Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żony Gniewu - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
8 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,90

Żony Gniewu - ebook

Siostry Raj na tropie mordercy z krzyżackiego zamku. Zapraszamy do Gniewu!

Siostry Raj, Tycjana - konserwatorka zabytków, i Angelina – charakteryzatorka, znowu wplątują się w kryminalną intrygę. Tym razem pojawiają się w Gniewie i trafiają w sam środek planu zdjęciowego. Historyczna sceneria krzyżackiego zamku i niezwykła opowieść o wielkiej miłości Sobieskiego do Marysieńki stają się tłem wyrafinowanej zbrodni.

Film miał opowiadać o miłości jak z bajki – choć ta wydarzyła się naprawdę, jednak trup w sali tortur gniewskiego zamku, choć wygląda jak część scenografii, jest prawdziwy. Podejrzani są wszyscy: wojujące z sobą aktorki, ambitny reżyser, wszechmocny producent, a nawet garderobiana i konsultant historyczny. Siostry Raj muszą działać, bo kręci się tam zupełnie inny, morderczy scenariusz.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-713-0
Rozmiar pliku: 872 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

GNIEW NIE ZASY­PIA.

Przy­naj­mniej tak pomy­ślała Szew­cowa, pod­no­sząc głowę. W małym oknie, które opie­rało się o bruk chod­nika, widziała prze­cho­dzące nogi. W tę i we w tę. W tę i we w tę. Nic dziw­nego, noc była let­nia i przy­jemna. Na rynku cią­gle jesz­cze krę­ciło się sporo ludzi, a każdy na swój spo­sób. Zakap­tu­rzona mło­dzież jak zwy­kle, szu­ra­jąc wiel­kimi spor­to­wymi bucio­rami, w któ­rych nie­jed­no­krot­nie pod­kle­jała pode­szwy. Adi­dasy kosz­to­wały tyle, że pode­szwa powinna ani drgnąć. Ale cóż…, wes­tchnęła, patrząc na drew­niany paty­czek zanu­rzony w sło­iku z kle­jem. Ten, który teraz miała, był niby naj­lep­szy na rynku, żół­tawy, gęsty, pra­wie bez­za­pa­chowy, ale gdzie mu tam do tego różo­wego, tego sprzed dwu­dzie­stu lat! Zapach miał taki, że nie­je­den zacią­gał się głę­boko, gdy tylko otwo­rzył drzwi zakładu szew­skiego. I to z jakim zado­wo­le­niem! Każdy z zamknię­tymi oczami mógł powie­dzieć, że jest u szewca. A jak ten klej kleił… Posma­ro­wać, zosta­wić na noc i jakby kto chciał, toby nie ode­rwał. Taki był mocny. A teraz… Bez­na­dziejny, jak te buty. Wzru­szyła ramio­nami, odło­żyła paty­czek i zakrę­ciła słoik. A te fleki… Popa­trzyła w górę, na stu­ka­jące za oknem szpilki. Prze­cież kie­dyś też spa­ce­ro­wały po bruku. Też się ście­rały, ale żeby tak! Jesz­cze dwa okrą­że­nia po rynku, trzy razy do kościoła i znowu do niej tra­fią. Tak samo jak san­dały popy­cha­ją­cej wózek dziew­czyny. Paski się zaraz poodry­wają… poprują… powy­łażą… Szew­cowa poki­wała głową, raz po raz zer­ka­jąc na chod­nik.

Nie pamię­tała, kiedy miała tyle roboty, a do tak późna pra­co­wać nie mogła. Pokrę­ciła się na sie­dząco, poprze­cią­gała, aż krze­sło zatrzesz­czało. Krę­go­słup na sta­rość bolał i noga doku­czała, ale do renty doro­bić trzeba, a poza tym co ma sama w domu sie­dzieć. Przy­naj­mniej na ludzi popa­trzy, pogada tro­chę, posłu­cha. Dobrze, że umie te buty napra­wiać, choć prze­cież się ni­gdy nie uczyła. To mąż był szew­cem, a ona szew­cową, żoną szewca. Ale przez lata się napa­trzyła, jak się zeluje, fle­kuje, zszywa cho­lewki, pole­ruje pode­szwy. Nie raz, nie dwa z mężem. A i za niego buty repe­ro­wała. Po jego śmierci sama w zakła­dzie urzę­do­wała. Cią­gle jako Szew­cowa. Ludzie się jej kła­niali na ulicy, bo pra­wie każdy coś u niej napra­wiał i prę­dzej czy póź­niej schod­kami do warsz­tatu scho­dził. Łatwo było tra­fić. Szyld się nie zmie­nił od dzie­się­cio­leci, kartka „Zaraz wra­cam” ta sama od dwu­dzie­stu lat, a stara dobra szew­ska sin­gerka zszy­wała buty pew­nie od dobrych stu lat. Popa­trzyła z czu­ło­ścią na maszynę. Ona też sta­ruszka, potra­fiła już kapry­sić. Cza­sami dobrze szyła, cza­sami nie. Ostat­nio, jak igła się zła­mała i wpa­dła do środka, to zaczęła nitki plą­tać, ale dzięki ludz­kiej pomocy i to dało się napra­wić. Bo co tu się może popsuć, jak pedał działa, koło się kręci, jedy­nie igły nowe, więc nie tak dobre jak kie­dyś. Maszyna chyba też ich nie lubi.

Popra­wiła far­tuch, wzięła do ręki obcęgi i wycią­gnęła dwa gwoź­dzie wysta­jące z pode­szwy. Te buty zostawi na jutro. Dziś już i tak dużo zro­biła.

Na sta­rym kon­tu­arze stało kilka par do ode­bra­nia, jedne do zszy­cia i coś przy­nie­sione w tor­bie. Wszystko od fil­mow­ców. Ci już od trzech tygo­dni zacho­dzili. To pod­kleić, to roz­cią­gnąć, to napra­wić. Kama­sze, pan­to­felki, ofi­cerki, a wszystko to niby na jeden raz. Pode­szwa z tek­tury, skóra z pla­stiku, zamsz z mate­riału, wszystko się w pal­cach roz­ła­ziło. Naj­tań­sza tani­zna. Świat zwa­rio­wał.

– Po co robić buty na raz? – pytała Szew­cowa. – Chyba że do trumny?

Miła dziew­czyna z ekipy fil­mo­wej uśmie­chała się tylko i pro­siła:

– Pani Halino, na już, na teraz… nie­ważne, nie szko­dzi…

Słu­chała i krę­ciła głową, zasta­na­wia­jąc się, skąd dziew­czyna zna jej imię, pew­nie nie­któ­rzy na mie­ście nie pamię­tali i nazy­wali ją zwy­czaj­nie Szew­cową.

– Pani Halinko, niech się roz­klei… byle po zdję­ciach – powta­rzała roz­trze­pana dziew­czyna o wło­sach, któ­rych nie miała czasu porząd­nie roz­cze­sać, tylko zwi­jała je w potar­gany kok na czubku głowy. – Te pan­to­fle jutro mają zagrać, a potem nie będą potrzebne – powta­rzała, poka­zu­jąc na żółte kama­sze. – Te buciory, tylko dla dra­go­nów, w jed­nej sce­nie bitew­nej grają. Potem do wyrzu­ce­nia. Niech się roz­pa­dają, prze­cież i tak nikt w tym nie będzie cho­dził.

– Jo – przy­tak­nęła Szew­cowa, pro­ro­ku­jąc, że jak będzie padać, to i tej jed­nej sceny nie dadzą rady zagrać.

Ziew­nęła i uznała, że czas poczła­pać na górę do miesz­ka­nia. Poukła­dała na stole młotki, obcęgi, szy­dła, noże, nożyczki, szpi­lorki. Wszystko musiało być na swoim miej­scu. Spraw­dziła jesz­cze kie­sze­nie w far­tu­chu, czy cze­goś nie wynosi do domu, a póź­niej będzie szu­kać. Usta­wiła rów­niutko pary butów cze­ka­jące do odda­nia. Zaj­rzała jesz­cze do papie­ro­wej torby, choć zastrze­gła, że dopiero jutro zaj­mie się nowym pakun­kiem. Z cie­ka­wo­ścią pocią­gnęła za dłu­gie żółte cho­lewki. Raj­tary chyba, pomy­ślała, patrząc na sty­li­zo­wane ofi­cerki. Skrzy­wiła się, gdy tylko zoba­czyła roz­ła­żące się pode­szwy. Wsa­dziła rękę do buta i wycią­gnęła kilka dziw­nych zapi­nek. Ozdoby? Może kla­merki. Małe srebrne kwa­dra­ciki. Może cen­ty­metr na dwa? W środku tkwił czer­wony kamyk wci­śnięty w pira­midkę. Wysta­jący sto­żek ota­czała ple­cionka z wiją­cych się dru­ci­ków uda­ją­cych listki na gałąz­kach. Dookoła płatki. Ładne to, pomy­ślała. Pew­nie gdzieś do butów trzeba będzie przy­piąć. Wrzu­ciła z powro­tem do środka. Jedna z zapi­nek spa­dła na pod­łogę. Szew­cowa schy­liła się i pod­nio­sła, gdy do zakładu wpa­dła sąsiadka. Na szczę­ście dziurkę do paska może zro­bić od razu. Znowu usia­dła przy stole. Zapinkę przy­szpi­liła do far­tu­cha, zaraz odłoży na miej­sce. Wyjęła z szu­flady dziur­kacz, wyko­nała usługę na pocze­ka­niu i poszła na górę.

Rano, gdy scho­dziła do warsz­tatu, szu­ka­jąc klu­cza w kie­szeni far­tu­cha, oka­zało się, że nie jest potrzebny. Drzwi były otwarte, a stary zamek wisiał na jed­nej śrubce.

– Co jest!? – Zła­pała się za głowę, wcho­dząc do środka.

Buty były pozrzu­cane z pó­łek. Drew­niane pra­wi­dła walały się po pod­ło­dze. Młotki, obcęgi, szy­dła pospa­dały z prze­su­nię­tego pod ścianę stołu.

– Nic nie zgi­nęło? – zapy­tała sąsiadka z prze­ciw­le­głej pie­rzei rynku, która zaszła do warsz­tatu z samego rana. Z wra­że­nia utknęła w progu z parą różo­wych szpi­lek w ręku.

– A co by tu miało zgi­nąć? Stare radio? Stare buty? Stu­let­nia maszyna? – Szew­cowa zacho­dziła w głowę, sprzą­ta­jąc poroz­rzu­cane narzę­dzia. – Łobuzy pew­nie jakieś…

Minęła dobra godzina, nim się zorien­to­wała, że jed­nak cze­goś bra­kuje. Po żół­tych kama­szach z zapin­kami w środku została tylko papie­rowa torba.ROZDZIAŁ 1

Pierwsza była żona

BYWA I TAK, ŻE NIC NIE ZAPO­WIADA BURZY. Szcze­gól­nie latem, kiedy to nagle ni z tego, ni z owego zagrzmi, choć aura wydaje się pogodna i sło­neczna, a niebo błę­kitne i przej­rzy­ste. Grom z jasnego nieba potrafi szcze­rze zdzi­wić i spra­wić, że ludzie naj­pierw spo­glą­dają po sobie, a potem szybko ucie­kają każdy w swoim kie­runku, zdez­o­rien­to­wani nagłą zmianą warun­ków atmos­fe­rycz­nych. Wia­domo bowiem, co się wyda­rzy. Lukrowe obłoki roz­wieją się na wszyst­kie strony, słońce się schowa, jakby go w ogóle nie było, a wiatr będzie mie­szał z bło­tem wszystko, co zdoła unieść. A potem, jeśli burza nie przej­dzie bokiem, to nad­cią­gnie ocię­żały cumu­lo­nim­bus, wysmaga wichrem, zleje desz­czem albo nawet obije gra­dem zabłą­ka­nego prze­chod­nia. Lepiej więc zaszyć się gdzieś w bez­piecz­nym miej­scu i prze­cze­kać. A jak ktoś się nie zaszył…

Dla Tycjany Raj, trzy­dzie­sto­pa­ro­let­niej kon­ser­wa­tor zabyt­ków gro­mem z jasnego nieba był dzwo­nek do drzwi. Aku­rat w wąskim gro­nie świę­to­wała na tara­sie wyjąt­kowo roman­tyczne zakoń­cze­nie zagma­twa­nej histo­rii, w któ­rej wszy­scy obecni w ogro­dzie brali udział. Histo­ria miała wątek kry­mi­nalny, ale doda­wał on tylko pikan­te­rii odgry­wa­nym na tra­wie teatral­nym scen­kom miło­snym. Nie zamie­rzała sobie prze­ry­wać, tym bar­dziej że coraz czę­ściej wychwy­ty­wała ukrad­kowe spoj­rze­nia Jaroty, byłego poli­cjanta i detek­tywa, który szczę­śli­wie przy­czy­nił się do roz­wią­za­nia sprawy. Nie był jej obo­jętny, nie ruszyła się więc z miej­sca, gdy roz­legł się gong. Drzwi otwo­rzyła Ange­lina Raj, jej młod­sza, przy­rod­nia sio­stra.

Gość, nawet nie­za­po­wie­dziany, nie byłby kimś szcze­gól­nym w willi przy placu Spi­skim. Ciotka Józe­fina, do któ­rej nale­żał par­ter domu, była prze­ko­nana, że to do niej dzwo­nią, już od ponad mie­siąca bowiem cze­kała na cykli­nia­rza. Dość szybko jed­nak oka­zało się, że to nie cykli­niarz, nie listo­nosz, nie rach­mistrz, tylko ktoś, czyją obec­ność zapa­mię­tuje się dość długo, a na pewno dłu­żej, niżby się chciało. Tycjana pamię­tała dokład­nie ten dzwo­nek, nie pamię­tała jed­nak, dla­czego w końcu posta­no­wiła pod­nieść się z krze­sła i spraw­dzić, kogo to przy­gnało na poznań­ski Sołacz.

– Stało się coś? – krzyk­nęła z końca kory­ta­rza.

– Tak – ledwo dosły­szała odpo­wiedź sio­stry i nie była pewna, czy to do niej, czy to strzęp roz­mowy.

Przy­spie­szyła kroku, ale to, co zoba­czyła, kazało jej się zatrzy­mać w poło­wie drogi i zacho­wać dystans. Ange­lina trzy­mała rękę na klamce; na jej widok odwró­ciła głowę i zasło­niła twarz wło­sami. W otwar­tych drzwiach stała kobieta, która dla odmiany przy­glą­dała się jej z nachalną cie­ka­wo­ścią, odgar­nia­jąc nie­dba­łym gestem falę rudych loków. Ubrana była w ele­gancki gar­ni­tur w kolo­rze kości sło­nio­wej. Sze­ro­kie spodnie, przy­trzy­my­wane cie­niut­kim pasecz­kiem ze złotą kla­merką, miały wyraźne kanty. Mary­narkę trzy­mała prze­wie­szoną przez ramię. Biała pół­prze­zro­czy­sta bluzka zapięta była tylko na dolne guziki. Z szyi spły­wał długi złoty łań­cuch zawią­zany w supeł na wyso­ko­ści pępka. Kobieta opie­rała się o futrynę, jakby pozo­wała do zdjęć, z nogą wysu­niętą do przodu i ręką na bio­drze. Spod dłu­gich spodni wysta­wały tylko złote paski san­da­łów na szpil­kach i czer­wone paznok­cie u stóp. Ten sam kolor lakieru miała na dłu­gich wypie­lę­gno­wa­nych paznok­ciach u rąk i ten sam odcień na inten­syw­nie poma­lo­wa­nych ustach. Mogła mieć około czter­dzie­stu lat, choć jej wiek był wyjąt­kowo trudny do okre­śle­nia.

– Nie przed­sta­wisz mnie? – rzu­ciła głę­bo­kim teatral­nym gło­sem.

Styl i poza paso­wa­łyby do epoki zło­tych lat Hol­ly­wood, gdyby nie twarz. O samej twa­rzy Tycjana nie­wiele mogła powie­dzieć, bo zda­wało się jej, że widziała już ją wie­lo­krot­nie. Takie same wydęte usta, napięte policzki i wyry­so­wane brwi. Do tego wszyst­kiego nie­praw­do­po­dob­nie dłu­gie rzęsy, jak na okład­kach kolo­ro­wych gazet. Sama była przy­zwy­cza­jona do sta­rych por­tre­tów, a nie do nowo­cze­snych ide­ałów urody. Od dłuż­szego czasu myślała, że nawet naj­bar­dziej słu­żal­czy i obyty w świe­cie kró­lew­ski por­tre­ci­sta nie odwa­żyłby się tak zmie­niać rysów twa­rzy, by przed­sta­wiana osoba była podobna dokład­nie do nikogo.

– Tu zie­mia! – Kobieta zama­chała pal­cem wska­zu­ją­cym tuż przed nosem Ange­liny. – Swoją drogą, popatrz – poka­zała złą­czone palce – zna­la­złam kolor naj­bar­dziej zbli­żony do kul­to­wego „vodka and caviar” – pochwa­liła się, macha­jąc ręką i wszyst­kimi pal­cami naraz. – To skan­dal, że prze­stali go pro­du­ko­wać. – Wes­tchnęła. – Ten nazywa się po pro­stu „chili w Chile”. Też ład­nie, choć to już nie to. – Wes­tchnęła tym razem prze­sad­nie gło­śno, przy­pa­tru­jąc się swo­jej dłoni. Ange­lina sta­rała się na nią nie patrzeć, więc kobieta odwró­ciła głowę i zwró­ciła się bez­po­śred­nio do Tycjany: – Wie pani, ja kocham słowa. Ni­gdy nie poma­lo­wa­ła­bym paznokci lakie­rem, któ­rego nazwa mi się nie podoba. A według pani jaki to kolor? – zapy­tała, wysu­wa­jąc roz­ca­pie­rzone palce w jej stronę.

– Kar­min – odpo­wie­działa Tycjana.

Kobieta popa­trzyła na nią, jakby nie do końca była zado­wo­lona z tak krót­kiej odpo­wie­dzi. Wyraź­nie cze­kała na wię­cej, ale Tycjana nie zamie­rzała nic już doda­wać. I tak się posta­rała. Dla niej, kon­ser­wa­tora zabyt­ków, kolory miały swoje nazwy, ale były to okre­śle­nia tech­niczne odno­szące się do kon­kret­nych barw i nie zasta­na­wiała się, czy to są ładne słowa. Oczy­wi­ście były też nazwy odcieni zwią­zane z mala­rzami, któ­rzy je sto­so­wali, jak zie­leń Vero­ne­sego, błę­kit Giotta, żół­cień van Gogha, ale koloru „vodka and caviar” nie znała. Przez dłuż­szą chwilę nikt nic nie mówił, w końcu kobieta znów teatral­nie wes­tchnęła, sygna­li­zu­jąc wyraźne znu­dze­nie.

– To Renata – burk­nęła po dłuż­szej chwili Ange­lina.

– Tylko tyle? – Nowo przy­była jęk­nęła, nady­ma­jąc czer­wone usta. – Ja już o pani co nieco wiem. Tatiana, tak?

– Tycjana – wark­nęła Ange­lina.

– Tatam! – wykrzyk­nęła trium­fal­nie Renata. – Czyli pra­wie pamię­ta­łam. Ale jak tak popa­trzeć, to pra­wie wcale nie jeste­ście podobne – stwier­dziła, przy­glą­da­jąc się to jed­nej, to dru­giej.

Rze­czy­wi­ście na pierw­szy rzut oka róż­niły się bar­dzo, cho­ciażby stro­jem, fry­zurą i wie­kiem. Ange­lina nosiła prze­waż­nie bajecz­nie kolo­rowe, zwiewne szmatki, Tycjana pro­ste, sztywne lniane koszule, z reguły w natu­ral­nych kolo­rach. Ange­lina miała teraz włosy dłu­gie, gra­na­towe z różo­wymi postrzę­pio­nymi koń­ców­kami. Tycjana zaś ni­gdy swo­ich nie ufar­bo­wała i spe­cjal­nie nie ukła­dała. Prze­waż­nie spi­nała je w kok, z któ­rego ucie­kały poje­dyn­cze, siwie­jące przy skro­niach kosmyki.

– Cho­ciaż… – zasta­na­wiała się Renata, prze­rzu­ca­jąc spoj­rze­nie z jed­nej twa­rzy na drugą. Tycjany to nie zdzi­wiło. Ange­lina była wyraź­nie młod­sza, ale twa­rze miały podobne, wystar­czyło się przy­pa­trzyć. – Tak… – Poki­wała głową. – Nosy macie podobne. Endżi, nie myśla­łaś, żeby go zope­ro­wać? Ta kulka na czubku ci nie prze­szka­dza? U cie­bie to wyraź­nie widać. – Ange­lina zmru­żyła oczy, jakby miała przed sobą jado­wi­tego gada. Ruda to zigno­ro­wała, zwró­ciła się w kie­runku Tycjany i wycią­gnąw­szy rękę, pra­wie chwy­ciła siwy kosmyk wło­sów przy jej skro­niach. Tycjana odsko­czyła. – Jesteś taka… – chrząk­nęła gło­śno – …taka natu­ralna. Skoro jeste­śmy na ty, to czy mogę zapy­tać… pach też nie golisz?

– Prze­sa­dzi­łaś! – krzyk­nęła Ange­lina, szar­piąc drzwi.

Chciała je zatrza­snąć, wypy­cha­jąc kobietę z kory­ta­rza, ale nie zdą­żyła. Renata była szyb­sza. Pocią­gnęła za rączkę sto­ją­cej za drzwiami walizki i prze­pchnęła ją, sku­tecz­nie tara­su­jąc zamknię­cie.

– Kim pani jest?! – zapy­tała zde­ner­wo­wana Tycjana, patrząc z prze­stra­chem na srebrną walizkę z małymi kółecz­kami, która utknęła na progu.

– Jak ją znisz­czysz, to mi odku­pisz! – wykrzyk­nęła intruzka, patrząc, jak Ange­lina pró­buje wypchnąć walizkę, przy­ci­ska­jąc ją drzwiami.

Zaczęła prze­cią­gać walizkę do środka, upusz­cza­jąc mary­narkę na zie­mię. Tycjana pod­nio­sła ją odru­chowo, bo prze­py­cha­jąc się w tę i we w tę zaraz by ją pode­ptały, i poło­żyła na krze­śle obok.

– Uspo­kój­cie się! – krzyk­nęła. Stara sto­larka mogła nie wytrzy­mać naporu dwóch szar­pią­cych się kobiet. – Uspo­kój­cie się! – powtó­rzyła, sły­sząc, jak oścież­nica trzesz­czy. – Znisz­czysz ciotce drzwi!

Zadzia­łało. Ange­lina dała za wygraną. Puściła i odsu­nęła się, głę­boko oddy­cha­jąc. Renata sko­rzy­stała z sytu­acji, wcią­gnęła swój bagaż, kuc­nęła i zaczęła wymow­nie wodzić paznok­ciem po rysie, która poja­wiła się na srebr­nej walizce.

– Nie można było mnie od razu zwy­czaj­nie zapro­sić? – zapy­tała z pre­ten­sją w gło­sie.

– Kim pani jest? – powtó­rzyła pyta­nie Tycjana.

– Renata Świerszcz oczy­wi­ście! Nie zna mnie pani? – Tycjana pokrę­ciła głową. – Naprawdę? – zdzi­wiła się, pre­zen­tu­jąc w uśmie­chu dwa rzędy rów­niut­kich zębów, biel­szych od nie­jed­nej pasty. – Endżi o mnie nie mówiła? – dodała, pró­bu­jąc odgar­nąć potar­gane włosy.

– Nie przy­po­mi­nam sobie – wybą­kała Tycjana, patrząc na Ange­linę, która zamil­kła i wbiła wzrok w sufit, głę­boko oddy­cha­jąc.

Nie miała sobie co przy­po­mi­nać. O ist­nie­niu Ange­liny, swo­jej przy­rod­niej sio­stry, dowie­działa się cał­kiem nie­dawno. I to na pogrze­bie ich ojca. Oprócz tego, że jest cha­rak­te­ry­za­torką i lubi zmie­niać kolory wło­sów, wie­działa o niej nie­wiele. Tylko to, że jako nasto­latka miała kło­poty z pra­wem i wyrok w zawie­sze­niu. Miesz­kała z matką, ale ta gdzieś zni­kła. Kilka razy pytała o szcze­góły, lecz Ange­lina zby­wała ją, uni­ka­jąc odpo­wie­dzi. Tycjana sły­szała też, jak roz­ma­wia przez tele­fon z kimś bli­skim, ale to na pewno nie była ta kobieta, z którą szar­pała się w drzwiach.

– Cóż… – Renata Świerszcz prze­rwała ciszę. – Można mnie zba­no­wać na Face­bo­oku, wyrzu­cić z obser­wu­ją­cych, zablo­ko­wać w tele­fo­nie… – wyli­czała, prze­wra­ca­jąc oczami.

– Czyli jed­nak zauwa­ży­łaś, że nie mam cię wśród zna­jo­mych? – prze­rwała jej Ange­lina.

– O mnie nie da się tak łatwo zapo­mnieć.

– Mnie się udało – wark­nęła Ange­lina przez zaci­śnięte zęby.

– Lina, kim jest ta pani? – zapy­tała po raz kolejny Tycjana. Bez usta­le­nia, z kim ma do czy­nie­nia, nie miała poję­cia, jak się zacho­wać.

– Tatiana, nie musisz mi „panio­wać”. Możesz mi mówić Renata – stwier­dziła Renata, bły­snąw­szy paznok­ciami w kie­runku Tycjany.

– Tycjana – popra­wiła ją naj­uprzej­miej, jak potra­fiła.

– Też ład­nie. To naprawdę dziwne, że mnie nie pozna­jesz. Mniej­sza z tym. W sumie to jeste­śmy tak jakby nawet rodziną.

– Chyba sobie żar­tu­jesz – syk­nęła Ange­lina.

Tycjana o mało się nie udła­wiła wła­sną śliną. Kolejna sio­stra? Ledwo się do tej przy­zwy­cza­iła. Ale ta…

– Czy ja prze­sa­dzam? Ale skoro ty mnie nie chcesz przed­sta­wić, to może ja cię przed­sta­wię – stwier­dziła Renata, poka­zu­jąc paznok­ciem na Ange­linę. – Ona jest drugą byłą żoną mojego pierw­szego byłego męża – wyre­cy­to­wała z prze­sadną powagą, odgar­nia­jąc falę rudych wło­sów z ramion. Tycjana pró­bo­wała powtó­rzyć w myślach to, co usły­szała, ale nie było to łatwe. – Pro­ste, jak się chwilę pomy­śli. – Renata się zaśmiała. – Ja jestem pierw­szą byłą żoną…

– Przed­sta­wi­łaś się! Zado­wo­lona?! – wrza­snęła Ange­lina. – Możesz już sobie pójść! – zażą­dała i w tym momen­cie zoba­czyła leżącą na krze­śle mary­narkę. Wzięła ją i już chciała wrę­czyć Rena­cie, ale zmie­niła zda­nie. Obej­rzała ją uważ­nie.

– Oddaj! – syk­nęła Renata przez zaci­śnięte zęby.

– A to cie­kawe… – powie­działa Ange­lina, robiąc krok w tył i wycią­ga­jąc ukrytą za koł­nie­rzem metkę. – Dobry wybór… Sporo kosz­to­wała… Jaka szkoda – dodała, odry­wa­jąc plik małych ele­ganc­kich kar­te­czek. Zgnio­tła je w dłoni, rzu­ciła na pod­łogę i jesz­cze przy­dep­tała. Osten­ta­cyj­nie wrę­czyła mary­narkę wście­kłej Rena­cie.

– Mówi­łam ci! Nie wypro­sisz mnie tak łatwo. I radzę ci, nie rób tego. – Renata zmru­żyła oczy tak mocno, że rzęsy oparły się jej na policz­kach.

– Bo co?!

– Bo grozi mi nie­bez­pie­czeń­stwo – oświad­czyła Renata, o dziwo tym razem płacz­li­wym gło­sem.

– Wzru­szy­łaś mnie – prych­nęła Ange­lina. – Naprawdę głę­boko.

– A jak ci powiem, że nie tylko mi… – Renata pocią­gnęła nosem, odgar­nia­jąc z twa­rzy rudą falę.

– Co nie tylko ci?

– Nie tylko mi grozi nie­bez­pie­czeń­stwo… Coś się dzieje nie­do­brego, mało nie umar­łam… – Wes­tchnęła, jak zwy­kle, teatral­nie.

– Świat jakoś pogo­dzi się z taką tra­ge­dią – burk­nęła Ange­lina.

– Nie żar­tuj sobie.

– Wcale nie żar­tuję.

– Nie musisz mi wie­rzyć… – Renata prze­wró­ciła oczami i zatrzy­mała wzrok na sufi­cie. – Ale póź­niej to może być już bar­dzo za późno – dodała z filo­zo­ficz­nym zadę­ciem.

Ange­lina chciała coś odpo­wie­dzieć, ale z tarasu wła­śnie przy­drep­tała ciotka Józe­fina. Na krót­kie dystanse, jak przej­ście przez kory­tarz, nie brała laski, trzy­ma­jąc się bli­sko ściany. Oczy­wi­ście z upo­rem twier­dziła, że ani laska, ani ściana nie są jej potrzebne. Przy Ange­li­nie czuła się mło­dziej. Świeżo poznana bra­ta­nica odmie­niła jej gar­de­robę i życie. Wyrzu­ciła sznury sta­rych korali, a zaopa­trzyła ją w mniej­sze lub więk­sze apaszki i szale i nie pozwa­lała się nudzić, ubar­wia­jąc życie pona­do­siem­dzie­się­cio­let­niej sta­ruszki.

– A to jed­nak nie cykli­niarz? – Ciotka wes­tchnęła i na widok Renaty odru­chowo popra­wiła cie­niut­kie włosy i rogi zawią­za­nej na szyi chustki. Przy­glą­dała się jej z wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem i było już jasne, że rudej nie da się wypro­sić nie­po­strze­że­nie.

– Ale może ci zaraz wyfro­te­ro­wać pod­łogę, chcesz? – zapro­po­no­wała zre­zy­gno­wa­nym tonem Ange­lina.

– A pani to wła­ści­wie kim jest z zawodu? – Józe­fina zapy­tała Renatę.

Zagad­nięta wyprę­żyła się, nabrała powie­trza w płuca i unio­sła wysoko pod­bró­dek.

– Ja? Z zawodu? – powtó­rzyła pyta­nie, wbi­ja­jąc paznok­cie w kolo­rze „chili in Chile” we wła­sny dekolt. – Ja z zawodu jestem znaną aktorką – oświad­czyła, odgar­nia­jąc włosy zama­szy­stym gestem.

Tycjana otwo­rzyła usta ze zdzi­wie­nia. Ange­lina prze­łknęła ślinę.

– A to cie­kawe – odparła wyraź­nie zain­te­re­so­wana Józe­fina. – Jest u nas wła­śnie znana aktorka teatralna.

– Teatr! Nie, to nie dla mnie – uznała Renata. – Ja jestem uczu­lona na kurz. Boże, czy nikt tu seriali nie ogląda? – zapy­tała już z wyraźną pre­ten­sją w gło­sie. – „Aka­cjowy pen­sjo­nat”, to ja, Mirella. – Poka­zała paznok­ciem na sie­bie. – „Wichry miło­ści, czyli Kle­men­tyna”… – Roz­ło­żyła ręce. – „Domek na roz­drożu”… pani mece­nas Różal­ska – oświad­czyła, doty­ka­jąc skroni. – Wyli­czać dalej?

– Ach, tak – przy­tak­nęła Józe­fina, choć zapewne niczego sobie nie przy­po­mi­nała.

Jej mina roz­ba­wiła Tycjanę.

– Widzisz, Endżi, nie poznają mnie! Musisz coś z tym zro­bić! – Renata prze­cią­gnęła pal­cem po czole.

– Sama to sobie zro­bi­łaś. A ja nic nie muszę!

Odgłosy docho­dzące z kory­ta­rza przy­cią­gnęły rów­nież Jarotę, który praw­do­po­dob­nie szedł do łazienki, ale przy­sta­nął i zaczął się przy­słu­chi­wać oparty o ścianę. Sytu­acja wyraź­nie go roz­ba­wiła i zamie­rzał słu­chać dalej. Patrzył z ukosa i uśmie­chał się, prze­krzy­wia­jąc kącik ust. Wyglą­dał zawa­diacko. Był od Tycjany parę lat młod­szy, a w czar­nych wytar­tych dżin­sach i pod­ko­szulku z logo jakie­goś meta­lo­wego zespołu wyglą­dał jesz­cze mło­dziej.

– Pan też aktor? – zapy­tała Renata zacie­ka­wiona wido­kiem Jaroty, który prze­cze­sał pal­cami kudłate czarne włosy.

– Jak trzeba… – odparł z roz­ba­wie­niem, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę.

– Ma pan warunki – oświad­czyła Renata, mie­rząc go wzro­kiem z góry na dół. – Oczy­wi­ście jak na pol­skie wymogi. Na Zacho­dzie to trzeba mieć kratkę na brzu­chu, w Pol­sce brzuch w zupeł­no­ści wystar­czy.

Rze­czy­wi­ście czarna koszulka Jaroty była opięta w pasie, i to dosyć wyraź­nie. Tycja­nie wyda­wało się, że zasko­czony odru­chowo wcią­gnął brzuch.

– Czarne wyszczu­pla – pocie­szyła go Renata, macha­jąc pojed­naw­czo ręką.

Ange­lina, która do tej pory przy­słu­chi­wała się w lek­kim otę­pie­niu, nagle jakby oprzy­tom­niała i wyrwała Rena­cie Świerszcz walizkę z ręki.

– Na górę! – wrza­snęła i ruszyła w kie­runku scho­dów na pię­tro. Sły­chać było tylko kółka srebr­nej wali­zeczki obi­ja­jące się o kolejne stop­nie. – Idziesz czy nie! – dobie­gło z pół­pię­tra.

– Stę­sk­niła się za mną – stwier­dziła zado­wo­lona aktorka, zama­szy­stym gestem zarzu­ca­jąc mary­narkę na ramię. Odwró­ciła się na pię­cie i ruszyła, nie zamy­ka­jąc za sobą drzwi. – Kim jest ten kudłaty misiu? Twój nowy chło­pak? Ja też mam jed­nego… Młody… Wyspor­to­wany… Rekwi­zy­tor… Oczy­wi­ście to nic poważ­nego, bo to w końcu rekwi­zy­tor. Powie­dzia­ła­bym, że to ze względu na jego rekwi­zyt. Musisz wie­dzieć…

– Nie chcę tego wie­dzieć! – usły­szeli, jesz­cze nim drzwi na pię­trze zatrza­snęły się z hukiem. I to takim, że Józe­fina pod­sko­czyła z wra­że­nia.

– Co znowu? – zapy­tała onie­miała ciotka. – Kim ona wła­ści­wie jest?

– Nie wiem, jak ci to wyja­śnić – odparła Tycjana, pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie, jak to szło… pierw­sza była żona dru­giego byłego męża… czy druga żona pierw­szego… byłego męża.ROZDZIAŁ 2

Niespodzianek ciąg dalszy

TAMTEGO WIE­CZORU Renata Świerszcz została na noc. Tycjana zde­rzyła się z nią w kuchni, nie­stety niczego już się od niej nie dowie­działa. Ange­lina naj­praw­do­po­dob­niej zmu­siła ją jakoś do mil­cze­nia, bo gdy Tycjana pró­bo­wała o coś zapy­tać, aktorka osten­ta­cyj­nie krę­ciła nie­wi­dzial­nym klu­czy­kiem wokół nabur­mu­szo­nych ust i dla uroz­ma­ice­nia uda­wała, że rzuca nim za plecy, po czym bez­rad­nie roz­kła­dała ręce, poka­zu­jąc na pokój Ange­liny. Tycja­nie nie pozo­stało nic innego, jak poszpe­rać w inter­ne­cie. Bez trudu odna­la­zła Renatę Świerszcz na licz­nych zdję­ciach ze ścia­nek. Na żad­nym nie przy­po­mi­nała kobiety, która przed chwilą szar­pała się z Liną, ale cza­sami przy­po­mi­nała tę, którą zoba­czyła w drzwiach. Potra­fiła wyglą­dać nie­zwy­kle ele­gancko i dostoj­nie, pozu­jąc na czer­wo­nym dywa­nie w towa­rzy­stwie jakie­goś nowego, z reguły młod­szego od sie­bie „gorą­cego romansu”, albo znacz­nie gorzej, idąc samot­nie z siatką zaku­pów z Bie­dronki, już jako ta „porzu­cona”. W tym cza­sie ozdo­biła swoją twa­rzą kilka okła­dek w roli sin­gielki, która wła­śnie odkryła war­tość samej sie­bie. Histo­rie zata­czały koło. Nazwi­sko jej pierw­szego męża, reży­sera, też nie­wiele Tycja­nie mówiło – Gerard Leja. Zna­la­zła go rów­nież bez trudu, ale poja­wiał się znacz­nie rza­dziej. Niski męż­czy­zna na każ­dym zdję­ciu miał cza­peczkę z dasz­kiem. Repre­zen­to­wały go jakieś tasiem­cowe seriale i kilka roman­sów. Ostat­nio z dwu­dzie­sto­let­nią gwiazdką, któ­rej się­gał do ramie­nia. Co prawda dziew­czyna bez krzty lito­ści stała na nie­bo­tycz­nie wyso­kich szpil­kach, ale i tak był niski. O dru­giej żonie, czyli Ange­li­nie, nie było nic.

Zasta­na­wia­jąc się, czy Ange­lina wło­żyła do ślubu czó­łenka, skie­ro­wała się do łazienki. Odru­chowo spoj­rzała na drzwi do pokoju sio­stry. Były nie­do­mknięte. Zwol­niła kroku i szła na pal­cach. Usły­szała głos Ange­liny.

– …jeżeli się zgo­dzę! Powta­rzam, jeżeli! Ina­czej będę wyry­wać ci rzęsy. Jedną po dru­giej.

– Nie masz poję­cia, ile one mnie…

– Nie­ważne, ile kosz­to­wały. Jedną po dru­giej – powtó­rzyła Ange­lina.

Tycjana aż przy­sta­nęła z wra­że­nia, zapo­mi­na­jąc, że nie zwy­kła pod­słu­chi­wać.

– Zniosę ten ból. Ile razy mam ci mówić, że wystra­szy­łam się nie na żarty. Ktoś prze­cież chciał mnie zabić.

– Par­tacz – prych­nęła Ange­lina.

– Nie taki par­tacz, skoro udało mu się roz­pu­ścić tyle pigu­łek nasen­nych w małej butelce wody.

– Co ty nie powiesz! Dosko­nale wiem i pamię­tam, kto podał tej mło­dziut­kiej aktorce tabletki na roz­wol­nie­nie! Nikt cię nie chwy­cił za rękę, ale ja wiem, że to ty – syk­nęła Ange­lina.

– To nie ja! – gło­śno zapro­te­sto­wała Renata. – Poza tym nic się nie stało, tylko…

– Tylko ta dziew­czyna spę­dziła pięć godzin w toi toiu z kosz­marną bie­gunką. Toi toiu, który stał od kilku dni na pla­nie! Cała ekipa z niego korzy­stała.

– Stare dzieje – żach­nęła się Renata. – Poza tym powta­rzam, nic się nie stało. To tylko tabletki na roz­wol­nie­nie.

– Czy­sta przy­jem­ność! Omi­nęło ją kilka scen, które miała zagrać. Przy­po­mnij mi, kto ją zastą­pił. No, przy­po­mnij? Kto?!

– Nawet gdyby… to nie czu­jesz róż­nicy?! Pięć godzin w toa­le­cie to nie płu­ka­nie żołądka i kro­plówka całą noc. Nie masz poję­cia, co ja prze­ży­łam. – Renata zaczęła chli­pać. – Jakie to były nerwy. Jak nie wiesz, obu­dzi się czy nie. Całą noc patrzy­łam na tę rurkę…

– A jak to nie cho­dziło o cie­bie? Pomy­śla­łaś o tym?

– Wybacz. Wolę myśleć, że cho­dziło o mnie – usły­szała Tycjana, po czym nastą­piła chwila ciszy.

– I tu się z tobą zga­dzam. – Głos Ange­liny. – Rano wyjeż­dżamy. Idę do łazienki.

Tycjana ruszyła szybko, sunąc na pal­cach. Dotarła do łazienki, ale nie zdą­żyła już zamknąć drzwi. Ange­lina szarp­nęła za klamkę.

– Pod­słu­chi­wa­łaś? – zapy­tała.

Tycjana zro­biła się czer­wona jak burak. Widziała to dokład­nie w lustrze. Uda­wała, że bie­rze pastę i szczo­teczkę do ręki, ale jedno i dru­gie wypa­dło jej na pod­łogę.

– Tylko nie kłam, bo nie umiesz – prych­nęła Ange­lina.

– Lina, powiedz mi, co się dzieje. Może mi jed­nak coś wyja­śnisz? Mia­łaś męża? Ktoś chciał kogoś otruć? Jakoś ci pomóc?

– Wszystko w swoim cza­sie – odparła przy­rod­nia sio­stra i zaczęła pako­wać wielką torbę.

– Czyli kiedy?

– Jak przyj­dzie czas – stwier­dziła Ange­lina, prze­py­cha­jąc się od szafki do szafki.

– To dzie­ci­nada. Nie odpo­wia­daj mi tak – popro­siła, patrząc, jak sio­stra wrzuca do torby pro­stow­nicę, lokówkę, wałki, szczotki.

– Nie prze­sa­dzaj – odpa­ro­wała Ange­lina, zgar­nia­jąc jed­nym ruchem sto­jące na szafce spreje. Nie­które tra­fiły wprost do torby, inne potur­lały się po ziemi.

– Nie prze­sa­dzam! – ziry­to­wała się Tycjana. – Po pro­stu pytam.

– Nie pytasz, tylko pod­słu­chu­jesz – zare­pli­ko­wała Ange­lina, zbie­ra­jąc z pod­łogi lakiery. – Poza tym nie musimy wszyst­kiego o sobie wie­dzieć.

– Masz rację! Nie musimy! – Tycjana coraz bar­dziej pode­ner­wo­wana patrzyła na wrzu­cane do torby rze­czy. Mię­dzy innymi pas na bio­dra, za który wty­kała pędzle, pra­cu­jąc gdzieś w tere­nie. Do teatru, w któ­rym była cha­rak­te­ry­za­torką, Ange­lina tak się nie pako­wała.

– Oby­wa­łaś się beze mnie tyle lat, jakoś dasz radę.

– To ty tu przy­je­cha­łaś!

– Bo mia­łam sprawę do zała­twie­nia.

– Jaką sprawę?

– Nie pamię­tasz?

– Nie pamię­tam! Przy­po­mnij mi.

Syczały jak dwa węże, odgi­na­jąc ciała na prze­mian, bo nie mogły się prze­su­nąć, tkwiąc mię­dzy umy­walką a wanną. Raz napie­rała jedna, raz druga.

– Jesz­cze się nie zna­la­zła połowa mojego spadku!

– Teraz to naprawdę prze­sa­dzi­łaś! – oświad­czyła Tycjana. Chcąc przejść do wyj­ścia, potrą­ciła sto­jącą na pod­ło­dze torbę. Połowa upchnię­tych tam rze­czy się roz­sy­pała. Odru­chowo nachy­liła się, pró­bu­jąc zgar­nąć tur­la­jące się wałki, ale Ange­lina była szyb­sza.

– Obę­dzie się! – świ­snęło w powie­trzu.

Tycjana wyszła, trza­ska­jąc drzwiami. Tego też nie zwy­kła robić.

Nie mogła spać pół nocy. Co chwilę się budziła. Przy­po­mi­nała sobie, co usły­szała. Nie mogła uwie­rzyć, że po tym, ile razem prze­szły, Ange­lina wró­ciła do minia­tury, która zagi­nęła po pogrze­bie ich ojca. Mogła być kosz­towna, ale jakie to miało zna­cze­nie. Myślała, że się poznały, zamiesz­kały razem i mimo licz­nych spięć polu­biły, i to nawet bar­dzo… Prze­ra­ziła ją myśl, że może się mylić. Wymę­czona zasnęła nad ranem i śniły się jej dwie wal­czące z sobą kobry, które i tak zjadł ptak. Rudy, z lokami zamiast piór. Gdy się obu­dziła, w miesz­ka­niu było cicho. Wybie­gła z pokoju. Pusto. Wszyst­kie drzwi były pootwie­rane, nawet te do pokoju sio­stry. Wyj­rzała przez okno. Ange­lina pako­wała do swo­jego auta jakieś wiel­kie walizy i mniej­sze torby. Zbie­gła w piża­mie. Na dole stała Józe­fina, też nie miała poję­cia, o co cho­dzi. Wyszła w koszuli i kap­ciach z pusz­kiem. Pró­bo­wała się cze­goś dowie­dzieć, ale bez rezul­tatu. Być może Ange­lina nie była dla niej tak oschła, ale efekt był ten sam, czyli żaden. Zby­wała ciotkę tak samo. Mówiąc, że się ode­zwie. Obie patrzyły, jak kara­wan zapeł­nia się po brzegi. Józe­fina nie mia­łaby siły pomóc, a Tycjana nie chciała, stała z zaci­śnię­tymi zębami, cze­ka­jąc, aż Ange­lina się opa­mięta. Nie docze­kała się.

Ange­lina uści­skała ciotkę, szep­cząc jej coś do ucha, w kie­runku Tycjany zaś mach­nęła tylko ręką, ledwo patrząc w jej stronę. Tycjana ani drgnęła.

Za to Renata, która przy­szła ostat­nia, pró­bo­wała poże­gnać się wylew­nie, ale poga­niana nie miała na to zbyt­nich szans. Na odchodne zro­biła kilka teatral­nych min. Ukło­niła się prze­sad­nie i ruszyła w kie­runku auta. Obrzu­ciła samo­chód nie­chęt­nym spoj­rze­niem, po czym zamarła, orien­tu­jąc się, że stare auto swego czasu było ele­ganc­kim kara­wa­nem.

– Rusz się! – wark­nęła Ange­lina.

– Czy ja mam w nim sie­dzieć? – zapy­tała płacz­li­wym gło­sem Renata.

– Możesz się poło­żyć. Wypró­buj! Chcia­ła­bym zoba­czyć, jak się w nim nie ruszasz – odparła Ange­lina, nie reagu­jąc na jej pro­te­sty.

– Chcesz mnie pogrze­bać za życia?

– Marzę o tym!

Otwo­rzyła drzwi i bez cere­gieli wepchnęła Renatę do środka. Po chwili samo­chód, stary długi mer­ce­des, ruszył w dół ulicy.

– Titi? Myślisz, że ona wróci? – zapy­tała ciotka, pocią­ga­jąc nosem, gdy kara­wan zni­kał za zakrę­tem.

– Co ty? – zdzi­wiła się Tycjana. Mimo wszyst­kich myśli, które miała w gło­wie, takiej moż­li­wo­ści nie wzięła pod uwagę. Prze­ra­ziła się, ale po chwili prych­nęła osten­ta­cyj­nie. – Ma po co wró­cić – oświad­czyła, spoj­rzaw­szy na pię­tro willi. Prze­cież to masa spad­kowa, pomy­ślała.

– Tak. Oczy­wi­ście. – Ciotka się uspo­ko­iła. – W tych tor­bach, co je wzięła, to była jedna dzie­siąta jej ubrań. Pocze­kamy, to się jakoś wszystko wyja­śni. Dziwna ta kobieta, nie uwa­żasz?

– Dziwny to musi być ich były mąż – stwier­dziła Tycjana, ale cicho pod nosem, żeby ciotka nie usły­szała.

– Zna­łaś ją z filmu? Mam braki w kine­ma­to­gra­fii…

– Nie masz. Chodźmy już. – Objęła ciotkę i wró­ciły każda do sie­bie.

Przez pierw­sze dwa dni Tycjana była na Ange­linę zwy­czaj­nie wście­kła. Posprzą­tała wszyst­kie jej rze­czy. Wynio­sła z łazienki do pokoju: dwie zepsute lokówki, trzy poła­mane szczotki do wło­sów, pusty lakier do wło­sów. Pozbie­rała wszystko z kory­ta­rza. Czyli: jakie­goś mane­kina kra­wiec­kiego w mun­du­rze gene­rała, dwa węże boa szu­ra­jące po pod­ło­dze, peruki i sztuczne dredy zwi­sa­jące z wie­szaka. Z pustej cukier­niczki wyjęła ozdobne guziki, świe­cące dżety i spinki do man­kie­tów. Wsy­pała do niej cukier, cho­ciaż niczego nie sło­dziła. Ale cukier­niczka do tego służy! Pokój Ange­liny zamknęła na klucz. Trze­ciego dnia pra­wie w ogóle o niej nie myślała. Jeśli już, to prze­pro­wa­dza­jąc w myślach bar­dzo kon­kretne i sta­now­cze roz­mowy doty­czące ich przy­szłych rela­cji. Pią­tego dnia zza szafki przy zle­wie wycią­gnęła szczotkę do wło­sów i zaczęła się w nią wpa­try­wać. Kilka dłu­gich pase­mek było koloru mię­to­wego, czyli takiego, jaki sio­stra miała, gdy się poznały, reszta gra­na­towa z różo­wymi koń­ców­kami, ostatni look. Chciało jej się pła­kać.

Miała wra­że­nie, że wszy­scy w jej życiu zni­kają, w ogóle się nią nie przej­mu­jąc. Mąż się z nią roz­wiódł, nasto­letni syn wyje­chał. Mąż zapra­gnął żeglo­wać po Kara­ibach. Jako wyjąt­kowo popu­larny tre­ner per­so­nalny, prze­wod­nik men­talny, coach… nie był w sta­nie ura­to­wać ich mał­żeń­stwa, ale sku­tecz­nie prze­ko­nał syna, że może zdo­by­wać wie­dzę, żeglu­jąc z nim. Aku­rat to nie było trudne. Potem nie­spo­dzie­wa­nie zmarł ojciec. Tyle że nim zdą­żyła go pocho­wać, poja­wiła się nie­znana sio­stra. Wpro­wa­dziła nie­praw­do­po­dobny bała­gan do jej usta­bi­li­zo­wa­nego życia i nawet zaczęło jej się to podo­bać. Teraz i ona zni­kła.

Została tylko ciotka Józe­fina, ale ona też pobla­dła i przy­ga­sła. Tycjana była jej bra­ta­nicą od zawsze, kochała ją, lecz to Ange­lina dobie­rała apaszki, przy­no­siła plotki z teatru i wysłu­chi­wała opo­wie­ści o daw­nych cza­sach. Brak Ange­liny dawał się im obu we znaki.

Został jesz­cze Jarota. Kudłaty eks­po­li­cjant. Dość nie­chlujny i nad­uży­wa­jący piwa. Zawie­szony za pobi­cie kochanka żony i wyzuty z ojco­stwa, gdy się dowie­dział, że dziecko w ogóle nie posiada jego genów, choć gdy się uro­dziło, wszy­scy mówili, że jest do niego kubek w kubek podobne.

Jarota dzwo­nił co jakiś czas. Miała do niego sła­bość, ale nie wie­działa, jak się zacho­wać. Jesz­cze nie­dawno uma­wiał się z jej sio­strą. Niby wszystko było skoń­czone, niby sama Ange­lina mówiła, że jej się sprzy­krzył, on suge­ro­wał to samo, ale czuła, że naj­pierw powinna z nią poroz­ma­wiać. W końcu Ange­lina zadzwo­niła, ale tylko po to, by Tycjana poszu­kała w łazience pędzli, któ­rych zapo­mniała zabrać. Pędzli nie było, a roz­mowa się nie kle­iła. Kilka zdań, że wszystko dobrze, że jesz­cze zadzwoni, jak będzie miała czas, i pozdro­wie­nia dla Józe­finy. Pra­wie jak jej syn, z któ­rym się łączyła, gdy był zasięg. Miarka się prze­brała! Umó­wiła się z Jarotą na wino w winiarni „Pod Czar­nym Kotem”. Jest doro­sła, nie potrze­buje pozwo­le­nia ani niczy­jej zgody, nie musi się tłu­ma­czyć i może robić, co chce – prze­ko­ny­wała samą sie­bie, prze­bie­ra­jąc się co naj­mniej sie­dem razy; w końcu wło­żyła lnianą koszulę, długą spód­nicę i ucze­sała włosy w kok. Jak zwy­kle.

Jarota sta­wił się oczy­wi­ście w czar­nym pod­ko­szulku, choć mniej wymię­tym niż zwy­kle i z mniej­szym logo jakie­goś zespołu, o któ­rym też nie miała poję­cia. W prze­ci­wień­stwie do niej poru­szał się swo­bod­nie i znał wła­ści­ciela winiarni. Usie­dli na zewnątrz, na podusz­kach przy sze­ro­kim para­pe­cie, i oparli się o szybę. Zda­wało się jej, że roz­ma­wiają o wszyst­kim. Dawno się nie widzieli. Ona mówiła, a on słu­chał uważ­nie. Ze zdzi­wie­niem dole­wa­jąc wina do jej szybko opróż­nia­nego kie­liszka.

– Jak chcesz, mogę spraw­dzić, co się z nią dzieje – zapro­po­no­wał w końcu, odsta­wia­jąc pustą butelkę.

– Dla­czego miał­byś spraw­dzać? – pra­wie się obu­rzyła.

– Dla­tego, że z każ­dego tematu zba­czasz na Linę.

– O nie!

Zaczęła się tłu­ma­czyć. Skoro nie dzwoni, skoro jej nie zależy, skoro ma tajem­nice, i to jedną za drugą. Skoro to, skoro siamto, bro­niła się. Ale przy kolej­nej butelce wina zapro­po­no­wała żar­tem, by prze­szu­kać pokój Ange­liny. Prze­cież nie wia­domo, z kim mieszka… Nie wie, kim ta jej sio­stra jest. A ona też potrafi bawić się w detek­tywa.

Jarota z uśmie­chem przy­tak­nął. Była z sie­bie zado­wo­lona. Jest doro­słą, doj­rzałą i wolną kobietą, może robić to, co chce i co jej się żyw­nie podoba. Może też zapro­sić do sie­bie, kogo chce. O tak!

Zapo­wia­dało się ide­al­nie. W tak­sówce sie­dzieli bli­sko sie­bie, chi­cho­cząc cicho. Po scho­dach skra­dali się jak dzieci, żeby nie obu­dzić Józe­finy, i po chwili otwie­rali kolejną kupioną w winiarni butelkę.

Dzie­cinna kon­cep­cja prze­szu­ka­nia pokoju Ange­liny wró­ciła przy szu­ka­niu kor­ko­ciągu do wina, któ­rego nie było w kuchni. Weszli. W pokoju na środku stała teatralna toa­letka z rzę­dami żaró­wek wokół lustra. Dawała wyjąt­kowo nastro­jowe świa­tło. Kor­ko­ciąg się zna­lazł. Muzyczka też. Pili wino, zaczęli się przy­tu­lać. Naj­pierw nie­śmiało, potem coraz śmie­lej. Jarota się odsu­nął, zdarł strój z kra­wiec­kiego mane­kina i oświad­czył, że wróci z łazienki ubrany tylko w gene­ral­ski mun­dur. Na mane­ki­nie była tylko mary­narka, i to tro­chę przy­krótka. Tycjana posta­no­wiła nie być tak sztywna, jak się wszyst­kim wydaje, i ścią­gnęła z wie­szaka upstrzone raj­skimi pta­kami jedwabne kimono. O mało się nie prze­wró­ciw­szy, zdjęła koszulę i spód­nicę. Nało­żyła raj­skie ptaki, luźno prze­wią­zu­jąc wdzianko w pasie. Owi­nęła tur­ku­so­wego węża boa wokół szyi, roz­pu­ściła włosy. Z zado­wo­le­niem prze­glą­dała się w lustrze, pozu­jąc z kie­lisz­kiem wina w ręku, i zaczęła coraz śmie­lej roz­chy­lać dekolt, gdy usły­szała trzask drzwi.

– Wycho­dzi?! – zapy­tała samą sie­bie z nie­do­wie­rza­niem i wybie­gła na kory­tarz z kie­lisz­kiem w ręku. – A ty gdzie ucie­kasz?

Nie­spo­dzie­wa­nie zde­rzyła się w kory­ta­rzu z Jarotą, który wła­śnie zamy­kał drzwi do łazienki. Miał mokre włosy i gene­ral­ski mun­dur nało­żony na gołe ciało.

– Ni­gdzie nie ucie­kam. Prze­ciw­nie, wra­cam z wojny – stwier­dził, zawa­diacko uno­sząc brwi. – Po wygra­nej bitwie, chyba o Saj­gon – zamru­czał z prze­ką­sem, chwy­ta­jąc za luźno prze­wią­zany pasek kimona.

Tycjana z zacie­ka­wie­niem zer­kała to na owło­sioną klatkę pier­siową, to na złote guziki mun­duru. Już miała spoj­rzeć w dół, gdy usły­szała gło­śne chrząk­nię­cie. Oboje odwró­cili się w kie­runku drzwi.

Stał tam jej były mąż Mariusz Opa­liń­ski i onie­miały syn Leonard. Z dołu dobie­gał głos wcho­dzą­cej po scho­dach Józe­finy.

– Nie śpi. Sły­sza­łam. Ucie­szy się. Śmiało. Wchodź­cie…

– Tego nie da się odzo­ba­czyć – jęk­nął syn.

Były mąż stał z otwar­tymi ustami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: