Żony Gniewu - ebook
Żony Gniewu - ebook
Siostry Raj na tropie mordercy z krzyżackiego zamku. Zapraszamy do Gniewu!
Siostry Raj, Tycjana - konserwatorka zabytków, i Angelina – charakteryzatorka, znowu wplątują się w kryminalną intrygę. Tym razem pojawiają się w Gniewie i trafiają w sam środek planu zdjęciowego. Historyczna sceneria krzyżackiego zamku i niezwykła opowieść o wielkiej miłości Sobieskiego do Marysieńki stają się tłem wyrafinowanej zbrodni.
Film miał opowiadać o miłości jak z bajki – choć ta wydarzyła się naprawdę, jednak trup w sali tortur gniewskiego zamku, choć wygląda jak część scenografii, jest prawdziwy. Podejrzani są wszyscy: wojujące z sobą aktorki, ambitny reżyser, wszechmocny producent, a nawet garderobiana i konsultant historyczny. Siostry Raj muszą działać, bo kręci się tam zupełnie inny, morderczy scenariusz.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-713-0 |
Rozmiar pliku: | 872 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przynajmniej tak pomyślała Szewcowa, podnosząc głowę. W małym oknie, które opierało się o bruk chodnika, widziała przechodzące nogi. W tę i we w tę. W tę i we w tę. Nic dziwnego, noc była letnia i przyjemna. Na rynku ciągle jeszcze kręciło się sporo ludzi, a każdy na swój sposób. Zakapturzona młodzież jak zwykle, szurając wielkimi sportowymi buciorami, w których niejednokrotnie podklejała podeszwy. Adidasy kosztowały tyle, że podeszwa powinna ani drgnąć. Ale cóż…, westchnęła, patrząc na drewniany patyczek zanurzony w słoiku z klejem. Ten, który teraz miała, był niby najlepszy na rynku, żółtawy, gęsty, prawie bezzapachowy, ale gdzie mu tam do tego różowego, tego sprzed dwudziestu lat! Zapach miał taki, że niejeden zaciągał się głęboko, gdy tylko otworzył drzwi zakładu szewskiego. I to z jakim zadowoleniem! Każdy z zamkniętymi oczami mógł powiedzieć, że jest u szewca. A jak ten klej kleił… Posmarować, zostawić na noc i jakby kto chciał, toby nie oderwał. Taki był mocny. A teraz… Beznadziejny, jak te buty. Wzruszyła ramionami, odłożyła patyczek i zakręciła słoik. A te fleki… Popatrzyła w górę, na stukające za oknem szpilki. Przecież kiedyś też spacerowały po bruku. Też się ścierały, ale żeby tak! Jeszcze dwa okrążenia po rynku, trzy razy do kościoła i znowu do niej trafią. Tak samo jak sandały popychającej wózek dziewczyny. Paski się zaraz poodrywają… poprują… powyłażą… Szewcowa pokiwała głową, raz po raz zerkając na chodnik.
Nie pamiętała, kiedy miała tyle roboty, a do tak późna pracować nie mogła. Pokręciła się na siedząco, poprzeciągała, aż krzesło zatrzeszczało. Kręgosłup na starość bolał i noga dokuczała, ale do renty dorobić trzeba, a poza tym co ma sama w domu siedzieć. Przynajmniej na ludzi popatrzy, pogada trochę, posłucha. Dobrze, że umie te buty naprawiać, choć przecież się nigdy nie uczyła. To mąż był szewcem, a ona szewcową, żoną szewca. Ale przez lata się napatrzyła, jak się zeluje, flekuje, zszywa cholewki, poleruje podeszwy. Nie raz, nie dwa z mężem. A i za niego buty reperowała. Po jego śmierci sama w zakładzie urzędowała. Ciągle jako Szewcowa. Ludzie się jej kłaniali na ulicy, bo prawie każdy coś u niej naprawiał i prędzej czy później schodkami do warsztatu schodził. Łatwo było trafić. Szyld się nie zmienił od dziesięcioleci, kartka „Zaraz wracam” ta sama od dwudziestu lat, a stara dobra szewska singerka zszywała buty pewnie od dobrych stu lat. Popatrzyła z czułością na maszynę. Ona też staruszka, potrafiła już kaprysić. Czasami dobrze szyła, czasami nie. Ostatnio, jak igła się złamała i wpadła do środka, to zaczęła nitki plątać, ale dzięki ludzkiej pomocy i to dało się naprawić. Bo co tu się może popsuć, jak pedał działa, koło się kręci, jedynie igły nowe, więc nie tak dobre jak kiedyś. Maszyna chyba też ich nie lubi.
Poprawiła fartuch, wzięła do ręki obcęgi i wyciągnęła dwa gwoździe wystające z podeszwy. Te buty zostawi na jutro. Dziś już i tak dużo zrobiła.
Na starym kontuarze stało kilka par do odebrania, jedne do zszycia i coś przyniesione w torbie. Wszystko od filmowców. Ci już od trzech tygodni zachodzili. To podkleić, to rozciągnąć, to naprawić. Kamasze, pantofelki, oficerki, a wszystko to niby na jeden raz. Podeszwa z tektury, skóra z plastiku, zamsz z materiału, wszystko się w palcach rozłaziło. Najtańsza tanizna. Świat zwariował.
– Po co robić buty na raz? – pytała Szewcowa. – Chyba że do trumny?
Miła dziewczyna z ekipy filmowej uśmiechała się tylko i prosiła:
– Pani Halino, na już, na teraz… nieważne, nie szkodzi…
Słuchała i kręciła głową, zastanawiając się, skąd dziewczyna zna jej imię, pewnie niektórzy na mieście nie pamiętali i nazywali ją zwyczajnie Szewcową.
– Pani Halinko, niech się rozklei… byle po zdjęciach – powtarzała roztrzepana dziewczyna o włosach, których nie miała czasu porządnie rozczesać, tylko zwijała je w potargany kok na czubku głowy. – Te pantofle jutro mają zagrać, a potem nie będą potrzebne – powtarzała, pokazując na żółte kamasze. – Te buciory, tylko dla dragonów, w jednej scenie bitewnej grają. Potem do wyrzucenia. Niech się rozpadają, przecież i tak nikt w tym nie będzie chodził.
– Jo – przytaknęła Szewcowa, prorokując, że jak będzie padać, to i tej jednej sceny nie dadzą rady zagrać.
Ziewnęła i uznała, że czas poczłapać na górę do mieszkania. Poukładała na stole młotki, obcęgi, szydła, noże, nożyczki, szpilorki. Wszystko musiało być na swoim miejscu. Sprawdziła jeszcze kieszenie w fartuchu, czy czegoś nie wynosi do domu, a później będzie szukać. Ustawiła równiutko pary butów czekające do oddania. Zajrzała jeszcze do papierowej torby, choć zastrzegła, że dopiero jutro zajmie się nowym pakunkiem. Z ciekawością pociągnęła za długie żółte cholewki. Rajtary chyba, pomyślała, patrząc na stylizowane oficerki. Skrzywiła się, gdy tylko zobaczyła rozłażące się podeszwy. Wsadziła rękę do buta i wyciągnęła kilka dziwnych zapinek. Ozdoby? Może klamerki. Małe srebrne kwadraciki. Może centymetr na dwa? W środku tkwił czerwony kamyk wciśnięty w piramidkę. Wystający stożek otaczała plecionka z wijących się drucików udających listki na gałązkach. Dookoła płatki. Ładne to, pomyślała. Pewnie gdzieś do butów trzeba będzie przypiąć. Wrzuciła z powrotem do środka. Jedna z zapinek spadła na podłogę. Szewcowa schyliła się i podniosła, gdy do zakładu wpadła sąsiadka. Na szczęście dziurkę do paska może zrobić od razu. Znowu usiadła przy stole. Zapinkę przyszpiliła do fartucha, zaraz odłoży na miejsce. Wyjęła z szuflady dziurkacz, wykonała usługę na poczekaniu i poszła na górę.
Rano, gdy schodziła do warsztatu, szukając klucza w kieszeni fartucha, okazało się, że nie jest potrzebny. Drzwi były otwarte, a stary zamek wisiał na jednej śrubce.
– Co jest!? – Złapała się za głowę, wchodząc do środka.
Buty były pozrzucane z półek. Drewniane prawidła walały się po podłodze. Młotki, obcęgi, szydła pospadały z przesuniętego pod ścianę stołu.
– Nic nie zginęło? – zapytała sąsiadka z przeciwległej pierzei rynku, która zaszła do warsztatu z samego rana. Z wrażenia utknęła w progu z parą różowych szpilek w ręku.
– A co by tu miało zginąć? Stare radio? Stare buty? Stuletnia maszyna? – Szewcowa zachodziła w głowę, sprzątając porozrzucane narzędzia. – Łobuzy pewnie jakieś…
Minęła dobra godzina, nim się zorientowała, że jednak czegoś brakuje. Po żółtych kamaszach z zapinkami w środku została tylko papierowa torba.ROZDZIAŁ 1
Pierwsza była żona
BYWA I TAK, ŻE NIC NIE ZAPOWIADA BURZY. Szczególnie latem, kiedy to nagle ni z tego, ni z owego zagrzmi, choć aura wydaje się pogodna i słoneczna, a niebo błękitne i przejrzyste. Grom z jasnego nieba potrafi szczerze zdziwić i sprawić, że ludzie najpierw spoglądają po sobie, a potem szybko uciekają każdy w swoim kierunku, zdezorientowani nagłą zmianą warunków atmosferycznych. Wiadomo bowiem, co się wydarzy. Lukrowe obłoki rozwieją się na wszystkie strony, słońce się schowa, jakby go w ogóle nie było, a wiatr będzie mieszał z błotem wszystko, co zdoła unieść. A potem, jeśli burza nie przejdzie bokiem, to nadciągnie ociężały cumulonimbus, wysmaga wichrem, zleje deszczem albo nawet obije gradem zabłąkanego przechodnia. Lepiej więc zaszyć się gdzieś w bezpiecznym miejscu i przeczekać. A jak ktoś się nie zaszył…
Dla Tycjany Raj, trzydziestoparoletniej konserwator zabytków gromem z jasnego nieba był dzwonek do drzwi. Akurat w wąskim gronie świętowała na tarasie wyjątkowo romantyczne zakończenie zagmatwanej historii, w której wszyscy obecni w ogrodzie brali udział. Historia miała wątek kryminalny, ale dodawał on tylko pikanterii odgrywanym na trawie teatralnym scenkom miłosnym. Nie zamierzała sobie przerywać, tym bardziej że coraz częściej wychwytywała ukradkowe spojrzenia Jaroty, byłego policjanta i detektywa, który szczęśliwie przyczynił się do rozwiązania sprawy. Nie był jej obojętny, nie ruszyła się więc z miejsca, gdy rozległ się gong. Drzwi otworzyła Angelina Raj, jej młodsza, przyrodnia siostra.
Gość, nawet niezapowiedziany, nie byłby kimś szczególnym w willi przy placu Spiskim. Ciotka Józefina, do której należał parter domu, była przekonana, że to do niej dzwonią, już od ponad miesiąca bowiem czekała na cykliniarza. Dość szybko jednak okazało się, że to nie cykliniarz, nie listonosz, nie rachmistrz, tylko ktoś, czyją obecność zapamiętuje się dość długo, a na pewno dłużej, niżby się chciało. Tycjana pamiętała dokładnie ten dzwonek, nie pamiętała jednak, dlaczego w końcu postanowiła podnieść się z krzesła i sprawdzić, kogo to przygnało na poznański Sołacz.
– Stało się coś? – krzyknęła z końca korytarza.
– Tak – ledwo dosłyszała odpowiedź siostry i nie była pewna, czy to do niej, czy to strzęp rozmowy.
Przyspieszyła kroku, ale to, co zobaczyła, kazało jej się zatrzymać w połowie drogi i zachować dystans. Angelina trzymała rękę na klamce; na jej widok odwróciła głowę i zasłoniła twarz włosami. W otwartych drzwiach stała kobieta, która dla odmiany przyglądała się jej z nachalną ciekawością, odgarniając niedbałym gestem falę rudych loków. Ubrana była w elegancki garnitur w kolorze kości słoniowej. Szerokie spodnie, przytrzymywane cieniutkim paseczkiem ze złotą klamerką, miały wyraźne kanty. Marynarkę trzymała przewieszoną przez ramię. Biała półprzezroczysta bluzka zapięta była tylko na dolne guziki. Z szyi spływał długi złoty łańcuch zawiązany w supeł na wysokości pępka. Kobieta opierała się o futrynę, jakby pozowała do zdjęć, z nogą wysuniętą do przodu i ręką na biodrze. Spod długich spodni wystawały tylko złote paski sandałów na szpilkach i czerwone paznokcie u stóp. Ten sam kolor lakieru miała na długich wypielęgnowanych paznokciach u rąk i ten sam odcień na intensywnie pomalowanych ustach. Mogła mieć około czterdziestu lat, choć jej wiek był wyjątkowo trudny do określenia.
– Nie przedstawisz mnie? – rzuciła głębokim teatralnym głosem.
Styl i poza pasowałyby do epoki złotych lat Hollywood, gdyby nie twarz. O samej twarzy Tycjana niewiele mogła powiedzieć, bo zdawało się jej, że widziała już ją wielokrotnie. Takie same wydęte usta, napięte policzki i wyrysowane brwi. Do tego wszystkiego nieprawdopodobnie długie rzęsy, jak na okładkach kolorowych gazet. Sama była przyzwyczajona do starych portretów, a nie do nowoczesnych ideałów urody. Od dłuższego czasu myślała, że nawet najbardziej służalczy i obyty w świecie królewski portrecista nie odważyłby się tak zmieniać rysów twarzy, by przedstawiana osoba była podobna dokładnie do nikogo.
– Tu ziemia! – Kobieta zamachała palcem wskazującym tuż przed nosem Angeliny. – Swoją drogą, popatrz – pokazała złączone palce – znalazłam kolor najbardziej zbliżony do kultowego „vodka and caviar” – pochwaliła się, machając ręką i wszystkimi palcami naraz. – To skandal, że przestali go produkować. – Westchnęła. – Ten nazywa się po prostu „chili w Chile”. Też ładnie, choć to już nie to. – Westchnęła tym razem przesadnie głośno, przypatrując się swojej dłoni. Angelina starała się na nią nie patrzeć, więc kobieta odwróciła głowę i zwróciła się bezpośrednio do Tycjany: – Wie pani, ja kocham słowa. Nigdy nie pomalowałabym paznokci lakierem, którego nazwa mi się nie podoba. A według pani jaki to kolor? – zapytała, wysuwając rozcapierzone palce w jej stronę.
– Karmin – odpowiedziała Tycjana.
Kobieta popatrzyła na nią, jakby nie do końca była zadowolona z tak krótkiej odpowiedzi. Wyraźnie czekała na więcej, ale Tycjana nie zamierzała nic już dodawać. I tak się postarała. Dla niej, konserwatora zabytków, kolory miały swoje nazwy, ale były to określenia techniczne odnoszące się do konkretnych barw i nie zastanawiała się, czy to są ładne słowa. Oczywiście były też nazwy odcieni związane z malarzami, którzy je stosowali, jak zieleń Veronesego, błękit Giotta, żółcień van Gogha, ale koloru „vodka and caviar” nie znała. Przez dłuższą chwilę nikt nic nie mówił, w końcu kobieta znów teatralnie westchnęła, sygnalizując wyraźne znudzenie.
– To Renata – burknęła po dłuższej chwili Angelina.
– Tylko tyle? – Nowo przybyła jęknęła, nadymając czerwone usta. – Ja już o pani co nieco wiem. Tatiana, tak?
– Tycjana – warknęła Angelina.
– Tatam! – wykrzyknęła triumfalnie Renata. – Czyli prawie pamiętałam. Ale jak tak popatrzeć, to prawie wcale nie jesteście podobne – stwierdziła, przyglądając się to jednej, to drugiej.
Rzeczywiście na pierwszy rzut oka różniły się bardzo, chociażby strojem, fryzurą i wiekiem. Angelina nosiła przeważnie bajecznie kolorowe, zwiewne szmatki, Tycjana proste, sztywne lniane koszule, z reguły w naturalnych kolorach. Angelina miała teraz włosy długie, granatowe z różowymi postrzępionymi końcówkami. Tycjana zaś nigdy swoich nie ufarbowała i specjalnie nie układała. Przeważnie spinała je w kok, z którego uciekały pojedyncze, siwiejące przy skroniach kosmyki.
– Chociaż… – zastanawiała się Renata, przerzucając spojrzenie z jednej twarzy na drugą. Tycjany to nie zdziwiło. Angelina była wyraźnie młodsza, ale twarze miały podobne, wystarczyło się przypatrzyć. – Tak… – Pokiwała głową. – Nosy macie podobne. Endżi, nie myślałaś, żeby go zoperować? Ta kulka na czubku ci nie przeszkadza? U ciebie to wyraźnie widać. – Angelina zmrużyła oczy, jakby miała przed sobą jadowitego gada. Ruda to zignorowała, zwróciła się w kierunku Tycjany i wyciągnąwszy rękę, prawie chwyciła siwy kosmyk włosów przy jej skroniach. Tycjana odskoczyła. – Jesteś taka… – chrząknęła głośno – …taka naturalna. Skoro jesteśmy na ty, to czy mogę zapytać… pach też nie golisz?
– Przesadziłaś! – krzyknęła Angelina, szarpiąc drzwi.
Chciała je zatrzasnąć, wypychając kobietę z korytarza, ale nie zdążyła. Renata była szybsza. Pociągnęła za rączkę stojącej za drzwiami walizki i przepchnęła ją, skutecznie tarasując zamknięcie.
– Kim pani jest?! – zapytała zdenerwowana Tycjana, patrząc z przestrachem na srebrną walizkę z małymi kółeczkami, która utknęła na progu.
– Jak ją zniszczysz, to mi odkupisz! – wykrzyknęła intruzka, patrząc, jak Angelina próbuje wypchnąć walizkę, przyciskając ją drzwiami.
Zaczęła przeciągać walizkę do środka, upuszczając marynarkę na ziemię. Tycjana podniosła ją odruchowo, bo przepychając się w tę i we w tę zaraz by ją podeptały, i położyła na krześle obok.
– Uspokójcie się! – krzyknęła. Stara stolarka mogła nie wytrzymać naporu dwóch szarpiących się kobiet. – Uspokójcie się! – powtórzyła, słysząc, jak ościeżnica trzeszczy. – Zniszczysz ciotce drzwi!
Zadziałało. Angelina dała za wygraną. Puściła i odsunęła się, głęboko oddychając. Renata skorzystała z sytuacji, wciągnęła swój bagaż, kucnęła i zaczęła wymownie wodzić paznokciem po rysie, która pojawiła się na srebrnej walizce.
– Nie można było mnie od razu zwyczajnie zaprosić? – zapytała z pretensją w głosie.
– Kim pani jest? – powtórzyła pytanie Tycjana.
– Renata Świerszcz oczywiście! Nie zna mnie pani? – Tycjana pokręciła głową. – Naprawdę? – zdziwiła się, prezentując w uśmiechu dwa rzędy równiutkich zębów, bielszych od niejednej pasty. – Endżi o mnie nie mówiła? – dodała, próbując odgarnąć potargane włosy.
– Nie przypominam sobie – wybąkała Tycjana, patrząc na Angelinę, która zamilkła i wbiła wzrok w sufit, głęboko oddychając.
Nie miała sobie co przypominać. O istnieniu Angeliny, swojej przyrodniej siostry, dowiedziała się całkiem niedawno. I to na pogrzebie ich ojca. Oprócz tego, że jest charakteryzatorką i lubi zmieniać kolory włosów, wiedziała o niej niewiele. Tylko to, że jako nastolatka miała kłopoty z prawem i wyrok w zawieszeniu. Mieszkała z matką, ale ta gdzieś znikła. Kilka razy pytała o szczegóły, lecz Angelina zbywała ją, unikając odpowiedzi. Tycjana słyszała też, jak rozmawia przez telefon z kimś bliskim, ale to na pewno nie była ta kobieta, z którą szarpała się w drzwiach.
– Cóż… – Renata Świerszcz przerwała ciszę. – Można mnie zbanować na Facebooku, wyrzucić z obserwujących, zablokować w telefonie… – wyliczała, przewracając oczami.
– Czyli jednak zauważyłaś, że nie mam cię wśród znajomych? – przerwała jej Angelina.
– O mnie nie da się tak łatwo zapomnieć.
– Mnie się udało – warknęła Angelina przez zaciśnięte zęby.
– Lina, kim jest ta pani? – zapytała po raz kolejny Tycjana. Bez ustalenia, z kim ma do czynienia, nie miała pojęcia, jak się zachować.
– Tatiana, nie musisz mi „paniować”. Możesz mi mówić Renata – stwierdziła Renata, błysnąwszy paznokciami w kierunku Tycjany.
– Tycjana – poprawiła ją najuprzejmiej, jak potrafiła.
– Też ładnie. To naprawdę dziwne, że mnie nie poznajesz. Mniejsza z tym. W sumie to jesteśmy tak jakby nawet rodziną.
– Chyba sobie żartujesz – syknęła Angelina.
Tycjana o mało się nie udławiła własną śliną. Kolejna siostra? Ledwo się do tej przyzwyczaiła. Ale ta…
– Czy ja przesadzam? Ale skoro ty mnie nie chcesz przedstawić, to może ja cię przedstawię – stwierdziła Renata, pokazując paznokciem na Angelinę. – Ona jest drugą byłą żoną mojego pierwszego byłego męża – wyrecytowała z przesadną powagą, odgarniając falę rudych włosów z ramion. Tycjana próbowała powtórzyć w myślach to, co usłyszała, ale nie było to łatwe. – Proste, jak się chwilę pomyśli. – Renata się zaśmiała. – Ja jestem pierwszą byłą żoną…
– Przedstawiłaś się! Zadowolona?! – wrzasnęła Angelina. – Możesz już sobie pójść! – zażądała i w tym momencie zobaczyła leżącą na krześle marynarkę. Wzięła ją i już chciała wręczyć Renacie, ale zmieniła zdanie. Obejrzała ją uważnie.
– Oddaj! – syknęła Renata przez zaciśnięte zęby.
– A to ciekawe… – powiedziała Angelina, robiąc krok w tył i wyciągając ukrytą za kołnierzem metkę. – Dobry wybór… Sporo kosztowała… Jaka szkoda – dodała, odrywając plik małych eleganckich karteczek. Zgniotła je w dłoni, rzuciła na podłogę i jeszcze przydeptała. Ostentacyjnie wręczyła marynarkę wściekłej Renacie.
– Mówiłam ci! Nie wyprosisz mnie tak łatwo. I radzę ci, nie rób tego. – Renata zmrużyła oczy tak mocno, że rzęsy oparły się jej na policzkach.
– Bo co?!
– Bo grozi mi niebezpieczeństwo – oświadczyła Renata, o dziwo tym razem płaczliwym głosem.
– Wzruszyłaś mnie – prychnęła Angelina. – Naprawdę głęboko.
– A jak ci powiem, że nie tylko mi… – Renata pociągnęła nosem, odgarniając z twarzy rudą falę.
– Co nie tylko ci?
– Nie tylko mi grozi niebezpieczeństwo… Coś się dzieje niedobrego, mało nie umarłam… – Westchnęła, jak zwykle, teatralnie.
– Świat jakoś pogodzi się z taką tragedią – burknęła Angelina.
– Nie żartuj sobie.
– Wcale nie żartuję.
– Nie musisz mi wierzyć… – Renata przewróciła oczami i zatrzymała wzrok na suficie. – Ale później to może być już bardzo za późno – dodała z filozoficznym zadęciem.
Angelina chciała coś odpowiedzieć, ale z tarasu właśnie przydreptała ciotka Józefina. Na krótkie dystanse, jak przejście przez korytarz, nie brała laski, trzymając się blisko ściany. Oczywiście z uporem twierdziła, że ani laska, ani ściana nie są jej potrzebne. Przy Angelinie czuła się młodziej. Świeżo poznana bratanica odmieniła jej garderobę i życie. Wyrzuciła sznury starych korali, a zaopatrzyła ją w mniejsze lub większe apaszki i szale i nie pozwalała się nudzić, ubarwiając życie ponadosiemdziesięcioletniej staruszki.
– A to jednak nie cykliniarz? – Ciotka westchnęła i na widok Renaty odruchowo poprawiła cieniutkie włosy i rogi zawiązanej na szyi chustki. Przyglądała się jej z wielkim zainteresowaniem i było już jasne, że rudej nie da się wyprosić niepostrzeżenie.
– Ale może ci zaraz wyfroterować podłogę, chcesz? – zaproponowała zrezygnowanym tonem Angelina.
– A pani to właściwie kim jest z zawodu? – Józefina zapytała Renatę.
Zagadnięta wyprężyła się, nabrała powietrza w płuca i uniosła wysoko podbródek.
– Ja? Z zawodu? – powtórzyła pytanie, wbijając paznokcie w kolorze „chili in Chile” we własny dekolt. – Ja z zawodu jestem znaną aktorką – oświadczyła, odgarniając włosy zamaszystym gestem.
Tycjana otworzyła usta ze zdziwienia. Angelina przełknęła ślinę.
– A to ciekawe – odparła wyraźnie zainteresowana Józefina. – Jest u nas właśnie znana aktorka teatralna.
– Teatr! Nie, to nie dla mnie – uznała Renata. – Ja jestem uczulona na kurz. Boże, czy nikt tu seriali nie ogląda? – zapytała już z wyraźną pretensją w głosie. – „Akacjowy pensjonat”, to ja, Mirella. – Pokazała paznokciem na siebie. – „Wichry miłości, czyli Klementyna”… – Rozłożyła ręce. – „Domek na rozdrożu”… pani mecenas Różalska – oświadczyła, dotykając skroni. – Wyliczać dalej?
– Ach, tak – przytaknęła Józefina, choć zapewne niczego sobie nie przypominała.
Jej mina rozbawiła Tycjanę.
– Widzisz, Endżi, nie poznają mnie! Musisz coś z tym zrobić! – Renata przeciągnęła palcem po czole.
– Sama to sobie zrobiłaś. A ja nic nie muszę!
Odgłosy dochodzące z korytarza przyciągnęły również Jarotę, który prawdopodobnie szedł do łazienki, ale przystanął i zaczął się przysłuchiwać oparty o ścianę. Sytuacja wyraźnie go rozbawiła i zamierzał słuchać dalej. Patrzył z ukosa i uśmiechał się, przekrzywiając kącik ust. Wyglądał zawadiacko. Był od Tycjany parę lat młodszy, a w czarnych wytartych dżinsach i podkoszulku z logo jakiegoś metalowego zespołu wyglądał jeszcze młodziej.
– Pan też aktor? – zapytała Renata zaciekawiona widokiem Jaroty, który przeczesał palcami kudłate czarne włosy.
– Jak trzeba… – odparł z rozbawieniem, przestępując z nogi na nogę.
– Ma pan warunki – oświadczyła Renata, mierząc go wzrokiem z góry na dół. – Oczywiście jak na polskie wymogi. Na Zachodzie to trzeba mieć kratkę na brzuchu, w Polsce brzuch w zupełności wystarczy.
Rzeczywiście czarna koszulka Jaroty była opięta w pasie, i to dosyć wyraźnie. Tycjanie wydawało się, że zaskoczony odruchowo wciągnął brzuch.
– Czarne wyszczupla – pocieszyła go Renata, machając pojednawczo ręką.
Angelina, która do tej pory przysłuchiwała się w lekkim otępieniu, nagle jakby oprzytomniała i wyrwała Renacie Świerszcz walizkę z ręki.
– Na górę! – wrzasnęła i ruszyła w kierunku schodów na piętro. Słychać było tylko kółka srebrnej walizeczki obijające się o kolejne stopnie. – Idziesz czy nie! – dobiegło z półpiętra.
– Stęskniła się za mną – stwierdziła zadowolona aktorka, zamaszystym gestem zarzucając marynarkę na ramię. Odwróciła się na pięcie i ruszyła, nie zamykając za sobą drzwi. – Kim jest ten kudłaty misiu? Twój nowy chłopak? Ja też mam jednego… Młody… Wysportowany… Rekwizytor… Oczywiście to nic poważnego, bo to w końcu rekwizytor. Powiedziałabym, że to ze względu na jego rekwizyt. Musisz wiedzieć…
– Nie chcę tego wiedzieć! – usłyszeli, jeszcze nim drzwi na piętrze zatrzasnęły się z hukiem. I to takim, że Józefina podskoczyła z wrażenia.
– Co znowu? – zapytała oniemiała ciotka. – Kim ona właściwie jest?
– Nie wiem, jak ci to wyjaśnić – odparła Tycjana, próbując przypomnieć sobie, jak to szło… pierwsza była żona drugiego byłego męża… czy druga żona pierwszego… byłego męża.ROZDZIAŁ 2
Niespodzianek ciąg dalszy
TAMTEGO WIECZORU Renata Świerszcz została na noc. Tycjana zderzyła się z nią w kuchni, niestety niczego już się od niej nie dowiedziała. Angelina najprawdopodobniej zmusiła ją jakoś do milczenia, bo gdy Tycjana próbowała o coś zapytać, aktorka ostentacyjnie kręciła niewidzialnym kluczykiem wokół naburmuszonych ust i dla urozmaicenia udawała, że rzuca nim za plecy, po czym bezradnie rozkładała ręce, pokazując na pokój Angeliny. Tycjanie nie pozostało nic innego, jak poszperać w internecie. Bez trudu odnalazła Renatę Świerszcz na licznych zdjęciach ze ścianek. Na żadnym nie przypominała kobiety, która przed chwilą szarpała się z Liną, ale czasami przypominała tę, którą zobaczyła w drzwiach. Potrafiła wyglądać niezwykle elegancko i dostojnie, pozując na czerwonym dywanie w towarzystwie jakiegoś nowego, z reguły młodszego od siebie „gorącego romansu”, albo znacznie gorzej, idąc samotnie z siatką zakupów z Biedronki, już jako ta „porzucona”. W tym czasie ozdobiła swoją twarzą kilka okładek w roli singielki, która właśnie odkryła wartość samej siebie. Historie zataczały koło. Nazwisko jej pierwszego męża, reżysera, też niewiele Tycjanie mówiło – Gerard Leja. Znalazła go również bez trudu, ale pojawiał się znacznie rzadziej. Niski mężczyzna na każdym zdjęciu miał czapeczkę z daszkiem. Reprezentowały go jakieś tasiemcowe seriale i kilka romansów. Ostatnio z dwudziestoletnią gwiazdką, której sięgał do ramienia. Co prawda dziewczyna bez krzty litości stała na niebotycznie wysokich szpilkach, ale i tak był niski. O drugiej żonie, czyli Angelinie, nie było nic.
Zastanawiając się, czy Angelina włożyła do ślubu czółenka, skierowała się do łazienki. Odruchowo spojrzała na drzwi do pokoju siostry. Były niedomknięte. Zwolniła kroku i szła na palcach. Usłyszała głos Angeliny.
– …jeżeli się zgodzę! Powtarzam, jeżeli! Inaczej będę wyrywać ci rzęsy. Jedną po drugiej.
– Nie masz pojęcia, ile one mnie…
– Nieważne, ile kosztowały. Jedną po drugiej – powtórzyła Angelina.
Tycjana aż przystanęła z wrażenia, zapominając, że nie zwykła podsłuchiwać.
– Zniosę ten ból. Ile razy mam ci mówić, że wystraszyłam się nie na żarty. Ktoś przecież chciał mnie zabić.
– Partacz – prychnęła Angelina.
– Nie taki partacz, skoro udało mu się rozpuścić tyle pigułek nasennych w małej butelce wody.
– Co ty nie powiesz! Doskonale wiem i pamiętam, kto podał tej młodziutkiej aktorce tabletki na rozwolnienie! Nikt cię nie chwycił za rękę, ale ja wiem, że to ty – syknęła Angelina.
– To nie ja! – głośno zaprotestowała Renata. – Poza tym nic się nie stało, tylko…
– Tylko ta dziewczyna spędziła pięć godzin w toi toiu z koszmarną biegunką. Toi toiu, który stał od kilku dni na planie! Cała ekipa z niego korzystała.
– Stare dzieje – żachnęła się Renata. – Poza tym powtarzam, nic się nie stało. To tylko tabletki na rozwolnienie.
– Czysta przyjemność! Ominęło ją kilka scen, które miała zagrać. Przypomnij mi, kto ją zastąpił. No, przypomnij? Kto?!
– Nawet gdyby… to nie czujesz różnicy?! Pięć godzin w toalecie to nie płukanie żołądka i kroplówka całą noc. Nie masz pojęcia, co ja przeżyłam. – Renata zaczęła chlipać. – Jakie to były nerwy. Jak nie wiesz, obudzi się czy nie. Całą noc patrzyłam na tę rurkę…
– A jak to nie chodziło o ciebie? Pomyślałaś o tym?
– Wybacz. Wolę myśleć, że chodziło o mnie – usłyszała Tycjana, po czym nastąpiła chwila ciszy.
– I tu się z tobą zgadzam. – Głos Angeliny. – Rano wyjeżdżamy. Idę do łazienki.
Tycjana ruszyła szybko, sunąc na palcach. Dotarła do łazienki, ale nie zdążyła już zamknąć drzwi. Angelina szarpnęła za klamkę.
– Podsłuchiwałaś? – zapytała.
Tycjana zrobiła się czerwona jak burak. Widziała to dokładnie w lustrze. Udawała, że bierze pastę i szczoteczkę do ręki, ale jedno i drugie wypadło jej na podłogę.
– Tylko nie kłam, bo nie umiesz – prychnęła Angelina.
– Lina, powiedz mi, co się dzieje. Może mi jednak coś wyjaśnisz? Miałaś męża? Ktoś chciał kogoś otruć? Jakoś ci pomóc?
– Wszystko w swoim czasie – odparła przyrodnia siostra i zaczęła pakować wielką torbę.
– Czyli kiedy?
– Jak przyjdzie czas – stwierdziła Angelina, przepychając się od szafki do szafki.
– To dziecinada. Nie odpowiadaj mi tak – poprosiła, patrząc, jak siostra wrzuca do torby prostownicę, lokówkę, wałki, szczotki.
– Nie przesadzaj – odparowała Angelina, zgarniając jednym ruchem stojące na szafce spreje. Niektóre trafiły wprost do torby, inne poturlały się po ziemi.
– Nie przesadzam! – zirytowała się Tycjana. – Po prostu pytam.
– Nie pytasz, tylko podsłuchujesz – zareplikowała Angelina, zbierając z podłogi lakiery. – Poza tym nie musimy wszystkiego o sobie wiedzieć.
– Masz rację! Nie musimy! – Tycjana coraz bardziej podenerwowana patrzyła na wrzucane do torby rzeczy. Między innymi pas na biodra, za który wtykała pędzle, pracując gdzieś w terenie. Do teatru, w którym była charakteryzatorką, Angelina tak się nie pakowała.
– Obywałaś się beze mnie tyle lat, jakoś dasz radę.
– To ty tu przyjechałaś!
– Bo miałam sprawę do załatwienia.
– Jaką sprawę?
– Nie pamiętasz?
– Nie pamiętam! Przypomnij mi.
Syczały jak dwa węże, odginając ciała na przemian, bo nie mogły się przesunąć, tkwiąc między umywalką a wanną. Raz napierała jedna, raz druga.
– Jeszcze się nie znalazła połowa mojego spadku!
– Teraz to naprawdę przesadziłaś! – oświadczyła Tycjana. Chcąc przejść do wyjścia, potrąciła stojącą na podłodze torbę. Połowa upchniętych tam rzeczy się rozsypała. Odruchowo nachyliła się, próbując zgarnąć turlające się wałki, ale Angelina była szybsza.
– Obędzie się! – świsnęło w powietrzu.
Tycjana wyszła, trzaskając drzwiami. Tego też nie zwykła robić.
Nie mogła spać pół nocy. Co chwilę się budziła. Przypominała sobie, co usłyszała. Nie mogła uwierzyć, że po tym, ile razem przeszły, Angelina wróciła do miniatury, która zaginęła po pogrzebie ich ojca. Mogła być kosztowna, ale jakie to miało znaczenie. Myślała, że się poznały, zamieszkały razem i mimo licznych spięć polubiły, i to nawet bardzo… Przeraziła ją myśl, że może się mylić. Wymęczona zasnęła nad ranem i śniły się jej dwie walczące z sobą kobry, które i tak zjadł ptak. Rudy, z lokami zamiast piór. Gdy się obudziła, w mieszkaniu było cicho. Wybiegła z pokoju. Pusto. Wszystkie drzwi były pootwierane, nawet te do pokoju siostry. Wyjrzała przez okno. Angelina pakowała do swojego auta jakieś wielkie walizy i mniejsze torby. Zbiegła w piżamie. Na dole stała Józefina, też nie miała pojęcia, o co chodzi. Wyszła w koszuli i kapciach z puszkiem. Próbowała się czegoś dowiedzieć, ale bez rezultatu. Być może Angelina nie była dla niej tak oschła, ale efekt był ten sam, czyli żaden. Zbywała ciotkę tak samo. Mówiąc, że się odezwie. Obie patrzyły, jak karawan zapełnia się po brzegi. Józefina nie miałaby siły pomóc, a Tycjana nie chciała, stała z zaciśniętymi zębami, czekając, aż Angelina się opamięta. Nie doczekała się.
Angelina uściskała ciotkę, szepcząc jej coś do ucha, w kierunku Tycjany zaś machnęła tylko ręką, ledwo patrząc w jej stronę. Tycjana ani drgnęła.
Za to Renata, która przyszła ostatnia, próbowała pożegnać się wylewnie, ale poganiana nie miała na to zbytnich szans. Na odchodne zrobiła kilka teatralnych min. Ukłoniła się przesadnie i ruszyła w kierunku auta. Obrzuciła samochód niechętnym spojrzeniem, po czym zamarła, orientując się, że stare auto swego czasu było eleganckim karawanem.
– Rusz się! – warknęła Angelina.
– Czy ja mam w nim siedzieć? – zapytała płaczliwym głosem Renata.
– Możesz się położyć. Wypróbuj! Chciałabym zobaczyć, jak się w nim nie ruszasz – odparła Angelina, nie reagując na jej protesty.
– Chcesz mnie pogrzebać za życia?
– Marzę o tym!
Otworzyła drzwi i bez ceregieli wepchnęła Renatę do środka. Po chwili samochód, stary długi mercedes, ruszył w dół ulicy.
– Titi? Myślisz, że ona wróci? – zapytała ciotka, pociągając nosem, gdy karawan znikał za zakrętem.
– Co ty? – zdziwiła się Tycjana. Mimo wszystkich myśli, które miała w głowie, takiej możliwości nie wzięła pod uwagę. Przeraziła się, ale po chwili prychnęła ostentacyjnie. – Ma po co wrócić – oświadczyła, spojrzawszy na piętro willi. Przecież to masa spadkowa, pomyślała.
– Tak. Oczywiście. – Ciotka się uspokoiła. – W tych torbach, co je wzięła, to była jedna dziesiąta jej ubrań. Poczekamy, to się jakoś wszystko wyjaśni. Dziwna ta kobieta, nie uważasz?
– Dziwny to musi być ich były mąż – stwierdziła Tycjana, ale cicho pod nosem, żeby ciotka nie usłyszała.
– Znałaś ją z filmu? Mam braki w kinematografii…
– Nie masz. Chodźmy już. – Objęła ciotkę i wróciły każda do siebie.
Przez pierwsze dwa dni Tycjana była na Angelinę zwyczajnie wściekła. Posprzątała wszystkie jej rzeczy. Wyniosła z łazienki do pokoju: dwie zepsute lokówki, trzy połamane szczotki do włosów, pusty lakier do włosów. Pozbierała wszystko z korytarza. Czyli: jakiegoś manekina krawieckiego w mundurze generała, dwa węże boa szurające po podłodze, peruki i sztuczne dredy zwisające z wieszaka. Z pustej cukierniczki wyjęła ozdobne guziki, świecące dżety i spinki do mankietów. Wsypała do niej cukier, chociaż niczego nie słodziła. Ale cukierniczka do tego służy! Pokój Angeliny zamknęła na klucz. Trzeciego dnia prawie w ogóle o niej nie myślała. Jeśli już, to przeprowadzając w myślach bardzo konkretne i stanowcze rozmowy dotyczące ich przyszłych relacji. Piątego dnia zza szafki przy zlewie wyciągnęła szczotkę do włosów i zaczęła się w nią wpatrywać. Kilka długich pasemek było koloru miętowego, czyli takiego, jaki siostra miała, gdy się poznały, reszta granatowa z różowymi końcówkami, ostatni look. Chciało jej się płakać.
Miała wrażenie, że wszyscy w jej życiu znikają, w ogóle się nią nie przejmując. Mąż się z nią rozwiódł, nastoletni syn wyjechał. Mąż zapragnął żeglować po Karaibach. Jako wyjątkowo popularny trener personalny, przewodnik mentalny, coach… nie był w stanie uratować ich małżeństwa, ale skutecznie przekonał syna, że może zdobywać wiedzę, żeglując z nim. Akurat to nie było trudne. Potem niespodziewanie zmarł ojciec. Tyle że nim zdążyła go pochować, pojawiła się nieznana siostra. Wprowadziła nieprawdopodobny bałagan do jej ustabilizowanego życia i nawet zaczęło jej się to podobać. Teraz i ona znikła.
Została tylko ciotka Józefina, ale ona też pobladła i przygasła. Tycjana była jej bratanicą od zawsze, kochała ją, lecz to Angelina dobierała apaszki, przynosiła plotki z teatru i wysłuchiwała opowieści o dawnych czasach. Brak Angeliny dawał się im obu we znaki.
Został jeszcze Jarota. Kudłaty ekspolicjant. Dość niechlujny i nadużywający piwa. Zawieszony za pobicie kochanka żony i wyzuty z ojcostwa, gdy się dowiedział, że dziecko w ogóle nie posiada jego genów, choć gdy się urodziło, wszyscy mówili, że jest do niego kubek w kubek podobne.
Jarota dzwonił co jakiś czas. Miała do niego słabość, ale nie wiedziała, jak się zachować. Jeszcze niedawno umawiał się z jej siostrą. Niby wszystko było skończone, niby sama Angelina mówiła, że jej się sprzykrzył, on sugerował to samo, ale czuła, że najpierw powinna z nią porozmawiać. W końcu Angelina zadzwoniła, ale tylko po to, by Tycjana poszukała w łazience pędzli, których zapomniała zabrać. Pędzli nie było, a rozmowa się nie kleiła. Kilka zdań, że wszystko dobrze, że jeszcze zadzwoni, jak będzie miała czas, i pozdrowienia dla Józefiny. Prawie jak jej syn, z którym się łączyła, gdy był zasięg. Miarka się przebrała! Umówiła się z Jarotą na wino w winiarni „Pod Czarnym Kotem”. Jest dorosła, nie potrzebuje pozwolenia ani niczyjej zgody, nie musi się tłumaczyć i może robić, co chce – przekonywała samą siebie, przebierając się co najmniej siedem razy; w końcu włożyła lnianą koszulę, długą spódnicę i uczesała włosy w kok. Jak zwykle.
Jarota stawił się oczywiście w czarnym podkoszulku, choć mniej wymiętym niż zwykle i z mniejszym logo jakiegoś zespołu, o którym też nie miała pojęcia. W przeciwieństwie do niej poruszał się swobodnie i znał właściciela winiarni. Usiedli na zewnątrz, na poduszkach przy szerokim parapecie, i oparli się o szybę. Zdawało się jej, że rozmawiają o wszystkim. Dawno się nie widzieli. Ona mówiła, a on słuchał uważnie. Ze zdziwieniem dolewając wina do jej szybko opróżnianego kieliszka.
– Jak chcesz, mogę sprawdzić, co się z nią dzieje – zaproponował w końcu, odstawiając pustą butelkę.
– Dlaczego miałbyś sprawdzać? – prawie się oburzyła.
– Dlatego, że z każdego tematu zbaczasz na Linę.
– O nie!
Zaczęła się tłumaczyć. Skoro nie dzwoni, skoro jej nie zależy, skoro ma tajemnice, i to jedną za drugą. Skoro to, skoro siamto, broniła się. Ale przy kolejnej butelce wina zaproponowała żartem, by przeszukać pokój Angeliny. Przecież nie wiadomo, z kim mieszka… Nie wie, kim ta jej siostra jest. A ona też potrafi bawić się w detektywa.
Jarota z uśmiechem przytaknął. Była z siebie zadowolona. Jest dorosłą, dojrzałą i wolną kobietą, może robić to, co chce i co jej się żywnie podoba. Może też zaprosić do siebie, kogo chce. O tak!
Zapowiadało się idealnie. W taksówce siedzieli blisko siebie, chichocząc cicho. Po schodach skradali się jak dzieci, żeby nie obudzić Józefiny, i po chwili otwierali kolejną kupioną w winiarni butelkę.
Dziecinna koncepcja przeszukania pokoju Angeliny wróciła przy szukaniu korkociągu do wina, którego nie było w kuchni. Weszli. W pokoju na środku stała teatralna toaletka z rzędami żarówek wokół lustra. Dawała wyjątkowo nastrojowe światło. Korkociąg się znalazł. Muzyczka też. Pili wino, zaczęli się przytulać. Najpierw nieśmiało, potem coraz śmielej. Jarota się odsunął, zdarł strój z krawieckiego manekina i oświadczył, że wróci z łazienki ubrany tylko w generalski mundur. Na manekinie była tylko marynarka, i to trochę przykrótka. Tycjana postanowiła nie być tak sztywna, jak się wszystkim wydaje, i ściągnęła z wieszaka upstrzone rajskimi ptakami jedwabne kimono. O mało się nie przewróciwszy, zdjęła koszulę i spódnicę. Nałożyła rajskie ptaki, luźno przewiązując wdzianko w pasie. Owinęła turkusowego węża boa wokół szyi, rozpuściła włosy. Z zadowoleniem przeglądała się w lustrze, pozując z kieliszkiem wina w ręku, i zaczęła coraz śmielej rozchylać dekolt, gdy usłyszała trzask drzwi.
– Wychodzi?! – zapytała samą siebie z niedowierzaniem i wybiegła na korytarz z kieliszkiem w ręku. – A ty gdzie uciekasz?
Niespodziewanie zderzyła się w korytarzu z Jarotą, który właśnie zamykał drzwi do łazienki. Miał mokre włosy i generalski mundur nałożony na gołe ciało.
– Nigdzie nie uciekam. Przeciwnie, wracam z wojny – stwierdził, zawadiacko unosząc brwi. – Po wygranej bitwie, chyba o Sajgon – zamruczał z przekąsem, chwytając za luźno przewiązany pasek kimona.
Tycjana z zaciekawieniem zerkała to na owłosioną klatkę piersiową, to na złote guziki munduru. Już miała spojrzeć w dół, gdy usłyszała głośne chrząknięcie. Oboje odwrócili się w kierunku drzwi.
Stał tam jej były mąż Mariusz Opaliński i oniemiały syn Leonard. Z dołu dobiegał głos wchodzącej po schodach Józefiny.
– Nie śpi. Słyszałam. Ucieszy się. Śmiało. Wchodźcie…
– Tego nie da się odzobaczyć – jęknął syn.
Były mąż stał z otwartymi ustami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki