- promocja
- W empik go
Żony Konstancina - ebook
Żony Konstancina - ebook
Wyobraź sobie, że jesteś mną. Właśnie szofer odwiózł cię do domu, a konkretnie do 800-metrowej willi wartej 20 milionów złotych. Z bagażnika wyjmuje torby z zakupami. W godzinę wydałaś 100 tysięcy na rzeczy, których nie potrzebujesz i w których przez najbliższe dni będzie cię widywała tylko służba. Twoja czarna karta nie ma limitu, a prezenty od męża nigdy się nie kończą. Jesteś kimś, należysz do najbardziej elitarnej i hermetycznej grupy ludzi, wzbudzasz zachwyt i podziw. Masz wszystko do momentu, aż lukier z tortu spłynie na marmurową posadzkę. Tę samą, na której od wielu godzin leżysz – samotna, nieszczęśliwa, poniżona. Twoje usta zamiast słodką polewą umazane są krwią. A ty wierzysz, że na to zasłużyłaś, wierzysz, że jesteś nic nie warta. I że jutro będzie lepiej. Bo jesteś mną, żoną Konstancina.
Ewelina Ślotała odczarowuje mit życia ludzi z pierwszych stron gazet i list najbogatszych Polaków. Szczerze i bezlitośnie obnaża mechanizmy członków tej hermetycznej grupy, w której blichtr, gigantyczne pieniądze i pozycja kamuflują codzienność pełną uzależnień, przemocy, zdrad i ludzkich tragedii.
I co? Nadal chcesz być mną?
Ewelina Ślotała: mama ukochanego syna, prawniczka, która odnalazła życiową pasję w projektowaniu wnętrz. Sól w oku konstancińskich elit. Osobiste doświadczenia skłoniły ją do wsparcia ofiar przemocy domowej, której kiedyś sama doświadczyła.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-760-0 |
Rozmiar pliku: | 313 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Konstancin-Jeziorna to właśnie taki tort. Zielone miasteczko powstałe w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym roku jest położone jedynie dwadzieścia kilometrów od centrum Warszawy. To prawdziwa mekka dla najbogatszych i najbardziej wpływowych mieszkańców Polski. Ulicami mkną najnowsze bentleye, mercedesy G AMG z tuningiem od Brabusa, lamborghini aventadory, porsche GT3 czy maserati, a w nich samce alfa. Oczywiście tym samym samochodem w tygodniu zwykle jeżdżą nie więcej niż dwa razy. Przecież każdy ma w garażu kilka takich cacek. A koszt jednego to minimum milion złotych. Prawdziwymi rekordzistami są konstancinianie, którzy mieli upolitycznionych rodziców – ich dawne kontakty ze służbami owocują do dziś. Z takim wsparciem miło się wygrywa najróżniejsze przetargi. Podobnie jest, gdy za przyjaciół ma się rosyjskich oligarchów – wtedy już tylko sky is the limit. Ich garaże wyglądają jak luksusowe salony samochodowe i gdyby nie to, że złota fura to obciach (a do tego może zwrócić uwagę skarbówki), stałyby tam same złotka. Królowe samców alfa jeżdżą limuzynami z własnym szoferem, a księżniczki muszą się zadowolić „matkowozami”, czyli popularnymi range roverami. Z luksusową tapicerką na zamówienie i felgami to koszt około stu średnich pensji Polaka (licząc, że taka pensja to pięć tysięcy złotych). Takimi autami wożą się tu wielopokoleniowe rodziny rodem z arystokracji, prominentni politycy, gwiazdy telewizji, projektanci mody, modelki, dziennikarze, jednak w większości prawdziwe rekiny biznesu. Śmietanka przedsiębiorców i strategów, którzy zajmują honorowe miejsca w Polskiej Radzie Biznesu. Brzmi luksusowo i snobistycznie? Tak. Ale spokojnie, obok nich jeżdżą też bogaci prywaciarze, byli ubecy oraz drobna gangsterka (choć nie za drobne tu mieszka). Dla każdego coś miłego.
W Konstancinie panuje charakterystyczny mikroklimat. Dzięki licznym lasom sosnowym żyje się tu – i oddycha – najlepiej w centralnej części państwa! Żeby mieszkać w tym snobistycznym raju, trzeba jednak spełnić kilka warunków. Najważniejszym z nich jest liczba zer na koncie, doprecyzujmy: musi ich być zdecydowanie więcej niż osiem. Średnia pensja konstancińskiego samca zaczyna się od 300 tysięcy złotych miesięcznie – górnej granicy nie ma. Z tego żona dostaje raz w miesiącu przelew opatrzony tytułem „na przejebanie” w wysokości od 100 do 250 tysięcy złotych. To pieniądze na codzienne domowe sprawunki, ubranie i nakarmienie dzieci, ale też wizyty u specjalisty z zakresu medycyny estetycznej, manikiurzystki, stylistki fryzur i kosmetyczki oraz wyjścia z koleżankami. Z tej puli rozdawane są też napiwki. Na więcej nie wystarcza, nawet gospodarnej pani domu. Dlatego mężczyźni często są zobowiązani umowami, co najmniej ustnymi, do zapewnienia swoim kobietom regularnego shoppingu w galeriach handlowych lub sklepach internetowych. Facet, który wydaje swój ciężko zarobiony hajs, ma wpływ na każdy zakup żony. Bez jego akceptacji towar wraca do sklepu. No, chyba że mamy do czynienia z torebkami. Torebki w tym kręgu są symbolem statusu majątkowego. Dla kobiet stanowią przedmiot pożądania, najważniejszy dodatek. Co ciekawe, odkąd mężowie odkryli, że wartość markowych torebek z czasem rośnie, chętniej je prezentują. Królowe otaczają się wyłącznie modelami Hermès, których cena sięga od 200 do 500 tysięcy złotych. Na modele na specjalne zamówienie trzeba czekać od roku do nawet trzech lat. Księżniczki mają w swoich kolekcjach Chanel w licznych barwach i rozmiarach; to wydatek rzędu 30–100 tysięcy złotych. Najniżej na podium znajdujemy torby francuskiego domu mody Louis Vuitton. Pomimo eleganckiego sznytu i szerokiego wachlarza modeli są dla tutejszych elit za tanie.
Znana jest historia pewnej bogatej rodziny hinduskiej mieszkającej w Konstancinie. Żona, bardzo wysoko postawiona w indyjskim systemie kastowym, zapragnęła soku z ekologicznej marchewki. Akurat przechadzała się obok targu i zobaczyła miłą babulinkę sprzedającą warzywa. Biedna kobieta, pomyślała, sprzedaje to, co wyhodowała we własnym małym ogródku. Kupię od niej marchewkę na soczek. Tak też uczyniła. Niestety, miała przy sobie tylko kilka kart kredytowych, czarnych i złotych, ale ani jednej monety. A babulinka przyjmowała jedynie gotówkę. Bez dłuższego namysłu zamożna klientka zaproponowała staruszce wymianę – kilogram marchewek za torbę. A że akurat miała przy sobie klasyczną chanelkę (cena: 30 tysięcy złotych), zaczęła ją z werwą opróżniać. Babulinka spojrzała na nią. Biedna kobieta, pomyślała, musi oddawać ubrania za jedzenie. Pewnie w domu ma gromadkę wygłodniałych dzieci. Torebka nie była jej potrzebna, zresztą zupełnie się jej nie podobała, ale kobieta mówiła coś w jakimś obcym języku i na siłę wpychała ją w ręce babulinki. W końcu ta przyjęła chanelkę za kilogram marchewek. Dopiero po wielu tygodniach jej wnuczka przez przypadek odkryła skarb rzucony w kąt sieni. Uświadomiła babcię, co to jest i ile kosztuje. Od tego czasu staruszka nie sprzedaje już warzyw w Konstancinie.
Wśród arystokratek z Konstancina od dawna passé jest uzupełnianie garderoby ubraniami i dodatkami z Vitkaca czy Moliera. Te panie zdecydowanie wolą zagraniczne butiki. To w ubraniach z takich sklepów kupują w Starej Papierni ekologiczne mango za 60 złotych albo butcher z mięsem Kobe na zamówienie prosto z Japonii – cena: pół średniej pensji Polaka. Po mieście panie biegają ubrane na luzie – w dresiku od Fendi lub Balmain (osiem tysięcy złotych), do tego wygodne buty (cztery tysiące złotych), okulary, sportowa torebka i po dwa karaty w każde ucho plus na palec. Pół bańki pękło. Większość tych najbogatszych żon lubi też kupować hurtowo dresiki od La Manii dla… swojej pomocy domowej, żeby również wyglądała schludnie.
Dobrze też być członkiem wpływowej rodziny o arystokratycznych korzeniach lub co najmniej znaną twarzą. Inni awansują tu dzięki partnerom – narzeczonym lub mężom. Nie spełniając choć jednego z wyżej wymienionych warunków, nie postawisz nawet stopy na schodach tej od dekad najbardziej elitarnej enklawy towarzyskiej Polski.
Świat idealny to taki, w którym wszyscy jesteśmy wobec siebie równi. Jednak to pojęcie, a tym bardziej wcielanie go w życie na tych podwarszawskich ziemiach, w dzisiejszym konsumpcyjnym świecie jest abstrakcją. Społeczeństwo już dawno uległo klasyfikacji, reszta jest zmuszona się jej podporządkować. Awans społeczny czy jakakolwiek nobilitacja w postaci przejścia na wyższy szczebel drabiny społecznej uruchamia procesy, wobec których tylko nieliczni utrzymują się w czołówce. Awans do elit konstancińskich jest sytuacją ogólnie niemożliwą ze względu na ich hermetyczny, skostniały układ. Co ciekawe, nawet gdy jednostka chwilowo zbłądzi, coś biznesowo pójdzie nie po jej myśli, lepiej ratować swojego, niż zasilać grono kimś nowym, niesprawdzonym. Tutaj, niczym w szachach, każdy ruch jest przemyślany na dwa do przodu, nic nie dzieje się przypadkowo. Jeśli do kogoś uśmiechnie się szczęście i zasili on grono konstancinian, wcześniej jest szczegółowo weryfikowany i sprawdzany na kilku poziomach, zaczynając od pierwszych i kolejnych żon, życiowych partnerek czy nawet nieznajomych zakupujących dom lub działkę w bliskim otoczeniu kogoś ważnego. Ale takie sytuacje praktycznie się tu nie zdarzają.
Społeczność konstancińska charakteryzuje się wysokim poziomem narcyzmu. Panuje tu przekonanie, że mnie wolno więcej. To, że pieniądz rządzi światem, wie każdy, nie każdy jednak ma okazję opierać swoje życiowe wybory na jego potędze. Sytuacja materialna konstancińskich elit gwarantuje im i ich dzieciom bezpieczeństwo na wielu płaszczyznach – od poczucia sprawczości przez dostęp do lepszych usług, wyszukanych potraw, produktów czy edukacji po prestiżowych specjalistów z zakresu medycyny. Dzięki sprawnemu przepływowi gotówki poprawia się nasza samoocena, porażki są mniej dotkliwe, a odrzucenia na niwie społecznej do przełknięcia.
Popyt tworzy podaż, dlatego konstancinianie mają własny pasaż, w którym realizują cele konsumpcyjno-sportowo-rekreacyjne. Gdy zapytać pracowników danego obiektu, mówią, że zwykle to osoby mniej empatyczne niż przeciętny człowiek. Poświęcają uwagę wyłącznie swojemu gronu, nie rozumiejąc trosk ani zmagań reszty świata. Ale im wolno, bo to obok ich rezydencji trudno przejść obojętnie. Większość z nich wzbudza mieszankę uczuć od onieśmielenia po nieskrywany podziw.
Wśród lokalnej społeczności wyszczególnić można dwie grupy – jedna żyje szczelnie zamknięta przed okiem wścibskich, a druga obnosi się ze swoim bogactwem zarówno w świecie realnym, jak i wirtualnym. Ci pierwsi wybierają klasyczne dworki francuskie lub inkasują odrestaurowane pałacyki. Cena takiego obiektu zaczyna się od 20 milionów złotych. Wszystko wykonane jest z najwyższej klasy materiałów sprowadzanych z całego świata. Najbogatsi cenią sobie neutralność, nie chcą rzucać się w oczy. W końcu zazdrość, niczym przykra choroba, toczy nawet tych, których na wszystko stać, popychając do najdziwniejszych aktów zemsty. W tych kręgach największą zbrodnią jest kopiowanie. Każdy chce się czuć unikatowy – a kiedy mu się to zabiera, rodzi się bunt. Przedstawiciele drugiej grupy – dorobkiewiczów – w swoich ogromnych domach mają złote klamki, złote toalety i złote umywalki, a na ścianach tapety z wielkim logo słońca od Versace – koniecznie złotym! Stoły i krzesła w cenie 40 średnich polskich pensji to norma. Jest jeszcze jedna reguła – grupy nie wchodzą ze sobą nawzajem w bliskie relacje, stanowią przeciwległe bieguny.
Od dwóch dekad wśród najbogatszych mieszkańców Konstancina modne jest akcentowanie statusu finansowego poprzez posiadanie jachtu na wzór największych gwiazd rodem z Hollywood. Najbogatszych stać na łodzie o długości od 60 do 90 metrów – i to takie liczą się w śródziemnomorskich marinach. Jachty to przedłużenie rezydencji, z tym że na lazurowej wodzie, gdzie można organizować zarówno suto zakrapiane imprezy, jak i poważne spotkania biznesowe czy rodzinne wypady. Jacht to symbol drabiny biznesowej. Im większy, im liczniejsza załoga pokładowa, tym większym szacunkiem cieszy się właściciel.
Obok wypadów nad Morze Śródziemne, na Malediwy, Fidżi czy Karaiby istotne jest inwestowanie w nieruchomości. I tak najczęściej konstancinianie kupują domy w hiszpańskiej Marbelli, antyczne pałace we Włoszech czy apartamenty w Nowym Jorku. Kiedy zaś liczne obowiązki, które wypełniają im czas, nie pozwalają na daleką podróż, można ich spotkać 200 kilometrów od stolicy na mazurskich wsiach. Tutaj warszawski lans trwa w najlepsze cały rok. Liczne rodziny odwiedzają najlepsze restauracje, meldując się w mediach społecznościowych, żeby nikomu przypadkiem nie umknęło, że są poza miastem.
W Konstancinie nie ma miejsca na spontaniczność. Tu każdy ruch jest starannie zaplanowany – na zdradę facet może pozwolić sobie dopiero wtedy, gdy stać go na utrzymanie drugiego mieszkania w Warszawie, a kalendarz wydarzeń jest znany na tyle wcześnie, żeby można było umówić się z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem do najbardziej rozchwytywanej kosmetyczki. Nie powinno więc dziwić, że zamiast płomiennych romansów króluje chłodna kalkulacja: mieć żonę to znaczy znaleźć kobietę, która wzbudzi zazdrość u znajomych, a być żoną Konstancina znaczy tyle, żeby wypełniać wypisane w intercyzie zadania. Każda ze stron tego układu zgadza się na konkretne wymagania, z reguły niepodlegające negocjacjom. Mąż ma zapewniać nieustanny dopływ gotówki, a żona przede wszystkim nie denerwować męża i spełniać wszystkie jego życzenia. Masz trzymać linię, żeby mieścić się w XS? No to jedziesz cały dzień na sałacie z winegretem i katujesz się godzinami na siłowni z trenerem personalnym. Twój facet potrzebuje czasu dla kochanki? Pakujesz się i lecisz do domu za granicą razem z dzieciakami, rodzicami i przyjaciółkami. Na taki wyjazd wydajesz lekką ręką 300 tysięcy, ale mąż zapłaci, w końcu wie, za co. Dopóki stosujesz się do zasad, praktycznie niczym się nie przejmujesz.
W Konstancinie mężczyźni trzymają się razem, za to kobieta kobiecie wilkiem. No, chyba że mowa o pierwszych żonach swoich mężów – te budują stado, skutecznie odstraszając konkurencję. I bardzo źle reagują, kiedy to odstraszanie im się nie udaje. Pewien znany ekspolityk, który przez problemy ze skarbówką nie mieszka już w Konstancinie, zdradzał swoją żonę. Kobieta była wykształcona, pochodziła z bogatej rodziny i dla swojego męża oraz ich wspólnych dzieci poświęciła nie tylko karierę, ale też rodowy majątek. Nic więc dziwnego, że kiedy dowiedziała się od swoich przyjaciółek, że ów mąż zdradza ją z asystentką, wpadła w furię. Oczywiście w zaciszu domowym i kiedy była sama. Potem skontaktowała się z prawnikami, a gdy się okazało, że rozwód nie będzie dla niej korzystny, postanowiła przełknąć ziarno goryczy. Na pocieszenie zaczęła pić o dwie lampki wina więcej niż dotychczas. Postanowiła za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę męża. Pół miliona miesięcznie na ubrania. Tak, pozwalała sobie na wiele. Najnowsze kolekcje Diora i Victorii Beckham we wszystkich kolorach? Zamówione! Szkoda tylko, że po pięciu miesiącach jej rozrzutności mąż nie zauważył różnicy na koncie. Żona jednak postanowiła być konsekwentna. A że ubrania szybko przestały mieścić się jej w garderobie, zaczęła wyrzucać rzeczy od najlepszych zagranicznych projektantów do kontenera PCK. Można tam było znaleźć cudeńka, jakie większości Polaków nawet się nie śniły. Teraz wyobraźmy sobie grupę mieszkańców najuboższego osiedla gdzieś pod Grudziądzem, która nieświadoma potencjału ubrań, które zostały im wydane w domu opieki społecznej, paraduje w Chanel i Balmain po mieście. Od czasu do czasu na rynku głównym odbywa się prawdziwa rewia mody jak w Paryżu, ale nikt nie zdaje sobie z tego sprawy.
***
Jak ja, skromna i zdecydowanie niemajętna studentka prawa, znalazłam się w tym miejscu? Nie mam zielonego pojęcia. Zawsze wydawało mi się, że jestem odporna na krytykę. Przed moją relacją z księciem byłam narzeczoną jednego z najbardziej kontrowersyjnych polskich piłkarzy. Praktycznie codziennie portale plotkarskie relacjonowały nasze życie, a tysiące ludzi komentowały moje ubranie, zachowanie, fryzurę i makijaż. Kiedy każdego dnia czytasz pełen przekrój opinii na swój temat, naprawdę niewiele już robi na tobie wrażenie. Tak, wtedy myślałam, że jestem gotowa na wszystko.
Jak bardzo się myliłam…
***
Włożyłam ostatni kubek po kawie do zmywarki i zamknęłam ją z impetem. Kilka godzin temu z takim samym impetem zamknął za sobą drzwi. Kuba, moja wieloletnia miłość. Studencka, szczeniacka, gorąca, nieracjonalna, prawdziwa, nie do zapomnienia.
Trzy wielkie cegły z prawa międzynarodowego leżały na stole kuchennym. Miały być moim najbliższym towarzystwem na ten weekend, co ja mówię – na najbliższe tygodnie. Ale to było przed tym, jak od wspólnego śniadania, przez rozwieszanie prania i parzenie kawy dobrnęliśmy z Kubą do stwierdzenia: „Nie ma sensu tego przeciągać”. Co dokładnie wydarzyło się pomiędzy? Dlaczego nagle z moich ust, niczym brudy z szafy, wypłynęły takie słowa? Nie wiem. Jedno jest pewne – Kuba nigdy jeszcze tak szybko nie pakował swoich rzeczy, a ja tak długo nie siedziałam na kanapie, gapiąc się w jeden punkt.
Z amoku wybił mnie trzask zamykanych drzwi. A więc stało się. Wróciłam do gry, w której single i singielki jadą na tym samym wózku.
– W końcu jakaś mądra decyzja! – zapiszczała Ania, kiedy po godzinach nacisków z jej strony skapitulowałam i zgodziłam się wyjść z nią i jej znajomymi na drinka. – Będzie paru fajnych kolesi, pośmiejemy się, potańczymy, wypijemy margaritę, a potem grzecznie wrócimy do domu. Albo nie! – trajkotała jak najęta.
– Z tego wszystkiego najbardziej odpowiada mi „albo nie”. Nie idę – mruknęłam.
– Oj, nie marudź! Ja rozumiem, że przez kilka ostatnich lat umierałaś z nudów z Rzeźnikiem, ale czas najwyższy odpiąć wrotki i zacząć żyć. Wiesz, jak bardzo świat się zmienił, od kiedy nałożyłaś habit?
Tak, habit zdecydowanie do mnie pasował, zwłaszcza kiedy z uczelni, w której od trzech lat z powodzeniem studiowałam prawo, leciałam prosto na wybieg. Bielizna, kostiumy kąpielowe to była moja mocna strona. Wprost idealnie pasowały pod habit. Kuba nie radził sobie zbyt dobrze z tym, że jestem modelką, ale z wydawaniem na mnie też nie szło mu najlepiej, dlatego czynsz za mieszkanie na Powiślu, które bardzo reprezentacyjnie mu umeblowałam, płaciliśmy na pół. Zakupami też się dzieliliśmy. Właściwie wszystkim się dzieliliśmy – poza wolnym czasem. Niemniej – powiem to jasno i wyraźnie – Kuba był bardzo dobrym człowiekiem i cudownym, podkreślam: cudownym kochankiem. Z perspektywy czasu rozumiem te tabuny kobiet, które za nim latają, bo Kuba pieprzy się naprawdę pierwszorzędnie. To aż uzależniające. A przy tym ma tyle gracji, wdzięku, fantazji… i traktuje kobietę jak księżniczkę. Do tego stopnia, że z uśmiechem wybaczamy mu kolejne zdrady. Wiem, co mówię, sama przymykałam oko na blond kłaki na naszej sofie. Ach, ten Kuba! Po latach tak dobrze go wspominam, choć ostatecznie to on mnie rzucił, on przyprawiał mi rogi, nigdy nie zabrał mnie w żadną zagraniczną podróż ani nie kupił mi niczego ekskluzywnego. Wtedy to rozumiałam, ba! – dalej to rozumiem.
Kuba pochodził z bardzo biednej rodziny, miał czworo rodzeństwa, któremu finansowo pomagał, rodziców też postawił na nogi, więc naprawdę miał na kogo wydawać. A nie oszukujmy się, nigdy nie zarabiał tyle co Lewandowski. Życie z Kubą było dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem. Podczas sezonu wszystko kręciło się wokół jego treningów oraz pasji. I ja to akceptowałam. Trzeba się wyspać – kładliśmy się o dwudziestej, trzeba pić zielone soki – robiłam zielone soki, trzeba milczeć, by Kuba się skupił – milczałam. I przy tym nigdy, nawet przez sekundę nie czułam się wykorzystana, zniewolona czy poniżona. Po sezonie było super. Wtedy Kuba odpinał wrotki i szalał na całego. Najczęściej bawił się ze mną i to mi odpowiadało. Gorzej, kiedy nie wyrabiałam jego tempa, bo wiadomo, studia prawnicze, egzaminy i tak dalej. A Kuba zawsze mi mówił: „Ucz się, mała, bo tego nikt ci nie zabierze, to twoja inwestycja w siebie. Ucz się, nie bądź glonojadem”. Więc kiedy on balował, ja zajmowałam się sobą. I tak mi się ta robota spodobała, że nawet nie zauważyłam, jak mój chłopak stał się dla mnie tylko współlokatorem. Nie no! Mam dwadzieścia trzy lata, kilka szarych komórek, niezłe ciało i stać mnie na więcej niż tylko bycie WAG! Kiedy ta myśl zabrzęczała mi w głowie, a Kuba znowu oznajmił, że leci na sparing, kazałam mu lecieć do diabła. A potem dyplomatycznie, jak to mam w zwyczaju, wytłumaczyłam, dlaczego nie jestem idealną kobietą dla niego. Wszystko szło zgodnie z planem – byłam spokojna, rzeczowa, moich argumentów nie dało się zbić. W duchu gratulowałam sobie erudycji. I kiedy już byłam pewna, że świetnie to rozegrałam, Kuba oznajmił, że w sumie chyba kocha inną. W ułamku sekundy z kobiety porzucającej stałam się porzuconą, i to przez chłopaka, którego już nie chciałam. Brawo ja.
Śmiałam się sama do siebie, malując idealną czarną kreskę na powiece. Szykowałam się do wyjścia. Potrzebowałam potrójnej margarity. Nie miałam romantycznego nastroju, jasne jak słońce było, że nie będę wyglądała, jakby ptaki pomagały mi się ubrać. Zależało mi jedynie na tym, żeby ubraniem przykryć wypisany na twarzy komunikat: „Uwaga: zły pies”.
Pół godziny później w dżinsach, czarnej bluzce z odkrytymi ramionami i szpilkach czekałam na taksówkę. Umówiłam się z Anką na miejscu. Znając ją, spodziewałam się, że będzie to modny lokal, w którym wypada bywać. Po jej znajomych też wiedziałam, czego oczekiwać. Świta Anki składała się zazwyczaj z wychudzonych modelek i facetów, którzy nie grzeszą inteligencją ani poczuciem humoru, mają za to tak dużo siana, że czasami nie mieści im się ono w portfelu. Ale co tam, dzisiaj chodziło tylko o margaritę.
Lubiłam Ankę. Poznałyśmy się podczas jednej z sesji zdjęciowych. Na początku zwróciła moją uwagę, bo nie wyglądała jak typowa modelka, bardziej jak koleżanka modelki. Ale kiedy tylko stanęła na wybiegu w szafirowej sukience, zrozumiałam, co ona tu robi. Po prostu albo ma się to coś, albo tylko chudy tyłek. Anka miała na czym siedzieć, ale nie dlatego oczy zgromadzonych w pierwszym rzędzie ludzi wodziły tylko za nią. Po pokazie okazało się jeszcze, że dziewczyna nie przebiera w słowach i ma poczucie humoru drwala w trakcie wycinki. To mi wystarczyło. Zakumplowałyśmy się na margaritę i na zupkę chińską, czyli na dobre i na złe. Teraz było na złe. Byłam porzuconą, wkurzoną kobietą, która weszła do zapchanego ludźmi lokalu.
– Piękna, tutaj! – Anka machała jak głupia, wzbudzając niezłe zamieszanie.
Zawstydzona przemknęłam bokiem do stolika, po drodze zahaczając o kelnera.
– Margarita, szybko, błagam! – zawołałam mu do ucha.
– Robi się. – Spojrzał na mnie obojętnym wzrokiem i poszedł za bar.
– Kochani, to moja kumpela. Dzisiaj rzucił ją chłopak, którego ona sama chciała rzucić. Ale lisek był szybszy. Dlatego bądźcie dla niej mili i lejcie jej do pełna – oznajmiła moja od tej pory eksprzyjaciółka.
Na szczęście jej znajomi byli tak zajęci sobą, że mnie poświęcili ledwie jedno współczujące spojrzenie. Nieźle, może jakoś przeżyję ten wieczór.
Pół godziny później byłam gotowa do wyjścia. Szybko poszło – trzy drinki w trzydzieści minut. Mam tę moc.
Już miałam opuszczać lokal, gdy nagle poczułam, że ktoś mi się przygląda. To spojrzenie przeszywało mnie na wylot. Chciałam się odwrócić i sprawdzić, do kogo należy, ale udałam obojętną. I to była płachta na byka. Zanim zdążyłam sięgnąć po kieliszek szampana, stał obok mnie. Przystojny, dumny jak paw. Spojrzałam na niego wzrokiem, który nie mówił absolutnie nic. I wtedy on ruszył z kopyta.
– Witaj, nieznajoma… – powiedział seksownym barytonem.
– Witaj, nieznajomy.
Tyle wystarczyło, żebym wiedziała, że ten mężczyzna właśnie wszedł z butami do mojego życia.
Pierwsze wrażenie podobno jest najważniejsze. Dobrze o tym wiedzą nie tylko debiutantki, ale także goście po czterdziestce startujący do ładnych małolat. Tym razem to ja byłam taką małolatą, i to nie byle jaką – byłam zdemaskowaną małolatą.
– Ej, ty jesteś tą dziewczyną Rzeźniczaka… – zagadnął tępym głosem kolega Anki.
Tak, nadal byliśmy w klubie, a ja piłam kolejną margaritę. Tyle że teraz naprzeciwko mnie siedział pan Seksowny Baryton, czyli Adam.
– Nie, ja byłam dziewczyną Ronalda. Rzeźniczaka to jakaś inna brunetka… – odpowiedziałam.
To wystarczyło ciekawskiemu. Z jego obleśnych ust wydobyło się przeciągłe „aaa” i natychmiast straciłam jego zainteresowanie.
– Naprawdę jesteś kobietą tego piłkarza? – przejął pałeczkę Adam. – Czyli chłopak ma dobry gust – dodał, licząc, że mnie tym komplemencikiem onieśmieli. Albo wręcz przeciwnie: ośmieli.
– Już nie – odparłam, biorąc łyk drinka.
– Dlaczego nie jesteście już razem?
– Rzuciłam go, kiedy nie strzelił gola Legii w ćwierćfinale.
– To faktycznie chłopak zasłużył.
– No raczej.
– Nie lubisz partaczy?
– Lubię, ale jak trzymają się z daleka ode mnie.
– A poza partaczami jakich jeszcze facetów lubisz?
– Niezainteresowanych.
Adam się uśmiechnął, podniósł drinka, a potem położył na stole swoją wizytówkę i powiedział, że teraz piłka jest po mojej stronie boiska. Następnie wstał i wyszedł.
Odprowadziłam go zaciekawionym spojrzeniem. Czy zamierzałam do niego napisać? Nie. Czy mi się podobał? Średnio. Czy mnie zainteresował? Jak cholera.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
CZĘŚĆ PIERWSZA. BYĆ ALBO NIE BYĆ
CZĘŚĆ DRUGA. IDZIE NOWE
CZĘŚĆ TRZECIA. KŁOPOTY W RAJU