pana nie­szczę­ście, jesz­cze po­sia­dam.

Wolny od­chrząk­nął i na chwilę uciekł wzro­kiem, jakby w tym świe­tli­stym ko­ry­ta­rzu szu­kał sprzy­mie­rzeńca. Ni­kogo jed­nak nie zna­lazł, bo aku­rat było pu­sto.

Nie cze­ka­jąc, aż jak­kol­wiek się zre­flek­tuje, ru­szy­łam w stronę wyj­ścia. Wolny jakby się ock­nął i po­dą­żył za mną. Otwo­rzył mi na­wet szklane drzwi i kiedy mia­łam już na­dzieję na opusz­cze­nie tego miej­sca, za­stą­pił mi drogę.

– Pro­szę mnie po­słu­chać – brzmiał ła­god­nie, zu­peł­nie ina­czej niż przed chwilą. – I wy­ba­czyć to drobne... hmm... nie­po­ro­zu­mie­nie... Przy­znaję, mam pe­jo­ra­tywny sto­su­nek do Gu­de­riana. I wiem, że jako dzien­ni­karz nie po­wi­nie­nem. Jed­nak jako czło­wiek nie po­tra­fię zdo­być się na nic in­nego po tym, co o nim prze­czy­ta­łem – wes­tchnął. – Mój dzia­dek zgi­nął w Au­schwitz, moja ciotka i dwie ni­czemu nie­winne sio­stry dziadka roz­strze­lano pod­czas ła­panki. Ro­zu­mie pani, zo­sta­łem wy­cho­wany w at­mos­fe­rze nie­na­wi­ści do na­zi­stów – wy­znał. – Od kiedy za­czą­łem wy­ko­ny­wać za­wód dzien­ni­ka­rza, pra­gną­łem zro­bić ma­te­riał o na­zi­stow­skich zbrod­niach. Nie chcia­łem, by do­ty­czył oczy­wi­stych spraw, o któ­rych można prze­czy­tać w książ­kach. Ma­rzy­łem, aby do­ko­nać od­kry­cia cze­goś wiel­kiego, a Gu­de­rian... To jest coś wiel­kiego, a przede wszyst­kim nie­zna­nego. Mój do­ku­ment... On jest sze­roko ko­men­to­wany, pod­da­wany ana­li­zom hi­sto­rycz­nym, a to, co pani chce po­wie­dzieć o Gu­de­ria­nie, jed­nym z tych cwa­nych na­zi­stów... Nie­za­leż­nie od tego, czy chce go pani wy­bie­lić czy oczer­nić... Ro­zu­miem, że to pierw­sze. – Po­pa­trzył na mnie, ocze­ku­jąc po­twier­dze­nia, ale na­wet po­wieka mi nie drgnęła. – Pani ze­zna­nie by­łoby ka­pi­tal­nym uzu­peł­nie­niem opo­wie­ści o czło­wieku, który ma krew na rę­kach. Bo ją ma, oboje to wiemy. Ja na­prawdę chęt­nie wy­słu­cham pani opo­wie­ści i... I nie będę na nic na­ci­skał. Zrobi to pani po swo­jemu.

Spu­ści­łam głowę i spoj­rza­łam na czubki swo­ich wy­po­le­ro­wa­nych bu­tów. Świe­ciły jak daw­niej, jak wtedy, gdy spa­ce­ro­wa­łam ale­jami Gra­bo­wer An­la­gen albo gdy szłam na po­tań­cówkę do Haus Po­nath. Gdy miesz­ka­łam w Stet­ti­nie, moje buty za­wsze były lśniące jak lu­stro. Wcze­śniej też o nie dba­łam, ale do­piero w tym nad­odrzań­skim mie­ście – sama to za­uwa­ży­łam – ro­bi­łam to na­zbyt prze­sad­nie.

– Pro­szę pani? – Ar­tur Wolny wy­glą­dał na za­tro­ska­nego. Ten wy­raz twa­rzy zu­peł­nie do niego nie pa­so­wał. – Wszystko w po­rządku?

– Tak, oczy­wi­ście. Ale nie, nie po­tra­fię te­raz wró­cić do stu­dia. Mam w gło­wie chaos.

– To może ju­tro, po­ju­trze? Do­pa­suję się.

– Pan się do­pa­suje?

Ski­nął głową.

– Po­my­ślę, a tym­cza­sem...

– Od­wiozę pa­nią – za­pro­po­no­wał.

Zdzi­wił mnie tą prze­sadną uprzej­mo­ścią. Nie ufa­łam mu. Chyba ni­gdy nie za­słu­żyłby so­bie na moje za­ufa­nie.

– Pro­szę so­bie da­ro­wać te uprzej­mo­ści. Przy­je­cha­łam sama i sama wrócę. A do pana ode­zwę się z od­po­wie­dzią. Ju­tro. Albo za kilka dni.

– To cho­ciaż we­zwę dla pani tak­sówkę. Jaki ad­res?

A więc cho­dziło mu o to, by – je­śli­bym się nie ode­zwała – mieć ja­ki­kol­wiek punkt za­cze­pie­nia. Cwany lis! Nie wie­dzia­łam, czy my­ślał o tym, by przy­je­chać pod wska­zany ad­res i wa­lić w drzwi, aż je otwo­rzę, czy o tym, by na­słać na mnie ko­goś in­nego, bar­dziej prze­ko­nu­ją­cego, wzbu­dza­ją­cego sym­pa­tię. Oby­dwa roz­wią­za­nia wy­da­wały mi się ab­sur­dalne, ale wcale nie mało praw­do­po­dobne. Wol­nego za­li­cza­łam bo­wiem do lu­dzi, któ­rzy w imię swych ce­lów są go­towi na wszystko. Zna­łam ten typ bar­dzo do­brze...

– Do wi­dze­nia panu – rzu­ci­łam i wy­mi­nę­łam męż­czy­znę, który wpa­try­wał się we mnie z lekko roz­chy­lo­nymi ze zdu­mie­nia ustami.PRZY­JA­CIEL

Wie­czo­rem za­sia­dłam przy oknie. Było pra­wie ide­al­nie. Bra­ko­wało mi je­dy­nie zna­jo­mych dźwię­ków: re­stau­ra­cyj­nego gwaru, brzęku szkla­nek, po­krzy­ki­wań wsta­wio­nych tu­ry­stów i stu­kotu koń­skich ko­pyt. Jak w Kra­ko­wie.

Z kie­lisz­kiem wina w dłoni i przy jaz­zo­wej nu­cie pusz­cza­nej w ra­diu wpa­try­wa­łam się w je­den punkt, w miej­sce, w któ­rym kie­dyś znaj­do­wał się Te­atr Miej­ski. Zmierz­chało, ale ja oczyma serca wi­dzia­łam go w pro­mie­niach słońca. I tę­sk­ni­łam za jego mu­rami i za­uł­kami, skry­wa­ją­cymi moje ta­jem­nice.

Po wy­pi­ciu dwóch kie­lisz­ków wina po­czu­łam oszo­ło­mie­nie i roz­luź­nie­nie. W końcu my­śli o nie­uda­nym spo­tka­niu z Wol­nym uci­chły. Jesz­cze nie pod­ję­łam de­cy­zji, kiedy do niego za­dzwo­nię, ale wie­dzia­łam, że to zro­bię. Chcia­łam to zro­bić.

Wsta­łam i po­de­szłam do ka­napy. Nocny sto­lik oświe­tlała lampa z czer­wo­nym aba­żu­rem, mocno nad­szarp­nię­tym zę­bem czasu. Ciężko opa­dłam na sie­dzi­sko, które stęk­nęło nie­mal tak gło­śno jak ja. Się­gnę­łam po te­le­fon. Był w tym sa­mym ko­lo­rze co aba­żur i przez mo­ment na­wet po­my­śla­łam, że ktoś o tę spój­ność spe­cjal­nie się po­sta­rał. Wy­bra­łam nu­mer i cier­pli­wie cze­ka­łam. Mój roz­mówca ode­brał, kiedy już mia­łam od­kła­dać słu­chawkę.

– To­masz Red­mer, słu­cham.

Mmm... Lu­bi­łam ten jego cie­pły, pe­łen uf­nej ak­cep­ta­cji głos. Nie miał po­ję­cia, kto do niego dzwo­nił, ale i tak za­wsze wi­tał się z sym­pa­tią.

– Dzień do­bry, To­ma­szu – ode­zwa­łam się.

– O! W końcu! Nie mo­głem się do­cze­kać wia­do­mo­ści od cie­bie. Wszystko do­brze? Je­steś za­do­wo­lona?

– Za­do­wo­lona? Daj spo­kój. By­ła­bym, gdyby grali mi Mar­sza po­grze­bo­wego.

– Czyli za­do­wo­lona – stwier­dził, a ja po­ki­wa­łam głową.

To­masz znał mnie do­brze. By­łam usa­tys­fak­cjo­no­wana: od­wie­dzi­łam mia­sto du­chów, wsłu­cha­łam się w jego puls, jakże inny od tego kra­kow­skiego. Od­ku­rzy­łam wspo­mnie­nia i od­wa­ży­łam się pa­trzeć tam, gdzie mój wzrok miał już ni­gdy nie się­gać.

– A jak u cie­bie?

– Do­wiesz się, kiedy przy­jadę.

– Chcesz przy­je­chać? – pal­nę­łam bez­myśl­nie i na­tych­miast, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, rzu­ci­łam sta­now­czo: – Nie! Nie rób tego! Nie przy­jeż­dżaj. Chcę być sama. Po­trze­buję tej sa­mot­no­ści.

– Na pewno?

– Dawno ni­czego nie by­łam tak pewna.

Po­chrzą­ki­wał, szu­ka­jąc od­po­wied­nio dy­plo­ma­tycz­nych słów, przez które nie po­czu­ła­bym się jak dziecko.

– We­dle ży­cze­nia – po­wie­dział w końcu. – Po pro­stu po­my­śla­łem, że chcia­ła­byś mieć to­wa­rzy­stwo w ob­cym mie­ście. Choćby ra­mię ja­kie­goś dziar­skiego ka­wa­lera – ro­ze­śmiał się, ale chyba na siłę – by nie oba­wiać się spa­ce­rów. No wiesz, po­tknię­cia o ja­kiś nie­równy chod­nik.

– Kiedy wrócę do Kra­kowa, chęt­nie z ra­mie­nia te­goż ka­wa­lera sko­rzy­stam.

– No do­brze, do­brze. Za­wsze by­łaś uparta. Bo wiesz... Ja bym nie miał nic prze­ciwko wy­pra­wie do Szcze­cina.

– To­ma­szu, pro­szę.

Znał mnie na tyle do­brze, że wie­dział, iż dal­sza dys­ku­sja nie ma sensu. Pod­jął więc te­mat, który na­le­żał do naj­bez­piecz­niej­szych. Roz­ma­wia­li­śmy o po­go­dzie, a ra­czej o nie­mi­ło­sier­nych upa­łach w Kra­ko­wie i o cał­kiem przy­jem­nej au­rze w Szcze­ci­nie. Po­tem To­masz roz­wo­dził się nad wnu­kami, a ja po raz ty­sięczny po­czu­łam ukłu­cie za­zdro­ści.

Kiedy skoń­czy­li­śmy, na­la­łam so­bie ko­lejny kie­li­szek wina i wy­pi­łam go dusz­kiem, a po­tem z se­kret­nej prze­gródki w port­felu zde­cy­do­wa­nym ru­chem wy­cią­gnę­łam czarno-białą fo­to­gra­fię, przy­mknę­łam oczy i znowu wy­bra­łam się w po­dróż śla­dami wspo­mnień.NOWA TOŻ­SA­MOŚĆ

Anna Ła­będź nie chciała czuć się do­brze w Stet­ti­nie, w pięk­nym, ma­je­sta­tycz­nym Stet­ti­nie. Pra­gnęła znie­na­wi­dzić to mia­sto z sze­ro­kimi ale­jami i wiel­kimi pla­cami, a par­kami tak roz­le­głymi, że nie spo­sób było z jed­nego krańca do­strzec drugi. Mia­sto ze szpa­le­rami ka­mie­nic, któ­rych ar­chi­tek­tura przy­wo­dziła jej na myśl pa­ry­skie ka­dry wi­dziane w al­bu­mach. Mia­sto ży­jące w zgo­dzie z rzeką, w któ­rym spo­kój, śmiech i zwy­kłe, zwy­czajne ży­cie two­rzyły mie­szankę dla niej nie do za­ak­cep­to­wa­nia. Prze­cież kil­ka­set ki­lo­me­trów da­lej sza­lała wojna, lu­dzie wal­czyli, gi­nęli, umie­rali ze stra­chu. A tu? Tu czuć było je­dy­nie lek­kie po­de­ner­wo­wa­nie; ow­szem, to­czyły się roz­mowy, dys­ku­sje o woj­nie, ale nikt nie pła­kał, nie pa­ni­ko­wał. Albo pra­wie nikt. Łzy ro­nili tylko ci, któ­rym ta da­leka wojna ko­goś ode­brała. Tu nikt się nie oba­wiał, że może zgi­nąć na ulicy, że ktoś go za­strzeli, wtar­gnie do jego domu i od­bie­rze mu wol­ność. Nikt nie prze­my­kał mię­dzy ka­mie­ni­cami, nie krył się po piw­ni­cach. Nikt nie na­słu­chi­wał wy­strza­łów i nie ku­lił się pod łóż­kiem, my­śląc o ju­trze. Stet­tin był w oczach Anny oazą spo­koju. I dla­tego chciała go nie­na­wi­dzić, ale... nie po­tra­fiła. Mimo flag ze swa­styką, mimo pla­ka­tów z wi­ze­run­kiem Hi­tlera, mimo run na nie­miec­kich mun­du­rach... Nie po­tra­fiła, bo Gu­staw o to za­dbał. Dał jej po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, oto­czył sza­lem utka­nym z ni­tek tro­ski, sza­cunku i mi­ło­ści, za­dbał, by nie po­grą­żyła się w nie­na­wi­ści do mia­sta, które wy­brał dla niej na azyl.

Po­mimo tego słabo sy­piała. Cza­sami przez całą noc nie zmru­żyła oka. Cho­dziła wtedy po miesz­ka­niu od okna do okna i wy­glą­dała na ulicę, jakby ko­goś wy­pa­tru­jąc. Tylko kogo? Gu­staw czu­wał nad nią, ale nie ro­bił ni­czego na siłę, nie zmu­szał, do ni­czego nie na­ma­wiał. Czuł, że Anna po­trze­buje czasu, że musi po­zwo­lić jej wszystko so­bie po­ukła­dać, by przy­wy­kła do no­wego miej­sca, no­wego ży­cia, no­wej roli, a na­wet, a może przede wszyst­kim, do ob­rączki i no­wego na­zwi­ska.

Była prze­cież Anną Gu­de­rian, choć stała się nią w oko­licz­no­ściach, któ­rych ni­gdy nie brała pod uwagę.

Gu­staw przy­je­chał po nią do ro­dzin­nego For­donu do­kład­nie w chwili, gdy jej świat legł w gru­zach, gdy zo­stała sama, sa­miu­sieńka, gdy jej naj­bliżsi stra­cili ży­cie pod­czas be­stial­skiej eg­ze­ku­cji. Przy­je­chał i obie­cał ją ura­to­wać. Pa­mię­tała jego słowa: „Za­biorę cię tam, gdzie bę­dziesz bez­pieczna. Za­biorę cię do Stet­tina”. Zgo­dziła się, choć to mia­sto znała tylko z jego opo­wie­ści. Mu­siało jej jed­nak wy­star­czyć. Zresztą nie za­sta­na­wiała się nad tym. Ucie­kała, by ra­to­wać ży­cie.

Gu­staw wrę­czył jej do­ku­menty na na­zwi­sko Anny Schmidt i po­le­cił przy­swoić wszyst­kie fakty z ży­cia nie­zna­nej jej ko­biety. Choć na­uka wcze­śniej przy­cho­dziła jej z ła­two­ścią, te­raz nie po­tra­fiła się sku­pić. Jakże bo­wiem miała my­śleć o da­tach, imio­nach, miej­scach, o czym­kol­wiek, kiedy w gło­wie prze­wi­jał się film z mor­do­wa­nia jej ro­dziny? Mu­siała jed­nak się prze­móc. Wy­ko­nała po­le­ce­nie Gu­stawa, a on prze­py­tał ją do­kład­nie, jak na prze­słu­cha­niu. Pre­cy­zyj­nie za­da­wał py­ta­nia, punk­to­wał błędy. Znał wszyst­kie od­po­wie­dzi, za­pewne sam wcze­śniej wy­uczył się ich na pa­mięć. Głę­boko ode­tchnął, kiedy po kilku pró­bach Anna od­po­wie­działa na każde py­ta­nie bez naj­mniej­szego za­wa­ha­nia i po­myłki.

– To ważne, byś do­brze znała swoje al­ter ego. W końcu od dzi­siaj je­steś Niemką – stwier­dził. – Choć w pew­nym sen­sie tylko na mo­ment. Nie mogę za­brać pod swój dach Anny Schmidt. To by­łoby nie­mo­ralne i nie­do­pusz­czalne na moim sta­no­wi­sku. Ale Annę Gu­de­rian i ow­szem.

Za­trzy­mał sa­mo­chód na po­bo­czu, ujął dłoń Ani i spoj­rzał jej głę­boko w oczy.

– To nie jest do­bry mo­ment, ale in­nego nie bę­dzie. – Wrę­czył jej ja­kąś kartkę.

Roz­ło­żyła ją i prze­czy­tała, naj­pierw po­bież­nie, a po­tem raz jesz­cze, uważ­niej.

– Ale jak to? Je­ste­śmy mał­żeń­stwem?

– Je­śli mam cię chro­nić, to tak. Mu­sisz stać się moją żoną. Z urzędu.

Nie mo­gła ode­rwać wzroku od do­ku­mentu i od swo­jego no­wego na­zwi­ska: Gu­de­rian.

– Ten do­ku­ment... To, że je­ste­śmy we­dług niego mał­żeń­stwem, to ni­czego mię­dzy nami nie zmieni, obie­cuję. To tylko for­mal­ność, która po­zwoli mi cię chro­nić. Dla mnie cały czas bę­dziesz Anną Ła­będź, ale dla wszyst­kich do­okoła Anną Gu­de­rian, z domu Schmidt.

– Ro­zu­miem – po­wie­działa spo­koj­nie.

– A je­śli kie­dy­kol­wiek za­pra­gniesz na­prawdę stać się moją żoną, to tak się sta­nie. Za­cze­kam tyle, ile bę­dziesz po­trze­bo­wała.

Z we­wnętrz­nej kie­szeni Gu­staw do­był ma­te­ria­łową sa­kiewkę i wy­jął z niej dwie złote ob­rączki.

– Mogę? – za­py­tał, chcąc wsu­nąć mniej­szą na pa­lec Ani.

Po­dała mu dłoń.

– Mu­simy za­cho­wać wszel­kie po­zory. Mu­simy do­brze uda­wać – stwier­dził.

Wsu­nął jej ob­rączkę na pa­lec, a po­tem drugą na swój.

Ania uważ­nie przyj­rzała się dłoni. Ileż razy ma­rzyła o tym lśnią­cym na palcu cu­deńku, które oznaj­mia­łoby światu, że oto na jej dro­dze sta­nął nie­zwy­kły męż­czy­zna. Jej męż­czy­zna, je­dyny do końca ży­cia, ten, któ­rego so­bie wy­brała. Do­kład­nie tak my­ślała. Ni­gdy na od­wrót. Bo to ona chciała wy­bie­rać, ona chciała de­cy­do­wać o tym, za kogo wyj­dzie za mąż.

Na­gle przy­po­mniała so­bie ich ślu­bo­wa­nie. To, jak na for­doń­skiej łące Gu­staw wzru­szył ją przy­sięgą mał­żeń­ską, którą wy­po­wie­dział ła­maną pol­sz­czy­zną. To, jak pa­trzył na nią, jak szkliły mu się oczy.

– Wcale nie mu­simy uda­wać. Prze­cież... My już so­bie ślu­bo­wa­li­śmy.

– Wiem, ale to były zu­peł­nie inne oko­licz­no­ści, Anno. I po­my­śla­łem, że... – Spró­bo­wał się uśmiech­nąć, jed­nak wy­szło to nie­zdar­nie.

– Ma­rzy­łam o tym, by być twoją żoną, i kiedy wy­po­wia­da­łam przy­sięgę, ro­bi­łam to z peł­nym prze­ko­na­niem. Te­raz je­stem roz­darta, a przed oczami wi­dzę tylko zło, lecz... Wcale nie mu­szę uda­wać, że je­stem twoją żoną. Mogę po pro­stu spró­bo­wać nią być. – Ścią­gnęła z jego palca ob­rączkę, którą przed mo­men­tem sam so­bie za­ło­żył, uca­ło­wała ją i po­now­nie wsu­nęła na jego pa­lec. – Na do­bre i na złe. W zdro­wiu i w cho­ro­bie. Do­póki śmierć nas nie roz­łą­czy.

– Do­póki śmierć nas nie roz­łą­czy – po­wtó­rzył i z sza­cun­kiem zło­żył po­ca­łu­nek na jej dłoni.

Pa­trzyli na sie­bie w mil­cze­niu.

– Mu­sisz mi jed­nak po­móc w by­ciu... Niemką – ode­zwała się w końcu Anna, z tru­dem wy­po­wia­da­jąc ostat­nie słowo. – Z tym mogę mieć więk­szy pro­blem.

– Po­mogę, ale pa­mię­taj, mu­sisz być nią tylko na ze­wnątrz, dla in­nych. Ja chciał­bym, byś po­zo­stała Anną Ła­będź, Po­lką, którą po­ko­cha­łem. Wojna się skoń­czy, mam na­dzieję, że wkrótce, a wtedy ta cała ma­ska­rada nie bę­dzie nam już po­trzebna. To tylko na chwilę. Na chwilę, ko­cha­nie.

Ania wtu­liła się w Gu­stawa i w tym moc­nym splo­cie, w któ­rym czuć było i mi­łość, i od­da­nie, i zgodę na by­cie ra­zem mimo wszystko, trwali do mo­mentu, aż z na­prze­ciwka nad­je­chała cię­ża­rówka i ośle­piła ich świa­tłami.

W dro­dze mało roz­ma­wiali, Ania głów­nie spała, a ra­czej uda­wała, że śpi. Nie pła­kała. Nie miała już siły, nie miała łez.

Pró­bo­wała uło­żyć so­bie wszystko w gło­wie. Ale czy to w ogóle było moż­liwe – nowe ży­cie? Na ra­zie nie po­tra­fiła so­bie tego wy­obra­zić. Tyle zła wy­da­rzyło się w ciągu ostat­niej doby, i to ta­kiego, któ­rego nie dało się ni­czym wy­tłu­ma­czyć. Zła, które lu­dzie wy­rzą­dzili lu­dziom. Po­śród tego zła były też okru­chy do­bra. Jak Gu­staw, jej... mąż.

Nie wie­działa, co ją czeka w Stet­ti­nie, ale jed­nego była pewna – męż­czy­zna, który sie­dział obok, był dla niej w tej chwili je­dy­nym ra­tun­kiem. Mu­siała się go chwy­cić i w pełni mu za­ufać, zwłasz­cza na tak nie­zna­nym mo­rzu, ja­kim był Stet­tin.TO NOWE MIA­STO

Stet­tin po­wi­tał ich na­wet wdzięcz­nie, bo pro­mie­niami słońca. Je­chali sze­ro­kimi ale­jami, gdzie na ja­snych cia­łach ka­mie­nic ni­czym zna­miona pstrzyły się nie­miec­kie flagi. Ania wpa­try­wała się w chod­niki, po któ­rych bez po­śpie­chu prze­cha­dzali się lu­dzie. Roz­ma­wiali, pa­lili pa­pie­rosy, za­trzy­my­wali się, by ku­pić ga­zetę, czy­tać anonse, po­dzi­wiać wi­tryny. To był inny świat, a ona pod­skór­nie czuła, że zu­peł­nie nie był jej...

– Pa­mię­taj, by ni­gdy z ni­kim nie roz­ma­wiać o swo­jej prze­szło­ści. W żad­nym ob­cym po­miesz­cze­niu, na­wet gdy­by­śmy byli tam tylko we dwoje, nie wolno ci o niej wspo­mi­nać. Ni­gdy. Mo­żesz mó­wić i pi­sać tylko po nie­miecku. Mu­sisz się pil­no­wać, bar­dzo, a naj­le­piej, przy­naj­mniej na po­czątku, mało mó­wić.

– Tak. Ro­zu­miem – po­wie­działa, choć chyba nie zda­wała so­bie sprawy, co ta de­kla­ra­cja tak na­prawdę ozna­cza.

Gu­staw za­par­ko­wał przed ele­gancką ka­mie­nicą przy König-Al­bert Strasse. Brama wej­ściowa ze szpro­sami z mo­ty­wami ro­ślin­nymi przy­wo­dziła Ani na myśl te, które wi­dy­wała w Byd­gosz­czy na naj­lep­szych uli­cach. Wy­glą­dała bar­dzo wy­twor­nie i Anna w ze­tknię­ciu z nią po­czuła się mała i kom­plet­nie obca. To miej­sce ani odro­binę nie przy­po­mi­nało jej zna­jo­mych for­doń­skich za­bu­do­wań. Nie biło zeń zna­jome cie­pło, a je­dy­nie wy­nio­słość.

– Po­cze­kaj. Otwo­rzę ci drzwi.

– Nie mu­sisz.

– Mu­szę. Lu­dzie pa­trzą, a nie chciał­bym, by­śmy od razu zna­leźli się na ję­zy­kach. Za­cho­wujmy się tak, jak zwy­cza­jowo za­cho­wują się inne mał­żeń­stwa, do­brze?

Zgo­dziła się, a kiedy wy­sia­dła, od razu po­jęła, że Gu­staw miał ra­cję. W oknie na pierw­szym pię­trze na­tknęła się bo­wiem na cie­kaw­skie spoj­rze­nie.

Gu­staw rów­nież doj­rzał star­szą, si­wo­włosą ko­bietę i nie­jako w od­po­wie­dzi na jej za­cie­ka­wie­nie szar­mancko ujął dłoń Ani i le­d­wie do­tknął jej war­gami.

– Cały czas ktoś bę­dzie pa­trzeć – szep­nął. – Dla nie­któ­rych to je­dyne za­ję­cie. Mu­szą do cie­bie przy­wyk­nąć, a ty mu­sisz wto­pić się w kra­jo­braz. Wtedy prze­staną cię za­uwa­żać.

Kiedy prze­szli przez bramę, Ania za­trzy­mała się i utkwiła spoj­rze­nie w skle­pie­niu, na któ­rym ktoś bar­dzo wia­ry­god­nie od­zwier­cie­dlił far­bami błę­kit let­niego nieba.

– To po­noć naj­pięk­niej­sze skle­pie­nie na ca­łej ulicy – stwier­dził Gu­staw. – Tak mówi pani Handtke spod szóstki. Jej syn na­ma­lo­wał to kilka mie­sięcy temu. Je­śli­byś z nią roz­ma­wiała, po­chwal. Zy­skasz wów­czas jej przy­chyl­ność.

– Po­chwalę z przy­jem­no­ścią – stwier­dziła za­chwy­cona, nie od­ry­wa­jąc wzroku od ma­lo­wi­dła.

– I ko­niecz­nie za­gad­nij o syna. Jest z niego bar­dzo dumna, bo jako pierw­szy z na­szej ka­mie­nicy od­dał ży­cie za oj­czy­znę.

Na­tych­miast ode­rwała wzrok od skle­pie­nia.

– Co?

– Tu żyją sami nie­mieccy pa­trioci – wy­ja­śnił jej szep­tem. – Nie­mal z każ­dej ro­dziny ktoś po­szedł na wojnę, wal­czy albo już nie...

– I ja mam tu miesz­kać? – za­py­tała rów­nie ci­cho.

– Naj­ciem­niej pod la­tar­nią, nie wie­dzia­łaś?

Na pierw­szym pię­trze na­tknęli się na sta­ruszkę, którą wcze­śniej wi­dzieli w oknie. Ko­bieta przed­sta­wiła się, Ania jed­nak nie była w sta­nie od­po­wie­dzieć tym sa­mym, nie po­tra­fiła wy­do­być z sie­bie naj­prost­szych słów. Zro­bił to za nią Gu­staw, a ona jak za­hip­no­ty­zo­wana wpa­try­wała się w niego, kiedy z lek­ko­ścią mó­wił: Anna Gu­de­rian, moja żona.

– A więc to jest ta pana wy­branka serca? – za­gad­nęła są­siadka, nie od­ry­wa­jąc wzroku od Ani. Przy­glą­dała jej się, jakby dziew­czyna sta­no­wiła rzadki mu­ze­alny eks­po­nat. – Nie szep­nął pan o niej ni słowa, pa­nie Gu­de­rian. W ta­jem­nicy ta­aaki skarb trzy­mać?

Zła­pała Anię za lo­do­watą dłoń, po­kle­pała po niej i ci­cho, jakby zdra­dzała ja­kąś ta­jem­nicę, po­wie­działa:

– Mia­łam trzech mę­żów i aku­szerką by­łam. Jakby trzeba pani ja­kiejś po­rady mał­żeń­skiej, pro­szę przyjść. Służę po­mocą, bo znam się na tych spra­wach. Do­brze się znam.

Ania uprzej­mie po­tak­nęła.

– Dzię­kuję za chęć po­mocy, pani Koch, ale mu­simy już iść – wtrą­cił się Gu­staw. – Żona jest zmę­czona po po­dróży.

– A tak, tak... Prze­pra­szam, pa­nie Gu­de­rian, naj­moc­niej prze­pra­szam. – Ko­bieta spu­ściła wzrok i wy­co­fała się w głąb miesz­ka­nia, za­mknąw­szy za sobą drzwi.

Kiedy we­szli do miesz­ka­nia, ude­rzył ich za­pach ki­szo­nych ogór­ków.

– Prze­pra­szam. Wy­cho­dzi­łem w po­śpie­chu i mu­sia­łem za­po­mnieć za­krę­cić słoik. Za­zwy­czaj mi się to nie zda­rza.

Ania nie za­re­ago­wała. Lu­biła za­pach ki­szo­nek. Prze­cież ko­ja­rzył jej się z do­mem, z mamą.

– Opro­wa­dzę cię, chcesz?

Po­tak­nęła.

– I... z góry prze­pra­szam za nie­po­rzą­dek – po­wie­dział, kiedy z przed­po­koju we­szli do kuchni. – Nie mam słu­żą­cej, a nie zdą­ży­łem po­sprzą­tać – tłu­ma­czył się, choć cał­kiem nie­po­trzeb­nie.

Wszę­dzie bo­wiem pa­no­wał ide­alny ład. Żad­nych śmieci, okru­chów, po­roz­rzu­ca­nych ubrań, otwar­tych ko­mód, nie­do­mknię­tych szaf. No, może poza sło­ikiem z ogór­kami i dwoma ta­le­rzami w zle­wie. Ale Ania ni­gdy nie na­zwa­łaby tego nie­po­rząd­kiem.

Miesz­ka­nie Gu­stawa zda­wało się więk­sze od ro­dzin­nego domu Ła­bę­dziów. Tak. Od razu po­rów­nała je z for­doń­ską li­chą cha­łupą, którą mimo bra­ków ja­kich­kol­wiek luk­su­sów i tak ko­chała nade wszystko. Tu­taj pa­no­wał prze­pych, do któ­rego nie na­wy­kła. Do­strze­gła la­kie­ro­wane me­ble w ko­lo­rze orze­cha i wło­skie dy­wany, tak mięk­kie jak świeży mech. W sy­pialni łoże z bal­da­chi­mem, sto­lik z fi­ne­zyj­nie gię­tymi no­gami i dwa fo­tele obite cie­lęcą skórką. We wszyst­kich oknach fi­rany gę­sto marsz­czone i tak ele­ganc­kie, że po­czuła się za­wsty­dzona splen­do­rem, jaki wpro­wa­dzały do wnę­trza. Do tego lo­dówka... Lo­dówka! I duże ra­dio ze zło­co­nymi po­krę­tłami oraz gra­mo­fon z ko­lek­cją płyt.

– Nu­dzę cię? – za­gad­nął.

– Nie. Nie o to cho­dzi, Gu­sta­wie. Je­stem... Je­stem za­uro­czona twoim miesz­ka­niem i szcze­rze mó­wiąc, odro­binę nim przy­tło­czona. Tu jest jak w pa­łacu.

– My­ślisz? Ni­gdy tak na to nie pa­trzy­łem. – Po­wiódł wzro­kiem po po­miesz­cze­niu. – Po pro­stu prze­ją­łem miesz­ka­nie po moim po­przed­niku. Mam na­dzieję, że bę­dziesz tu szczę­śliwa – do­dał z prze­ko­na­niem, a ona po­ki­wała głową, choć nie do końca umiała to so­bie wy­obra­zić.

Czuła ja­kiś chłód bi­jący z tego wy­nio­słego i ste­ryl­nego wnę­trza.

Wie­działa, że aby nie wzbu­dzać po­dej­rzeń, musi uśmie­chać się do są­sia­dów. Musi grać szczę­śliwą Niemkę z Rigi, która za­czyna nowe ży­cie w ra­mio­nach przy­kład­nego oby­wa­tela Trze­ciej Rze­szy. Musi to ro­bić, by prze­trwać. I ro­biła. Za­ga­dy­wana, od­po­wia­dała uprzej­mie, ale bez wy­lew­no­ści. Kiedy cze­goś nie ro­zu­miała albo nie po­tra­fiła na­zwać, a cza­sami się to zda­rzało, kon­ster­na­cję tu­szo­wała skrom­nym uśmie­chem bądź kasz­lem, co kor­pu­lentna pani Koch, naj­bar­dziej wścib­ska i roz­ga­dana są­siadka, brała za oznakę astmy i za każ­dym ra­zem od­sy­łała ją do swo­jego le­ka­rza płuc­nego. In­nej przy­czyny niż cho­roba nie mo­gła brać prze­cież pod uwagę.

Cza­sami Ania roz­ma­wiała też z pa­nią Handtke. Głów­nie o chmu­rach, bo ta smutna ko­bieta nie znaj­do­wała in­nego te­matu do roz­mów.

– Mój syn od ma­łego ko­chał niebo i je ma­lo­wał – po­wie­działa raz, gdy stały na par­te­rze i pa­trzyły na wy­ma­lo­wane skle­pie­nie. – Mam na­dzieję, że jak od­da­wał ży­cie za oj­czy­znę, to też pa­trzył w górę.

Zda­rzało się, że ktoś do niej za­cho­dził, pod­py­tu­jąc o zdro­wie (pani Koch bez cie­nia za­że­no­wa­nia roz­sie­wała plotki o drę­czą­cym ją kaszlu), sa­mo­po­czu­cie, przy­no­sząc ka­wa­łek strucli lub mały gar­nek z ein­top­fem. Dbali o nią, jakby była człon­kiem ich ro­dziny, a może dla­tego, że w szcze­gólny spo­sób trak­to­wali Gu­stawa? Od razu za­uwa­żyła, że da­rzą go sza­cun­kiem, a nie­kiedy wy­da­wało jej się, że scho­dzą mu z drogi.

– To przez na­zwi­sko. Czują re­spekt do mego stryja – od­po­wia­dał, gdy py­tała go o po­wód.

Ania wy­cho­dziła z domu głów­nie z Gu­sta­wem. Sama rzadko. I wcale nie ze stra­chu o sie­bie, o do­ku­menty, które no­ta­bene wy­glą­dały na praw­dziwe, ani o to, że kto­kol­wiek mógłby roz­po­znać w niej Po­lkę. Nie znała w Stet­ti­nie ni­kogo, ni­gdy tu­taj nie wi­zy­to­wała, a przed po­zna­niem Gu­stawa nie­wiele sły­szała o tym mie­ście. Czuła się tu zu­peł­nie obco, a za­tem była ide­alna, by grać przy­byszkę z od­le­głego Wschodu. Poza tym rzadko opusz­czała miesz­ka­nie z in­nego po­wodu. Bała się, że wi­dząc na ulicy pol­skich ro­bot­ni­ków przy­mu­so­wych, styg­ma­ty­zo­wa­nych pla­kietką z li­terą P, mo­głaby nie­wła­ści­wie za­re­ago­wać, po­dejść do nich albo po pro­stu ga­pić się na nich – jak w dzie­ciń­stwie, kiedy do For­donu przy­jeż­dżali ku­gla­rze, a ona nie po­tra­fiła ode­rwać od nich wzroku. To na pewno nie uszłoby uwa­dze Niem­ców, a prze­cież chciała – mu­siała – być prze­zro­czy­sta. Bała się też, że sły­sząc uliczne dys­ku­sje o słusz­no­ści wojny, o pod­ło­ści Po­la­ków i wspa­nia­ło­myśl­no­ści Hi­tlera, mo­głaby zro­bić coś głu­piego, na­wrzu­cać ko­muś po pol­sku i za­szko­dzić so­bie, i przede wszyst­kim Gu­sta­wowi. A tego nie chciała. O niego bała się na­wet bar­dziej niż o sie­bie. On już wy­star­cza­jąco się dla niej na­ra­żał, każ­dego dnia. Prze­cież ukry­wał ją, Annę Ła­będź, przed ca­łym świa­tem. W nie­miec­kich mu­rach chro­nił Po­lkę. Za to gro­ziła mu kulka mię­dzy oczy. Sam fakt, że w ja­kiś ta­jem­ni­czy spo­sób zdo­był dla niej do­ku­menty Niemki, która w rze­czy­wi­sto­ści, wy­no­sząc się z Rigi, zgi­nęła w nie­szczę­śli­wym wy­padku sa­mo­cho­do­wym, był dla niej do­wo­dem jego wiel­kiego od­da­nia.

Cza­sami my­ślała o An­nie Schmidt, na­wet miała wy­rzuty su­mie­nia, że za­brała jej toż­sa­mość.

– Da­łaś jej dru­gie ży­cie – tłu­ma­czył ła­god­nie Gu­staw, kiedy po­dzie­liła się z nim swo­imi wąt­pli­wo­ściami. – To prze­cież lep­sze od nie­pa­mięci, prawda?

– Ale jej ro­dzina na pewno się o nią mar­twi.

– Ro­dzina zgi­nęła wraz z nią. To ich do­ku­menty dla was wio­złem. Wtedy... Sa­mo­chód Schmid­tów od kilku dni le­żał w ro­wie. Nie było dla nich żad­nego ra­tunku.

– Straszne...

– Cały ten świat jest te­raz straszny.

Był dla niej do­bry. Ko­chał ją. Czuła to każ­dego dnia. Nikt ni­gdy się tak bar­dzo o nią nie trosz­czył. W ro­dzin­nym domu za­wsze wy­czu­wała mi­łość, wszy­scy byli bar­dzo mocno zwią­zani, po­szliby za sobą w ogień, ale jed­no­cze­śnie każde z nich żyło swoim ży­ciem. A tu, przy Gu­sta­wie, Ania od­no­siła wra­że­nie, że to ona jest dla niego ca­łym ży­ciem. Ko­chała go, tak, ale ta jej mi­łość się zmie­niła. Dużo ze sobą roz­ma­wiali, ra­zem słu­chali ra­dia, je­dli po­siłki, spa­ce­ro­wali. Ra­zem sy­piali, choć to ra­zem było zu­peł­nie inne niż kie­dyś.

Gu­staw był cier­pliwy i na nic nie na­ci­skał, ni­czego od niej nie wy­ma­gał, poza tym, by dbała o po­zory. Wy­cho­dząc do pracy, że­gnał się cmok­nię­ciem w po­li­czek i krót­kim „ko­cham cię”. Po po­wro­cie, uj­mo­wał jej dłoń, ca­ło­wał i py­tał: „Tę­sk­ni­łaś?”.

Nie tę­sk­niła, choć ni­gdy mu się do tego nie przy­znała. Kiedy zni­kał za drzwiami, za­ta­piała się w po­nu­rym wspo­mnie­niu, peł­nym krzy­ków, strza­łów i ciem­nych barw. Utrata bli­skich, ucieczka z ro­dzin­nego For­donu, wojna były tak trau­ma­tyczne, że na­wet wiel­kie, od­wza­jem­nione uczu­cie nie cie­szyło jak daw­niej. Cza­sami w gło­wie Ani po­ja­wiała się myśl o ucieczce ze świata, do któ­rego za­brał ją Gu­staw. Ale gdzie by­łaby bez­piecz­niej­sza? Zda­wało jej się, że ni­g­dzie. Może je­dy­nie tam, w ro­wie na stoku góry. Mar­twa, ale z nimi... Te­raz jed­nak nie mo­gła już tam uciec.

Zo­stała, ma­jąc w pa­mięci list od swo­jego uko­cha­nego ojca i zda­nie: „Za­ufaj mu, bo być może on bę­dzie je­dyną prze­pustką do ży­cia, a Ty mu­sisz żyć, ja­keś Ła­będź”, które stało się dla niej swo­istym kom­pa­sem, ży­cio­wym im­pe­ra­ty­wem. Trak­to­wała ów list jak te­sta­ment, a prośbę ojca jak jego ostat­nią wolę, któ­rej nie wolno było się prze­ciw­sta­wić. Mu­siała więc żyć.

Gu­de­rian zda­wał so­bie sprawę, jak ważna była dla niej ro­dzina. Oj­ciec, bra­cia i przy­szła bra­towa, Jola. Ania stra­ciła wszyst­kich, któ­rych ko­chała, ale prze­cież miała jego.

– Bę­dziemy tu szczę­śliwi. Zo­ba­czysz, z cza­sem wszystko się ułoży – de­kla­ro­wał, choć wi­dział w jej oczach nie­pew­ność i ja­kiś nie­opi­sany żal.

Czas jed­nak nie koił jej ran, a ona ni­kła w oczach.

Mu­siał coś zro­bić.

I zro­bił.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: