Zoo doktora Dolittle'a - ebook
Zoo doktora Dolittle'a - ebook
Książki Hugh Loftinga nieodmiennie podbijają serca kolejnych pokoleń przede wszystkim niezwykłością zwierzęcych bohaterów oraz wzruszającymi przygodami, w których czytelnika nie dziwi na przykład foka jeżdżąca dyliżansem, pies zeznający w sądzie, sowa prowadząca doktorowi domowe rachunki, kaczka jako szef kuchni czy biała myszka jako konsultant budowlany. Jednakże całe to zoo doktora Dolittle'a to prawdziwy dom dla wszystkich zwierząt - w żadnym razie nie więzienie.
Pewnego dnia w Klubie Szczurów i Myszy pojawia się niezwykły gość, który opowiada o tajemnicy związanej z pobliską rezydencją na wrzosowiskach. Tomek Stubbins i jego przyjaciele zdecydowani są ją rozwiązać...
"Dziecko, które nie ma okazji zaznajomić się z przesympatycznym i niezmiennie pogodnym doktorem Dolittle'em oraz jego przyjaciółmi ze świata zwierząt, nieodwracalnie traci w życiu coś ważnego'.
Jane Goodall, autorka Przez dziurkę od klucza
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-611-6 |
Rozmiar pliku: | 580 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Polinezja! — zawołałem, odchylając się na krześle i obgryzając końcówkę gęsiego pióra. — Jak najlepiej zacząć kolejną powieść o doktorze Dolittle’u?
Sędziwa papuga, która przeglądała się właśnie w szklanym kałamarzu, przestała podziwiać swój wizerunek i rzuciła mi szybkie spojrzenie.
— Kolejną?! — wykrzyknęła. — To znaczy, że zapowiada się kolejna książka o doktorze Dolittle’u?
— No tak — odparłem. — Przecież spisujemy ciekawe wydarzenia z życia doktora, a do końca jeszcze sporo zostało.
— Zgadza się — powiedziała Polinezja. — Tak się tylko zastanawiałam, kto decyduje, ile będzie tych książek.
— Chyba… tak sobie myślę… sami czytelnicy — odparłem. — No, ale powiedz: jak ty byś zaczęła?
— Szanowny panie Stubbins — zagaiła oficjalnie, mrużąc oczy — zadał mi pan niezwykle trudne pytanie. Doktor Dolittle przeżył tyle ciekawych przygód, że trudniej zdecydować, o czym nie pisać, niż o czym pisać. Zauważyłam już na twych skroniach siwe włosy, Tomku. Jeśli uda ci się opisać całe życie doktora, to zanim skończysz, osiągniesz moje lata. Oczywiście, nie będzie to książka dla naukowców, choć zdaję sobie sprawę, że jesteś jedyną osobą — poza doktorem naturalnie — która świetnie zna mowę zwierząt, dlatego powinieneś pomyśleć o jakimś podręczniku, o czymś z dziedziny przyrodniczej, co będzie przydatne innym. Ale to może na razie poczekać. Masz rację, trzeba spisać historię życia tego wybitnego człowieka. Ale jak tu zacząć? Hm! Może od momentu, jak płynęliśmy do Puddleby bezpiecznie ukryci w muszli ogromnego ślimaka, pamiętasz? Gdy skończyliśmy płynąć przez ocean.
— Racja — wtrąciłem. — Też chciałem od tego zacząć. Ale chodziło mi o to, w jaki sposób zacząć, a nie od jakiego momentu. Jakie wydarzenie pominąć, a jakie opisać, co uznać za najciekawsze.
— Ojej! — westchnęła papuga. — No, to niełatwa sprawa. Przypomina mi się, ile to razy słyszałam, jak doktor, pakując swoją małą, czarną walizkę i szykując się do podróży, zastanawiał się: „Co zostawić, a co włożyć? Niełatwa decyzja”.
— Rzeczywiście — potwierdziłem. — Ale nie odpowiedziałaś mi na pytanie.
Polinezja zatopiła się w myślach.
— A jaki dasz tytuł? — spytała po chwili.
— Zoo doktora Dolittle’a — odpowiedziałem.
— Hm! — mruknęła. — No, to powinieneś jak najszybciej przejść do wydarzeń związanych z ogrodem zoologicznym. Ale najpierw wspomnij o swoim powrocie do domu, o spotkaniu z rodzicami i tak dalej. Przecież nie było cię prawie trzy lata. Przyznaję, może i ckliwy początek, ale czytelnicy lubią odrobinę sentymentu w książkach. Znałam kiedyś pewną panią, która przepadała za wzruszającymi do łez powieściami. Ona zwykle…
— Tak, tak — przerwałem pośpiesznie, bojąc się, że leciwa papuga zbacza z tematu — tylko trzymajmy się naszej opowieści.
— No, to najlepiej zrobimy tak — zaproponowała. — Jak już wszystko napiszesz, przeczytasz mi głośno swoją książkę. A gdy zauważysz, że kleją mi się oczy, będziesz pewien, że powieść mnie nuży. Książka musi mieć wartką, ożywioną akcję, z wiekiem bowiem coraz trudniej mi opanować senność po jedzeniu — a właśnie przed chwilą ucięłam sobie poobiednią drzemkę. Wystarczy ci papieru? Tak. A w kałamarzu dość atramentu? Też. No, dobra. Zabieraj się do roboty! Sięgnąłem zatem po nowiutkie gęsie pióro, dokładnie zaostrzyłem czubek, po czym rozpocząłem pisanie.ROZDZIAŁ PIERWSZY WIADOMOŚĆ OD DAB-DAB
Doktor Dolittle zdał sobie sprawę, że przez gorączkowe przygotowania do powrotu zapomniał pożegnać się ze ślimakiem, dzięki któremu pokonaliśmy przecież tę długą i niebezpieczną trasę i szczęśliwie dotarliśmy do domu. Dlatego poprosił, byśmy poczekali chwilę, a sam pobiegł z powrotem na plażę.
Pożegnanie nie trwało długo. Wkrótce doktor zsunął się po skorupie olbrzyma i przyłączył do nas. Staliśmy tam, ściskając w rękach tobołki, i patrzyliśmy, jak otulony mgłą ogromny ślimak powoli zanurza się w morskiej toni. Zdawał się jakby częścią tego krajobrazu: jego podłużny, szary kadłub stanowił przedłużenie piaszczystej mierzei, na której spoczywał. Łagodnym, posuwistym ruchem, tak płynnym i powolnym, jakby wcale się nie poruszał, zanurzał swe zwaliste cielsko coraz głębiej pod wodę. Stopniowo schodził niżej, aż w końcu widać było tylko czubek jego strzelistej skorupy, szaroróżowej na tle bezbarwnej morskiej toni. Potem bezszelestnie zniknął w głębinie.
Odwróciliśmy głowy w stronę lądu, w kierunku Puddleby, gdzie stał nasz dom.
— Ciekawe, jakie zapasy zgromadziła Dab-Dab — zastanawiał się doktor, gdy szliśmy gęsiego za Jipem, by po chwili skierować się ku grząskim moczarom. — Mam nadzieję, że spiżarnia pełna. Jestem potwornie głodny — dodał wielki podróżnik.
— Ja też — odezwał się Bumpo.
W tym momencie zauważyliśmy, jak w gęstej wilgotnej mgle krążą nad naszymi głowami piękne dzikie kaczki. Ptaki zanurkowały i siadły u stóp doktora.
— Dab-Dab kazała powiedzieć, by się pan pospieszył — oznajmiły — i zanim spadnie deszcz, dotarł do domu. Ona już tam na pana czeka.
— Niesamowite! — wykrzyknął Dolittle. — A skąd wie o naszym powrocie?
— My jej o tym powiedziałyśmy — odparły kaczki. — Leciałyśmy w stronę lądu: nad Morzem Irlandzkim rozpętała się porządna burza, która nadciąga tutaj, i zobaczyłyśmy, jak wychodzi pan ze skorupy ślimaka. Więc wpadłyśmy do Dab-Dab i przekazałyśmy jej tę nowinę. Strasznie ucieszyłyśmy się na pański widok. Gospodyni poprosiła, byśmy zaniosły panu wiadomość; sama zajęta była rozwieszaniem prania. Aha, niech pan wstąpi po drodze do rzeźnika i kupi pół kilo parówek! Poza tym skończył się cukier i przydałoby się kilka świec.
— Dziękuję — powiedział doktor. — Jesteście bardzo uczynne. Postaram się wszystko załatwić. Jak szybko pokonałyście dystans tam i z powrotem! Wydaje mi się, że od naszego lądowania nie upłynęła nawet minuta.
— Jesteśmy niezłymi lotnikami — odparły kaczki. — Może i nie latamy pięknie, ale za to utrzymujemy się pewnie w powietrzu.
— No, to ruszajmy! — zarządził doktor. — Jip, ty wskazujesz drogę! Nikt inny nie znajdzie stałego gruntu.
— Nie rozgłaszajcie, przyjaciele, zbyt szybko wiadomości o powrocie doktora! — wykrzyknęła Polinezja, gdy kaczki szykowały się do odlotu. — Przecież dopiero wrócił z długiej i uciążliwej podróży. Dobrze wiecie, co się stanie, jak wszyscy się dowiedzą, że już jest w domu: okoliczne ptaki i zwierzęta ustawią się w kolejce przed drzwiami z kaszlem, przeziębieniem i innymi paskudztwami. A te, którym nic nie jest, zaraz wymyślą jakąś dolegliwość, byle tylko mieć pretekst do odwiedzin. Zanim doktor zabierze się do leczenia, niech sobie trochę odpocznie.
— Nikomu nie powiemy — obiecały kaczki. — Przynajmniej nie dzisiaj, choć dzikie ptactwo ciągle się dopytuje, kiedy powróci doktor. Nigdy dotąd nie wyjeżdżał na tak długo.
— Hm! — mruknęła tylko Polinezja, a kaczki zatrzepotały skrzydłami i zniknęły w wilgotnej mgle nad naszymi głowami. — Doktor będzie musiał złożyć raport z podróży każdemu szaremu wróblowi, jakiego w życiu spotkał. Biedaczysko! Jak mógł tyle czasu bawić poza domem! No cóż, taka jest cena sławy! Cieszę się, że nie jestem na jego miejscu. A na dodatek ten okropny deszcz! Schowam się pod twoim płaszczem, dobrze, Tomku? Czuję, jak mokną mi skrzydła, obrzydliwość!
Jip okazał się dobrym przewodnikiem, dlatego z łatwością odnaleźliśmy drogę prowadzącą przez bagna i dotarliśmy do miasta. Pomału zaczynał zapadać zmrok. Przedzieraliśmy się przez kłębiastą mgłę nadchodzącą od morza, która przesłoniła okolicę.
Widoczność ograniczała się do wyciągnięcia ręki. Dochodzące do naszych uszu bicie zegara na kościelnej wieży było jedyną oznaką, a ściślej, jedynym odgłosem cywilizacji.
Jip ze swoim fenomenalnym węchem jak nikt inny sprawdził się w tej okolicy w roli przewodnika. Na trzęsawiskach za każdą kępą trawy czyhało niebezpieczeństwo. Teren poorany był głębokimi rowami, które pomału zaczynały przypominać rwące rzeki. Zapach wodnych szczurów stanowił dla Jipa nie lada pokusę, on jednak, jak przystało na wytrawnego pilota, przez cały czas trzymał się kursu.
W końcu doszliśmy do wysokiego wału ciągnącego się wzdłuż rzeki Puddleby. Wtedy wiedzieliśmy, że niedługo ujrzymy most. Po jakimś czasie minęliśmy kilka chat stojących na przedmieściu. W oddali, w burzliwych odmętach po lewej stronie, dostrzegliśmy spowite burymi kłębami żagle statku-widma powracającego, podobnie jak my, do domu z morskiej wyprawy.ROZDZIAŁ DRUGI POWRÓT POSZUKIWACZA PRZYGÓD
Gdy zbliżyliśmy się do miasta i poprzez szarą mgłę ujrzeliśmy migoczące światła mostu Królewskiego, Polinezja powiedziała:
— Lepiej niech pan pośle Tomka po kiełbaski, panie doktorze, a sam ominie miasto. Jeśli okoliczne psy i miejscowe dzieciaki rozpoznają doktora Dolittle’a, to nie tak szybko dotrze on do domu.
— Masz rację, Polinezjo — przyznał wielki podróżnik. — Skręcimy na północ! Miniemy staw, a potem polami przy młynie dojdziemy do ulicy Oxenthorpe.
Zgodnie z sugestią reszta towarzystwa poszła z doktorem, ja natomiast udałem się prosto do miasta. Muszę przyznać, że trochę mi było żal, iż nie będę widział powitania doktora Dolittle’a. Mimo to czułem dreszcz emocji, co po części rekompensowało mi stratę: maszerując dumnie po moście Królewskim, powracam z dalekich krain do rodzinnego miasteczka jako zwycięski poszukiwacz przygód. Rany Julek! Nawet Krzysztof Kolumb po odkryciu Ameryki nie odczuwał takiej dumy tego wieczoru jak ja, Tomek Stubbins, syn szewca!
Fakt, że nikt mnie nie rozpoznał, jeszcze potęgował moją ekscytację. Czułem się jak zaczarowany bohater z baśni Tysiąca i jednej nocy, który widział, co się dzieje dookoła, sam nie będąc widzianym. Od mego wyjazdu upłynęły trzy lata; byłem w wieku, gdy chłopcy rosną jak na drożdżach i wyglądają jak chuderlaki. Idąc główną ulicą miasta, oświetloną słabym światłem, rozpoznawałem twarze połowy napotykanych mieszkańców. Uśmiechałem się dumnie na samą myśl o tym, jak by się zdziwili, gdyby dowiedzieli się, kim jestem, jakie przygody przeżyłem i jakich czynów dokonałem, od czasu kiedy po raz ostatni chodziłem po tym bruku.
Na rynku przed skąpo oświetlonym sklepem zauważyłem postać, którą rozpoznałbym wszędzie na świecie. Był to Mateusz Mugg, dostawca mięsa dla zwierząt. Korciło mnie, by sprawdzić, czy on również mnie nie rozpozna. Dlatego stanąłem przed sklepem i, podobnie jak on, zacząłem oglądać wystawę. Po chwili Mateusz odwrócił głowę i spojrzał na mnie. Żadnej reakcji! Nie miał pojęcia, kto stoi obok. Wielce rozbawiony, wszedłem do środka.
Poprosiłem o parówki. Sklepikarz odważył towar, owinął w papier i podał mi go. Choć rzeźnik należał do grona mych starych znajomych, obrzucił tylko wzrokiem moje znoszone ubranie, z którego dawno już wyrosłem. Nie okazał zainteresowania moją osobą i nie rozpoznał mnie. Gdy nadszedł moment zapłaty, z przerażeniem zauważyłem, że mam w kieszeni jedynie dwie hiszpańskie srebrne monety, pamiątki po burzliwej wizycie na wyspach Capa Blanca. Rzeźnik spojrzał na pieniądze i z dezaprobatą pokręcił głową.
— Przyjmujemy jedynie angielską walutę — oznajmił.
— Przepraszam bardzo — powiedziałem grzecznie — ale mam tylko dwie monety. Może mógłby mi je pan wymienić? Przecież to srebro. Jedna moneta warta jest przynajmniej koronę.
— Być może — odparł rzeźnik — ale ja ich nie przyjmę.
Zrobił przy tym podejrzliwą, a jednocześnie urażoną minę.
Zastanawiałem się, jak w tej sytuacji postąpić, gdy zauważyłem, że ktoś jeszcze zainteresował się zajściem. Odwróciłem głowę i zobaczyłem Mateusza. Musiał wejść za mną do środka.
Tym razem jedno oko (to, którym nie zezował) wwiercił we mnie z ciekawością, jakby coś zaczynało mu świtać. Nagle podbiegł i chwycił mnie za rękę.
— Tomek! — wrzasnął. — Jak mi Bóg miły, Tomek Stubbins! Tak wyrósł i zmężniał, że własna matka by go nie poznała! I na dodatek opalił się jak Murzyn!
Wszyscy sklepikarze w mieście, szczególnie rzeźnik, od którego kupował kości i skrawki mięsa dla zwierząt, dobrze znali Mateusza Mugga. Stary przyjaciel odwrócił się do sprzedawcy.
— Alfred, to jest Tomek Stubbins, syn Jakuba Stubbinsa! — zawołał radośnie. — Powrócił właśnie z dalekich krajów. Spokojna głowa, na pewno zapłaci! Założę się, że robi zakupy dla doktora Dolittle’a. A doktor też z tobą przyjechał? — spytał, przyglądając mi się podekscytowany. — Tylko mi nie mów, że wróciłeś sam?
— No, nie — odparłem. — Doktor też wrócił, cały i zdrowy.
— Pewnie niedawno przyjechaliście, co? — spytał. — Dziś wieczorem? Wiedziałbym przecież, gdyby doktor pojawił się wcześniej.
— Racja — stwierdziłem. — Chyba już jest w domu. Poprosił mnie o zrobienie zakupów, a ja mam tylko zagraniczną walutę.
Powiedziałem te słowa tonem wytrawnego podróżnika, spoglądając lekceważącym wzrokiem na upartego rzeźnika, który nigdy nie ruszał się z miasteczka i nie potrafił zrozumieć problemów rasowego poszukiwacza przygód.
— Nie przejmuj się! Alfred na pewno sprzeda ci te parówki — rzekł Mateusz.
— Nie ma sprawy! Wszystko w porządku, Tomku — stwierdził sklepikarz, patrząc na mnie z uśmiechem. — Ale nie prowadzę tu kantoru wymiany walut. Gdybyś na samym początku powiedział, kim jesteś i dla kogo te kiełbaski, bez słowa dopisałbym je do rachunku pana doktora, choć nie zawsze miał czym zapłacić. Proszę, oto towar i powiedz doktorowi Dolittle’owi, że cieszę się z jego powrotu.
— Dziękuję — odparłem z godnością.
Wziąłem torbę. Mateusz złapał mnie zdecydowanie za rękę i razem wyszliśmy ze sklepu.
— Wiesz co, Tomku — zagaił przyjaciel, gdy szliśmy w kierunku Oxenthorpe — przez te wszystkie lata, kiedy doktor Dolittle powracał z kolejnych wypraw, nie zdarzyło się jeszcze, bym go nie przywitał jako jeden z pierwszych. Nie, nie mówi mi, kiedy wraca. Co to, to nie! Pewnie chce utrzymać swój powrót w tajemnicy. Ale zawsze jakoś udaje mi się dowiedzieć i od razu zjawiam się, by go przywitać. A kiedy już jestem u niego w domu, nie ma nic przeciwko mojej obecności i wygląda nawet na to, że sprawia mu ona radość. Pewnie przeżyliście wiele przygód i odwiedziliście różne miejsca?
— To prawda — przyznałem. — Nawet więcej, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Zrobiliśmy mnóstwo notatek i przywieźliśmy zbiór wspaniałych ziół zebranych przez indiańskiego przyrodnika, rzadkich, niezwykle cennych okazów. A na dodatek drogę powrotną odbyliśmy w skorupie olbrzymiego ślimaka, który przeszedł po dnie Oceanu Atlantyckiego.
— Niewiarygodne! — zdumiał się Mateusz. — Ile ten doktor widział osobliwości i ile niesamowitych przygód przeżył! Przestałem już nawet opowiadać o jego wyprawach i przeżyciach. Kiedyś często wieczorami w barze „Pod Czerwonym Lwem” rozprawiałem o podróżach doktora Dolittle’a, podczas gdy ludziska słuchali zaciekawieni. Ale skończyłem z tym raz na zawsze. To tak samo jak z jego znajomością mowy zwierząt: ludzie w to nie wierzą, więc po co strzępić sobie język?
Przeszliśmy już spory kawałek i znaleźliśmy się niedaleko domu doktora Dolittle’a. Zrobiło się całkiem ciemno. Słyszeliśmy trzepot skrzydeł i świergot ptaków siedzących na płotach i drzewach. Mimo prośby Polinezji wiadomość o powrocie szybko się rozeszła w taki tajemniczy sposób, jak to się zwykle dzieje w królestwie zwierząt. Wieczory były jeszcze chłodne i niewiele ptaków — z wyjątkiem zimowych — można było napotkać o tej porze roku. Ale sławny domek z dużym ogrodem otaczały tysiące wróbli, drozdów, kosów, kruków i szpaków. Wszystkie chciały powitać wybitnego człowieka, gotowe czekać całą noc, by ujrzeć go rano.
Gdy wszedłem po schodach i otworzyłem furtkę, uderzyła mnie ogromna różnica między niespotykaną sympatią i życzliwością, jaką cieszył się doktor, a tą zwyczajną, jaką darzą się ludzie — po trzech latach nieobecności nieliczni znajomi mogą zapomnieć o człowieku. Jednak silna więź łącząca doktora i jego dwu- i czworonożnych przyjaciół sprawiała, że im dłużej go nie było, tym radośniejsze powitanie czekało go w domu.