Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Zostań, ile chcesz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zostań, ile chcesz - ebook

Czy pójść za głosem serca i dać się porwać miłości?Ta powieść przywraca wiarę w to, że każdy ma szansę na szczęście.

Alicja – świetnie zorganizowana samodzielna mama – zdaje się być perfekcjonistką. Tymczasem w środku jest rozbitą na milion kawałków, zawiedzioną i oszukaną kobietą, próbującą na nowo zbudować jak najlepszy świat dla siebie i ukochanej córki.

Maciej również wydaje się człowiekiem spełnionym, któremu niczego nie brakuje. Jednak za zamkniętymi drzwiami nowo wybudowanego domu każdego dnia zmaga się z doświadczeniem odrzucenia, podwójnej zdrady i oszustwa.

Pewnego dnia ich drogi się splatają. Czy przygnieceni bagażem złych doświadczeń spróbują pokonać wzajemną nieufność? Czy miłość, o której oboje marzą, ma szansę się spełnić? Czy warto zaufać słowom: „Zostań, ile chcesz”?

Tę historię napisało samo życie! Książka Anny H. Niemczynow to urzekająca, ciepła i niosąca nadzieję powieść zainspirowana losami autorki.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68226-76-8
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ONA

Krzy­cza­łam gło­śno i en­tu­zja­stycz­nie, mo­ty­wu­jąc moją grupę do jesz­cze więk­szego wy­siłku. Szał en­dor­fin uno­szący się w prze­stron­nym, ja­snym po­miesz­cze­niu mie­szał się z kro­plami potu na moim czole i nie tylko.

– Nie ma sła­bych ciał, są słabe cha­rak­tery – po­wie­dzia­łam, pa­trząc w oczy pulch­nej dziew­czyny, która da­wała z sie­bie dwie­ście pro­cent. Była bar­dziej mo­kra niż ja, co za­kra­wało o miano nie­moż­li­wego, a jed­nak. – Fit­ness to nie jest walka o ciało... – kon­ty­nu­owa­łam – ...cho­ciaż na po­czątku może ci się tak wy­da­wać. Przy­cho­dzisz tu i my­ślisz, że jak zgu­bisz parę ki­lo­gra­mów, to twoje ży­cie się zmieni. Po­zba­wię cię złu­dzeń już na dzień do­bry. Ka­lo­ry­fer na brzu­chu nie zna­czy nic, je­śli twoja du­sza pła­cze. Zrób po­rzą­dek w gło­wie, a ciało pój­dzie za nią. Kiedy ćwi­czysz, na­wet nie wiesz, że zy­sku­jesz siłę za po­mocą tego. – Do­tknę­łam pal­cem wska­zu­ją­cym czoła.

Grupa spoj­rzała na mnie ze zdzi­wie­niem.

– Tak! Do­kład­nie tak! Twoje ciało zrobi tylko to, na co ze­zwo­lisz mu w swo­jej gło­wie. To tam mieszka twój naj­więk­szy prze­ciw­nik. Nie po­rów­nuj się do są­siada z maty obok. Każdy z nas jest inny.

Skoń­czy­łam swój wy­wód, wy­ci­ska­jąc ostat­nią z se­rii pom­pek. Opa­dłam na matę, ciężko dy­sząc. Go­dzina mi­nęła w mgnie­niu oka. W tej pracy czas ni­gdy się nie dłu­żył. Za­mknę­łam oczy, wzdy­cha­jąc z ulgą. Jesz­cze go­dzinę temu tak bar­dzo chciało mi się pła­kać, ale te­raz nie mia­łam już na to siły. Może dla­tego tak bar­dzo ko­cha­łam by­cie tre­ne­rem? Na sali znaj­do­wało się kil­ka­dzie­siąt osób, które w tym mo­men­cie le­żały na brzu­chu. Nikt nie miał siły ru­szyć choćby du­żym pal­cem w bu­cie. Nikt oprócz mnie. „Jak ja lu­bię ten mo­ment” – po­my­śla­łam, wsta­jąc, i cią­gle z ma­ską uśmie­chu na twa­rzy ru­szy­łam w kie­runku gra­ją­cego sprzętu. Po chwili wszy­scy usły­szeli nio­sący się z gło­śni­ków głos dziew­czyny, którą bło­go­sła­wi­łam za śpie­wa­nie słów mo­jej mo­dli­twy. Na­ta­lia Gro­siak, pi­sząc tekst i mu­zykę do tego utworu, mu­siała czuć to, co ja. Tego by­łam pewna.

Pa­nie lo­sie, daj mi ko­goś, kto nie zmąci wody w mym sta­wie.

Ko­goś, kto nie pry­śnie jak zły sen,

gdy ryb w mym sta­wie za­brak­nie.

Gdzie znajdę ta­kiego pięk­nie do­brego?

Gdzie znajdę ta­kiego pięk­nie do­brego?

Daj chło­paka,

nie wa­riata, daj

nie pa­la­cza,

nie bie­daka, daj

nie pi­jaka,

nie Po­laka, daj

nie brzy­dala.

Prze­ślij mi chło­paka.

Nie wa­riata, daj

nie cwa­niaka,

nie pa­jaca, daj

nie pi­jaka,

nie Po­laka, daj

nie bie­daka.

Prze­ślij mi.

– Głę­boki wdech – po­wie­dzia­łam, wzno­sząc ra­miona. Przez ten je­den mo­ment mo­głam czuć się pa­nią sy­tu­acji.

Nie­ważne, że moje ży­cie przy­po­mi­nało roz­bitą przy­pad­kowo cu­kier­niczkę, z któ­rej wy­sy­pało się coś, co tylko na po­zór było słod­kie. A miało być tak pięk­nie...

– Ścią­gamy ra­miona, pro­stu­jemy plecy. Spla­tamy dło­nie – kle­pa­łam po raz mi­lio­nowy to samo. – Jesz­cze raz głę­boki wdech i wy­dech. Za­okrą­glamy grzbiet i cho­wamy głowę mię­dzy ra­mio­nami. Po­now­nie wdech i wy­dech, wdech i wy­dech, wdech i wy­dech. Dzię­kuję bar­dzo i wiel­kie brawa dla was!

Okla­ski brzmiały jesz­cze przez kil­ka­dzie­siąt se­kund. Nie sły­sza­łam ich. W za­mian za to za­to­pi­łam się w sło­wach pio­senki, którą zwy­kle włą­cza­łam na za­koń­cze­nie tre­ningu.

Pa­nie lo­sie, daj mi ko­goś, kto nie

ze­rwie róż w mym ogro­dzie.

Ko­goś, kto nie ze­żre ja­błek wszyst­kich

i uciek­nie za mo­rze...

Koń­cówkę pio­senki uwiel­bia­łam naj­bar­dziej. Nie wiem dla­czego, prze­cież nie uwa­ża­łam się za de­spe­ratkę. Wręcz prze­ciw­nie, ja nie chcia­łam związku. To zna­czy chcia­łam, ale nie te­raz. Może tro­chę póź­niej, jak się po­zbie­ram i ogarnę z ba­ła­ga­nem, który w so­bie no­si­łam. Tylko kiedy ja się mia­łam ogar­niać, skoro cią­gle by­łam w pracy i... cią­gle by­łam głodna. Ech, ta pi­ra­mida Ma­slowa. Moje ży­cie oscy­lo­wało wo­kół dwóch pierw­szych pię­ter. Po­trzeby fi­zjo­lo­giczne i po­trzeby bez­pie­czeń­stwa. Na nic in­nego nie mia­łam czasu.

Prze­ślij mi chło­paka.

Daj Po­laka,

tak, chcę wa­riata,

chcę pi­jaka,

tak, daj si­ła­cza,

daj brzy­dala,

tak, daj Po­laka.

Prze­ślij mi chło­paka,

ta­kiego chło­paka...

Wiem, że z fi­zjo­lo­gicz­nego punktu wi­dze­nia nie ist­nieje coś ta­kiego jak kąt oka, lecz u mnie aku­rat ist­niało i pra­co­wało na wzmo­żo­nych ob­ro­tach. Wła­śnie tym ką­tem oka za­uwa­ży­łam zbli­ża­ją­cego się do mnie osob­nika płci mę­skiej.

– Oto je­stem – rzekł przy­stojny, do­brze zbu­do­wany bru­net.

– To zna­czy? – za­py­ta­łam zdzi­wiona.

Usły­szaw­szy moje py­ta­nie, zmie­szał się i mo­gła­bym przy­siąc, że ru­mie­niec na jego po­licz­kach nie był wy­wo­łany od­by­tym przed chwilą tre­nin­giem. Czyż­bym ura­ziła jego mę­ską dumę?

– No... nie ze­rwę róż w tym ogro­dzie, mogę je co naj­wy­żej dla cie­bie ku­pić. Ja­błek też nie ze­żrę, wolę mięso.

„Całe szczę­ście” – po­my­śla­łam, nie roz­chy­la­jąc ust. Ci­sza, która za­pa­no­wała na sali, stop­niowo od­bie­rała nie­zna­jo­memu pew­ność sie­bie.

– Je­stem pięk­nie do­bry, nie wa­riat, nie pa­lacz, silny je­stem – kon­ty­nu­ował swoją pre­zen­ta­cję, na­pi­na­jąc wzo­rowo wy­rzeź­bione mię­śnie klatki pier­sio­wej.

„Cie­kawe, czy nie pry­śniesz, gdy ryb w mym sta­wie za­brak­nie” – prze­mknęło mi przez głowę. Na­dal mil­cza­łam.

– To jak?

– Co jak?

– Spo­tkasz się ze mną w pią­tek wie­czo­rem?

Otar­łam pot z czoła i za­wie­si­łam ręcz­nik na szyi. Pan był miły, ładny i na­ma­wiał mnie na spo­tka­nie już od dłuż­szego czasu, lecz... ja­kiś taki mało prze­ko­nu­jący był. In­tu­icja mi pod­po­wia­dała, że chleba z tej mąki nie bę­dzie. Po­sta­no­wi­łam jej po­słu­chać.

– W pią­tek pra­cuję. – Spoj­rza­łam wy­mow­nie na gra­fik wi­szący na ścia­nie fit­ness clubu Gym­Fit.

Prze­stę­po­wał z nogi na nogę, co chwila po­pi­ja­jąc wy­beł­tany z mle­kiem pro­szek ma­jący na celu przy­spie­sze­nie re­ge­ne­ra­cji i bu­dowy masy mię­śnio­wej.

– To może w so­botę?

– W so­botę rów­nież pra­cuję. – Tym ra­zem wska­za­łam pal­cem na gra­fik.

Męż­czy­zna ru­szył w jego kie­runku, co uzna­łam za swój pry­watny mały suk­ces.

– Wi­dzę, że w so­botę masz tylko ro­wery i pi­la­tes. Koń­czysz o dwu­na­stej. To może po za­ję­ciach ze­chcia­ła­byś zjeść ze mną obiad? Na pewno bę­dziesz głodna.

Już mia­łam wejść do szatni, kiedy bru­net wresz­cie za­czął ga­dać z sen­sem. Po ca­łym ty­go­dniu pracy per­spek­tywa go­to­wa­nia spę­dzała mi sen z po­wiek. Wła­ści­wie w ogóle nie go­to­wa­łam, bo po pierw­sze nie mia­łam garn­ków ani pa­telni, po dru­gie nie mia­łam czasu na zro­bie­nie sen­sow­nych za­ku­pów, a po trze­cie nie mia­łam dla kogo go­to­wać. Całe szczę­ście, że moja sze­ścio­let­nia có­reczka naja­dała się w przed­szkolu. Wy­star­czyło raz w ty­go­dniu ku­pić hur­tową liczbę jo­gur­tów i ja­koś da­wa­ły­śmy radę.

– OK – zgo­dzi­łam się w mgnie­niu oka.

Bru­net w jed­nej chwili od­zy­skał pew­ność sie­bie. Od­nio­słam wra­że­nie, że w ob­li­czu szczę­ścia, które nie­wąt­pli­wie za­częło mu sprzy­jać, zro­bił krok w przód i wy­cią­gnął ra­miona w moim kie­runku. Wy­co­fa­łam się gwał­tow­nie. „O nie, co to to nie – po­my­śla­łam. – Obiad chęt­nie zjem, może na­wet i seks za­li­czymy, ale przy­tu­la­nie? Chyba osza­lał. Nie ma mowy o mi­ło­ści, mój drogi”. Spoj­rza­łam na niego nie­uf­nie, a on po­ło­żył uszy po so­bie i tyle było z jego nie­dawno od­zy­ska­nej pew­no­ści sie­bie.

Umó­wi­li­śmy się na so­botę, na trzy­na­stą. Nie mo­głam się do­cze­kać. Po­siłku oczy­wi­ście, bo prze­cież nie spo­tka­nia. Z tego wszyst­kiego na­wet nie za­py­ta­łam go o imię. Trudno. Naj­waż­niej­sze, że mia­łam w per­spek­ty­wie dar­mowe je­dze­nie.

Moje dni były do sie­bie do złu­dze­nia po­dobne. Od­kąd zde­cy­do­wa­łam się wy­cho­wy­wać Polę sama, by­łam zmu­szona dro­bia­zgowo wszystko pla­no­wać i prze­wi­dy­wać. Nie było czasu na spon­ta­nicz­ność. Rano praca, po po­łu­dniu praca, wie­czo­rem praca, a w nocy ogar­nia­nie do­mo­wych obo­wiąz­ków i... praca. Tak, do­kład­nie tak – praca za­wład­nęła na­wet mo­imi snami. Po­tra­fi­łam całą noc od­li­czać w pod­świa­do­mo­ści liczbę przy­sia­dów, pom­pek, brzusz­ków, bez­gło­śnie wy­po­wia­dać słowa: „wdech”, „wy­dech”, „dasz radę” czy „jesz­cze tylko tro­chę”. So­bie też to cią­gle po­wta­rza­łam, tyle że bar­dziej świa­do­mie, a nie jak okle­pany slo­gan. Nic prze­cież nie trwa wiecz­nie, wszystko, co ma swój po­czą­tek, musi mieć też ko­niec. To prawda stara jak świat i nie po­trzeba dok­to­ratu, aby ją so­bie przy­swoić.

Ma­rek mnie zo­sta­wił. A może to ja zo­sta­wi­łam jego? No nie wiem... Chyba jed­nak bar­dziej on mnie. Nie mo­głam mieć do niego o to pre­ten­sji. Jak to się mówi? Wi­działy gały, co brały? No tak... wi­działy, i to bar­dzo do­brze, tyle że jak brały, to na ga­łach klapki miały. Mi­łość bywa ślepa. Oj­ciec Poli za­pew­niał, że mnie ko­cha i że je­stem dla niego naj­waż­niej­sza. I z pew­no­ścią tak było do mo­mentu, w któ­rym na ho­ry­zon­cie po­ja­wiali się ko­le­dzy. Wtedy to oni byli naj­waż­niejsi. Ma­rek był do­brym czło­wie­kiem, ale miał jedną, za­sad­ni­czą wadę – co in­nego prze­ży­wał, a co in­nego opo­wia­dał. Nie mo­głam znieść tego roz­dwo­je­nia jaźni, dla­tego na­uczy­łam się li­czyć na sie­bie.

La­tem bu­dzik dzwo­nił bla­dym świ­tem, zimą – w środku nocy. Do­kład­nie tak okre­śli­ła­bym go­dzinę piątą, chcąc wpa­so­wać ją w ka­len­da­rium pór roku. Zwle­ka­łam się od razu, nie prze­sta­wia­łam go na ko­lejne drzemki. Na taki luk­sus nie mo­głam so­bie po­zwo­lić. Wy­star­czyło, że wy­padł je­den try­bik z do­brze funk­cjo­nu­ją­cej ma­szyny, i wszystko się sy­pało.

– Po­lciu, wsta­waj, ko­cha­nie. – Ca­ło­wa­łam có­reczkę po rę­kach, no­gach, po­licz­kach, wło­sach. – No już, po­budka. Mu­simy wsta­wać.

Każ­dego ranka moje dziecko bu­dziła mi­łość matki, która mu­siała mu wy­star­czyć za oboje ro­dzi­ców. Po­ca­łunki dzia­łały na Polę wręcz ma­gicz­nie. Mo­men­tal­nie otwie­rała oczy, za­rzu­cała mi na szyję małe ra­mionka i była go­towa prze­żyć ko­lejny dzień na­szego ży­cia, nie tra­cąc en­tu­zja­zmu. Ni­gdy nie ma­ru­dziła, że jej się nie chce, ani też ni­gdy nie miała fo­chów, czę­sto przy­pi­sy­wa­nych dzie­ciom w jej wieku. By­łam jej za to nie­zmier­nie wdzięczna.

Wy­naj­mo­wa­ły­śmy miesz­kanko li­czące nie­spełna trzy­dzie­ści me­trów kwa­dra­to­wych. Lu­bi­łam so­bie wy­obra­żać, że miesz­kamy w domku jed­no­ro­dzin­nym. Schody pro­wa­dzące do an­tre­soli znaj­du­ją­cej się pod su­fi­tem, słu­żą­cej nam za sy­pial­nię, były nie­zwy­kle przy­datne w pie­lę­gno­wa­niu tego wy­obra­że­nia. By­łam taka dumna ze swo­jej za­rad­no­ści. Zna­la­złam to miesz­ka­nie w ciągu jed­nego dnia, za­raz po tym, jak po po­wro­cie z ba­senu (krótko przed pół­nocą), gdzie pro­wa­dzi­łam aqua ae­ro­bik, za­sta­łam Marka kom­plet­nie pi­ja­nego, oto­czo­nego barw­nym wia­nusz­kiem róż­nego ro­dzaju pu­szek po pi­wie. Obok stała pła­cząca Pola, pró­bu­jąca na­kło­nić ojca do po­da­nia bu­telki mleka. Nie mo­głam tak żyć i nie chcia­łam. Los nie­kiedy nie po­zo­sta­wia nam wy­boru. Ten wi­dok uświa­do­mił mi, że z Mar­kiem...

Je­dyny pro­blem w tej sy­tu­acji po­le­gał na tym, że ja tego dra­nia na­prawdę ko­cha­łam. To było naj­gor­sze. Ko­cha­łam go na prze­kór so­bie, w spo­sób, na który nikt nie miał wpływu... Do czasu... Moje ciało obez­wład­nił wstrząs, gdy zo­ba­czy­łam, jak za­si­kana i za­pła­kana Pola okła­dała swo­jego ojca pla­sti­ko­wym bą­kiem, wy­po­wia­da­jąc pi­skli­wie: „Ta­tuś, mlećko!”. Mi­łość do Marka w tym wła­śnie mo­men­cie za­stą­piło uczu­cie zło­ści, a złość stała się pro­wo­dy­rem zmian.

Już trzy dni póź­niej miesz­ka­ły­śmy przy Ma­zo­wiec­kiej. Kuch­nia po­łą­czona z po­ko­jem, z któ­rego schody wio­dły do usy­tu­owa­nej pod su­fi­tem „sy­pialni”, osca­rowo od­gry­wała rolę domku jed­no­ro­dzin­nego, upięk­sza­nego przez moje ma­rze­nia. Ja na­prawdę przy wej­ściu do klatki scho­do­wej wi­dzia­łam prze­piękne białe fi­lary... Na ra­zie wy­obraź­nia mu­siała mi wy­star­czyć.

– Wkła­daj kap­ciuszki, Po­lciu, bo ma­mu­sia spóźni się do pracy – mi­ty­go­wa­łam córkę.

Kwa­drans przed siódmą by­ły­śmy już w przed­szkolu. Od­strze­lona w wy­so­kie szpilki, nie­na­gan­nie wy­pra­so­waną su­kienkę, otu­la­jącą szczel­nie moje szczu­płe ciało, go­towa by­łam do pod­bi­ja­nia świata. Roz­no­szący się w przed­szkolu za­pach Do­lce Vita miał in­for­mo­wać oto­cze­nie o tym, że je­stem sa­mo­wy­star­czalną ko­bietą suk­cesu.

– Bę­dziesz po pod­wie­czorku? – za­py­tała Pola.

– Tak jak za­wsze, ko­cha­nie. Wy­cho­dzę z urzędu o pięt­na­stej trzy­dzie­ści. Będę po cie­bie za­raz po pod­wie­czorku. Obie­cuję. – Po­ło­ży­łam dłoń na piersi, by nadać swoim sło­wom po­wagi.

Twarz Poli roz­ja­śnił uśmiech. Przy­tu­lała do sie­bie ma­skotkę po­da­ro­waną jej pew­nego dnia przez sza­now­nego ta­tu­sia, który po ty­go­dnio­wej li­ba­cji przy­po­mniał so­bie o ist­nie­niu córki.

– Tylko się nie spóź­nij, bo pani Gra­żynka się wku­rzy – upo­mniała mnie.

Chwi­lami czu­łam się, jak­bym to ja była córką swo­jego dziecka.

– Nie mogę się spóź­nić. Na sie­dem­na­stą mam za­ję­cia w Gym­Fit. Dzi­siaj pią­tek, pa­mię­tasz? – Po­mo­głam córce za­piąć rzep od kapci.

„Po­win­nam już ku­pić nowe. Tylko kiedy, skoro cią­gle je­stem w pracy? – po­my­śla­łam. – O, wiem. Na­mó­wię tego, no... jak on miał na imię? Nie­ważne. Niech bę­dzie «Obia­dek».

Na­mó­wię «Obiadka» na wy­cieczkę do Ko­sza­lina. Tam nikt nas nie bę­dzie wi­dział, a przy­naj­mniej taką mam na­dzieję. Zjemy obiad i przy oka­zji sko­czę do sklepu obuw­ni­czego ku­pić Poli kap­cie”.

Mia­łam w gło­wie cały plan na­stęp­nych przy­naj­mniej trzy­dzie­stu go­dzin i przy­tu­la­łam córkę, za­chłan­nie wdy­cha­jąc za­pach jej bia­łych, krę­co­nych i mięk­kich jak je­dwab wło­sków. Dzięki temu dziecku trzy­ma­łam się na no­gach i mia­łam siłę wsta­wać z łóżka po to, by zmie­rzyć się z każ­dym ko­lej­nym dniem. Od­pro­wa­dzi­łam wzro­kiem moje pięt­na­ście ki­lo­gra­mów mi­ło­ści i uśmie­cha­jąc się pod no­sem, od­wró­ci­łam się na pię­cie, by po­dą­żyć w kie­runku wyj­ścia. Nie­po­strze­że­nie ktoś sta­nął mi na dro­dze. Zde­rzy­li­śmy się, co spra­wiło, że mój biust bez­wstyd­nie otarł się o na­pięte mię­śnie mę­skiej klatki pier­sio­wej.

– Pro­szę, pro­szę, czy mnie oczy nie mylą? Pani od fit­nessu? No, no... – Za­chwy­cał się, nie wy­pusz­cza­jąc mnie z ra­mion. – Mu­szę przy­znać, że w stroju nie­służ­bo­wym wy­gląda pani... – Za­my­ślił się odro­binę zbyt długo, czego nie omiesz­ka­łam na­tych­miast wy­ko­rzy­stać.

– To jest wła­śnie mój strój służ­bowy – rzu­ci­łam, chyba tro­chę ner­wowo, czy­niąc krok w tył po to, by od­kleić swój biust od „Obiadka”, który wła­śnie prę­żył się przede mną.

– W ta­kich szpil­kach pro­wa­dzisz za­ję­cia?

– Pra­cuję w urzę­dzie mia­sta, tre­ne­rem je­stem po go­dzi­nach. Jak już pew­nie za­uwa­ży­łeś, wy­cho­wuję córkę, więc mu­szę za­ra­biać.

– Ko­bieta or­kie­stra – ra­czej stwier­dził, niż za­py­tał.

To okre­śle­nie na­wet mi się spodo­bało. Lu­bi­łam, gdy po­strze­gano mnie jako wszech­stronną i sa­mo­wy­star­czalną.

– Można tak po­wie­dzieć. Prze­pra­szam cię, ale mu­szę już iść, bo za­raz spóź­nię się do pracy. Ale... – Przy­sta­nę­łam na chwilę. – Co ty tu ro­bisz?

– Ja?

– No ty, ty. Wi­dzisz tu ko­goś jesz­cze? – Roz­ło­ży­łam ręce, prze­wra­ca­jąc oczyma.

Czyżby „Obia­dek” był żo­naty? Mu­siał być, skoro spo­tka­łam go wła­śnie w przed­szkolu. Na pewno przy­pro­wa­dził dziecko. O nie! Je­śli jest żo­naty, to zmie­nia po­stać rze­czy – nici z obiadu w Ko­sza­li­nie. Nie mia­łam czasu na po­grą­ża­nie się w emo­cjo­nal­nych pro­ble­mach go­ścia, któ­rego żona nie ro­zu­mie.

– Od­pro­wa­dzi­łem syna. Wła­śnie koń­czy się mój ty­dzień. Dziś po po­łu­dniu matka go za­biera i mam wolny week­end. To zna­czy za­jęty, bo... bo chyba spę­dzę go z tobą, prawda? Nasz ju­trzej­szy obiad ak­tu­alny?

Ode­tchnę­łam z ulgą. Ufff... Obiad ura­to­wany. Na­jem się! Wznio­słam oczy ku gó­rze, dzię­ku­jąc Bogu za ten „chleb po­wsze­dni”.

– Oczy­wi­ście, jak naj­bar­dziej. Moja córka idzie ju­tro do swo­jego taty. Mo­żesz przy­je­chać po pi­la­te­sie, tak jak się uma­wia­li­śmy.

– Przy­jadę wcze­śniej na ro­wery.

– Na pi­la­tes też? – od­par­łam za­lot­nie.

Uzna­łam, że mu­szę się tro­chę po­sta­rać, aby po­ziom te­sto­ste­ronu mo­jego roz­mówcy wsko­czył na wyż­szy le­vel. Chyba za­dzia­łało, bo znów się na­prę­żył.

– O nie, nie. Pi­la­tes to nie moja bajka.

– Dla­czego? Zwięk­sza ela­stycz­ność ciała, pod­nosi jego świa­do­mość. Można po­tem, no, wiesz... – Mru­gnę­łam do niego, pod­kre­śla­jąc dwu­znacz­ność sy­tu­acji.

Na mo­ich oczach „Obia­dek” za­go­to­wał się z pod­nie­ce­nia.

– Za­sta­no­wię się – od­po­wie­dział, czer­wie­niąc się po same uszy.

Je­den zero dla mnie. Wie­dzia­łam, że na­leży pod­grze­wać at­mos­ferę i za­cho­wy­wać się obie­cu­jąco, jed­no­cze­śnie ni­czego nie obie­cu­jąc. Męż­czyźni to uwiel­biali. Wy­glą­dało na to, że sporo wie­dzia­łam o flir­to­wa­niu, cho­ciaż... wcale nie ozna­czało to, że znam się na męż­czy­znach.

– OK, żar­to­wa­łam tylko. – Po­now­nie pu­ści­łam oczko. Męż­czy­zna ode­tchnął z ulgą. Gdy­bym była nor­malna, pew­nie zro­bi­łoby mi się go żal, ale ja nie by­łam nor­malna. By­łam ko­smicz­nie po­tur­bo­wana przez Marka, a – jak wia­domo – każdy na­stępny fa­cet cierpi za błędy po­przed­nika. Tak więc wcale „Obiadka” żal mi nie było.

– Po za­ję­ciach będę po­trze­bo­wała około pół go­dzinki.

– Czyli dwu­na­sta trzy­dzie­ści? – upew­nił się.

– Czyli dwu­na­sta trzy­dzie­ści – po­wtó­rzy­łam, za­rzu­ca­jąc na bok swoje gę­ste blond włosy.

Nie było męż­czy­zny, który by się za mną nie obej­rzał. Piękna, młoda, sa­mo­wy­star­czalna. Moje ciało nie było po­kryte skórą, lecz nie­wi­dzial­nym ma­gne­sem, do któ­rego płeć prze­ciwna lgnęła ni­czym psz­czoły do miodu. A ja nie po­trze­bo­wa­łam ni­czego oprócz chwili za­po­mnie­nia. W głębi du­szy pra­gnę­łam peł­nej od­da­nia mi­ło­ści i ko­goś, komu mo­gła­bym za­ufać, lecz... po­czu­cie lęku przed po­rażką było sil­niej­sze. By­łam pełna sprzecz­no­ści. Z jed­nej strony ma­rzy­łam o uczu­ciu, a z dru­giej – nie da­wa­łam so­bie zgody na to, by ko­muś za­ufać. Było miło, do­póki „Obiadki” były tylko obiad­kami. Cza­sami na­wet prze­cią­gały się do ko­la­cji. Ni­gdy nie po­zwa­la­łam, aby trwały do śnia­da­nia. Żad­nych mę­skich szczo­te­czek w moim domu ani aran­żo­wa­nych ak­cji w celu po­zna­nia mo­jej córki.

Pola była święta i nie­ty­kalna. Nie przed­sta­wia­łam jej ni­komu. Broń Boże, żad­nych wuj­ków zmie­nia­ją­cych się z mie­siąca na mie­siąc. Chyba spa­li­ła­bym się ze wstydu przed wła­snym dziec­kiem, gdy­bym miała na jej oczach opła­ki­wać ko­lej­nego pseu­do­ta­tu­sia. Randka – tak, obiad – ow­szem, ko­la­cja – może być, seks – dla­czego nie, ale śnia­da­nie? Nie ma mowy. Faj­nie było, późno się skoń­czyło i każdy idzie do sie­bie.

Uśmiech­nę­łam się za­chę­ca­jąco, ob­da­ro­wu­jąc męż­czy­znę ostat­nim tego dnia wy­uczo­nym cie­płym spoj­rze­niem i ru­szy­łam w kie­runku wyj­ścia. Jesz­cze chwila, a spóź­ni­ła­bym się do urzędu.

– Ali­cja! – Usły­sza­łam swoje imię.

Od­wró­ci­łam się, od­gar­nia­jąc z czoła ko­smyk wło­sów.

– Będę cze­kał.

Po­now­nie uśmiech­nę­łam się ser­decz­nie. Pró­bo­wa­łam być dla niego miła. Okru­chy nor­mal­no­ści chciały prze­drzeć się przez ma­skę ochronną, przy­wdzianą z po­wodu lęku przed zra­nie­niem.

– Jak ci na imię? – za­py­ta­łam, tro­chę wbrew so­bie. Tak na­prawdę nie­ko­niecz­nie by­łam cie­kawa.

– Ce­zary.

– Ładne imię. Do zo­ba­cze­nia ju­tro, Ce­zary.

– Pa.ON

Czer­wień wina, wy­peł­nia­jąca dużą lampkę, z mi­nuty na mi­nutę sta­wała się co­raz bar­dziej blada. Tak jak moja co­dzien­ność. Żad­nego har­mo­no­gramu. No bo po co har­mo­no­gram, skoro nie mia­łem żad­nych obo­wiąz­ków, no, może z wy­jąt­kiem jed­nego – mu­sia­łem cho­dzić do pracy. Praca była je­dy­nym sta­łym punk­tem mo­jego ży­cia i gdyby nie to, że dzięki niej za­ra­bia­łem na ra­chunki i do­sko­na­łej ja­ko­ści wino, które lu­bi­łem, dał­bym so­bie z nią spo­kój.

Ga­pi­łem się w lap­top, prze­glą­da­jąc po raz setny tę samą stronę w in­ter­ne­cie. Co ja­kiś czas zer­ka­łem w te­le­wi­zor, by spraw­dzić, czy wła­śnie przed chwilą nie zmie­niło się coś w sno­oke­rze, któ­rego roz­grywki oglą­da­łem pa­sjami. Re­lak­so­wała mnie ta kró­lew­ska gra w bi­lard. Po­dzi­wia­łem umie­jęt­ność pla­no­wa­nia ru­chów gra­czy. Pre­cy­zja i stra­te­gia... Ta­aak, wła­śnie tego za­bra­kło w moim ży­ciu.

Się­gną­łem po te­le­fon. Mi­rek ode­brał po dru­gim sy­gnale.

– No cześć, Mi­rul­lek. Co tam, chło­pie? – Si­li­łem się na ra­do­sny ton.

– Cześć, Ma­ciej. Wszystko gra.

– Co ro­bisz? Może wpadnę? Przy­wiozę ja­kieś żar­cie od chiń­czyka? Albo mo­żemy wy­sko­czyć gdzieś w mia­sto?

– Nie dzi­siaj. Kaśka się źle czuje. Wiesz, ta bliź­nia­cza ciąża tro­chę jej do­wala. Mu­szę być na po­do­rę­dziu. – Przy­ja­ciel ści­szył głos. – Raz chce po­ma­rań­cze, raz ko­tlety. Zwa­rio­wać można.

Wy­mie­ni­li­śmy jesz­cze kilka zdaw­ko­wych uprzej­mo­ści, po czym się po­że­gna­łem. Mi­rek obie­cał za­dzwo­nić, a ja wie­dzia­łem, że nie po­wi­nie­nem na ten te­le­fon cze­kać.

Póź­niej za­te­le­fo­no­wa­łem do Piotrka, też nie miał czasu. Aneta po raz ko­lejny ro­biła prze­me­blo­wa­nie i cią­gnęła go na za­kupy do Ber­lina. Jakby u nas, w Szcze­ci­nie, skle­pów nie było.

– Wiesz, ja­kie są baby. Jak się ode­zwę, będę miał pro­blem... – pró­bo­wał się tłu­ma­czyć Piotr.

Już ni­gdy nie mia­łem za­miaru do­wia­dy­wać się, ja­kie są baby. Obok mnie nie było ak­tu­al­nie żad­nej.

Wy­bra­łem nu­mer Do­mi­nika, cho­ciaż wie­dzia­łem, że nie mam co li­czyć na spo­tka­nie, bo prze­cież nikt przy zdro­wych zmy­słach nie po­prosi kum­pla z Nie­miec, aby przy­je­chał na­pić się piwa w Szcze­ci­nie tylko dla­tego, że ma kiep­ski na­strój.

– Nie mam czasu się po du­pie po­dra­pać. – Usły­sza­łem, za­nim zdą­ży­łem wy­du­sić, co mi leży na wą­tro­bie. – Ty wiesz, ile ro­boty jest przy ma­łym dziecku? Rita cią­gle na­rzeka na kar­mie­nie pier­sią. Mała po­gry­zła jej cycki. A idź ty z taką ro­botą! Zwa­rio­wać można. Ile ja bym dał, żeby się zim­nego bro­warka na­pić. – Przy­ja­ciel wy­raź­nie się roz­ma­rzył. – Nie ma szans, nie ma szans, nie ma, i tyle!

Wie­dzia­łem, że Do­mi­nik wy­ma­chuje rę­kami. Nie mu­sia­łem go wi­dzieć, aby móc to so­bie wy­obra­zić. Wzią­łem głę­boki wdech, aby wbić się mię­dzy jedno a dru­gie słowo kum­pla, lecz nie­stety nie dał mi na to szansy.

– Babę so­bie znajdź, stary, za­raz ci czas wy­pełni i od razu bę­dziesz wie­dział, co ro­bić. – Usły­sza­łem do­brą radę.

– Wiesz, po tym, co po­wie­dzia­łeś wcze­śniej, to ja­koś nie brzmisz prze­ko­nu­jąco.

– Oj tam, oj tam. Nie ma nic waż­niej­szego od ro­dziny.

– Nie za­po­mi­naj, że już jedną mia­łem – rzu­ci­łem z re­zy­gna­cją, chcąc uciąć roz­mowę.

W słu­chawce na­stała ci­sza. Mógł­bym te­raz spró­bo­wać się zwie­rzyć, ale ja­koś chęci mi ode­szły.

– Prze­pra­szam, Ma­ciek. Cza­sami za­po­mi­nam o tym, co cię spo­tkało. Ale wiesz... – Do­mi­nik ni­gdy nie wy­gła­szał gór­no­lot­nych mów i nie spo­dzie­wa­łem się, że z jego ust pad­nie te­raz coś war­tego za­pa­mię­ta­nia. – Nie uwa­żasz, że już pora prze­stać my­śleć o Mar­cie?

– Ja o niej nie my­ślę, stary. Prze­stań o niej ga­dać! – Bro­ni­łem się, nie za­uwa­ża­jąc, że mó­wię co­raz gło­śniej.

– OK, do­bra, nie my­ślisz. Nie wy­dzie­raj się, ja tak tylko chcia­łem coś po­ra­dzić.

– Wiesz co, Wi­śnia? W dupę so­bie te swoje rady wsadź.

Idź go­to­wać ka­pu­stę le­piej.

– Ka­pu­stę? A po co?

– Żeby żo­nie na cycki przy­kła­dać. Przy lak­ta­cji to po­maga. Na­stała ci­sza. Do­mi­nik Wi­śniew­ski, Wi­śnia, Wi­sien, po­trze­bo­wał chwili, aby przy­swoić so­bie za­sły­szaną in­for­ma­cję.

– Ty, a skąd ty to wiesz? – wy­pa­lił zdu­miony.

– Nie trzeba mieć żony w po­łogu, żeby wie­dzieć ta­kie rze­czy, ma­tole. Cześć.

Wi­sien coś tam jesz­cze krzy­czał, ale prze­rwa­łem po­łą­cze­nie. Rzu­ci­łem z ca­łej siły kie­lisz­kiem o pod­łogę. Dźwięk roz­bi­ja­nego szkła przy­niósł mi chwi­lową ulgę, która po­tem zmie­niła się we wście­kłość z po­wodu ko­niecz­no­ści sprzą­ta­nia.

Za­wsze coś, za­wsze coś, za­wsze, kurna, coś! Za złość za­wsze trzeba pła­cić po­korą. Czło­wiek w ner­wach robi różne głu­pie rze­czy, a po­tem jak ten du­reń musi paść na ko­lana i sprzą­tać. Całe szczę­ście, że tym ra­zem wy­ży­łem się na kie­liszku, a nie na ży­wej isto­cie. Kie­liszka nie trzeba było prze­pra­szać. Czer­wone plamy po­wstałe na ścia­nie można za­ma­lo­wać i wszystko bę­dzie jak wcze­śniej. Z żywą istotą nie po­szłoby mi tak ła­two. Dziś już to wie­dzia­łem, tyle że co mi po tej wie­dzy, skoro by­łem sam? Wie­dza przy­datna jest tylko wtedy, kiedy można ją wy­ko­rzy­stać. Scho­wana w kie­szeni złu­dzeń jest ni­czym cie­pły płaszcz w środku upal­nego lata – po­trzebna jak dziura w mo­ście.

Na­la­łem so­bie wino do no­wej lampki, od­pa­li­łem YouTube’a i włą­czy­łem hymn swo­jej ni­co­ści. Po chwili słowa An­drzeja Mo­giel­nic­kiego pi­sały w mym wnę­trzu uspra­wie­dli­wie­nie dla tego, co czu­łem.

Nie wierz ni­gdy ko­bie­cie, do­brą radę ci dam.

Nic gor­szego na świe­cie nie przy­tra­fia się nam.

Nie wierz ni­gdy ko­bie­cie, nie ustę­puj na krok,

Bo prze­pa­dłeś z kre­te­sem, nim zro­zu­miesz swój błąd.

Le­dwo nim do­brze poj­miesz swój błąd, już po to­bie...

Gość stwo­rzył ten tekst w ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym dru­gim roku. Mia­łem wtedy sześć lat i dzi­wi­łem się, kiedy oj­ciec słu­chał tej pio­senki po kłótni z matką. Moja matka była prze­cież ide­alna, jak można było jej nie wie­rzyć?

„Może od osiem­dzie­sią­tego dru­giego za­czną przy­cho­dzić na świat ko­biety, któ­rym warto bę­dzie za­ufać? – za­sta­na­wiał się gło­śno mój sta­ru­szek. – W każ­dym ra­zie twoja matka prze­sła­nia Mo­giel­nic­kiego nie zro­zu­miała i ra­czej ni­gdy nie zro­zu­mie. Tak że pa­mię­taj, sy­nek, żonę to ty so­bie weź taką, co to w osiem­dzie­sią­tym dru­gim się uro­dziła albo póź­niej”. By­łem chłop­cem z peł­nej ro­dziny, nie wie­dzia­łem, co to roz­wody i kłót­nie ro­dzi­ców o prawo do wy­cho­wy­wa­nia dziecka. Oj­ciec miał warsz­tat sa­mo­cho­dowy, matka była kraw­cową. Ży­li­śmy jak pączki w ma­śle. Nie bra­ko­wało nam ni­czego.

Te­raz wszystko było inne. Może gdy­bym wziął so­bie do serca radę ojca, moje ży­cie po­to­czy­łoby się ina­czej? Kilka lat wcze­śniej nie za­glą­da­łem mi­ło­ści do me­tryki, a może po­wi­nie­nem? Marta uro­dziła się w grud­niu ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego pierw­szego. O iro­nio losu! Zi­gno­ro­wa­łem trop, któ­rym na­ka­zał mi się kie­ro­wać oj­ciec. I to był mój błąd. Kie­li­szek był pu­sty. Do­la­łem so­bie wina i te­raz, dla od­miany, bu­telka była opróż­niona. Wol­nymi kro­kami, w kap­ciach przy­po­mi­na­ją­cych głowy ty­gry­sów, ru­szy­łem na wy­cieczkę po swoim „im­pe­rium”. Wspo­mnie­nia nie da­wały o so­bie za­po­mnieć.

Działkę pod bu­dowę domu ku­pi­łem z my­ślą, że po­wsta­nie na niej dom, w któ­rym... za­mieszka mi­łość. Na­iw­niak. Skru­pu­lat­nie za­pla­no­wa­łem każdy kąt tego dwu­stu­pięć­dzie­się­cio­me­tro­wego po­mnika mo­jej po­rażki. Do­kład­nie tak te­raz po­strze­ga­łem swoje ży­cie – jako po­rażkę. No bo jak ina­czej na­zwać to, że Marta zo­sta­wiła mnie dla go­ścia, który kie­dyś zwał się moim przy­ja­cie­lem? Gdy­by­śmy z Ja­godą od­kryli to wcze­śniej, to może... Gdyby, gdyby, gdyby... Gdyby żaba miała rogi... czy ja­koś tak, nie­ważne.

Ja­goda była żoną Tomka, mo­jego szefa, a za­ra­zem przy­ja­ciela. Ufa­łem mu jak ni­komu na świe­cie. Po­dzie­li­łem się z nim wszyst­kim, co mia­łem i czym mo­głem się po­dzie­lić. Wszyst­kim oprócz żony. Martę wziął so­bie sam i to w nie­spełna trzy mie­siące po na­szym ślu­bie. Zrzą­dze­nie losu? Przy­pa­dek? Może zła wróżba? Wiem... to nie­umie­jęt­ność od­czy­ty­wa­nia zna­ków. Uro­dziła się przed osiem­dzie­sią­tym dru­gim. To na pewno dla­tego.

Z tych dwu­stu pięć­dzie­się­ciu me­trów je­dy­nie w pięć­dzie­się­ciu da­wało się ja­koś funk­cjo­no­wać. Reszta była pla­cem bu­dowy, któ­rego nie mia­łem ochoty tknąć pal­cem. Czy stra­ci­łem cel? Chyba tak. Mia­łem nie­wiele po­nad trzy­dziestkę i mia­łem dość. Dość wszyst­kiego.

Od kilku mie­sięcy usi­ło­wa­łem sprze­dać ów „po­mnik”. Zro­bi­łem ele­ganc­kie zdję­cia swoim no­wym apa­ra­tem. Ku­pi­łem go po to, aby się czymś za­jąć. Szu­ka­łem w so­bie pa­sji in­nej niż ko­bieta. Szło mi jak krew z nosa, ale się nie pod­da­wa­łem. Kiedy już zdję­cia domu tra­fiły do biura ob­rotu nie­ru­cho­mo­ściami, co ja­kiś czas na­wie­dzały mnie piel­grzymki szczę­śli­wych ro­dzin szu­ka­ją­cych swo­jego gniazdka. Mama, tata, dzieci. Czę­sto dziew­czynka i chłop­czyk – ide­al­nie! By­wało, że i psa ze sobą tar­gali. To wła­śnie ci od owego psa byli już pra­wie zde­cy­do­wani na kupno, kiedy ich mały sier­ściuch na mo­ich oczach prze­ci­snął się mię­dzy szta­che­tami płotu. Zroz­pa­czona ma­muśka uznała, że nie­stety nie zde­cy­dują się na ten dom, bo nie czu­łaby się tu bez­piecz­nie. Lu­dzie to na­prawdę mają coś z ga­rem (mam na my­śli głowę oczy­wi­ście). De­ner­wo­wało mnie pa­trze­nie na szczę­ście in­nych. Dziś wiem, że zwy­czaj­nie by­łem za­zdro­sny, cho­ciaż wtedy się do tego nie przy­zna­wa­łem. Z za­zdro­ści krew mnie za­le­wała.

Ostatni łyk wina roz­ocho­cił mnie do tego stop­nia, że po­sta­no­wi­łem otwo­rzyć jesz­cze jedną bu­telkę. Się­gną­łem do szafki ta­nich me­bli, mi­mo­cho­dem dzię­ku­jąc, że cho­ciaż ich mi Marta nie za­brała. Wszystko, co zdo­łały unieść jej ręce, „do­stało nóg”, gdy pró­bo­wa­łem nas ra­to­wać. Wy­je­cha­łem na drugi ko­niec świata, by za­ro­bić nie­złe pie­nią­dze. Kiedy mnie nie było, ona... Szkoda ga­dać.

Z przy­kro­ścią stwier­dzi­łem, że za­pas „znie­czu­la­cza” się skoń­czył. Nie mia­łem moż­li­wo­ści po­je­chać do sklepu, bo prze­cież by­łem pod wpły­wem. Nie chcia­łem do­kła­dać so­bie pro­ble­mów, które i tak nad­cią­gały do mnie z każ­dej strony, w do­datku w ilo­ściach hur­to­wych. Po­sta­no­wi­łem iść na pie­chotę do spo­żyw­czaka, któ­rego wła­ści­ciel chyba ni­gdy nie spał, bo tam za­wsze było otwarte. „Każdy nie­sie swój krzyż, każdy chce za­ro­bić. I bar­dzo do­brze! Przy­naj­mniej będę miał wino” – po­my­śla­łem, wkła­da­jąc na sie­bie byle jaki swe­ter i wsu­wa­jąc bose stopy w ro­bo­cze gu­miaki.

Wy­sty­li­zo­wany ni­czym wiej­ski chłop po­sze­dłem do sklepu. Po pół­go­dzi­nie by­łem z po­wro­tem. Wy­po­sa­żony we wszystko, co chcia­łem, za­sia­dłem po­now­nie przed ekra­nem swo­jego lap­topa, bez­myśl­nie sur­fu­jąc po in­ter­ne­cie. Czło­wiek z nu­dów robi różne rze­czy, chwyta się wszyst­kiego, co mo­głoby mu za­go­spo­da­ro­wać czas i wnieść w ży­cie po­wiew po­wie­trza. Po­trze­bo­wa­łem od­de­chu in­nej osoby, cho­ciaż na chwilę. Sa­mot­ność do­bi­jała mnie z każ­dej strony, ale mimo tego wszyst­kiego, co mnie spo­tkało, chcia­łem żyć. I to bar­dzo. Ni­gdy nie by­łem spe­cjal­nie nie­śmiały i za­wsze obok mnie krę­ciło się sporo ko­biet. Zwy­kle to ja wy­bie­ra­łem tę, która na­stęp­nie lą­do­wała w moim łóżku. Pan po do­brych stu­diach, bie­gle wła­da­jący dwoma ję­zy­kami ob­cymi, pra­cu­jący w nie­źle pro­spe­ru­ją­cej fir­mie bu­dow­la­nej. Ładny służ­bowy sa­mo­chód, kilka mi­łych, za­chę­ca­ją­cych tek­stów i żadna nie była mi się w sta­nie oprzeć. Pod­ry­wa­łem je na im­pre­zach, w dys­ko­te­kach czy klu­bach. Do­słow­nie wszę­dzie. Do­póki w moim ży­ciu nie po­ja­wiła się Marta, nie by­łem stały w uczu­ciach. To przy niej się uspo­ko­iłem, ale dziś... dziś jej nie było. Zo­sta­łem sam, pierw­szy raz ze zra­nio­nym ser­cem. Na im­prezy cho­dzić mi się nie chciało, zresztą nie miał­bym na­wet z kim, bo wszy­scy kum­ple byli za­jęci albo pracą, albo wła­snymi ro­dzi­nami. Dys­ko­teki od­pa­dały z tych sa­mych przy­czyn, a w klu­bach czuł­bym się jak dzia­dek to­wa­rzy­stwa. Zo­stał mi tylko on – in­ter­net.

Po ci­chu, wbrew światu i tro­chę wbrew so­bie, za­lo­go­wa­łem się na por­talu rand­ko­wym. Na po­czątku czu­łem się nie­swojo i dziw­nie. Jak­bym ro­bił coś złego, za­ka­za­nego i wsty­dli­wego. Mia­łem pro­blem z opu­bli­ko­wa­niem swo­jego zdję­cia, ba­łem się, że ktoś ze zna­jo­mych mnie tam znaj­dzie i uzna za de­spe­rata. Nie wiem, dla­czego tak mnie to mar­twiło, bo nie je­stem ty­pem czło­wieka, który przej­muje się opi­nią in­nych.

Wy­my­śli­łem so­bie nick – „Praw­dziwy”. Wy­szu­ka­łem so­bie ja­kąś ładną, pełną eks­pre­sji w oczach pa­nią i od razu prze­sze­dłem do ak­cji, za­sta­na­wia­jąc się, co ktoś taki jak ona robi w ta­kim miej­scu. Prze­cież to nie­moż­liwe, by istoty o tak nie­ba­ga­tel­nej uro­dzie miały pro­blem ze zna­le­zie­niem part­nera. Ko­niec koń­ców uzna­łem, że w za­sa­dzie cho­dzi mi tylko o do­brą za­bawę, więc prze­sta­łem my­śleć o mo­ty­wa­cji, którą kie­ro­wała się Błę­kit­no­oka26. Nie­wiele my­śląc, na­pi­sa­łem:

Ży­ciem na­leży się de­lek­to­wać, ko­rzy­stać z niego, póki się da, czer­pać ra­dość peł­nymi gar­ściami. Tak też sta­ram się czy­nić, a Ty? Co dla Cie­bie w ży­ciu jest naj­waż­niej­sze, piękna nie­zna­joma? Wiem, że je­steś bru­netką, wiem, że Twoje błę­kitne oczy niosą ze sobą ta­jem­nicę, i wiem, że to nie przy­pa­dek spra­wił, że Cię tu­taj od­na­la­złem. Ze­chcesz uczy­nić mi tę ra­dość i po­zwo­lisz po­znać się bli­żej?

Prze­czy­ta­łem to jesz­cze raz i uśmiech­ną­łem się pod no­sem, my­śląc, ileż to czło­wiek musi bzde­tów na­wy­pi­sy­wać i jak musi się na­wy­gi­nać, i na­uda­wać ko­goś, kim nie jest i kim nie chce mu się być, byle tylko do­trwać do mo­mentu, w któ­rym to bę­dzie mógł za­spo­koić swoje żą­dze. Po­wiedzmy so­bie ja­sno – po­trze­bo­wa­łem seksu. Ale żeby „wło­żyć”, trzeba naj­pierw „wy­ło­żyć” coś od sie­bie. Tym czymś miały być moje em­pa­tia, wdzięk, kul­tura oso­bi­sta i ta­kie tam inne dyr­dy­mały, które wci­skane są wszyst­kim lu­dziom prze­cho­dzą­cym pro­ces so­cja­li­za­cji. Nie ja urzą­dza­łem ten świat, a szkoda, bo zor­ga­ni­zo­wał­bym go zde­cy­do­wa­nie pro­ściej. Je­dyne, co mi po­zo­stało, to do­sto­so­wać się do pa­nu­ją­cych w nim re­aliów, a więc trzeba było kła­mać.

Na­pi­sa­łem jesz­cze do kilku pa­nie­nek, któ­rych nicki brzmiały: Chęt­na27, Prze­mi­le­_ję­czą­ca30, Fit­Klau­dyna i Księż­nicz­ka­_Lajla. Cho­ciaż słowo „na­pi­sa­łem” to chyba lek­kie prze­kła­ma­nie, bo zro­bi­łem po pro­stu „ko­piuj–wklej”. Li­czy­łem na od­po­wiedź Prze­mi­le­_ję­czą­cej i, szcze­rze po­wie­dziaw­szy, za­in­te­re­so­wa­łem się nią, ale nie­stety mnie zi­gno­ro­wała. No nic, trudno, prze­pa­dło.

Po kilku go­dzi­nach od­pi­sała mi Błę­kit­no­oka26:

Wi­taj, Praw­dziwy. W ży­ciu ce­nię so­bie czas. Nie lu­bię go mar­no­wać. Wi­dzę, że je­steś ze Szcze­cina. To świet­nie się składa, bo ja też. Co po­wiesz na spo­tka­nie? Ja­kieś pu­bliczne miej­sce. Może Star­bucks przy Bra­mie Por­to­wej?

Fak­tycz­nie nie tra­ciła czasu. Zmie­rzy­łem po­gar­dli­wym wzro­kiem swoje wy­cią­gnięte w nie­na­tu­ral­nej po­zy­cji ciało, do­ma­ga­jące się prysz­nica, po czym uzna­łem, że w ta­kim sta­nie to ra­czej ni­kogo nie za­chęcę do wy­pi­cia ze mną kawy, a już na pewno nie za­cią­gnę do łóżka. Na szczę­ście był już wie­czór, więc na kawę zde­cy­do­wa­nie zbyt późno. Mia­łem więc czas do na­stęp­nego dnia, aby zro­bić ze sobą po­rzą­dek.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------Po­sło­wie

Gdyby kie­dyś ktoś mi po­wie­dział, że na­pi­szę książkę opartą na praw­dzi­wych wy­da­rze­niach, nie wiem, czy­bym uwie­rzyła. Od­kry­cie kart co­dzien­no­ści, w któ­rej brało się udział, wy­maga nie lada od­wagi. Ja ją mam. I chyba naj­bar­dziej udo­wod­ni­łam to, pi­sząc Ci­che cuda.

W Bi­blii na­pi­sano 365 razy „Nie lę­kaj­cie się”. Wła­śnie tyle dni ma rok! Do­sta­li­śmy wska­zówkę, aby nie bać się ży­cia. Za­tem nie lę­kam się, lecz ufam, że ta hi­sto­ria otwo­rzy serca na mi­łość. Naj­wię­cej ry­zy­kuje ten, kto nie ry­zy­kuje wcale.

Pi­szę książki, dzięki któ­rym zo­sta­wiam po so­bie ślady. Je­śli kto­kol­wiek ze­chce wpa­so­wać w nie swoje stopy, będę dzię­ko­wać tak mocno, na ile wy­star­czy mi sił. Wie­rzę, że po­wieść Zo­stań, ile chcesz wy­ryje ślady w Wa­szych du­szach, moi wspa­niali Czy­tel­nicy, i to wła­śnie Wam chcia­ła­bym po­dzię­ko­wać w pierw­szej ko­lej­no­ści. Gdyby nie Wy, moja czwarta już po­wieść nie uj­rza­łaby świa­tła dzien­nego i nie do­cze­ka­łaby się wzno­wie­nia po kilku la­tach od jej pierw­szego wy­da­nia.

Dzię­kuję Wam za piękne wia­do­mo­ści, które nad­cho­dzą do mnie każ­dego dnia, za zdję­cia ksią­żek, które na­pi­sa­łam, za za­ufa­nie, ja­kim mnie ob­da­rza­cie, po­wie­rza­jąc mi wła­sne se­krety, za nie­koń­czące się wie­lo­go­dzinne ko­lejki na tar­gach książki i spo­tka­niach au­tor­skich. Je­stem praw­dziwą szczę­ściarą. Nie wiem, czym za­słu­ży­łam na to wszystko.

W dzi­siej­szym świe­cie gra po­zo­rów czę­sto przy­sła­nia lu­dziom oczy. Za­myka je na rze­czy naj­waż­niej­sze, spra­wia­jąc, że wsty­dzimy się po­ka­zać, jak bar­dzo pra­gniemy być od­dani mi­ło­ści.

Dzię­kuję mo­jej ro­dzi­nie, mę­żowi i dzie­ciom, wszak to w do­mo­wym śro­do­wi­sku wszystko się za­czyna. To Wy wie­cie, kim je­stem, gdy ga­sną świa­tła i nikt na mnie nie pa­trzy. Pra­gnę Wam słu­żyć naj­dłu­żej, jak to moż­liwe.

Dzię­kuję mo­jemu wspa­nia­łemu wy­daw­nic­twu Luna. Czuję się przez Was za­opie­ko­wana. Po sto­kroć dzię­kuję, dzię­kuję, dzię­kuję.

To już nie jest moja po­wieść. Od­daję ją Wam, moi Czy­tel­nicy. Do zo­ba­cze­nia już wkrótce, na kar­tach ko­lej­nej. Pro­sto z mo­jego serca wy­sy­łam Wam mi­łość.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: