Żony z Forest Hill - ebook
Żony z Forest Hill - ebook
FOREST HILL — elitarne osiedle czy przedsionek piekła?
Kilka dni przed Bożym Narodzeniem znika Kaja, studentka anglistyki pracująca w jednej z rezydencji jako niania. Kilkanaście godzin później ciało dziewczyny zostaje znalezione pod skutą lodem taflą pobliskiego jeziora. Mieszkańcy zastygają w szoku i niedowierzaniu.
Czy w śmierć niani Rosnerów zamieszany był ktoś z okolicy? A może dziewczyna miała romans z jednym z tutejszych mężczyzn i to właśnie kochanek przyczynił się do jej tragedii?
Żony z Forest Hill nie sypiają już spokojnie, każda ma jakieś podejrzenia, każda snuje domysły, krążąc nocami po luksusowych domach, sprawdzając męskie kieszenie, telefony i... bagażniki samochodów.
Pisarka Dagmara Rosner kocha swojego przystojnego męża, ale czy po tym, co się stało z Kają, może jeszcze mu ufać? Nadchodzą święta, za oknem sypie śnieg, a na jaw wychodzą kolejne mroczne sekrety.
FOREST HILL skrywa wiele tajemnic. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie ich szukać…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-095-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KAJA
Poprawiam włosy i uśmiecham się do lustra. Odkąd kilka tygodni wcześniej ufarbowałam się na jasnorudo, czuję się seksowniej, bardziej kobieco. Już nie jak smarkula ze zbyt chudymi nogami i piegowatą buźką, ale właśnie jak kobieta. Skończone niedawno dwadzieścia dwa lata w końcu do czegoś zobowiązują, myślę, w pośpiechu wyczarowując wysoki kucyk. Za kilka minut mam autobus. Podmiejski, jeżdżący raz na godzinę. Pętla jest tuż przy wyjściu z zamkniętego osiedla, na którym pracuję jako niania, ale wiem, że i tak powinnam się pospieszyć… Nie mogę sobie pozwolić na zmarnowaną godzinę, nie dziś…
Wkładam kurtkę i i nowe buty z wywijanym futerkiem, urodzinowy prezent od mojej najlepszej przyjaciółki. Puchówka jest złota i pikowana, z kapturem obszytym sztucznym futrem. Wyglądam w niej trochę jak ofiara samochodowego wypadku owinięta przez ratowników w folię termiczną, a trochę jak bombka na choinkę, jak to ujęła Nina – dziewczynka, którą się opiekuję. Wychodzę właśnie z domu jej rodziców. Nasze ostatnie spotkanie przed Bożym Narodzeniem upłynęło w miłej atmosferze. Nina była dziś wyjątkowo grzeczna, jej mama poczęstowała mnie wyśmienitym ciastem, a za oknem nastrojowo sypał śnieg… Bajka. Uśmiecham się do siebie, owijając szyję kolorową apaszką z egzotycznym motywem.
– Kaja, zaczekaj! – zatrzymuje mnie Dagmara Rosner, kiedy jestem już przy frontowych drzwiach, gotowa do wyjścia.
To pani domu i macocha Niny. Wygląda elegancko, jak zwykle, chociaż, wykonując wolny zawód, wcale nie musi codziennie szykować się do pracy na etacie. Ma na sobie długi sweter z warkoczem w kremowym odcieniu, legginsy w kwiatowy wzór; włosy starannie ułożyła, a w jej uszach połyskują złote kolczyki z perłami. Pracuje na miejscu, w pełnym książek i bibelotów gabinecie na parterze, który jest jej oazą spokoju i centrum kreacji twórczej. Pisarka… Trochę jej zazdroszczę, nie każdy w końcu może żyć z książek, mało kto ma takie szczęście, zwłaszcza w Polsce. Dagmara nie pisze co prawda kryminalnych bestsellerów, ale jej wielotomowa seria tytułów dla dzieci też ponoć całkiem nieźle się sprzedaje.
Słysząc jej głos, przystaję, ale dość niechętnie. Boję się, że odjedzie mi ten cholerny autobus, ale też nie wypada przecież zignorować pracodawczyni…
– Ciasto. – Uśmiecha się do mnie. – Odkroję dla was kawałek, jeśli dasz mi chwilkę – dodaje.
Przygryzam wargę, błagając ją w duchu, żeby się pospieszyła.
– Wiem, że masz autobus! – krzyczy chwilę później, już z kuchni, a ja oddycham z ulgą.
Skoro Dagmara zdaje sobie sprawę z tego, że goni mnie czas, wszystko powinno pójść gładko, mówię sobie. Zresztą ta linia zazwyczaj podjeżdża na pętlę spóźniona – od trzech do pięciu minut, czasem nawet więcej. Znając mojego pecha, pewnie prędzej tam wymarznę, niż nie zdążę, ale cóż… Wypadałoby wyjść o czasie.
– Dla ciebie, Kaja! – Pięcioletnia Nina wyłania się z salonu i wręcza mi kartkę z narysowaną na niej wielokolorową, pełną bombek choinką.
– Piękna, dziękuję! – Biorę od dziewczynki obrazek, składam go na pół i wkładam do plecaczka z lakierowanej skóry, który dostałam na Mikołaja.
– Proszę. – Dagmara pojawia się przy nas z zawiniętym w posrebrzaną folię kawałkiem orzechowca, podaje mi go razem z lnianą siatką na zakupy, którą trzyma w drugiej ręce, i jeszcze raz życzy mi wesołych świąt.
– Dzięki, dla was również! – W pośpiechu wkładam ciasto do siatki z logo jakiejś niemieckiej księgarni, posyłam buziaka stojącej obok nas Ninie i wychodzę przed dom.
Zamykając za sobą furtkę, w przelocie rozglądam się po udekorowanym na zbliżające się Boże Narodzenie niewielkim zamkniętym osiedlu i czuję lekkie ukłucie zazdrości. Od rana sypie gęsty, mokry śnieg, który zdążył już oblepić białym puchem masywne bramy z kutego żelaza, niskie żywopłoty, ręką zatrudnionego przez lokalną społeczność ogrodnika uformowane w kule i zwierzęta, i osiąść na dachach. W przestronnych zadbanych ogrodach i oknach radośnie migają choinkowe światełka, na zasypanych śniegiem trawnikach stoją ledowe renifery, wszystko wygląda magicznie i odświętnie. Po mojej lewej jest skarpa porośnięta pnącymi się w górę, zaśnieżonymi iglakami, która przechodzi w gęsty las, po prawej ciągnie się rząd identycznych piętrowych rezydencji o pastelowych fasadach i kopertowych dachach. Ich okna frontowe wychodzą na wąską uliczkę, którą właśnie idę, ale te od tyłu prosto na otoczone szuwarami jezioro – deweloper postawił tu szesnaście bliźniaczo do siebie podobnych willi, z których osiem stoi półkolem po jednej stronie jeziora, a osiem po drugiej. Pośrodku, nad wodą pomiędzy domami, są tereny zielone, stoły piknikowe i niewielkie boiska dla dzieciaków. Jezioro jest na tyle duże, że mieszkańcy domów z przeciwka raczej nie narzekają na brak prywatności i nie zaglądają w okna mieszkającym po przeciwległej stronie wody sąsiadom. To prestiżowe miejsce, więc cena domów również mocno elitarna. Któregoś dnia, opiekując się Niną, znalazłam ulotkę dewelopera i oniemiałam na widok sumy żądanej za metr kwadratowy. Ale dla męża Dagmary to najwidoczniej żaden problem – facet jest jakąś szychą z branży transportowej i zarabia krocie jako wiceprezes firmy. Ciekawe, czy kiedykolwiek będę mieszkać w takiej snobistycznej okolicy? – zastanawiam się, idąc w stronę pętli.
Wywracam się kilka metrów dalej. Nowe buty okazują się zdradliwie śliskie, a może to po prostu grudniowa ślizgawica okazuje się bezlitosna?
– Kurwa mać – klnę szeptem, chwilę po tym, jak z impetem uderzam tyłkiem o chodnik, przypominając sobie przy okazji, że posiadam część ciała zwaną kością ogonową.
Wstaję, kiedy dociera do mnie, że na pętlę właśnie zajeżdża mój autobus. Podrywam się jednak zbyt gwałtownie, rozjeżdżają mi się nogi i… ponownie upadam. Tym razem parskam śmiechem, sytuacja jest naprawdę groteskowa… Wstając, odkrywam, że pod śniegiem jest zdradziecka warstwa lodu, otrzepuję sięgającą połowy uda kraciastą spódniczkę i ruszam w stronę pętli. Niestety autobus na mnie nie czeka. Jak na złość i nie mam pojęcia, jakim cudem, biorąc pod uwagę zadymkę, podjechał o czasie, wysadził dwie młode kobiety, zawrócił na pętli i właśnie rusza… Ryzykując kolejny upadek, rzucam się biegiem, rozpaczliwie machając rękoma. Do pokonania mam niecałe trzydzieści metrów i liczę na to, że kierowca zauważy mnie w lusterku, ale pojazd się nie zatrzymuje.
– Fuck! – klnę, tym razem, jak na studentkę anglistyki przystało, w drugim ulubionym języku, którym na co dzień się posługuję, i wyjmuję telefon z dolnej kieszonki lakierowanego plecaczka.
W pierwszej chwili chcę zadzwonić do Leona, mojego faceta. Waham się jednak, bo wiem, że to dla niego ważne popołudnie. Wieczorem ma się u niego zjawić jego matka z poślubionym niedawno facetem, a on od rana przygotowuje smakołyki, które zamierza im zaserwować do wczesnej kolacji. Jest szefem kuchni we włoskiej knajpie na rynku, więc można powiedzieć, że mi się pofarciło, bo trafiłam na faceta, który przy garach potrafi coś więcej, niż zagotować wodę na parówki. W łóżku zresztą też wiele umie, ale to zupełnie inna bajka… Zanim wybieram jego numer, zmieniam zdanie. Rano trochę się pokłóciliśmy, więc nadal jest między nami nieco niezręcznie, a Leon przecież niedawno do mnie dzwonił, prosząc tylko, żebym kupiła parmezan. Daruję sobie ten telefon, nie będę mu teraz zawracać głowy, decyduję i pieszo ruszam w stronę szosy. Kolejny pobliski przystanek jest jakieś półtora kilometra dalej, wystarczy przejść poboczem wzdłuż zalesionej drogi i człowiek wróci do cywilizacji, opuszczając krainę lasów i jezior, jak czasem żartobliwie nazywam sielską okolicę, w której pracuję.
Idę wolno, choć pobocze nie jest tak zdradziecko śliskie jak nieodśnieżony jeszcze chodnik przed domem, gdzie upadłam, i kilka minut później zdecydowanie poprawia mi się nastrój. Linia sto osiemnaście jeździ znacznie częściej niż autobus, który mi uciekł. Wystarczy, że dotrę na przystanek, i mam szansę zjawić się w domu mojego faceta o znośnej porze, tak żebym mogła jeszcze pomóc Leonowi w przygotowaniach do kolacji.
Jestem mniej więcej w połowie drogi, kiedy gdzieś za plecami słyszę pomruk silnika zbliżającego się samochodu. Odwracam się gwałtownie, lekko przestraszona – wokół nie ma przecież żywej duszy, w dodatku zaczyna zapadać wczesny zimowy zmierzch. No ale to dobra, bezpieczna okolica, nie to, co pełne zapijaczonych czerwonych gęb czynszówki, w których dorastałam jako córka ledwo wiążącej koniec z końcem samotnej matki.
Samochód mocno zwalnia, wyprzedzając mnie, w końcu zatrzymuje się, dokładnie w miejscu, które właśnie mijam. Kierowca przechyla się, opuszcza szybę po stronie pasażera i proponuje, że podrzuci mnie na przystanek. Znam go, więc się nie waham.
Wsiadam z uśmiecham, rzucam „dzięki” i zapinam pasy.
– Ładna kurtka – mówi on, chwilę po tym, jak ruszyliśmy.
– Tania i trochę obciachowa, ale ciepła. – Uśmiecham się promiennie, przypominając sobie słoneczny, choć chłodny dzień, w którym wybierałam ją z Leonem, kręcąc się pomiędzy straganami niewielkiego bazarku na peryferiach Rzymu.
We Włoszech Leon pierwszy raz poruszył temat naszych zaręczyn, a ja zrozumiałam, jak wiele dla mnie znaczy ten cichy, stonowany facet przed trzydziestką, którego poznałam kilka miesięcy wcześniej i który całkowicie odmienił moje życie.
– Cieszysz się na nadchodzące Boże Narodzenie? – pyta tymczasem uczynny kierowca, zanim włącza radio i wnętrze samochodu wypełnia świąteczny jazz w amerykańskim stylu.
– Jasne, jak każdy – rzucam lekkim tonem, a on parska śmiechem.
– Czy ja wiem? Sam znam kilka osób, które za świętami nie przepadają, włączając w to mnie – mówi.
– Wasza strata – kwituję, przypominając sobie upchnięte na dno szafy, ozdobnie zapakowane paczki z prezentami. Zamierzałam je wręczyć bliskim już za kilka dni. Dla mamy, która kilka tygodni temu znowu przestała pić, mam piękny srebrny wisiorek kupiony w sieci. Zestaw garnków w stylu vintage cuisine wypatrzyłam zaś dla Leona.
I nagle dzieje się coś, czego kompletnie nie przewidziałam, zupełnie jakby ktoś nieproszony potrząsnął hermetyczną szklaną kulą, w której od paru miesięcy wiodłam bezpieczne, radosne życie i wprowadził nieplanowany chaos…
– Poznajmy się lepiej, skoro już na siebie wpadliśmy – mówi nagle on.
Nie patrzy na mnie, wciąż jest skupiony na zdradliwie śliskiej drodze, ale w jego głosie słyszę obleśną, pożądliwą nutę…
– Co? – Parskam nerwowym śmiechem, nie do końca pewna, czy on tylko się ze mną droczy, czy mówi serio…
– Podobasz mi się – mruczy, zanim niespodziewanie i zbyt gwałtownie skręca i wjeżdża w las, w porośniętą zaśnieżonymi iglakami wąską drogę.
Autem zarzuca, ale on szybko odzyskuje panowanie nad kierownicą i szeroko się uśmiecha.
– Jednak terenówka to niezawodny wóz – rzuca, wyraźnie z siebie zadowolony, chociaż dosłownie przed momentem niemal wyrżnęliśmy w pień jednego z drzew.
Wtedy do mnie dociera – to się dzieje naprawdę…
Szarpię za klamkę.
Działam odruchowo, budzi się we mnie instynkt przetrwania.
Samochód zatrzymuje się gwałtownie, kilkanaście metrów dalej, na jego maskę spada z drzewa czapa świeżego śniegu, połowicznie przesłaniając przednią szybę, przez co w jego wnętrzu robi się ciemniej, jak w jakimś kokonie. I do tego ten uporczywy, intensywny zapach aromatycznego drzewka zawieszonego na lusterku, od którego robi mi się nagle niedobrze. Jego duża, ciepła dłoń ląduje na moim udzie. Bez ostrzeżenia i bez żadnej zachęty z mojej strony, po prostu ją tam kładzie, jakby zdecydował, że moje ciało należy do niego, przynajmniej w tej chwili. Mam na sobie grube czarne rajstopy, kraciasta spódniczka, którą Leon tak uwielbia, podsuwa się w górę, odsłaniając moją nogę, kusząc natręta.
– Daj spokój, nie zgrywaj takiej cnotki. Kiedy trafi się nam lepsza okazja do odrobiny zabawy? – On pochyla się w moją stronę w momencie, w którym udaje mi się wypiąć z pasów i otworzyć drzwi od strony pasażera.
Kiedy wysiadam, łapie mnie za rękaw, ale śliski materiał połyskującej złotem puchowej kurtki ratuje mnie z opresji, wymykam mu się i brnąc w głębokim śniegu, ruszam w stronę pobliskiej szosy. On jest jednak szybszy – również zdążył już wysiąść i zachodzi mi drogę, śmieje się, odcinając mnie od planowanej trasy ucieczki. Nie jesteśmy daleko od jezdni. Wystarczyłoby wybiec z lasu i zacząć krzyczeć – teraz, o piętnastej trzydzieści, z pracy wracają pierwsi mieszkańcy osiedla nad jeziorem, ktoś na pewno by mi pomógł, mówię sobie. Ale on stoi pomiędzy tyłem samochodu a wąską polną dróżką prowadzącą do szosy.
– Dawno żadna kobieta nie uciekała przede mną w takim popłochu! – rzuca rozbawionym tonem. – Daj spokój, droczę się z tobą – dodaje, ale przecież świetnie wiem, że on wcale się ze mną nie droczy…
Gdyby mnie dorwał, rzucił w jedną z głębokich zasp i zdarł ze mnie rajtki razem z bielizną… Cóż, może i jest facetem z eleganckich przedmieść, ale teraz – w zasypanym śniegiem, pogrążonym w szybko gęstniejącym mroku lesie, widzę w nim wyłącznie drapieżcę, wszystko we mnie krzyczy, w panice z trudem oddycham, a mroźne powietrze zdaje się wypalać mi płuca.
Jeszcze kilka miesięcy wcześniej może i bym się z nim zabawiła. Obróciłabym wszystko w żart, potraktowałabym to jako kolejną nic nieznaczącą erotyczną przygodę. Nigdy nie byłam cnotką. Lubię seks i facetów, a on jest naprawdę przystojny. Zanim poznałam Leona, regularnie sypiałam z poznanymi w modnych klubach kolesiami, zdarzały mi się jednonocne przygody, związki z żonatymi, a nawet gorący romans z mieszkającym w pobliżu mojej dawnej kamienicy radcą prawnym. Ogólnie zabawowa bywała ze mnie laska i całkiem gościnna w kroczu, jak to określa moja przyjaciółka, ale z Leonem to coś na serio i pierwszy raz w życiu chcę być komuś wierna, tak na poważnie, bez ściemniania i sekretnych skoków w bok. On mnie kocha, a ja kocham jego. Sprawił, że świat wydaje się bezpieczniejszy i piękniejszy, wydobywa ze mnie wszystko to, co najlepsze. Nie jestem już tą budzącą się w cudzych łóżkach laską z rozmazanym makijażem, która pragnąc zagłuszyć wewnętrzną pustkę i tęsknotę za utraconym w dzieciństwie ojcem, wikłała się w nieodpowiednie związki i dokonywała fatalnych wyborów. Byłam kimś, z kim obecnie nie chcę już mieć nic wspólnego. Dopiero miłość w oczach Leona uświadomiła mi, jak mizernie do niedawna żyłam. To, co brałam za bliskość, było tylko chucią, a mężczyźni, którzy tak chętnie dzwonili do mnie o każdej porze dnia i nocy, nie czuli do mnie niczego oprócz pożądania. Wtedy być może mi to wystarczało, napawałam się tymi ochłapami, ale teraz chcę więcej. Nie weszłam w nasz związek z czystą kartą. Mam przed Leonem sekrety, ale pewnych rzeczy zdradzić mu nie mogę, to by nas zniszczyło, zniszczyłoby jego… Robię za to wszystko, żeby być dla niego idealną partnerką, i z całą pewnością nigdy nie zamierzam go zdradzać. Nigdy! Dlatego nie, nie mam zamiaru zrobić dobrze temu kolesiowi tylko dlatego, że łaskawie zgarnął mnie z szosy, ani nawet dać mu się konkretniej zmacać. Tamta Kaja bezpowrotnie odeszła, nie jestem już taka. Nowa ja nie zabawia się z byle kim i nie zadowala marną namiastką przyjemności.
– Nie jestem zainteresowana – mówię więc, modląc się w duchu, żeby nie drżał mi głos. – Jestem z kimś na poważnie, ja…
Nie kończę, z nerwów załamuje mi się głos.
On unosi ręce w geście poddania, zapewnia mnie, że rozumie. We włosach ma śnieg, nogawki jego spodni również oblepia wszechobecny biały puch.
– Nie ma sprawy. Przegiąłem, wybacz, źle oceniłem sytuację. Wsiadaj, podrzucę cię na przystanek – proponuje, wyraźnie usiłując zbagatelizować całe zajście, i rusza w moją stronę. – Wsiadaj, jest kurewsko zimno – ponagla mnie.
Wtedy wraca panika. Nie wiem, czemu jest aż tak intensywna, nie umiem zrozumieć, dlaczego aż tak się go boję. Jest elegancko ubrany, nawet w zapadającym mroku widzę, że się uśmiecha, a jednak nie chcę z powrotem wsiąść do jego auta, nie zamierzam z własnej woli dać się wciągnąć w pułapkę. W butach mam śnieg, sięga powyżej futrzanego krańca moich botków, oblepił moje czarne rajstopy, sprawia, że zaczynam marznąć, choć jednocześnie jest mi gorąco. Czas zdaje się zwalniać, płynie niespiesznie, w głowie wyrzucam sobie własną niefrasobliwość. Po cholerę w ogóle się z nim zabrałam?
On robi kilka kolejnych kroków w moją stronę. Cofam się, on wciąż brnie przez śnieg. Jego wzrok mnie oblepia, czuję, że chociaż zapewnił mnie o wycofaniu swojego pomysłu i nawet przeprosił, w głowie wciąż ma konkretną wizję naszej wspólnej „zabawy”. Z drzewa spada kolejna czapa śniegu, on klnie, kiedy jego lewa noga zapada się głęboko w zaspę, ale uparcie idzie dalej.
– Po prostu odjedź i zostaw mnie w spokoju! – krzyczę, po czym rzucam się do biegu, w głąb lasu, tam, gdzie pomiędzy drzewami widać jakiś prześwit, chyba rozległą polanę.
Strach dodaje mi skrzydeł, moje ciało w końcu uwalnia się z marazmu, mięśnie pracują. Biegnę, raz za razem zapadając się w śnieg, wpadam na olbrzymią polanę, ślizgam się, upadam, podnoszę i biegnę dalej. On coś za mną krzyczy, ale nie słucham. Udało mi się odbiec w miarę daleko od niego i jego łap, a sypiący wokół mojej głowy gęsty puch tłumi dźwięki, otula mnie bezpiecznym kokonem bieli.
Nagle słyszę coś, co brzmi jak suchy trzask, i ziemia usuwa mi się spod nóg.
Nie, nie ziemia…
Wpadam pod lód…
Dagmara wspomniała mi kiedyś, że tuż za osiedlem, wśród lasów, jest drugie jezioro, ale nie znam tej okolicy, nie miałam pojęcia, że to, co wzięłam za rozległą polanę, jest skutą lodem taflą. Lodem świeżym i zbyt cienkim, żeby utrzymać ciężar biegnącej kobiety. Mój umysł nie nadąża za tym, co się dzieje. W jednej chwili biegnę przez zdradziecko przysypaną grubą warstwą świeżego śniegu taflę lodu, w drugiej do moich płuc wdziera się lodowata woda, ręce młócą ją, w panice usiłując znaleźć ostrą krawędź przerębla i wdrapać się na górę, ale woda wciąga mnie w swoją otchłań, nie daje mi szans na przetrwanie. Złota kurtka szybko nią nasiąka, oczy zachodzą mi mgłą. Wszystko trwa sekundy, choć wydaje mi się, że długie minuty. Opadam coraz niżej, walczę coraz słabiej, w końcu tracę przytomność.
Nie mogę już zobaczyć, że on robi kilka niepewnych kroków na zasypanej śniegiem tafli lodu i cofa się, przestraszony, świadomy niebezpieczeństwa. Nie chce dla mnie ryzykować, swoje życie uznaje za zbyt cenne…
Później wraca do lasu, znajduje gruby kij i przechodzi w miejsce, w którym był wcześniej, stąpając rozważnie, wolno, majestatycznie. Dalej nie idzie. Nie ryzykuje, nie próbuje się do mnie podczołgać, jest bierny i obojętny, może spanikowany, ale na pewno nie pomocny… Sterczy z kijem w ręku kilkanaście metrów od miejsca, w którym pękł pode mną lód, i po prostu się gapi, bezradny i milczący, niemy świadek dramatu rozgrywającego się w zaśnieżonym lesie. Później się cofa i wchodzi między zaśnieżone sosny. Przygryza wargę, jeszcze przez dłuższą chwilę patrząc w stronę wody, następnie wraca do samochodu, wycofuje i wyjeżdża na drogę po tym, jak upewnia się, że szosa jest pusta. Jego telefon został w domu, ładuje się. Być może nikt nigdy się nie dowie, że zjechał z trasy w drodze do centrum, a niebawem sypiący gęsto śnieg zatrze wszystkie ślady, pociesza się, kurczowo zaciskając palce na kierownicy.
Ale tego przecież nie mogę wiedzieć.
Ja właśnie umarłam…2
DAGMARA
Chwilę po tym, jak wychodzi od nas Kaja, w korytarzu pojawia się Albert, korepetytor mojego szesnastoletniego pasierba Daniela.
– Zdrowych wesołych raz jeszcze życzę, pani Dagmaro – mówi, zanim zdejmuje z wieszaka swoją watowaną, zbyt cienką na moje oko kurtkę.
Ale przecież jeździ autem, więc nie marznie na przystankach.
Jemu też wręczam kawałek orzechowca. Nie wiem, czemu aż tyle ostatnio piekę, ale podejrzewam, że ma to związek z zakończeniem ostatniego tomu serii książeczek o zwierzątkach żyjących w lesie za dużym parkiem rozrywki – dzieciaki pokochały te tytuły, w sumie, jak dotąd, dwanaście tomów przygód moich zwierzęcych bohaterów, ale mimo fantastycznej sprzedaży, gdzieś tak od tomu ósmego nakład schodził coraz wolniej i wydawca zdecydował o zakończeniu naszej wspólnej przygody. Postawiłam więc finałową kropkę i robię poprawki w tomie trzynastym – ostatnim – walcząc jednocześnie z narastającą paniką… Co dalej? – pytam się każdej bezsennej nocy, leżąc u boku pochrapującego Piotra. Oczywiście mam jeszcze sporo do dogadania z ilustratorką, musimy dopieścić projekt okładki, ale wygląda na to, że po Nowym Roku nie czeka mnie już wiele pracy, a innych pomysłów nie mam… Książki dla dzieci pisze się trudniej, niż można by podejrzewać, i prawdę mówiąc, nie mam w planach kolejnej serii, a dla dorosłych… Cóż, jest w moim laptopie folder z siedmioma pierwszymi rozdziałami rozgrywającego się w słowackich Tatrach mrocznego thrillera, ale czy znajdę odwagę, żeby go dokończyć i komukolwiek pokazać? Pisanie dla dorosłych również jest trudne, a ja, nawet teraz, po komercyjnym sukcesie mojej serii dla dzieci, jeszcze nie do końca czuję się pisarką. Studia przerwałam na trzecim roku, zresztą nawet nie filologię polską, a geografię. W porównaniu z innymi piszącymi nie mam za bardzo ani warsztatu, ani ukierunkowanego wykształcenia, co czasem mocno mnie frustruje. Zanim zaczęłam zarabiać na serii o zwierzątkach, pracowałam na pełen etat w urzędzie miasta, ale Bóg mi świadkiem, wolałabym tam nie wracać. Oczywiście mogłabym wygodnie żyć na utrzymaniu świetnie zarabiającego męża, piec ciasta, pichcić i dbać o dom – Piotr nie miałby chyba nic przeciwko, ale ja nigdy nie planowałam zostać taką kobietą. Kiedy się poznaliśmy, on był wdowcem lekko po czterdziestce, ja trzydziestojednoletnią singielką. Żyło mi się beztrosko, radośnie, bez obaw o przyszłość, na ciągłym kacu. I nagle, jak grom z jasnego nieba, miłość do faceta z bagażem i dwójką dzieci… Przyjaciółki mi go odradzały, nawet moja własna matka była przerażona, a jednak kiedy Piotr powiedział, że się we mnie zakochał, zdecydowałam, że zaryzykuję. Bo tak się uroczo złożyło, że ja również się w nim zakochałam. Pobraliśmy się w ekspresowym tempie, kilka miesięcy od dnia, w którym spotkaliśmy się po raz pierwszy. On powiedział, że życie tak szybko mija i nie chce czekać, ja nie miałam nic przeciwko. Był więc ślub, później kupno rezydencji nad jeziorem, na której widok odradzające mi wcześniej związek z Piotrem koleżanki zieleniały z zazdrości, i oto jesteśmy, kilka dni przed Bożym Narodzeniem, w przysypanym białym puchem domu w sielskiej, zalesionej okolicy.
– Tobie również zdrowych i radosnych świąt – mówię do Alberta, przyglądając się, jak wkłada eleganckie skórzane półbuty, podobnie jak kurtka, zupełnie nieodpowiednie na tę pogodę.
Jest świetnym korepetytorem. Dzięki niemu mój pasierb Daniel wyraźnie poprawił oceny z chemii i przestał uciekać z lekcji, ale ja osobiście nie pałam do niego większą sympatią. Jest w nim coś dziwnego, czuję się niezręcznie w jego obecności, choć – co muszę szczerze przyznać – jest całkiem przystojny. Po trzydziestce, wysoki, ciemnowłosy, z ładnym tembrem głosu i brązowymi oczyma na pewno podoba się kobietom.
– Czyli widzimy się czwartego stycznia? – upewniam się jeszcze, zanim nauczyciel Daniela od nas wychodzi.
– Tak, czwartego – potwierdza i bierze ode mnie zapakowane w folię ciasto. – Dziękuję, to bardzo miłe z pani strony – dodaje i nie patrząc mi w oczy, rusza w stronę frontowych drzwi.
Właśnie! To chyba to najbardziej mi w nim przeszkadza. Zdaję sobie sprawę, że najczęściej nie patrzy mi w oczy, ale gdzieś w przestrzeń, ponad moją głową, jakby coś ukrywał…
Kiedy wychodzi, przechodzę do naszej przestronnej, urządzonej w biało-srebrnych tonacjach kuchni i wyglądam przez okno na zaśnieżoną ulicę. Albert wsiada właśnie do swojego samochodu i wolno rusza wzdłuż naszej uliczki. Gdzieś, chyba kilka domów dalej, ktoś odśnieża podjazd, wyraźnie słyszę rytmiczne szuranie łopaty, poza tym wokół panuje błoga, przedświąteczna cisza. Przez chwilę przyglądam się ciężkim od śniegu gałęziom drzew rosnących na skarpie po drugiej stronie naszej uliczki, później nastawiam czajnik i podkręcam kaloryfer, bo na parterze zrobiło się dość chłodno, czego nie lubię.
– Dagmara?! – Głos męża dochodzi ze szczytu schodów, potem Piotr zbiega na dół i w pośpiechu wpada do kuchni. – Jadę po światełka na choinkę, bo nie mogę znaleźć tych z zeszłego roku.
– Teraz? Liczyłam na wspólne popołudnie – krzywię się. – Zobacz, jak sypie – dodaję, a on lekko się uśmiecha.
– Jeżdżę terenówką, kotku, niestraszna mi odrobina śniegu. – Mruga do mnie.
Ma na sobie ciemne spodnie, które niedawno mu kupiłam, jest świeżo ogolony, a proste, ciemne włosy zaczesał do tyłu, trochę w stylu retro, co w sumie całkiem mi się podoba – w takiej fryzurze przypomina mi nieco przystojnych włoskich gangsterów ze starych hollywoodzkich produkcji. Nie żebym lubiła mafiosów, uśmiecham się pod nosem, a on przyciąga mnie do siebie i całuje w usta.
– Lubię cię taką zimową – mówi, wkładając dłonie pod mój sweter. – W tych grubych skarpetach, ciepłych swetrzyskach i getrach jesteś taka domowa, tylko moja – dodaje.
– Tatusiu, mogę jechać z tobą? – Nina wpada do kuchni ze swoim ulubionym pluszowym jednorożcem w ręku i ciągnie ojca za rękaw grubego szarego swetra we wzór w jodełkę. – Mooogę, tatusiuuu? – przeciąga sylaby, wyraźnie chętna na wspólną przejażdżkę.
– Nie – mówimy w tej samej chwili i wymieniamy z mężem rozbawione spojrzenia.
– Nie zjesz zupy przed wyjściem? – pytam go, a on całuje mnie w czubek głowy.
Jest wysoki, a ja drobna, ledwo sięgam mu do ramienia, co bardzo mi odpowiada – czasem lubię się czuć kruchą, chronioną przez niego kobietką.
– Nie, pojadę od razu – decyduje.
– Mogłeś mówić, że się wybierasz do centrum, podrzuciłbyś Kaję. Wyszła przed momentem, a na zewnątrz taka zadymka…
– Ma autobus, da sobie radę. To już duża dziewczynka. – Piotr puszcza mi oczko i wychodzi z kuchni, a ja uśmiecham się do zawieszonej na lodówce, zrobionej w Mikołajki fotki, na której Kaja w mikołajowej czapce na głowie pozuje w towarzystwie roześmianej Niny i nieco mniej radosnego Daniela.
Lubię tę dziewczynę, myślę. Jest świetną nianią, ale też po prostu miłą i uczynną osobą. Nina również ją uwielbia, a ja wiem, że kiedy u nas jest, mogę w spokoju zająć się pisaniem, nie martwiąc się o dzieciaki, bo chociaż oficjalnie Kaja jest nianią Nineczki, ma też czasem oko na naszego Daniela, który, jak to nastolatek, miewa przeróżne idiotyczne pomysły.
– Jadę! – krzyczy z przedpokoju Piotr, zanim zatrzaskuje za sobą frontowe drzwi.
Podgrzewając zupę dla Niny, przypominam sobie nasze pierwsze spotkanie i nie mogę się nie uśmiechnąć. Po naprawdę zaskakującym sukcesie pierwszego tomu przygód moich leśnych bohaterów wydawca zorganizował mi kilka spotkań autorskich w przedszkolach i właśnie tam, z zasłuchaną w czytaną przeze mnie bajkę trzyipółletnią wtedy Niną na kolanach, wypatrzył mnie Piotr. Tamtego popołudnia rozmawialiśmy krótko, ale zauroczył mnie do tego stopnia, że dałam mu swój numer. Później wszystko potoczyło się lawinowo…
– Daga? – Daniel zjawia się w kuchni, kiedy wlewam do talerza zupę dla Niny.
Zwraca się tak do mnie od początku. Nie chce mówić „ciociu”, zresztą chyba dziwnie by to brzmiało, zważywszy na to, że jestem jego macochą, ale „mamo” też mówić nie zamierza – nie potrafi się przełamać, a my nie naciskamy… Zresztą, umówmy się – choćbym stanęła na rzęsach, nigdy nie będę jego matką, a on jest za duży, żeby tak po prostu wymazać ją z pamięci…
– Tak? – Stawiam talerz na stole i posyłam mu pytające spojrzenie.
– Pożyczysz stówkę czy dwie? – pyta.
– To stówkę czy dwie? – Uśmiecham się do niego, a on oczywiście wybiera opcję drugą.
Świetnie wiem, że kilka dni wcześniej dostał od Piotra całkiem pokaźne kieszonkowe, ale nie umiem mu odmówić. Bycie macochą to wyjątkowo niewdzięczna rola… Człowiek daje całe serce cudzym dzieciom, które z czasem zaczyna kochać jak swoje, ale i tak, gdzieś w głębi duszy, zawsze ma wątpliwości, czy jest dla nich wystarczająco dobry, czy daje z siebie wszystko…
– Jasne – mówię więc. – Wyjmij je sobie z mojej portmonetki – dodaję, a on rzuca „dzięki”, oznajmia mi, że wybiera się na lodowisko, i wybiega z kuchni.
– Pytałeś tatę o zgodę?! – krzyczę, bo młody jest już na schodach.
– Tak, wczoraj! – odkrzykuje, więc odpuszczam. – Igor ze swoim ojcem po mnie podjadą, wszystko ustalone! – dodaje, zanim wpada do siebie, gdzie zapewne w pośpiechu wrzuca coś do swojego ulubionego plecaka i wyjmuje z dna garderoby pudełko z łyżwami.
Okej. Chce, niech idzie. Tyle spokoju, myślę, podając Ninie łyżkę.
Kwadrans później, kiedy młoda siedzi w salonie i ogląda Świnkę Peppę, a ja prasuję czekający na moje ręce stos koszul Piotra, przypominam sobie, że zapomniałam o prezencie. Dałam Kai kawałek orzechowca, ale zapomniałam jej wręczyć perfumy i przywiezione z Wiednia czekoladki, które kupiłam dla niej jeszcze w listopadzie. Odkładam więc żelazko, sięgam po telefon i wybieram numer naszej niani, chcąc ją zapytać, czy będę mogła podrzucić jej prezent jutro albo pojutrze, kiedy zajadę do centrum. Dziewczyna jednak nie odbiera, a jej telefon jest poza zasięgiem. Dziwne, bo przecież powinna być teraz w autobusie, ale szybko przestaję o tym myśleć. Za kilka dni Wigilia, nasze pierwsze święta w domu nad jeziorem. W tej intencji dałam z siebie wszystko, każdy zakamarek przestronnej willi lśni czystością, z żyrandoli zwisają girlandy, zdobiące również kutą poręcz schodów prowadzących na piętro, a w salonie, naszej sypialni i w olbrzymim holu stoją choinki. Zrobiłam też kilka stroików, udekorowałam wnętrza jemiołą i dopieściłam każdy szczegół. Zawsze lubiłam święta, ale te tegoroczne są dla mnie wyjątkowe. Rok temu mieszkaliśmy jeszcze w centrum. Lokum Piotra i jego tragicznie zmarłej przed kilku laty żony było duże, ale nie czułam się w nim swobodnie. Tam niemal namacalnie wyczuwałam rękę nieboszczki, upiorna była dla mnie sama myśl, że to ona wybierała wszystkie meble, pościel, w której sypialiśmy, i naczynia, z których jedliśmy. Czułam się tak, jakby zmarła pierwsza żona mojego męża na każdym kroku zaglądała mi przez ramię. Tu jest inaczej, tutaj wszystko jest moje. Mój dom, moja rodzina, nawet jej dzieci powoli stawały się moimi. Pokochałam zwłaszcza Nineczkę, dziewczynka była moim oczkiem w głowie, ukochaną pieszczoszką. Czasem wyobrażałam sobie, że jest nasza – moja i Piotra, ale później miałam wyrzuty sumienia. Nie, nie mogę przeginać, mówiłam sobie i leciałam na cmentarz, żeby w dowód wdzięczności położyć kwiaty na grobie Aleksandry. Czasem, nocami, kiedy nie mogłam spać, płakałam na myśl o jej losie. Ninka nie miała jeszcze nawet półtora roczku, kiedy żona Piotra zmarła na rzadki nowotwór, który rozpanoszył się w jej ciele przerażająco szybko. Odeszła, a ja odziedziczyłam po niej dzieci, męża i życie, które tak diametralnie różniło się od mojego własnego, poprzedniego. Co robiłam, kiedy umierała? Bezdzietna lambadziara szalejąca nocami w towarzystwie równie egoistycznych przyjaciółek – mogłam być wszędzie – na Malcie, w klubie Hot Shot przy rynku, w łóżku z książką albo w eleganckim górskim spa, gdzie lubiłam się wybierać na długie weekendy. Czemu jednak miałam z tego powodu wyrzuty? Nie umiałam powiedzieć…
Kiedy kończę prasowanie, jeszcze raz wybieram numer Kai, ale telefon naszej niani w dalszym ciągu jest poza zasięgiem. Może zdążyła już dotrzeć do mieszkania, wyłączyła komórkę i baraszkuje ze swoim facetem? Uśmiecham się pod nosem, świetnie wiedząc, jak bardzo jest zakochana w tym swoim seksownym szefie kuchni, z którym związała się kilka miesięcy temu.
Mąż wraca chwilę później.
– Kupiłeś te światełka?! – krzyczę z pokoju, ale Piotr nie odpowiada.
Wbiega na górę i gdzieś na piętrze trzaskają drzwi.
Szybko objechał, myślę, zaglądając do siedzącej przed telewizorem Niny.
Później wyjmuję z torebki paczkę papierosów, zarzucam na ramiona pachnącą nową wodą kolońską kurtkę Piotra i wymykam się przed dom. Od nowego roku definitywnie rzucam palenie, nawet jeśli ostatnio ograniczyłam fajki do dwóch dziennie, powtarzam sobie, zanim zaciągam się dymem. Wkładam lewą rękę do kieszeni, opieram się o zamknięte frontowe drzwi, które kilka godzin wcześniej ozdobiłam wieńcem z jedliny, i przymykam oczy, delektując się chwilą ciszy i samotności. Mimo wielu obowiązków i mnóstwa stresu, jakie na mnie spadły wraz z rolą żony i macochy, naprawdę cholernie lubię moje nowe życie, myślę z wdzięcznością.
Grudniowe popołudnie jest mroźne, zdążył już zapaść mrok rozświetlony jedynie skąpą srebrzystą poświatą zapalonych ulicznych lamp. Gdzieś w oddali szczeka pies, a na dnie pobliskiego jeziora, pod przysypaną śniegiem taflą lodu, spoczywa młoda rudowłosa dziewczyna w złotej kurtce, nasza niania. Ale o tym przecież nie mogę wiedzieć, dopalając przedostatniego wysupłanego z paczki chesterfielda…
Ciąg dalszy w wersji pełnej