- W empik go
Żona nazisty. Jak pewna Żydówka przeżyła Zagładę - ebook
Żona nazisty. Jak pewna Żydówka przeżyła Zagładę - ebook
Edith Hahn była młodą, niezależną studentką prawa, gdy Gestapo zamknęło ją wraz z matką w wiedeńskim getcie i wydało im dokumenty oznaczone literą „J”. Niedługo później Edith została wywieziona do obozu pracy. Choć udało się jej uprosić nazistowskich funkcjonariuszy, by oszczędzili jej matkę, gdy wróciła do domu, dowiedziała się, że matka została deportowana. Edith zdarła z ubrań żółte gwiazdy i zeszła do podziemia, choć wiedziała, że skazuje się na los poszukiwanej. Żywiła się tym, co udało się jej znaleźć, każdej nocy szukała bezpiecznego noclegu. Jej chłopak, Pepi, za bardzo się bał, by jej pomóc, ale pewna chrześcijańska przyjaciółka znalazła w sobie dość odwagi: podarowała Edith własne dokumenty, dzięki którym ta przedostała się do Monachium. Tam poznała członka Partii Nazistowskiej Wernera Vettera, który się w niej zakochał. Choć protestowała, choć w końcu wyznała mu, że jest Żydówką, Werner ożenił się z nią i zachował jej tożsamość w tajemnicy.
Edith niezwykle szczegółowo wspomina swoje wypełnione nieprzemijającym, paraliżującym strachem życie. Opowiada o niemieckich urzędnikach, którzy, niejako od niechcenia, wypytywali o pochodzenie jej rodziców; o tym, jak rodząc córkę, odmówiła przyjęcia środków przeciwbólowych, ponieważ bała się, że straci jasność rozumowania i ujawni swoją przeszłość; o tym, jak jej mąż dostał się do rosyjskiej niewoli i trafił na Syberię, a ona z córką, po zbombardowaniu ich domu, musiała ukrywać się w szafie, podczas gdy pijani czerwonoarmiści gwałcili kobiety na ulicach.
Na przekór zagrożeniu, jakie stwarzało to dla jej życia, Edith Hahn stworzyła niezrównany rejestr historii swojego przetrwania: ocaliła wszystkie prawdziwe i fałszywe dokumenty, listy od straconej miłości, Pepiego, a nawet zdjęcia, które udało się jej zrobić w obozach pracy.
Setki dokumentów zaprezentowane na wystawie w waszyngtońskim Muzeum Holokaustu składają się na iście heroiczną opowieść – to skomplikowana i dająca do myślenia historia. Historia zwycięstwa.
EDITH HAHN BEER rozwiodła się z pierwszym mężem w 1947 roku. Mieszka w Netanji w Izraelu. Jej córka jest prawdopodobnie jedynym żydowskim dzieckiem urodzonym w szpitalu w Trzeciej Rzeszy w 1944 roku.
SUSAN DWORKIN jest powieściopisarką i dramatopisarką. Za twórczość dla telewizji otrzymała Peabody Award. Była też nominowana do National Book Award. Jej utwory publikowały: „Ms.”, „Ladies’ Home Journal” i inne wydawnictwa. Mieszka w New Jersey.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7889-912-9 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowiedziana tu historia pozostawała celowo ukryta przez długie lata. Ocaleni z Zagłady, w której tak wiele osób poniosło śmierć, często nie chcą wracać myślą do tamtych czasów. Także i ja nie mówiłam o tym okresie życia, gdy byłam „nurkiem” – uciekinierką przed Gestapo żyjącą z fałszywą tożsamością niejako pod powierzchnią społeczeństwa – w narodowosocjalistycznych Niemczech. Wolałam o tym w miarę możliwości zapomnieć i nie obciążać młodszego pokolenia smutnymi wspomnieniami. To moja córka Angela nalegała, bym zostawiła spisane świadectwo, opowiedziała o tym światu.
W 1997 roku postanowiłam sprzedać swoje archiwum listów, zdjęć i dokumentów z czasów wojny. Na aukcji w Sotheby’s w Londynie nabyli je moi dwaj długoletni przyjaciele i oddani filantropi zajmujący się historią, Drew Lewis i Dalck Feith, z zamiarem ofiarowania go Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie, i tam archiwum się obecnie znajduje. Jestem im niezmiernie wdzięczna za hojność i troskę. Te dokumenty pomogły pobudzić wiele wspomnień. Dziękuję współpracującej ze mną Susan Dworkin, że z takim zrozumieniem i empatią pomogła mi oblec je w słowa.
Dziękuję także Ninie Sasportas z Kolonii, która przeprowadziła dokładne studia, pozwalające potwierdzić moje wspomnienia, oraz Elizabeth LeVangia Uppenbrink z Nowego Jorku, która przetłumaczyła wszystkie dokumenty i listy na zrozumiały, idiomatyczny angielski. Słowa wdzięczności kieruję także do Nicholasa Kolarza, Roberta Levine’a, Suzanne Braun Levine, naszego redaktora Colina Dickermana i współpracującej z nim Karen Murphy, a także naszego wydawcy Roba Weisbacha – wysoko cenionych przeze mnie krytyków i współpracowników, którzy dodawali mi ducha, użyczali energii i mądrości.
Przede wszystkim jednak książka ta powstała dzięki mojej córce Angeli Schlüter, gdyż to jej pytania, zadawane w duchu miłości, jej potrzeba, by wiedzieć, jej poszukiwanie dziwnej, niezwykłej przeszłości zainspirowały mnie, by w końcu opowiedzieć tę historię.
Edith Hahn Beer
Netanja, IzraelRozdział 1 Cichy głosik z tamtych czasów
W pewnym momencie zabrakło cebuli. Pielęgniarki Czerwonego Krzyża, z którymi pracowałam w Szpitalu Państwowym w Brandenburgu, mówiły, że Führer potrzebuje cebuli do produkcji gazu trującego, żeby zwyciężyć naszych wrogów. Sądzę jednak, że w tamtym czasie – był maj 1943 roku – wielu obywateli Trzeciej Rzeszy chętnie wyrzekłoby się przyjemności zagazowania wrogów, gdyby w zamian mogło zjeść cebulę.
Pracowałam wówczas na oddziale dla cudzoziemskich robotników i jeńców wojennych. Przygotowywałam herbatę dla wszystkich pacjentów i rozwożąc ją wózeczkiem, starałam się uśmiechać i pogodnie mówić Guten Tag.
Pewnego dnia wjechałam do kuchni z brudnymi filiżankami i natknęłam się tam na jedną z pielęgniarek. Była żoną oficera i pochodziła z Hamburga; na imię miała chyba Hilde. Stała i kroiła cebulę. Powiedziała mi, że przyniosła ją sobie na obiad. Spojrzała na mnie badawczo, sprawdzając, czy wiem, że kłamie.
Popatrzyłam na nią bez wyrazu i uśmiechnęłam się głupawo, a potem zabrałam się za mycie filiżanek, jakbym nie miała pojęcia, że kupiła cebulę na czarnym rynku, by nakarmić nią śmiertelnie rannego rosyjskiego jeńca – pozwolić mu w ostatnich dniach życia skosztować czegoś, za czym tęsknił. Obie te rzeczy – kupno cebuli i życzliwość dla Rosjanina – mogły dla Hilde oznaczać wyrok więzienia.
Pielęgniarka z Hamburga należała do rzadkich wyjątków, do tych nielicznych Niemców, którzy naruszali hitlerowskie prawa. Personel naszego szpitala najczęściej bowiem kradł jedzenie przeznaczone dla cudzoziemskich pacjentów i zabierał do domu dla rodzin i siebie. Trzeba pamiętać, że pielęgniarki w większości nie były wykształconymi kobietami z postępowych domów, dla których pielęgnacja chorych stanowiłaby święte powołanie. Bardzo często pochodziły ze wsi w Prusach Wschodnich, gdzie los skazywał je na trwającą całe życie harówkę na polach i w gospodarstwach; pielęgniarstwo stanowiło dla nich jedną z nielicznych szans ucieczki od takiego przeznaczenia. Dorastały w epoce hitleryzmu, karmione narodowosocjalistyczną propagandą, i naprawdę wierzyły, że jako nordyckie „Aryjki” należą do rasy wyższej. Uważały, że ci Rosjanie, Francuzi, Holendrzy, Belgowie i Polacy, którzy trafili do naszego szpitala, znaleźli się na świecie po to, żeby im służyć. Kradzież talerza zupy takim podlejszym stworzeniom nie była więc grzechem, tylko całkowicie usprawiedliwionym postępkiem.
Wydaje mi się, że w Brandenburgu musiało być ponad dziesięć tysięcy cudzoziemskich jeńców. Pracowali w fabryce samochodów Opla, zakładach lotniczych Arado i w innych obiektach przemysłowych. Większość tych, których widywałyśmy w szpitalu, uległa wypadkom przy pracy. Budowali potęgę gospodarczą Trzeciej Rzeszy, a prasy do metalu zgniatały im dłonie, płomienie z pieców kuźniczych powodowały poważne oparzenia, pryskały na nich żrące substancje chemiczne. Należeli do narodu niewolników, podbitego i bezbronnego; zabrani od rodziców, żon i dzieci, tęsknili za domem. Nie śmiałam patrzeć im w oczy ze strachu, że zobaczę w nich samą siebie – własne przerażenie i własną samotność.
W naszym szpitalu każdy pawilon pełnił inną funkcję. Stołówka dla personelu pielęgniarskiego znajdowała się w jednym budynku, pralnia w innym, urazy ortopedyczne opatrywało się w jeszcze kolejnym, a chorzy zakaźnie przebywali w osobnym. Jeńców rygorystycznie oddzielano od pacjentów niemieckich, niezależnie od tego, na co chorowali. Słyszeliśmy, że pewnego razu cały budynek przeznaczono dla obcokrajowców chorych na tyfus, który bierze się z zanieczyszczonej wody. Jak mogli się zarazić tą chorobą w naszym pięknym, zabytkowym mieście, które stało się inspiracją dla nieśmiertelnych koncertów, gdzie woda jest czysta, a żywność starannie racjonowana i kontrolowana przez rząd? Tego my, proste dziewczyny, nie potrafiłyśmy pojąć. Wiele moich współpracownic uważało, że cudzoziemcy sami są sobie winni, ponieważ życie w brudzie jest dla nich naturalne. Nie dopuszczały do siebie myśli, że choroba wzięła się z koszmarnych warunków, w jakich ci robotnicy byli zmuszeni żyć.
Pamiętajcie, że tak naprawdę nie byłam pielęgniarką, ale salową, przyuczoną jedynie do prostych zadań. Karmiłam pacjentów, którzy sami nie byli w stanie tego robić, i odkurzałam nocne stoliki. Szorowałam baseny. Pierwszego dnia w pracy wyszorowałam dwadzieścia siedem basenów – w zlewie, jakby to były naczynia. Myłam gumowe rękawiczki. Nie wyrzucało się ich po jednorazowym użyciu, jak te dzisiejsze cienkie białe. Nasze były ciężkie, trwałe, do wielokrotnego użytku. Musiałam je talkować w środku. Czasami przygotowywałam czarny balsam, nakładałam na bandaż i robiłam kompresy, by łagodziły nieco bóle reumatyczne. I to tyle. Nie wolno mi było wykonywać żadnych zadań o bardziej medycznym charakterze.
Raz polecono mi, żebym pomogła w transfuzji krwi. Krew jednego pacjenta spływała do miski, a stamtąd zasysano ją do żył innego chorego. Moim zadaniem było mieszanie krwi, by nie krzepła. Zrobiło mi się niedobrze i wybiegłam z sali. Powiedzieli sobie: „Cóż, Grete jest po prostu głupią wiedeńską dziewczyną właściwie bez wykształcenia, niewiele lepszą od sprzątaczki – czego można od niej oczekiwać? Niech karmi cudzoziemców, którzy odcięli sobie palce w maszynach”.
Modliłam się, żeby na moim dyżurze nikt nie umarł. Niebiosa musiały mnie wysłuchać, bo jeńcy czekali, żeby mój dyżur się skończył, i umierali dopiero po nim.
Starałam się być dla nich miła; próbowałam mówić do Francuzów po francusku, żeby złagodzić nieco ich tęsknotę za domem. Zapewne uśmiechałam się zbyt promiennie, dlatego też pewnego sierpniowego poranka przełożona pielęgniarek wytknęła mi, że odnoszę się do cudzoziemców z nadmierną życzliwością, więc przenoszą mnie na położnictwo.
Widzicie, wszędzie byli donosiciele. Dlatego właśnie pielęgniarka, która przygotowywała zakazaną cebulę swemu rosyjskiemu pacjentowi, tak się przestraszyła na widok mnie, Margarethe, nazywanej krótko „Grete”, niewykształconej dwudziestoletniej salowej z Austrii. Nawet ja mogłam przecież pracować dla Gestapo albo SS.
W początkach jesieni 1943 roku, wkrótce po moim przeniesieniu na oddział położniczy, karetka przywiozła aż z Berlina ważnego przemysłowca. Niedawno przeszedł udar, potrzebował ciszy, spokoju i stałej opieki medycznej. Alianci od stycznia prowadzili naloty na Berlin, rodzina i przyjaciele uznali więc, że chory szybciej dojdzie do siebie w Brandenburgu, na który nie spadały bomby, a ponieważ personel szpitalny nie musiał zajmować się rannymi, pacjent mógł liczyć na bardziej osobistą opiekę. Zabrano mnie od noworodków i przydzielono do jego obsługi, być może dlatego, że byłam najmłodsza i najmniej wykształcona.
Nie była to przyjemna praca. Chory został częściowo sparaliżowany; trzeba mu było podawać jedzenie pokrojone na malutkie kawałeczki, prowadzić go do łazienki, kąpać i regularnie przewracać z boku na bok. Poza tym jego miękkie, bezwładne ciało wymagało masowania.
Nie opowiadałam zbyt wiele o nowym pacjencie Wernerowi, mojemu narzeczonemu, bo obawiałam się, że może to w nim obudzić nadmierne ambicje i będzie nalegał, żeby skorzystać z bliskiego kontaktu z tak ważną osobistością. Werner zawsze wypatrywał korzyści. Doświadczenie go nauczyło, że w Trzeciej Rzeszy awansuje się nie dzięki talentowi i umiejętnościom, tylko dzięki koneksjom: przyjaciołom na wysokich stanowiskach, wpływowym krewnym. Werner był malarzem, obdarzonym wyobraźnią i talentem. Mimo tego przed dojściem do władzy Hitlera i narodowych socjalistów pozostawał bezrobotny i bezdomny; zdarzało mu się nawet sypiać w lesie, pod gołym niebem. Potem nadeszły dla niego lepsze czasy. Wstąpił do NSDAP i został kierownikiem malarni w zakładach lotniczych Arado. Nadzorował pracę wielu cudzoziemskich robotników. Wkrótce miał zostać oficerem Wehrmachtu i moim oddanym mężem. Nie spoczął jednak na laurach. Był typem człowieka, który zawsze wypatrywał czegoś ekstra, jakiegoś zaczepienia, sposobu, by wspiąć się wyżej, zdobyć pozycję, gdzie w końcu spotka go zasłużona – jego zdaniem – nagroda. Był człowiekiem niespokojnym i impulsywnym, marzącym o sukcesie. Gdybym opowiedziała mu wszystko o swoim ważnym pacjencie, być może jego marzenia sięgnęłyby zbyt daleko. Powiedziałam więc tylko tyle, ile trzeba – nie więcej.
Gdy mój pacjent otrzymał kwiaty od samego Alberta Speera, ministra Rzeszy odpowiedzialnego za uzbrojenie i amunicję, zrozumiałam, dlaczego pozostałe pielęgniarki tak chętnie przydzieliły mi tę pracę. Opieka nad wysoko postawionymi członkami partii była ryzykowna. Upuszczony basen czy przewrócona szklanka z wodą mogły spowodować poważne kłopoty. A co, jeśli go zbyt szybko przewrócę na drugi bok, zbyt mocno będę tarła przy myciu, nakarmię zupą, która okaże się za gorąca, za zimna, zbyt słona? A jeśli, nie daj Boże, dostanie kolejnego udaru albo umrze podczas mojego dyżuru?
Drżąc na samą myśl o tak wielu zagrożeniach, w obawie, że zrobię coś niewłaściwego, starałam się wykonywać wszystkie czynności jak najlepiej. Przemysłowiec uznał oczywiście, że jestem wspaniała.
– Jest siostra świetną pracownicą – pochwalił mnie, gdy go myłam. – Musi siostra chyba mieć już duże doświadczenie jak na kogoś tak młodego.
– Och nie, proszę pana – powiedziałam cichym głosikiem. – Dopiero co skończyłam szkołę. Robię tylko to, czego mnie nauczono.
– I nigdy przedtem nie zajmowała się siostra chorym po udarze?
– Nie, proszę pana.
– To zdumiewające.
Z dnia na dzień zaczynał się poruszać nieco sprawniej i wyraźniej mówić. Stopniowy powrót sił dodawał mu otuchy, poprawił więc mu się też humor.
– Niech mi siostra powie – spytał, gdy masowałam mu stopy – co ludzie tu, w Brandenburgu, myślą o wojnie?
– Och, naprawdę nie wiem, proszę pana.
– Ależ na pewno słyszy siostra różne rzeczy… Interesuje mnie opinia publiczna. Co ludzie sądzą o przydziale mięsa?
– Jest wystarczający.
– A o wieściach z Włoch?
Czy powinnam się zdradzić z wiedzą o lądowaniu aliantów? Czy się odważę? Ale czy odważę się nie przyznać?
– Wszyscy uważamy, że Brytyjczycy zostaną pokonani, proszę pana.
– A czy zna siostra kogoś, kto ma narzeczonego na froncie wschodnim? Co żołnierze piszą w listach do domu?
– Och, żołnierze nie piszą o walkach, proszę pana, bo nie chcą, żebyśmy się martwiły. A poza tym obawiają się, żeby nie zdradzić jakiegoś ważnego szczegółu, bo gdyby wróg przechwycił pocztę i ją przeczytał, to ich towarzysze mogliby się znaleźć w niebezpieczeństwie.
– A słyszała siostra, że Rosjanie to kanibale? Czy słyszała siostra, że zjadają swoje dzieci?
– Tak, proszę pana.
– I wierzy w to siostra?
Zebrałam się na odwagę.
– Niektórzy w to wierzą, proszę pana. Ale mnie się wydaje, że gdyby Rosjanie zjadali swoje dzieci, to nie byłoby ich tylu, ilu najwyraźniej jest.
Roześmiał się. Miał życzliwe, pełne humoru spojrzenie i miły sposób bycia. Przypominał mi nawet nieco mego dziadka, którym opiekowałam się lata temu, gdy doznał udaru… tak dawno, w innym życiu. Zaczęłam się nieco swobodniej czuć przy tym ważnym przemysłowcu i mniej się pilnować.
– Co mógłby zrobić Führer, żeby naród był szczęśliwy, siostro? Jak siostra myśli?
– Mój narzeczony mówi, że Führer kocha Niemcy jak żonę, dlatego sam nie ma żony, i że dla naszego szczęścia zrobiłby wszystko. Więc gdyby pan z nim rozmawiał, to może powiedziałby pan Führerowi, że bylibyśmy bardzo, bardzo szczęśliwi, gdyby przysłał nam trochę cebuli.
To go rozbawiło.
– Jest siostra dla mnie dobrym lekarstwem. Szczera i życzliwa, uosobienie niemieckiej kobiecości. Proszę mi powiedzieć, czy siostry narzeczony walczy na froncie?
– Jeszcze nie, proszę pana. Ma specjalne umiejętności, więc pracuje przy przygotowywaniu samolotów dla Luftwaffe.
– Ach, to bardzo dobrze, bardzo dobrze – powiedział. – Moi synowie także są wspaniałymi młodymi ludźmi. Bardzo dobrze sobie radzą. – Pokazał mi zdjęcie wysokich, przystojnych chłopaków w mundurach. Awansowali w NSDAP i zajmowali teraz ważne stanowiska. Mój pacjent był z nich bardzo dumny.
– Łatwo jest zostać kardynałem – skomentowałam – gdy ma się kuzyna papieża.
Przestał się przechwalać i przyjrzał mi się uważnie.
– Widzę, że wcale nie jest pani taką prostą dziewczyną – zauważył. – Widzę, że jest pani bardzo bystrą młodą kobietą. Gdzie pobierała pani nauki?
Ścisnęło mnie w żołądku. Zaschło mi w gardle.
– Moja babcia tak zawsze mówiła – odparłam, obracając go, by mu umyć plecy. – Takie rodzinne powiedzonko.
– Gdy już będę wracał do Berlina, chciałbym zabrać panią w charakterze prywatnej pielęgniarki. Porozmawiam z pani przełożonymi.
– Och… Bardzo bym chciała, ale mój narzeczony i ja już niedługo zamierzamy się pobrać, więc nie mogę wyjechać z Brandenburga, to niemożliwe. Ale dziękuję panu! Dziękuję! To dla mnie zaszczyt! Wielki zaszczyt!
Mój dyżur dobiegł końca. Życzyłam pacjentowi dobrej nocy i na miękkich nogach wyszłam z pokoju. Byłam mokra od potu. Koleżance, która przyszła mnie zastąpić, powiedziałam, że to ze zmęczenia przy ćwiczeniu ciężkich kończyn pacjenta. Prawdziwą przyczyną był jednak fakt, iż omal się nie zdradziłam. Najmniejszy przejaw wyrafinowania czy wykształcenia – nawiązanie do literatury lub historii, wykraczające poza zakres dostępny dla zwykłej austriackiej dziewczyny – groził mi ujawnieniem, tak jak obrzezanie mężczyznom.
Idąc do domu, do osiedla Arado na wschodnich obrzeżach miasta, gdzie mieszkałam z Wernerem, milionowy już chyba raz rugałam się w duchu za nieostrożność. Powinnam ukrywać wszelkie przejawy rozumu, patrzeć tępo i trzymać buzię na kłódkę.
W październiku 1943 roku spotkał mnie wielki zaszczyt. Miasto Brandenburg planowało wiec, na który każda grupa pracowników miała wysłać przedstawiciela. Z takiego czy innego powodu nie mogła wziąć w nim udziału żadna ze starszych pielęgniarek; podejrzewam, że nie miały ochoty świętować, bo słyszały, jak kiepsko radzą sobie niemieckie wojska w Rosji, Afryce Północnej i Włoszech (choć nie potrafię sobie wyobrazić, skąd miałyby to wiedzieć, skoro niemieckie radio nie podawało pełnych informacji, a wszyscy wiedzieli, że słuchanie Radia Moskwa, BBC, Głosu Ameryki czy szwajcarskiego Beromünster stanowiło przestępstwo graniczące ze zdradą). W każdym razie pozostałe pielęgniarki Czerwonego Krzyża wybrały mnie na przedstawicielkę naszej grupy pracowniczej do udziału w wiecu. Werner był ze mnie bardzo dumny. Potrafię sobie wyobrazić, jak się przechwalał przed kolegami w Arado: „Nic dziwnego, że wybrali moją Grete! Jest prawdziwą patriotką, oddaną ojczyźnie!”. Ten mój Werner miał poczucie humoru i znakomicie wyłapywał przejawy ironii losu.
Na ten wielki dzień ubrałam się starannie. Założyłam uniform pielęgniarki Czerwonego Krzyża. Brązowe włosy uczesałam prosto i naturalnie, bez spinek, loków czy brylantyny. Nie nosiłam makijażu ani żadnej biżuterii poza cienką złotą obrączką z maleńkim diamencikiem – prezentem od ojca na szesnaste urodziny. Byłam dość drobna – niewiele ponad 152 centymetry – a w tamtych czasach cieszyłam się znakomitą figurą. Ukrywałam ją jednak, wkładając rozciągnięte białe pończochy i bezkształtny kitel. Ktoś taki jak ja wówczas wolał nie wyglądać szczególnie atrakcyjnie. Miło – tak. Czysto – tak. Ale przede wszystkim zwyczajnie. Tak, by nie zwracać na siebie uwagi.
Wiec, jak się okazało, był odmienny od tych, do których już przywykliśmy. Żadnych werbli ani głośnych marszów, żadnych pięknych młodych ludzi w mundurach, machających flagami. Zwołano go po to, by pokonać defetystyczny nastrój, który ogarnął Niemcy minionej zimy po klęsce pod Stalingradem. W sierpniu ministrem spraw wewnętrznych mianowano Heinricha Himmlera, stawiając mu główne zadanie: „Odnowić wiarę Niemców w Zwycięstwo!”. Jeden mówca po drugim wzywał, byśmy ciężej pracowali i wspierali naszych dzielnych walczących żołnierzy, ponieważ jeśli przegramy wojnę, powróci straszna bieda – jaką większość Niemców pamiętała sprzed nadejścia epoki narodowego socjalizmu – a my wszyscy stracimy pracę. Jeśli nie możemy już patrzeć na wieczorny Eintopf, jednodaniowy posiłek, który według Josefa Goebbelsa był właściwy dla ponoszącego ofiary narodu toczącego „wojnę totalną”, powinniśmy pamiętać, że po Zwycięstwie będziemy jak królowie delektować się prawdziwą kawą i chrupiącym chlebem upieczonym z białej mąki i całych jajek. Powiedziano nam, że powinniśmy robić, co w naszej mocy, by wydajność pracy nie malała, a także donosić na każdego, kogo podejrzewamy o nielojalność – zwłaszcza osoby słuchające wrogich rozgłośni radiowych, podających „znacznie przesadzone” informacje o niemieckich klęskach w Afryce Północnej i we Włoszech.
„Mój Boże – pomyślałam – zaczynają się niepokoić”.
Najwyraźniej „panów świata” z wolna ogarniał strach i niepewność. Zakręciło mi się w głowie, zabrakło mi oddechu. W myślach zaczęła mi rozbrzmiewać dawna piosenka.
„Ciii – napomniałam się. – Za wcześnie, żeby śpiewać. Ciiii”.
Tego wieczoru, gdy Werner i ja nastawiliśmy radio na kanał BBC, modliłam się, by wiadomości o militarnych niepowodzeniach Niemiec oznaczały, że wojna się wkrótce skończy, a ja nareszcie nie będę musiała udawać kogoś innego.
Nie odważyłam się jednak podzielić tą nadzieją nawet z Wernerem. Ukrywałam euforię, mówiłam cicho, starałam się nie zwracać na siebie uwagi. Niewidzialność. Milczenie. Takie właśnie zwyczaje sobie narzuciłam, gdy żyłam jako „nurek” – ci, którzy przeżyli Zagładę, nadali tę nazwę żydowskim uciekinierom z nazistowskiej machiny śmierci ukrywającym się w sercu Trzeciej Rzeszy.
W późniejszych latach, gdy byłam żoną Freda Beera i mieszkałam bezpiecznie w Anglii, wyzbyłam się tych wojennych zwyczajów. Teraz jednak, gdy Freda już nie ma, a ja jestem stara i nie potrafię się obronić przed wspomnieniami, znów do mnie wracają. Siedzę tu, tak jak teraz z wami, w ulubionej kawiarni na placu w mieście Netanja, nad morzem, w ziemi Izraela. Gdy ktoś się zatrzymuje, by pogadać i mówi: „Giveret Beer, proszę opowiedzieć, jak to było podczas wojny, gdy żyła pani z członkiem NSDAP w Niemczech, udając Aryjkę, ukrywając prawdziwą tożsamość, w ciągłym strachu przed ujawnieniem?”, odpowiadam cichym głosikiem, oszołomiona własną niewiedzą: „Och, nie wiem. Chyba już tego nie pamiętam”. Mój wzrok traci ostrość, mój głos staje się rozmarzony, niepewny, cichy. To mój głos z tamtych lat spędzonych w Brandenburgu, gdy byłam dwudziestodziewięcioletnią żydowską studentką prawa widniejącą w rejestrze poszukiwanych przez Gestapo, która udawała, że jest niewykształconą dwudziestoletnią salową.
Musicie mi wybaczyć, jeśli ów głos z tamtych czasów jest zbyt cichy, zamierający i niepewny. Powinniście mi przypominać: „Edith! Mów głośniej! Opowiedz swoją historię”.
Minęło już ponad pół wieku.
Chyba nadeszła pora.Rozdział 2 Hahnowie z Wiednia
Gdy byłam wiedeńską uczennicą, wydawało mi się, że cały świat przyjechał do mojego miasta, by siedzieć w słonecznych kawiarniach, delektować się kawą, ciastem i niezrównaną konwersacją. Ze szkoły wracałam koło gmachu opery, przez piękny Josefsplatz i Michaelerplatz. Bawiłam się w Volksgarten i Burggarten. Widywałam dostojne damy w kapeluszach i jedwabnych pończochach; panów z laseczkami i złotymi łańcuszkami do zegarków; robotników pochodzących ze wsi ze wszystkich prowincji dawnego imperium austro-węgierskiego, którzy grubymi, zręcznymi dłońmi tynkowali i malowali wymyślne fasady. Sklepy pełne były kryształów, jedwabi i egzotycznych owoców. Wciąż pojawiały się nowe wynalazki.
Pewnego dnia przecisnęłam się przez tłum i wynurzyłam przed witryną sklepową, w której pokojówka w odpowiednim uniformie demonstrowała coś, co nazywano „odkurzaczem”. Rozsypywała na podłodze śmieci, włączała maszynę, a śmieci znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pisnęłam z zachwytu i pobiegłam opowiedzieć o tym koleżankom.
Gdy miałam dziesięć lat, stanęłam w długiej kolejce przed redakcją magazynu „Die Bühne” – „Scena”. Po chwili posadzono mnie przy stole przed dużym brązowym pudłem. Miła pani założyła mi na uszy słuchawki. Pudło ożyło. Głos. Piosenka. Radio.
Pobiegłam do restauracji ojca, by opowiedzieć o tym rodzinie. Mojej siostry Mimi, zaledwie rok ode mnie młodszej, nic to nie obchodziło. Maleństwo – Johanna, zwana Hansi – jeszcze nie potrafiła zrozumieć. Mama i Papa byli zbyt zajęci, żeby mnie wysłuchać. Wiedziałam jednak, że usłyszałam coś szczególnego, siłę przyszłości, przyszłego boga. Pamiętajcie, że w 1924 roku radio było nowością. Wyobraźcie sobie, jaką siłę sobą reprezentowało i jak bezbronni wobec niej byli ludzie – nie umieli się oprzeć przekazywanym przez nie wiadomościom.
– Osoba, która mówi, może znajdować się bardzo daleko stąd, panie profesorze! – powiedziałam podniecona do profesora Spitzera z politechniki, którego najbardziej lubiłam spośród stałych gości. – Ale jej głos leci przez powietrze jak ptak! Wkrótce będziemy mogli słyszeć głosy ludzi ze wszystkich stron świata!
Pochłaniałam gazety i czasopisma, które Papa trzymał dla klientów. Najbardziej interesowały mnie strony poświęcone prawu, przedstawiające procesy, spory sądowe i problemy, od których kręciło się w głowie. Biegałam po naszym „mieście walca” i każdemu, kto chciał czy nie chciał mnie słuchać, opowiadałam, co przeczytałam i zobaczyłam.
Uwielbiałam szkołę. Chodziłam do żeńskiej klasy, bo Papa nie popierał koedukacji. W odróżnieniu od swoich sióstr kochałam się uczyć i nie sprawiało mi to żadnych trudności.
Wpajano nam, że naszymi głównymi wrogami są Francuzi, że Włosi to zdrajcy, że Austria przegrała wojnę jedynie na skutek „noża wbitego w plecy” – muszę jednak przyznać, że nigdy nie byliśmy całkiem pewni, kto go wbił. Nauczyciele często mnie pytali, po jakiemu rozmawiamy w domu. Był to niezbyt subtelny sposób dowiedzenia się, czy mówimy w jidysz (czego nie robiliśmy), a zatem czy jesteśmy Żydami (którymi byliśmy).
Chcieli wiedzieć. Rozumiecie, obawiali się, że dzięki naszym typowo austriackim twarzom moglibyśmy się przemknąć. Nie chcieli dać się oszukać. Nawet wówczas, w latach dwudziestych, pragnęli mieć pewność, kto jest Żydem.
Pewnego dnia profesor Spitzer spytał Papę, co planuje w sprawie mojej dalszej edukacji. Ojciec powiedział, że skończę szkołę powszechną, a potem pójdę na praktykę do krawcowej, tak samo jak niegdyś moja matka.
– Ale ma pan tu bardzo bystrą dziewczynę, drogi Herr Hahn – zauważył profesor. – Mógłby pan ją posłać do liceum, może nawet na uniwersytet.
Ojciec się zaśmiał. Gdybym była chłopcem, zrobiłby wszystko, żeby mnie kształcić. Ponieważ byłam dziewczyną, nawet nie przyszło mu to do głowy. Jednak tę sugestię wysunął szanowany profesor, Papa postanowił więc przedyskutować sprawę z moją matką.
Mój ojciec, Leopold Hahn, miał piękne czarne wąsy, kręcone czarne włosy, poczucie humoru i otwarty sposób bycia, odpowiedni dla restauratora. Był najmłodszy z sześciu braci, zanim więc doszedł do wieku, w którym mógłby się kształcić, rodzinne pieniądze się skończyły. Dlatego uczył się na kelnera. Wiem, że trudno w to teraz uwierzyć, ale w tamtych czasach i w tamtym miejscu nauka kelnerskiego fachu trwała kilka lat. Ludzie lubili Papę. Ufali mu, opowiadali mu o sobie. Był znakomitym słuchaczem. Miał taki dar.
Był człowiekiem światowym i wyrafinowanym, ale od nas tego nie oczekiwał. Pracował na Riwierze i w czechosłowackich kurortach Karlowe Wary i Mariańskie Łaźnie, gdzie zdarzało mu się także nieźle szaleć. Podczas pierwszej wojny walczył w szeregach armii austro-węgierskiej. Został ranny, potem wzięto go do niewoli, ale uciekł i do nas wrócił. Na skutek rany w ramieniu nie mógł ruszać ręką. Nie potrafił sam się ogolić.
Restauracja przy Kohlmarkt w ruchliwym centrum Wiednia była dla ojca całym życiem. Znajdował się w niej długi lśniący kontuar, a z tyłu sala jadalna. Niektórzy klienci przychodzili tu całymi latami. Papa wiedział, co chcą zjeść, zanim jeszcze złożyli zamówienie. Trzymał ich ulubione gazety. Zapewniał im usługi i wygodę, tworzył mały światek, na którym mogli polegać.
Mieszkaliśmy w mieszkaniu z dwoma sypialniami w przebudowanym dawnym pałacu przy Argentinierstrasse 29 w Czwartej Dzielnicy Wiednia. Właściciel domu był skoligacony z rodziną cesarską. Mama pracowała razem z Papą w restauracji siedem dni w tygodniu, więc my, dziewczynki, jadałyśmy tam posiłki. Służące sprzątały mieszkanie i zajmowały się nami, gdy byłyśmy małe.
Moja mama, Klothilde, była ładna, niewysoka, atrakcyjna, o zaokrąglonych kształtach, ale nie była kokietką. Miała długie włosy i dbała, żeby zawsze były czarne. Na jej twarzy malowała się cierpliwość i pewne zakłopotanie; wybaczała ludziom ich słabostki, często wzdychała i wiedziała, kiedy się ugryźć w język.
Najbardziej kochałam Hansi, moją małą, siedem lat ode mnie młodszą siostrzyczkę. Uważałam, że wygląda jak cherubinek z barokowej katedry – o różowych policzkach, miękkim ciałku i z fruwającymi loczkami. Nie lubiłam natomiast siostry Mimi – z wzajemnością. Miała słaby wzrok, więc nosiła grube szkła. Miała też paskudny charakter – była złośliwa i o wszystko zazdrosna. Mamę męczyło to, że Mimi jest nieszczęśliwa, spełniała więc wszystkie jej zachcianki, zakładając, że ja, „swobodny duch”, dam sobie radę. Ponieważ Mimi nie miała przyjaciół, a ja cieszyłam się popularnością tak jak ojciec, musiałam się z nią dzielić przyjaciółmi i wszędzie ją ze sobą zabierać.
Papa troszczył się o nas wszystkie i chronił przed znajomością mroczniejszej strony świata. Podejmował za nas decyzje, oszczędzał na nasze posagi. W dobrych okresach, gdy czuł przypływ pieniędzy, w drodze do domu zatrzymywał się czasami w domu aukcyjnym i kupował mojej mamie jakąś biżuterię jako niespodziankę – złoty łańcuszek, bursztynowe kolczyki. Opierał się o jeden z naszych skórzanych foteli i czekał, aż Mama otworzy paczuszkę; cieszył się z jej podniecenia, oczekiwał jej uścisku. Uwielbiał Mamę. Nigdy się nie kłócili. Naprawdę, absolutnie nigdy się nie kłócili. Wieczorami ona szyła, on czytał gazetę, a my odrabiałyśmy lekcje. W domu panował spokój – to, co Żydzi nazywają szalom bajt.
Sądzę, że ojciec wiedział, jak być Żydem, ale nas tego nie nauczył. Chyba myślał, że wyssiemy to z mlekiem matki.
W sobotnie popołudnia posyłano nas na Judengottesdienst, dziecięce nabożeństwo w synagodze. Miała nas tam prowadzić służąca. Była jednak katoliczką, jak większość Austriaków, i obawiała się synagogi; moja mama natomiast – kobieta pracująca, zależna od pomocy służby – obawiała się służącej. Chodziłyśmy więc tam niezbyt często i niemal niczego się nie nauczyłyśmy. Jedna tylko piosenka z tamtego okresu utkwiła mi w pamięci:
Świątynia zostanie odbudowana
A Żydzi powrócą do Jeruzalem.
Tak napisano w świętej księdze.
Tak napisano. Alleluja!
Poza podstawowym wyznaniem wiary – Szema Jisrael, Adonaj Elohenu, Adonaj echad – z żydowskich modlitw i praktyki znałam jedynie tę dziecięcą piosenkę o Świątyni.
Szkoda, że nie wiedziałam nic więcej.
Dzięki Bogu, że wiedziałam choć tyle.
Restauracja ojca była zamknięta w Rosz Haszanę i Jom Kippur (podobnie jak w domu, nie podawano tam wieprzowiny ani owoców morza, poza tym jednak nie przestrzegano zasad koszeru). W te wielkie święta chodziliśmy do synagogi, głównie po to, żeby spotkać się z krewnymi. Mama i Papa byli dalekimi kuzynami; oboje pochodzili z rodziny nazwiskiem Hahn. Dwie siostry i jeden brat Mamy oraz sześciu braci i trzy siostry Papy składało się w sumie na klan liczący ponad trzydzieścioro Hahnów mieszkających w Wiedniu. Wstępując do kawiarń na Praterze, można było mieć pewność, że najpóźniej w trzecim lokalu znajdzie się jakiegoś Hahna. Każda część rodziny inaczej przestrzegała żydowskiej religii. Na przykład ciocia Gisela Kirschenbaum – jedna z sióstr Papy, także prowadząca restaurację – na święto Paschy otwierała swój lokal i zapraszała ubogich na darmowy seder¹. Brat Mamy Richard, zdeklarowany niewierzący, ożenił się z elegancką dziedziczką fabryki mebli w Topolčanach koło Bratysławy. Na imię miała Roszi. Wychowała się w rodzinie ortodoksyjnej i nie mogła znieść asymilacji Hahnów, więc na święta zawsze jechała do domu do Czechosłowacji.
Czasami rodzice zaskakiwali mnie wybuchem żydowskiej świadomości. Na przykład w domu przyjaciółki zjadłam kiedyś kaszankę. „Absolutnie przepyszne” – oznajmiłam Mamie. Aż się zakrztusiła. Jej autentyczne przerażenie mnie zdumiało. Przy innej okazji spytałam ojca – tak tylko, żeby podtrzymać rozmowę – czy mogłabym wyjść za mąż za chrześcijanina.
– Nie, Edith. Tego bym nie zniósł. To by mnie zabiło. Odpowiedź brzmi: nie – powiedział, patrząc groźnie.
Papa uważał, że Żydzi muszą być lepsi od wszystkich. Oczekiwał, że nasze świadectwa będą wzorowe, a nasza świadomość społeczna bardziej rozwinięta. Że będziemy się zachowywać bardziej elegancko, nosić czystsze ubrania i kierować się wyższymi standardami moralnymi niż inni.
Nie myślałam wówczas o tym, ale oczywiście zdaję sobie teraz sprawę, że mocne przekonanie ojca, że my, Żydzi, musimy być lepsi, wynikało z mocnego przekonania naszego kraju, że nie jesteśmy równie dobrzy.
Rodzice mojej mamy mieli szarą, zdobioną stiukami willę w Stockerau, ładnym miasteczku na północ od Wiednia. Jeździliśmy tam w weekendy, na wakacje i urodziny. Mieszkała tam najbliższa mi kuzynka Jultschi.
Kiedy Jultschi miała dziewięć lat, matka (siostra Mamy, Elvira) podrzuciła ją do domu dziadków, a sama wróciła do siebie i popełniła samobójstwo.
Ojciec Jultschi mieszkał dalej w Wiedniu, ona jednak – dręczona złymi wspomnieniami, pragnąca być potrzebną, zalękniona – pozostała u dziadków, którzy wychowali ją jak własne dziecko. Jultschi, łagodna duża brunetka o brązowych oczach i pełnych, ładnie wyrzeźbionych wargach, miała wielkie serce i – w przeciwieństwie do mojej siostry Mimi – poczucie humoru. Grała na pianinie, marnie, ale wystarczająco dla naszego pozbawionego słuchu klanu, tworzyliśmy więc opery do jej życzliwego walenia w klawisze. Podczas gdy ja, „intelektualistka”, odkrywałam w sobie namiętność do gotyckich powieści pełnych tajemnic i żądzy, Jultschi uzależniała się od kina i swingu.
Babcia Hahn – niska, tęga, silna kobieta potrafiąca narzucić surową dyscyplinę – przydzielała nam zadania, a potem szła na targ. Oczywiście nie robiłyśmy tego, co nam kazała, tylko bawiłyśmy się całymi popołudniami. Na widok wracającej babci wpadałyśmy do domu przez otwarte okna i zabierałyśmy się do pracy, by zobaczyła, że zamiatamy i wycieramy kurze jak grzeczne dzieci. Jestem pewna, że ani razu nie dała się nabrać.
Babcia pracowicie przyczyniała się do bogactwa świata, szydełkując filigranowe koronkowe serwetki albo ucząc Jultschi, jak piec Stollen², albo zajmując się swymi kurami i gęsiami, psem (o imieniu Mohrli) i setkami kwiatów w doniczkach. Hodowała chyba wszystkie rodzaje kaktusów. Informowała Mamę: „Klothilde! Kaktus zakwitnie w niedzielę. Przywieź dzieci, żeby zobaczyły”. Przyjeżdżaliśmy więc do Stockerau, by stojąc na podwórzu, podziwiać odporną pustynną roślinkę, która walczy o przetrwanie w naszym chłodnym klimacie.
Dziadek Hahn miał sklep, w którym sprzedawał maszyny do szycia i rowery. Był także agentem sprzedaży motocykli Puch. Babcia pracowała z nim w sklepie w niedzielę, wielki dzień zakupów dla lokalnych rolników, którzy w drodze z kościoła spotykali się w barze, coś wypijali, a potem robili zakupy na cały tydzień. Wszyscy znali dziadków. Podczas karnawału władze Stockerau zawsze zapraszały ich do stołu prezydialnego, skąd przyglądali się, jak kolejne gildie wystawiają swoje programy.
Na urodziny dziadka musiałyśmy przepisać wiersz z Wunschbuch³ Mamy, a potem go wyrecytować. Pamiętam dziadka, siedzącego jak gruby król, słuchającego naszych recytacji. Oczy błyszczały mu dumą. Pamiętam jego uścisk.
Niedaleko domu dziadków znajdował się dopływ Dunaju, gdzie Jultschi i ja chodziłyśmy pływać. By dojść do wody, trzeba było przejść przez wysoki drewniany most. Pewnego dnia, gdy miałam siedem lat, wstałam przed wszystkimi, pobiegłam na most, poślizgnęłam się i spadłam do rzeki. Wypłynęłam na powierzchnię i zaczęłam wyć z przerażenia. Jakiś młody człowiek wskoczył do wody i mnie uratował.
Od tego czasu bałam się wysokości. Nie jeździłam na nartach w Alpach, nie wspinałam się na szczyty budynków, by zawiesić na nich socjalistyczne transparenty. Starałam się trzymać ziemi.
W 1928 roku, gdy inflacja w Austrii była tak wysoka, że cena posiłku podwajała się, zanim człowiek go zjadł, Papa postanowił sprzedać restaurację.
Na szczęście wkrótce znalazł pracę u rodziny Kokischów, która zatrudniała go przedtem na Riwierze. Otworzyli właśnie nowy hotel w Bad Gastein, alpejskim kurorcie znanym z gorących źródeł leczniczych. Papa zarządzał hotelową restauracją.
Hotel Bristol położony był wśród zielonych łąk, pod ośnieżonymi szczytami. Źródła leczniczych wód tryskały do marmurowych basenów. Bogate rodziny spacerowały po ogrodowych alejkach, karmiąc grube wiewiórki i ściszonymi głosami prowadząc konwersacje. Bogate dziewczyny, których rodzice uważali, że są utalentowane, grywały na fortepianie lub śpiewały na popołudniowych koncertach w altanie. Odwiedzałyśmy tam Papę każdego lata. Było to rajskie życie.
Jako jedyny koszerny hotel w okolicy Bristol przyciągał żydowskich gości z całego świata. Przyjeżdżała tam rodzina Ochsów, właścicieli „New York Timesa”, bywał Zygmunt Freud i pisarz Szalom Asz. Pewnego razu na obiad do restauracji przyszedł wysoki blondyn, ubrany w tyrolskie skórzane spodnie i kapelusz z sierścią kozicy zamiast piórka. Papa był przekonany, że człowiek ten pomylił hotele. Wtedy jednak mężczyzna zdjął kapelusz, nałożył jarmułkę i wstał, by odmówić brucha⁴.
– Najwyraźniej nawet Żydzi nie zawsze potrafią odróżnić, kto jest Żydem, a kto nie – zauważył Papa ze śmiechem.
W Bad Gastein po raz pierwszy spotkaliśmy rabinów z Polski, religijnych ludzi o pięknych, długich brodach, którzy powoli przemierzali sale hotelu ze splecionymi z tyłu rękoma. Napełniali mnie poczuciem tajemnicy i spokoju. Uważam, że jeden z nich uratował mi życie.
Miałam szesnaście lat, byłam niemądra i na wiele sobie pozwalałam. Siedziałam zbyt długo w basenie, przeziębiłam się i dostałam gorączki. Mama położyła mnie do łóżka, zrobiła mi herbaty z miodem, a na czoło i przeguby położyła mi kompresy. Zapadała już noc, gdy jeden z rabinów zapukał do naszych drzwi. Powiedział, że nie zdążył dotrzeć do bożnicy na wieczorną modlitwę, i spytał, czy może odmówić ją w naszym domu. Mama oczywiście go zaprosiła. Gdy skończył się modlić, spytała, czy nie odmówiłby błogosławieństwa za chorą córkę.
Podszedł do mego łóżka, pochylił się nade mną i poklepał mnie po dłoni. Jego twarz promieniowała życzliwością i pogodą. Powiedział coś po hebrajsku, w języku, którego nie spodziewałam się poznać. Potem wyszedł. A ja wyzdrowiałam.
W późniejszych latach, w chwilach, gdy sądziłam, że umrę, wspominałam tego człowieka i pocieszałam się myślą, że jego błogosławieństwo mnie chroni.
Oczywiście praca w tym raju wiązała się ze sprawami, które wcale nie były cudowne, ale stanowiły część ówczesnego życia i prawdę mówiąc – akceptowaliśmy je. Na przykład w regionie, gdzie znajdował się hotel, nie zezwalano na ubój rytualny. Dlatego rzezak musiał dokonywać uboju w sąsiednim regionie i dopiero potem przewozić mięso do Bristolu. Inny przykład: pokolenie naszych dziadków zazwyczaj mieszkało w miasteczkach wokół Wiednia – w Floritzdorfie, Stockerau. Żydom pozwolono osiedlać się w samym Wiedniu dopiero w tym okresie, gdy moi rodzice osiągnęli pełnoletniość.
Widzicie więc, dotykały nas obciążenia związane z byciem Żydami w antysemickim kraju, nie zyskaliśmy natomiast związanej z żydowskością siły, wynikającej z nauki Tory, modlitw, spójnej społeczności. Nie znaliśmy jidysz ani hebrajskiego. Nie nauczyliśmy się głębokiej wiary w Boga. Nie byliśmy polskimi chasydami ani litewskimi uczonymi z jesziwy. Nie byliśmy odważnymi, wolnymi Żydami z Ameryki – pamiętajcie o tym. I nie istnieli wówczas Izraelczycy, żołnierze na pustyni, żaden „naród jak inne narody”. Pamiętajcie o tym, gdy opowiadam swoją historię.
Mieliśmy swój intelekt i styl. Nasze miasto było wytworną „Królową Dunaju”, „Czerwonym Wiedniem” z opieką społeczną i budownictwem mieszkaniowym dla robotników. To tu geniusze tacy jak Freud, Herzl i Mahler tworzyli nowe idee: psychoanalizy, syjonizmu, socjalizmu, reformy, odnowy – rzucając światło na cały świat.
Przynajmniej pod tym względem – bycia „światłem narodów” – moi asymilowani wiedeńscy Żydzi byli tak samo żydowscy jak inni.Rozdział 3 Grzeczna dziewczynka Pepiego Rosenfelda
Decyzja ojca, by pozwolić mi pójść do szkoły średniej, wywarła kolosalny wpływ na moje życie, ponieważ po raz pierwszy miałam kolegów. Zapewniam was, że nie miało to nic wspólnego z seksem. Dziewczęta z mojej warstwy społecznej czuły się w obowiązku zachować dziewictwo do dnia ślubu. Nie, w tym wypadku chodziło o rozwój intelektualny.
W tamtych czasach chłopcy po prostu byli lepiej wykształceni niż dziewczynki. Więcej czytali, więcej podróżowali, więcej myśleli. Po raz pierwszy zatem miałam przyjaciół, z którymi mogłam naprawdę rozmawiać o tym, co mnie interesowało – o historii, literaturze, licznych bolączkach społecznych i o tym, jak im zaradzić, by wszyscy byli szczęśliwi.
Kochałam matematykę, francuski i filozofię. Notatki z lekcji robiłam metodą stenograficzną i od razu się ich uczyłam; nigdy nie musiałam do nich wracać. Jedna z koleżanek, która miała okropne problemy z matematyką – Mama nazywała ją „Panną Einstein” – przychodziła do mnie codziennie przed lekcjami, żebym pomogła jej z pracą domową. Starałam się tłumaczyć tak, żeby nie czuła się upokorzona. W nagrodę za moją delikatność usłyszałam: „Jak to jest, że wy, Żydzi, jesteście zawsze tacy zdolni?”.
Byłam nastoletnią sufrażystką, idealistką, marzycielką. Planowałam sobie: pojadę do Rosji, będę mieszkać wśród chłopów i pisać bestsellerowe powieści o swoich romantycznych związkach z komisarzami. Albo: zostanę prawnikiem, może nawet sędzią, i będę niosła sprawiedliwość zwykłym ludziom. To ostatnie po raz pierwszy przyszło mi do głowy we wrześniu 1928 roku, podczas procesu czasami nazywanego austriacką sprawą Dreyfusa.
Młody Philipp Halsmann wybrał się z ojcem na wędrówkę w Alpach w pobliżu Innsbrucku. Wysforował się naprzód, stracił ojca z oczu, a gdy zawrócił, znalazł go martwego – ojciec spadł ze szlaku do płynącego niżej strumienia. Syna oskarżono o morderstwo. Prokuratura, która nie dysponowała ani motywem, ani dowodami, oparła oskarżenie na antysemickich oszczerstwach, ponieważ Halsmann był Żydem, a wielu Austriaków chętnie wierzyło, że Żydzi mają mordercze skłonności. Pewien ksiądz stwierdził w kazaniu, że Halsmann – który utrzymywał, że jest niewinny – przez swój brak wyrzutów sumienia zasługuje na gorszy ogień piekielny niż Judasz. Pewien policjant oświadczył, że ukazał mu się duch ojca Halsmanna – jak duch ojca Hamleta – by oskarżyć syna.
Philippa niesłusznie uznano za winnego i skazano na dziesięć lat ciężkich robót. Odsiedział dwa lata. Później, dzięki interwencji takich osób jak laureat literackiej Nagrody Nobla Thomas Mann, wyrok skrócono do czasu, który skazaniec już odsiedział, i pozwolono mu wyjechać z kraju. Znalazł się w Ameryce, gdzie – jako Philippe Halsman – został sławnym fotografikiem.
Jego proces stał się dla mnie inspiracją. Wyobrażałam sobie, że siedzę za stołem sędziowskim i wydaję sprawiedliwe wyroki. W sądzie moich marzeń nikt niewinny nie mógł zostać skazany.
Nigdy nie łamałam żadnych reguł, poza jedną: nieodmiennie uciekałam z lekcji wf. Nikt się tym nie przejmował, ponieważ nikt nie wyobrażał sobie sytuacji, w której taka dziewczyna jak ja musiałaby się wykazywać siłą fizyczną. Byłam nieco zaftig – to wówczas uważano za urok – i podobałam się chłopcom.
Widzę ich przed sobą: Anton Rieder – wysoki, przystojny, ze zubożałej rodziny, pobożny katolik. Przyglądaliśmy się sobie na dystans. Rudolf Gischa – inteligentny, ambitny; nazywał mnie swoją „czarownicą” i kazał mi obiecać, że wyjdę za niego, jak tylko skończy studia. Powiedziałam, że oczywiście za niego wyjdę, ale na razie powinniśmy to trzymać w sekrecie. Wiedziałam oczywiście, że gdybym powiedziała ojcu o zamiarze poślubienia nieżyda, zamknąłby mnie w domu i nie pozwolił mi pójść na uniwersytet, a to o ten przywilej nieustannie zabiegałam. Był dla mnie znacznie ważniejszy niż jakikolwiek chłopak.
Wśród trzydzieściorga sześciorga uczniów w klasie były trzy Żydówki – Steffi Kanagur, Erna Marcus i ja. Pewnego dnia na ich ławkach ktoś napisał: „Żydzi, wynoście się, jedźcie do Palestyny!” Na mojej ławce tego nie napisano, ponieważ tamte dziewczęta przyjechały z Polski, a ja pochodziłam z Austrii. Wydawały się (i w gruncie rzeczy były) Żydówkami bardziej otwarcie niż ja.
Był rok 1930.
Erna Marcus była syjonistką. Któregoś razu ojciec udostępnił syjonistom swoją restaurację na zebranie i doszedł do wniosku, że cały pomysł odbudowy państwa żydowskiego w Palestynie to mrzonka. Jednak z powodu powszechnej propagandy antysemickiej plany syjonistów kusiły wielu młodych wiedeńskich Żydów, między innymi moją siostrzyczkę Hansi. Gdy ja czytałam Kanta, Nietzschego i Schopenhauera, gdy zanurzałam się w marzenia Goethego i Schillera, Hansi wstąpiła do Haszomer Hacair, ugrupowania lewicowej syjonistycznej młodzieży, i zamierzała odbyć hachszarę, przeszkolenie przygotowujące do pionierskiego życia w Izraelu.
Steffi Kanagur była komunistką, tak samo jak jej brat Siegfried. W pewną niedzielę powiedziałam rodzicom, że zamierzam wziąć udział w organizowanej przez niego komunistycznej demonstracji przeciwko chadeckiemu rządowi. W rzeczywistości zamierzałam spotkać się w parku z Rudolfem Gischą.
– Jak tam demonstracja? – spytał ojciec, gdy wróciłam do domu.
– Wspaniale! – wykrzyknęłam. – Były pęki czerwonych baloników, wszyscy machali czerwonymi chorągiewkami. Chór Ligi Młodzieży Komunistycznej pięknie śpiewał, orkiestra grała na rogach i bębnie… O co chodzi?
Papa patrzył na mnie gniewnie. Mama schowała twarz w fartuchu, by stłumić chichot.
– Nie było żadnej demonstracji – powiedział Papa. – Rząd jej zakazał.
Zamknięta w niesławie w pokoju grałam z Hansi w szachy i zastanawiałam się, dlaczego rząd miałby odwoływać demonstrację Siegfrieda Kanagura.
Cóż, nie miałam głowy do polityki. Działalność polityczną postrzegałam jako zabawę, ideologiczne harce z inteligentnymi dzieciakami. Gdy Mimi i ja wstąpiłyśmy do klubu socjalistów w szkole średniej, to nie z powodu przekonań, ale by stworzyć sobie nowy krąg towarzyski, w którym będziemy słuchać o ciężkiej doli robotników, uczyć się socjalistycznych pieśni i poznawać chłopców z innych szkół – takich jak „Żałobny” Kohn, który studiował medycynę, „Wesołek” Zich, który planował spędzić resztę życia, jeżdżąc na nartach, czy Wolfgang Roemer, niski, ciemny i ujmujący. A także Josef Rosenfeld, którego powszechnie nazywano Pepi.
Pepi był ode mnie pół roku starszy, ale znacznie dojrzalszy i chodził w szkole do wyższej klasy. Miał osiemnaście lat, był zręczny i szczupły, i już wtedy zaczynał łysieć. Miał jednak błyszczące niebieskie oczy i szelmowski, koci uśmiech. Palił papierosy. I oczywiście był wybitnie zdolny, absolutnie błyskotliwy; to także mi się w nim podobało.
Podczas tańca na szkolnym balu nie przestawałam mu opowiadać o sztukach Arthura Schnitzlera.
– Spotkaj się ze mną w parku przy Belwederze w przyszłą sobotę o ósmej – zaproponował.
– Dobrze – odparłam. – To do zobaczenia.
I ruszyłam do walca z Zichem czy Kohnem, czy Antonem, czy Wolfgangiem, czy Rudolfem.
Nadeszła sobota. Postanowiłam pójść na zakupy i spytałam Wolfganga, czy nie chciałby mi towarzyszyć. Zgodził się. Zaczęło padać, więc kompletnie przemokłam. Wolfgang zabrał mnie do domu, gdzie jego matka, Frau Roemer, jedna z najsłodszych kobiet, jakie znałam w życiu, wysuszyła mi włosy i nakarmiła mnie truskawkami ze śmietaną. Przyszedł jej mąż i jego lekkomyślny brat, wujek Felix. W końcu pojawiła się Ilse, młodsza siostra Wolfganga, otrzepując parasolkę. Zwinęli dywan, wyciągnęli gramofon, nałożyli jakąś nową płytę ze swingiem i zaczęliśmy tańczyć. I nagle pojawił się przemoczony do suchej nitki Pepi Rosenfeld.
– Ta dziewczyna z klubu socjalistycznego zgodziła się ze mną spotkać przy Belwederze, czekałem na nią godzinę i w końcu zrezygnowałem. Jestem taki wściekły! Mama ma rację, dziewczęta są niemożliwe!
Zobaczył mnie i zamarł w miejscu. Woda z niego kapała, muzyka grała dalej.
– Tak mi przykro – powiedziałam niewinnie. – Zapomniałam.