Zostanie we mnie ogień - ebook
Zostanie we mnie ogień - ebook
Poruszająca powieść o poszukiwaniu wolności i walce o własne miejsce na świecie, idealna dla fanów Eleny Ferrante
Dwie siostry, Mia i Inès, dorastają w świecie, w którym nic nie jest dane raz na zawsze. Trzecie pokolenie rodziny Belhaj niesie w sobie ciężar historii, ale i pragnienie, by odciąć się od dziedzictwa, które ich dławi. Rabat, Paryż, Londyn – kolejne miasta stają się przystankami w podróży ku samym sobie, wędrówką przez lata 80. i 90., kiedy świat przyspiesza, a kobiety coraz głośniej domagają się własnego głosu.
Slimani z niezwykłą czułością i precyzją opowiada o dorastaniu i buncie, o sile więzi i samotności, o tym, jak trudno jest budować tożsamość w cieniu oczekiwań, które narzuca rodzina, społeczeństwo i przeszłość. Jej bohaterki noszą w sobie ogień – namiętność, gniew, pragnienie wolności – i wiedzą, że muszą go chronić, choćby miał ich poparzyć.
Zostanie we mnie ogieńto ostatni tom trylogii – wielkiej opowieści o trzech pokoleniach, o życiu pomiędzy kulturami, o miłości, która potrafi ranić, ale i ocalać. To powieść o świecie, który rozpada się i na nowo składa w jedną całość, a także o tym, co trzeba poświęcić, by naprawdę być sobą.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68541-79-3 |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mathilde Balhadżdż. Urodzona w 1926 roku w Alzacji; w 1944 roku poznaje Amina Balhadżdża, którego pułk stacjonuje w jej miasteczku. W 1945 roku wychodzi za niego za mąż, a rok później przyjeżdża do niego do Meknesu w Maroku. Przenoszą się na wieś, gdzie na świat przychodzą ich dzieci, A’isza i Salim. Podczas gdy jej mąż pracuje bez wytchnienia, by zmienić ugór w kwitnące gospodarstwo, Mathilde otwiera przychodnię i leczy w niej miejscowych chłopów. Zaraz po przyjeździe do Maroka zaczyna uczyć się arabskiego i berberyjskiego. Mimo że napotyka wiele trudności, a niektóre tradycje, zwłaszcza status kobiet, budzą jej sprzeciw, przywiązuje się do tego kraju.
Amin Balhadżdż. Przychodzi na świat w 1917 roku jako syn Mujlali i Kaddura Balhadżdża, tłumacza w armii kolonialnej. Dziedziczy ziemię Kaddura, ale po wybuchu II wojny światowej postanawia zaciągnąć się do pułku spahisów. Wraz ze swoim adiutantem Muradem trafia do obozu w Niemczech, z którego udaje mu się uciec. W 1944 roku poznaje Mathilde i poślubia ją w kościele w Alzacji w 1945 roku. W latach pięćdziesiątych, gdy Maroko przeżywa niepokoje, poświęca się bez reszty uprawie ziemi i zmienia ją w dobrze prosperujące gospodarstwo. Pasjonuje się agronomią i nowoczesnymi technikami rolnymi, hoduje własne odmiany cytrusów i drzew oliwnych. Dzięki współpracy z węgierskim lekarzem Draganem Palosim gospodarstwo po latach w końcu zaczyna przynosić zyski, a on sam zaliczany jest do grona ludzi zamożnych.
A’isza Balhadżdż. Urodzona w 1947 roku córka Mathilde i Amina. Uczy się w szkole prowadzonej przez zakonnice, gdzie osiąga świetne wyniki. Pod koniec lat sześćdziesiątych wyjeżdża do Strasburga i studiuje tam medycynę, po czym wraca do Rabatu na początku lat siedemdziesiątych i postanawia zrobić specjalizację z ginekologii. Wychodzi za mąż za Mahdiego Dawuda, zdolnego ekonomistę i wysokiego urzędnika państwowego.
Salim Balhadżdż. Urodzony w 1951 roku syn Mathilde i Amina. Rozpieszczany przez matkę, podobnie jak jego siostra uczy się w szkole kolonialnej. Latem 1968 roku dołącza do komuny hippisowskiej w As-Suwajrze. Potem przebywa na Ibizie, a w 1973 roku postanawia zamieszkać w Nowym Jorku i zostaje fotografem.
Salma Balhadżdż. Urodzona w 1937 roku siostra Amina, Umara i Dżalila. Uwielbiana przez matkę, jaśniejąca urodą dziewczynka jest nieustannie pilnowana przez braci. Jako niezbyt pilna licealistka ciągle wagaruje, a w 1955 roku poznaje młodego pilota Alaina Crozières’a, z którym zachodzi w ciążę. Aby uniknąć skandalu i hańby, Amin wydaje ją za mąż za swojego byłego adiutanta Murada. W 1956 roku Salma rodzi córeczkę Sabah. Pod koniec lat sześćdziesiątych nawiązuje romans ze swoim bratankiem Salimem, a jej mąż Murad ginie w wypadku. Wtedy postanawia się przenieść do Rabatu.
Mahdi Dawud. Urodzony w 1945 r. w Fezie, syn Muhammada Dawuda, zatrudnionego w domu bogatego Francuza oraz Faridy, agresywnej kobiety uzależnionej od morfiny. Świetnie radzi sobie w szkole kolonialnej i wygrywa egzamin konkursowy do Inspektoratu Finansów. Przenosi się wtedy do Rabatu i zrywa kontakty ze swoją rodziną. W młodości nazywany Karlem Marxem, mocno zaangażowany w działalność lewicową, ostatecznie na początku lat siedemdziesiątych przyjmuje stanowisko w Ministerstwie Przemysłu. W 1972 roku żeni się z A’iszą Balhadżdż.
Mia Dawud. Urodzona w 1974 roku starsza córka Mahdiego i A’iszy.PROLOG
Pewnej nocy w listopadzie 2021 roku straciłam zmysł smaku i węchu. W moim łóżku spała kobieta. Polizałam jej ramię, zagłębiłam nos w jej szyję i zbliżyłam twarz do jej cipki. Nie miała żadnego smaku. Kobieta się poruszyła. Objęła mnie, chciała się kochać, a ja byłam przerażona. Odwróciłam się do niej plecami. Zamknęłam oczy i naciągnęłam na twarz prześcieradło. Ono również nie miało zapachu.
Potem przyszła gorączka. Trzęsłam się w łóżku, jakbym chorowała na malarię i nic nie było w stanie mnie rozgrzać. Na próżno przykrywałam się kolejnymi warstwami kołder i koców, dalej szczękałam zębami. Leżałam w łóżku wiele dni, sama w mieszkaniu. Nikt mnie nie odwiedził i nie odbierałam telefonów. Te kilka osób, które dzwoniło, uznało pewnie, że piszę. Bardzo kaszlałam i którejś nocy sądziłam, że umrę. Miałam wrażenie, że nie mogę oddychać i około trzeciej w nocy rozważałam wezwanie karetki. Powstrzymał mnie wstyd. Wstyd, że będę musiała otworzyć im drzwi, przyjąć ich w brudnej piżamie, w niewietrzonym ani niesprzątanym mieszkaniu. Nie umarłam, a gorączka ustąpiła. W końcu oddzwoniłam do osób, które zostawiły mi wiadomości. Mój wydawca. Moja matka. „Co się dzieje?”, pytali. Powiedziałam im, że nic takiego. Jestem zmęczona i tyle. Po prostu zmęczona.
W kolejnych dniach próbowałam wrócić do pracy. Budziłam się o świcie i siadałam przy stole. Czekałam. Potrafiłam godzinami siedzieć bezczynnie przed otwartym plikiem w Wordzie. Nie byłam w stanie skoncentrować się na swojej powieści. Nieraz brałam głęboki wdech, klepałam się w policzek i próbowałam kontynuować rozdział. Jednak bardzo szybko mój umysł zaczynał błądzić, a ja nie myślałam o niczym konkretnym. Prześlizgiwałam się od jednego obrazu do drugiego, bezkształtne pomysły rodziły się w mojej głowie, a potem pękały jak bańki mydlane. Nie mogłam zebrać myśli, a raczej wcale ich nie miałam. Po pięć, dziesięć razy czytałam tę samą notatkę i nic z niej nie zapamiętywałam, jakby była napisana w obcym języku, którego alfabet opanowałam, a słownictwa nie. Czułam się zagubiona, przytłoczona.
Mam w zwyczaju sporządzanie list, ale w tamtym czasie stało się to prawdziwą obsesją. Zapisywałam w dużym notatniku, co mam do zrobienia. Chciałam, żeby mi się rozjaśniło w głowie, żeby ułatwić sobie życie, ale działo się coś wręcz przeciwnego. Wpatrywałam się w listę i wybuchałam płaczem. Nie wiedziałam, od czego zacząć, którą książkę przeczytać, który rozdział pisać, wahałam się między praniem a sprzątaniem. Nie byłam w stanie podjąć żadnej decyzji i całymi dniami leżałam w brudnej pościeli. Przestałam chodzić do supermarketu, bo zastygałam przed każdą półką, nie mogąc nic wybrać. Czułam się, jakbym tonęła. Czasami zdawałam sobie sprawę, że minął cały dzień, a ja nie zdołałam się zmusić, by się rozebrać i wziąć prysznic.
Wszystko wydawało się nie do pokonania. Godzinami oglądałam seriale, z zasłoniętymi roletami i wyłączonym telefonem. Fabuła nie miała znaczenia, docierała do mnie tylko we fragmentach. Dzięki temu czas mijał, a ja odrywałam się od własnych lęków. Już wczesnym południem paliłam skręty, jadałam na stojąco w kuchni potrawy bez smaku, które polewałam musztardą lub sosem tabasco. Ciągle czułam metaliczny posmak w ustach, kojarzący mi się z cipkami pewnych kobiet. Kobiet, których imion i twarzy nie pamiętałam. Spałam, ale mój sen też nie był taki sam. Jakbym paliła opium, byłam jednocześnie otępiała i niespokojna, każdego dnia budziłam się coraz bardziej wyczerpana.
Unikałam wychodzenia z domu. Nie mogłam jednak zabronić innym niepokoić się o mnie. Nie odpowiadałam na wiadomości, a oni nalegali. Na Boże Narodzenie się poddałam. Kolacja u mojej siostry Inès była męką. Starałam się być wesoła. Piłam szampana. Przez kilka chwil nawet się cieszyłam, że tam jestem i patrzę, jak dzieci rączkami rozrywają ozdobny papier i krzyczą na widok lalki lub ciężarówki. A potem poczułam, że znikam. Jakby na dno stawu wciągnął mnie krokodyl i zostawił, żebym zgniła w błocie, zanim mnie pożre. Nie nadążałam za rozmowami, ciągle w tyle za tym, co mówili inni, odpowiadałam na pytania głupimi uśmiechami. Pewnie tak to wygląda, gdy jest się bardzo starym. Sadzają cię w fotelu w kącie salonu, impreza trwa, inni się śmieją, kłócą i co jakiś czas ktoś przychodzi wytrzeć ci ślinę z kącika ust. Zmęczenie, powiedziała moja matka. Po prostu zmęczenie.
Zamknęłam się w domu. Świat zewnętrzny przestał istnieć. To nie było nieznane uczucie. Często, gdy piszę powieść, izoluję się w ten sposób, u siebie w domu lub gdzieś na wsi i tracę poczucie czasu. Nie pisałam. Brakowało mi słów. Zastygałam nad pustą kartką jak bryła lodu. Doświadczałam już blokady, braku weny twórczej, napadów wściekłości i rozpaczy. Ale tym razem było inaczej. Słowa wirowały mi w głowie, byłam w stanie je wymyślać, wybierać, ale nie udawało mi się ich zapisać ani wypowiedzieć. Pewnej nocy nagle się obudziłam. Miałam pomysł, który chciałam wykorzystać w powieści. Chwyciłam czystą kartkę i długopis leżący na stoliku nocnym i zapisałam pomysły na jedną scenę. Mahdi w więzieniu i tabliczka czekolady. Następnego ranka, gdy się obudziłam, szukałam swoich notatek. Kartka leżała u stóp łóżka. Spojrzałam na nią: to, co napisałam, nie miało sensu. Same linie i kreski nietworzące nawet liter. Wybuchnęłam śmiechem. Popadałam w szaleństwo.
W marcu 2022 roku zdecydowałam się zadzwonić do lekarza. Odebrała sekretarka, która rozmawiała ze mną, jedząc. Proponowała mi daty i godziny, a ja wpadłam w panikę. Nie rozumiałam ani słowa z tego, co mówiła, kazałam jej powtórzyć. Na czoło wystąpił mi pot, miałam wrażenie, że ona mnie widzi i będzie się ze mnie śmiać. Rozłączyłam się. Podjęłam jeszcze jedną czy dwie próby i w końcu udało mi się zdalnie umówić wizytę u internisty w mojej okolicy. Gabinet lekarski znajdował się na pierwszym piętrze budynku przy rue d’Amsterdam. Zapisałam sobie kod do drzwi wejściowych na dłoni i przez całą drogę nie odrywałam od niej wzroku. Tylko to się dla mnie liczyło. Weszłam po schodach i pchnęłam uchylone drzwi. W poczekalni siedziały trzy osoby w maskach. Usiadłam pod ścianą, na prawo od toalety. Naprzeciwko mnie kobieta o bardzo pięknych oczach wpatrywała się w plakat o szkodliwości palenia. Miałam ochotę ściągnąć jej maskę i zobaczyć, jak wygląda. Obserwując ludzi, zdałam sobie sprawę, że zawsze są brzydsi, niż nam się wydaje. Nie należy się zdawać na piękne oczy.
Kobieta, która miała metr pięćdziesiąt wzrostu, wyszła z gabinetu, przyciskając do piersi receptę. Usłyszałam swoje nazwisko. – „Mia Dawud?” – W korytarzu pojawił się bardzo wysoki mężczyzna. Dał mi znak, żebym poszła za nim, a ja z niepokojem patrzyłam na jego masywne plecy i poszarzały fartuch. Moja matka nigdy nie założyłaby takiego kitla, z rozdartą kieszenią. Poprosił, żebym usiadła i sam zajął miejsce za biurkiem. Rzucał mi jedynie ukradkowe spojrzenia i wyobraziłam sobie, że coś we mnie mu przeszkadza. Zapisał moją datę urodzenia, adres i zapytał o zawód.
Pisarka.
Oderwał wzrok od ekranu.
– Ach tak, wydawało mi się, że to nazwisko coś mi mówi. Czy nie zdobyła pani jakiejś nagrody?
Przytaknęłam. Pociłam się w puchowej kurtce, jednak nie chciałam jej zdejmować.
– Więc, co panią tu sprowadza?
Próbowałam wyjaśnić. Powtarzałam słowo zmęczenie. Opowiedziałam mu o napadach płaczu w supermarkecie i o tym, jak nie mogłam sobie przypomnieć kodu do mojego domu. Ale najwyraźniej go to nie zaniepokoiło. Był typem osoby, która uważa, że wszyscy artyści są trochę szaleni.
– Ma pani depresję.
Nie zamierzałam zaprzeczać. Miałam depresję, owszem, ale nie do tego stopnia, by tracić pamięć i poczucie orientacji. Poradził mi, abym umówiła się na wizytę u znajomego psychologa.
– Jest szybki i skuteczny. Czyni cuda.
Psycholog przyjmował pacjentów zdalnie i pewnego poniedziałkowego poranka na ekranie telefonu zobaczyłam jego twarz. W godzinach poprzedzających wizytę kilka razy myślałam o jej odwołaniu. Teraz leżałam jednak na łóżku i wpatrywałam się w twarz nieznajomego na ekranie. Długo się zastanawiałam, co mu powiem, ale ostatecznie wiele się nie odzywałam. Napomknęłam o powieści, trudnościach z pisaniem, wspomnieniach, które mi umykały, śmierci ojca, a on zaczął kiwać głową. „Pozwoli pani, że na moment pani przerwę”. Próbował wyjaśnić mi coś o dysocjacji i wyparciu. Porównał mnie do owoców, którymi czasem dekoruje się ciastka, małych, okrągłych owoców, których nazwy nie potrafię sobie przypomnieć. Mieliśmy koniecznie to przepracować. Brzmiał kategorycznie. Umówiłam się na następny tydzień. Trzeba było zapłacić z góry, sto czterdzieści euro. Zrobiłam przelew, ale nigdy więcej się nie połączyłam. Zablokowałam jego numer.
Oglądałam wtedy serial o mężczyźnie walczącym z guzem mózgu. Byłam przekonana, że właśnie to mi dolega. Internista popełnił poważny błąd. Psycholog niczego nie zrozumiał. Opowiedziałam o tym przez telefon Hakimowi. To mój przyjaciel, niczego przed nim nie ukrywam i wiedziałam, że nie będzie się ze mnie śmiał. Dał mi numer do profesora neurologii, który był jego wykładowcą, gdy studiował w Paryżu. „Genialny lekarz i doskonały nauczyciel”.
Od razu go polubiłam. Gdy tylko zobaczyłam go na szpitalnym korytarzu, wiedziałam, że mogę mu zaufać. Rozglądał się dookoła jak dziecko zagubione w wesołym miasteczku. Często zauważam coś takiego u błyskotliwych ludzi o bardzo bystrych umysłach. Udają zagubionych, jakby byli tu, a jednocześnie trochę gdzie indziej. Usiadłam naprzeciwko niego. Jego gabinet był pełen światła, a on utkwił we mnie wzrok. Miał piękne, jakby wpatrzone w dal oczy, błękitne jak niebo w moim kraju, emanował szczerością i humanizmem. Słuchał mnie uważnie. Robił notatki, ale często podnosił głowę, by spojrzeć na mnie niebieskimi oczami. Bardzo miło dawał mi do zrozumienia, że go interesuję. Nieraz powtarzał końcówki moich zdań, „jestem tu, ale nie do końca”, a niektóre zaczynał. Zadawał mi pytania:
– Zażywa pani narkotyki?
Odpowiedziałam, że od czasu do czasu palę skręty. Nie podniósł wzroku znad kartki.
– Czy to wszystko?
Nie chciałam wyznać mu prawdy. Znałam go zaledwie od kilku minut, a mimo to nie potrafiłam pogodzić się z myślą, że go rozczaruję.
– Przez kilka lat brałam kokainę.
– To zabija neurony. Jest pani tego świadoma?
Następnie odczytał szereg pytań z kwestionariusza. Interesowało go, czy pamiętam, co jadłam poprzedniego dnia, co oglądałam w telewizji. Zapytał, czy mam zaburzenia mowy.
– Czy mylą się pani słowa? Czy zdarza się, że brakuje pani słów? A jeśli tak, to czy częściej zapomina pani rzeczowników pospolitych czy nazw własnych?
Osłuchał mi serce.
Kiedy mnie badał, nie mogłam powstrzymać się od mówienia. Bałam się, że uzna mnie za wariatkę lub hipochondryczkę. Chciałam, żeby potraktował mnie poważnie. Powiedziałam mu, że moja matka jest lekarką. Że to zawód, który podziwiam i znam.
– Nie ma nic gorszego dla pisarza, wie pan? Jeśli stracę pamięć i język, będzie to dla mnie koniec.
Uśmiechnął się i usiadł z powrotem za biurkiem.
– Kilka dni temu przyjmowałem tu szklarza. Miał te same objawy co pani. Zaburzenia mowy i koncentracji. Tylko że w jego przypadku wystarczy jedna sekunda nieuwagi i nabawi się poparzeń trzeciego stopnia lub podpali cały warsztat. – Wpatrywał się we mnie pięknymi, niebieskimi oczami. – Czy zetknęła się pani z pojęciem brain fog?
Potrząsnęłam głową. „Mgła mózgowa”. Nie potrafiłabym znaleźć lepszego obrazu, by opisać to, co czułam. Często w ostatnich miesiącach miałam wrażenie, że przedzieram się przez mgłę tak gęstą, jak w niektóre poranki w Rabacie, gdy mama włączała w samochodzie długie światła, a na środku ronda majaczyły niczym duchy sylwetki policjantów w białych nieprzemakalnych kurtkach.
– Z pierwszymi przypadkami zetknąłem się w lipcu dwa tysiące dwudziestego roku – mówił dalej lekarz. – Zdesperowani pacjenci nie poznawali samych siebie. Leczyłem inżynierów, którzy nie potrafili zawiązać sznurowadeł. Polityków, a nawet lekarzy, którzy tracili zdolność podejmowania decyzji. Widzi pani – stwierdził, rysując dłońmi okrąg – każdą osobowość można porównać do mniej lub bardziej geometrycznej bańki. A w tym przypadku bańka pęka na tysiąc kawałków, których pacjent nie potrafi połączyć, i czuje się tak, jakby gonił samego siebie, ciągle zostawał w tyle, jakby to, co dzieje się wokół niego, wyprzedzało go i przerastało.
Neurolog wziął kartkę papieru i długopis i wyjaśnił mi, w jaki sposób wirus SARS-CoV-2 dociera do obszarów mózgu. Kiedy używał trudnych słów, przepraszał i próbował przełożyć je na prosty język. Wymyślał tak poetyckie i jasne obrazy, że aż mu zazdrościłam. Próbowałam przekierować rozmowę na sferę emocji, a także na literaturę. Ten człowiek badał mózg, pamięć i język, a więc samą materię mojej pracy. Chciałam opowiedzieć mu o Prouście i Perecu, ale kiedy podjęłam próbę, uśmiechnął się.
– Tak, ale tu chodzi o coś innego. Mózg to bardzo skomplikowana maszyna.
Zapytał mnie o choroby w rodzinie.
– Ze strony matki?
– Ślepota, szaleństwo, demencja.
– A ze strony ojca?
– Rak.
Tylko tyle wiedziałam. To dziedzictwo było mroczne, nieznane. Lekarz skierował mnie na tomografię mózgu i zalecił cierpliwość.
– A co, jeśli straciłam wszystkie wspomnienia?
– Nie, pani wspomnienia tam są, gdzieś zakopane. Z moich obserwacji wynika, że im więcej używa się mózgu, im bardziej zasypuje się go informacjami, tym trudniej dotrzeć do wspomnień. To emocje pozwalają je odtworzyć. Na przykład bardzo silnym markerem jest strach.
Kiedy stałam na korytarzu, położył mi rękę na ramieniu i nagle nieśmiałym, pełnym wahania głosem dodał:
– Wspominała pani wcześniej o Prouście. Jeśli mogę dać pani pewną radę: niech pani szuka swojej magdalenki.I
O siedemnastej Mahdi wstał. Schował dokumenty do teczki, włożył płaszcz i wyszedł z gabinetu. Przemierzył korytarz, nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia współpracowników. Nadżat, jedna z dyrektorek, dogoniła go przed drzwiami wejściowymi. Trzymała w ręku księgę rachunkową i machała nią Mahdiemu przed nosem.
– Panie prezesie…
– Do poniedziałku, Nadżat – przerwał jej Mahdi.
– Do poniedziałku, panie prezesie.
Zbiegł po schodach – winda znowu nie działała – i znalazł się na chodniku przy rue de Reims. Ogarnął go chłód, wsunął ręce do kieszeni płaszcza. Nie miał pojęcia, gdzie zaparkował. Próbował się skoncentrować, ale w głowie kłębiły mu się tylko kolumny cyfr, zielono-niebieskie wykresy i nazwiska klientów. Przybiegł strażnik uliczny w wyblakłym kombinezonie, z czapką nasuniętą na czoło. „Renault 12?”, zapytał, a Mahdi skinął głową. Strażnik odprowadził go do samochodu. „Umyłem go, panie prezesie”, mężczyzna wyciągnął rękę. Mahdi wsunął do niej banknot i wsiadł za kierownicę. W środku śmierdziało gnijącymi owocami i zimnym tytoniem. Zajrzał pod stertę papierów piętrzących się na siedzeniu pasażera i znalazł spleśniałą pomarańczę. Podniósł egzemplarz „Le Monde” z 8 marca 1980 roku. Na pierwszej stronie widniał artykuł zatytułowany „Rasistowskie ekscesy”. Gdzieś we Francji, pod bramą liceum, ktoś postanowił dać popalić Arabom. Ósmego marca. A więc od sześciu dni nie było go w domu. Ciężko pracując, zamknięty w gabinecie, stracił poczucie czasu. Od sześciu dni żywił się kanapkami z tuńczykiem i croissantami. Od sześciu dni sypiał na wąskiej, przykrótkiej sofie, którą kazał postawić pod oknem. Pewnego wieczoru w przypływie irytacji kopnął podłokietnik i złamał go.
Próbował zapalić samochód, ale silnik gasł. Strażnik zastukał w szybę. „Musi się rozgrzać”, wyjaśnił, a Mahdi z trudem się powstrzymał, by nie powiedzieć, że nie potrzebuje jego głupich rad. Samochód jednak cudem odpalił i Mahdi ruszył w stronę Rabatu. Z portu jechały ciężarówki, a przed sobą widział dym unoszący się z kominów fabryk. Młode dziewczyny w szkolnych fartuchach przechodziły przez ulicę, śmiejąc się, jedna z nich do niego pomachała. Rozproszył go jej uśmiech i coraz większy ruch uliczny. Chociaż od przeszło pół roku pracował w Casablance, to miasto pozostawało dla niego tajemnicą. Czasami obawiał się, że się zgubi w jego ogromnym brzuchu i już nigdy nie odnajdzie drogi do domu. Na czerwonym świetle do samochodu podbiegło dwóch nastolatków i oblało przednią szybę wodą z mydłem. „Idźcie precz!”, krzyknął Mahdi, ale rozradowani chłopcy rzucili się do wycierania szyby żółtą szmatą. Kierowcy za nim trąbili i zirytowani zaczęli go wyprzedzać. Mahdi dał dzieciakom ostatnie monety, które poniewierały się w samochodzie.
Tak, to miasto go przerażało. Casablanca z dwoma milionami mieszkańców. Obcokrajowcy wyjechali, Hiszpanie z Ma’arifu, Włosi z Belvédère, francuscy eksperci, którzy, podobnie jak Henri, uwierzyli w przyszłość marokańskiej młodzieży. Codziennie z autobusów na dworcu wysiadały chłopskie rodziny. Casablanca, gdzie wymyślono słowo „bidonville”¹, rozrastała się zbyt szybko i każdego wieczoru wydawało się, że wzniesiono nowe baraki, wytyczono jakąś uliczkę, a kolejna grupa żebraków zadomowiła się w pobliżu jednego z klubów czy jakiejś restauracji. Ciągnięte przez szkapy bryczki błąkały się u stóp luksusowych budynków. Dziewczyny z czerwonymi od haszyszu oczami ginęły od ciosów nożem na Corniche. Budynki nie były ani dostatecznie wysokie, ani dostatecznie białe, ani dostatecznie nowoczesne, by ukryć nędzę. Casablanca pełna było nieużytków i Mahdi zastanawiał się, czy to miasto podgryza wieś, czy wieś kolonizuje miasto. Między dwoma wieżowcami pasły się wychudzone krowy, a po podwórku luksusowej kliniki dumnie paradował kogut, budząc o świcie pacjentów. Daleko, w dzielnicach, które policja patrolowała z wyłączonymi światłami, kędzierzawi chłopcy komponowali zakazane piosenki. Na kasetach przekazywano sobie kazania wzywające do zemsty i kawałki rockowe. Miasto stawiało opór, jak żywy organizm walczący z chorobą. Opierało się ciszy, represjom i porządkowi, który chciano mu narzucić, niczym gorset krępujący kobiecą talię. Białe miasto budziło niepokój, a zarazem zachwyt Mahdiego. Mdliło go od wszechobecnego zapachu jodu i śmieci, od lepkiego wiatru, który sprawiał, że czuł się brudny, a jednocześnie nie potrafił już bez niego żyć. Nieraz myślał, że wystarczyłaby jedna iskra, by wszystko eksplodowało, by w kotle zaczęło wrzeć i wybuchły zamieszki, tak jak w 1965 roku. Występowały już wszystkie elementy składowe: susza, kosztowna wojna na Saharze, inflacja. Kraj był na kolanach, biedny, zmęczony niedotrzymanymi obietnicami. Odległy zdawał się czas utopii i optymizmu. Marksiści, ci prawdziwi, gnili w więzieniach, podczas gdy politycy wszelkiej maści wzywali do realizmu, pragmatyzmu i kompromisu.
Na czerwonym świetle Mahdi zamachał do taksówkarza.
– Autostrada do Rabatu?
– Jest tuż przed tobą! – Kierowca wybuchnął śmiechem.
Wjazd znajdował się na wprost, na końcu wzniesienia, Mahdi ruszył, wyciskając ze starego renault 12, ile się dało. Była to pierwsza w kraju autostrada i elity postrzegały ją jako znak, że Maroko na dobre wkroczyło w nowoczesność. Mahdi pokłócił się o to z dawnym kolegą z Ministerstwa Przemysłu. Facet o tłustej cerze, z zawsze lekko rozchylonymi ustami, powtarzał nosowym głosem to, co przeczytał w gazetach finansowanych przez Pałac: „Trzeba inwestować w infrastrukturę”. Mahdi odparł, że priorytetem powinna być edukacja. „Sześćdziesiąt pięć procent społeczeństwa to analfabeci. Chciałbyś wszędzie budować autostrady, a ja chciałbym, żeby ludzie umieli czytać drogowskazy”. Może nie powinien był się odzywać do niego w ten sposób, nieznoszącym sprzeciwu tonem, który przybierał w chwilach irytacji. A’isza często go ostrzegała. „Za dużo mówisz, Mahdi. Ranisz ludzi i to obróci się przeciwko tobie”.
Niebo pociemniało, nad oceanem zebrały się fioletowe chmury. Zapadał zmierzch, a Mahdiemu chciało się spać. Ziewnął, otworzył szerzej oczy i poklepał się po policzkach. Był w dziwnym stanie, zarówno wyczerpany brakiem snu, jak i podekscytowany całą wykonaną pracą i trawiącą go ambicją. Zaraz po meczu pójdzie spać. Wypije kilka piw z kolegami, ale nie miał zamiaru zatrzymywać ich na kolację. Marzył jedynie o tym, by wziąć długi prysznic, wyspać się w czystej pościeli i wypić filiżankę kawy, która nie będzie odgrzewana.
Autostrada nie dochodziła do stolicy, więc musiał skręcić na drogę krajową wiodącą wzdłuż wybrzeża Atlantyku. Mahdi włączył radio. Tak jak się spodziewał, dziennikarze dyskutowali o zbliżającym się meczu Pucharu Narodów Afryki pomiędzy Lwami Atlasu i Lisami Pustynnymi z Algierii. Trzy miesiące wcześniej, w grudniu 1979 roku, Lwy przegrały z Algierią. Na oczach pięćdziesięciu tysięcy rozedrganych widzów na stadionie w Casablance Marokańczycy ponieśli upokarzającą porażkę, pięć do jednego, a tłum oszalał z wściekłości i rozczarowania. Kibice wyszli na ulice, niosąc na ramionach trumnę z napisem „Tu leży futbol”. W radiu komentatorzy nawoływali do zemsty. Tego wieczoru drużyna narodowa miała ocalić swój honor. Musiała wygrać nie tylko ku chwale czy radości kibiców, ale i ojczyzny walczącej na południu o saharyjskie prowincje. „Banda idiotów”, zżymał się Mahdi. Dziennikarze powtarzali puste słowa, zdania wyuczone na pamięć i podsycali nienawiść do drużyny przeciwnika. Mahdi tego nie cierpiał. Przemówień rozpalających tłumy, oczekiwania, że sportowcy będą się zachowywać jak żołnierze i grać tak, jakby szli w bój. Nie znosił fanatycznych kibiców traktujących przeciwników jak wrogów. Dziennikarze zresztą nie wspominali, że algierscy piłkarze dzień po nieszczęsnym meczu w 1979 roku zostali ciepło przyjęci w medynie Casablanki przez sklepikarzy, którzy nie chcieli przyjąć od nich pieniędzy za drobne pamiątki dla rodzin.
Miłość Mahdiego do piłki nożnej nie miała nic wspólnego z nacjonalizmem. Oczywiście kochał swoją drużynę i dziś wieczorem będzie się modlił za Lwy Zakiego, ale jego serce biło również dla Brazylii Zico i płakał rzewnymi łzami nad chłopakami Cruyffa na Mistrzostwach Świata w 1974 roku. Piłka nożna budziła w nim chęć podróżowania i w najbardziej szalonych marzeniach wyobrażał sobie, jak śpiewa razem z tłumem na stadionie Boca Juniors lub Maracanie. Narodowość drużyny czy nazwa klubu nie miała znaczenia, kochał po prostu dobry futbol, jogo bonito, dziecięce emocje ogarniające go, gdy zawodnik – kimkolwiek by był – ruszał biegiem, z piłką przy nodze, robił uniki, zwody, a stadion wypełniała radość jak klatkę piersiową jednego człowieka. Mahdi z rozkoszą wierzył w opowiadane mu legendy. W historie chłopców wychowanych w błotnistych zaułkach slumsów, faweli lub barrio, a czasami wyobrażał sobie, że jest jednym z tych genialnych piłkarzy. Tłum wiwatował na jego cześć. Skandował jego imię: „Mahdi! Mahdi!”, a w snach dryblował jak bóg. Na boisku scenariusz nigdy nie był napisany z góry. Wszystko mogło się zdarzyć. Do ostatniej minuty historia mogła się odwrócić. Football – nieraz wymawiał to słowo na modłę brazylijską, futebol – był sportem ubogich, Trzeciego Świata, jedynym, w którym histeryczne tłumy wykrzykiwały z miłością nazwisko czarnego lub biedaka.
Gdy dotarł do centrum Rabatu, było już ciemno. Kawiarnie powoli zapełniały się podekscytowanymi fanami, a na avenue Mohammed V mali chłopcy sprzedawali papierosy na sztuki i prażone orzeszki ziemne. Kiedy Mahdi wrócił do domu, A’isza i Fatima składały właśnie zasłony i chowały je do pudeł. Stały naprzeciwko siebie, trzymając w rękach rogi materiału, i podchodziły, składały, a potem odsuwały się, jakby wykonywały staroświecki taniec, coś w rodzaju menueta. „Dlaczego nie pozwolisz jej się tym zająć? – zapytał Mahdi. – Jesteś w ósmym miesiącu ciąży, powinnaś odpoczywać”. Położył rękę na karku żony i pochylił się, by ją pocałować, ale odwróciła się z irytacją. „Nie przy służbie”. Mahdi przeskoczył nad kartonowym pudłem, próbował wykonać taneczny krok, by ją rozśmieszyć, ale ona zdawała się tego nie zauważać. Zostawił płaszcz na krześle i zszedł do piwnicy, gdzie stał telewizor.
A’isza była na niego zła, a to że odrzucała jego czułe gesty i okazywała taki chłód, nie miało nic wspólnego z Fatimą. Irytowały ją jego nieobecności, bo ją ciąża zatrzymała w domu. Błagała ordynatora, by pozwolił jej pracować, ale roześmiał się jej w twarz: „Nie przyjmuje się porodów, gdy jest się w siódmym miesiącu ciąży”. A’isza musiała więc pogodzić się z koniecznością siedzenia w domu z sześcioletnią córką i Fatimą, której przesądy i mętne teorie ją denerwowały. Przed dwoma dniami A’isza przystąpiła do gruntownych porządków, by się czymś zająć. Kazała od góry do dołu posprzątać sypialnię małżeńską, w której miało stanąć łóżeczko dziecka. Opróżniła szafki kuchenne i ułożyła książki w bibliotece w porządku alfabetycznym, a tamtego dnia postanowiła zdjąć pożółkłe od tytoniu i kurzu zasłony. „Zaraz urodzisz – stwierdziła Fatima, podnosząc pudło. – Wijesz sobie gniazdo. Może i jesteś wykształcona, ale ja ci mówię, że kiedy kobieta bierze się za sprzątanie, to znaczy, że zbliża się poród”.
A’isza westchnęła. „Idę do pokoju Mii”. I poszła na górę.
Mahdi zamknął drzwi do salonu. Zdjął marynarkę, krawat i bordowe church’sy, i wyciągnął się na sofie. Kaprysy A’iszy zaczynały go drażnić. W końcu to nie jego wina, że kobiety rodzą dzieci. A czyż on sam nie chodził z kąta w kąt bez słowa skargi przez te dwa lata, które jego przyjaciele powściągliwie nazywali „odstawieniem na boczny tor”? Gdy opuścił stanowisko szefa gabinetu w Ministerstwie Przemysłu, do 1976 roku kierował Federacją Piłki Nożnej, po czym został bez pracy. Tygodniami czekał, aż ktoś oddeleguje go gdzieś, gdzie jego inteligencja, znajomość tematu i ciężka praca mogłyby się przydać. Nic się jednak nie działo. Mógł się zwrócić do wpływowych przyjaciół w kręgach machzanu, ale Mahdi szczycił się tym, że nie uznaje feudalizmu. Pragnął zawdzięczać swoją pozycję wyłącznie własnym zaletom i jakimś cudem, choć nawet nie wiedział, kto też mógł rozmawiać o nim z Jego Królewską Mością, latem 1979 roku król powierzył mu stanowisko prezesa Crédit Commercial du Maroc, mało znanej instytucji kredytowej specjalizującej się w nieruchomościach i turystyce. W połowie lipca udał się, pełen entuzjazmu, do swojego nowego biura w Casablance. Gdy zaparkował przed budynkiem przy rue de Reims, początkowo myślał, że pomylił adres. „To rudera”, opowiadał później żonie. Biura zajmowały dwa piętra należące kiedyś do francuskich rodzin. W holu wejściowym śmierdzącym olejem kuchennym i wybielaczem Mahdiego powitał brzuchaty Farid, którego pałac wyznaczył mu do pomocy. Farid miał bardzo ciemną karnację i twarz boksera. Wyglądał, jakby ktoś zmiażdżył mu pięścią gruszkowaty nos i rozciął tępym narzędziem górną wargę. Z krążących plotek i aluzji samego Farida Mahdi wywnioskował, że ten dorastał na dworze, w kręgach bliskich władzy. Niektórzy twierdzili, że jego matka była kucharką, a ojciec kierowcą księcia. Mahdi nie chciał jednak tego wiedzieć. Nie ufał temu tajemniczemu, uprzejmemu mężczyźnie, bystrzejszemu, niż można by sądzić. Miał wyczucie form i zwyczajów, inteligencję dworzanina zdolnego do załatwiania spraw zgodnie z odwiecznymi prawami machzanu, w zależności od nastroju władców, ich gustów i przyzwyczajeń. „Jestem tu, by ułatwić panu życie”, oświadczył Mahdiemu, który zrozumiał to jako: „Jestem tu, by mieć pana na oku”.
Farid oprowadził go po budynku. Przedstawił go Hiszamowi Ben Omarowi, dyrektorowi generalnemu, a następnie udali się na górę do gabinetu prezesa. Mahdi z trudem ukrywał rozczarowanie. Przez chwilę stał w drzwiach, marszcząc brwi i lekko się krzywiąc, wpatrzony w portret króla wiszący na gwoździu na żółtawej ścianie. Dwa okna nad stołem roboczym wychodziły na hałaśliwe podwórze, gdzie gospodynie domowe trzepały dywany i skąd unosiły się kuchenne zapachy. Jak w takim miejscu będzie się w stanie skoncentrować? Odwrócił się do Farida, przyglądając się jego twarzy, by sprawdzić, czy to żart, czy, co gorsza, upokorzenie. Jak można go było tak traktować, skoro wygrał egzamin konkursowy do Inspektoratu Finansów? Wszyscy jego koledzy z roku byli prezesami banków lub prestiżowych instytucji i z pewnością mieli duże gabinety z pięknym widokiem, asystentki i kierowcę. Farid pozostał jednak niewzruszony. „Wystawiają mnie na próbę”, doszedł do wniosku Mahdi. I jak za każdym razem, gdy ktoś rzucał mu wyzwanie, poczuł dumę, przypływ energii i wściekłości. Znów miał osiem lat, za szerokie okulary, za duże czoło i był jedynym Marokańczykiem w szkole kolonialnej. Miał osiem lat i postanowił zostać najlepszym uczniem w klasie. Na tym samym piętrze znajdowały się pozostałe gabinety członków zarządu. „A tu jest co?”, Farid otworzył drzwi i Mahdi przez kilka sekund oglądał duże, puste pomieszczenie, kurz na podłodze i szyby upstrzone przez muchy. Właśnie tam zaprosił około piętnastu pracowników CCM. Z ociąganiem weszli do środka i stanęli naprzeciwko Mahdiego, niemal opierając się plecami o przeciwległą ścianę. Ben Omar nie przestawał kichać i zapytał, czy można otworzyć okno. Wszyscy przyglądali się Mahdiemu z mieszaniną podejrzliwości i znudzenia. Kim jest ten człowiek z gęstym zarostem na twarzy, w mokrej od potu koszuli z krótkim rękawem?
Z zewnątrz dobiegały odgłosy ruchu ulicznego. W oddali słychać było dzieci bawiące się na szkolnym podwórku. Mahdi odchrząknął, złożył ręce na wysokości ust i wziął głęboki wdech. Kiedy zaczął mówić, zgromadzonych przebiegł dreszcz, byli tak zaskoczeni, że chętnie cofnęliby się jeszcze bardziej i przesunęli ścianę za swoimi plecami. Głos prezesa, jego głęboki głos, zdumiał ich, jak dzieci zagubione w ciemnym lesie drżące na dźwięk głosu olbrzyma. Mahdi używał sportowych metafor – „Stanowimy jedną drużynę” – a Hiszam i inni omal nie zaczęli klaskać. Razem „dadzą z siebie wszystko” i będą budować przyszłość kraju. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że czasy są trudne. Międzynarodowy Fundusz Walutowy wprowadził program stabilizacyjny, a poziom zadłużenia i ubóstwa poszybował w górę. „Ale nie musimy tego jedynie pokornie znosić – zapewnił, wykonując niewielki ruch biodrami, jakby dryblował. – Nie musimy być uzależnieni od deszczu, międzynarodowej dobroczynności czy emigrantów”. Prezes chciał przywrócić Maroku dumę, uczynić je nowoczesnym krajem bez kompleksów. Zawsze był przekonany, że jego kraj może stać się rajem, nie tylko dla turystów przyjeżdżających, by cieszyć się kilometrami skąpanego w słońcu wybrzeża, majestatem gór i legendarną gościnnością mieszkańców. „Nie mamy ropy, ale mamy turystykę!”, powtórzył kilka razy, a Farid patrzył na niego z zachwytem. Po to właśnie powstał CCM: by finansować największe projekty z myślą o przyszłości, hotele z basenami, pola golfowe i ośrodki wakacyjne, a także budownictwo socjalne dla mieszkańców slumsów. W kraju, w którym własność nieruchomości była wyłącznie domeną elit, Mahdi marzył o powstaniu klasy średniej, posiadającej własne mieszkania i samochody oraz kształcącej dzieci w szkołach godnych tego miana. „Wykażcie się odwagą”, nakazał, a Farid spojrzał za siebie. „Przestańcie być potulni” i Farid zaczął bić brawo.
Sala znowu pogrążyła się w ciszy. Pracownicy nie wiedzieli, co powinni robić i myśleć. Niektórzy klaskali bez przekonania, inni tylko kiwali głowami. Mahdi patrzył, jak rzucają sobie zdziwione spojrzenia, jakby próbowali ustalić, czy to wszystko prawda, czy jedynie słowa – w dodatku skomplikowane – których część osób nie rozumiała. Nadżat Goumine, jedyna kobieta w zarządzie, wystąpiła na przód i podniosła rękę, jak pilna uczennica. Zapytała, czy dostanie urlop, o który poprosiła dzień wcześniej. Obiecała dzieciom, że zabierze je na Południe. Mężczyzna w przezroczystej koszuli, spod której przebijały ciemne sutki, zapytał go o zarobki. Mahdi zesztywniał. „Porozmawiamy o tym później”.
Przez kilka następnych dni zamykał się w gabinecie i prawie się do nich nie odzywał. Na jego biurku piętrzyły się akta. Na podłodze leżały kartki papieru. Kazał sobie przynieść croissanty i kawę, palił tak dużo, że na języku miał żółtawy osad. W końcu pewnego popołudnia wyszedł z gabinetu, z oczami zaczerwienionymi ze zmęczenia i od dymu, i zgromadził ich znowu w dużej sali. W milczeniu przechadzał się po pomieszczeniu, a zaintrygowani pracownicy wodzili za nim wzrokiem. Przedstawił im, co odkrył. Mówił ochrypłym głosem i bolało go gardło. „Przeczytałem z uwagą każdy dokument. Przeanalizowałem wszystko, co udało mi się znaleźć na temat należności i delikatnie mówiąc, tą firmą od lat nikt nie zarządzał”. Niektórzy zesztywnieli i martwili się, że otrzymają naganę. Inni się ożywili lub uśmiechnęli, gotowi wykrzyknąć: „Ciągle to powtarzamy!”. Mahdi jednak kontynuował: „Klienci nie spłacają rat, a pożyczek udzielano bez żadnych gwarancji. Jeśli tak dalej pójdzie, za pół roku zamkniemy interes”. Położył rękę na ścianie i zastukał trzy razy. „Dlatego stworzymy tutaj salę komputerową”. Wiadomość ta sprawiła, że pracownikom odebrało mowę. Niektórzy, w tym Nadżat, pomyśleli, że to dla nich koniec. Inwestuje się w sprzęt po to, by pozbyć się ludzi, a ten nawiedzony prezes najwyraźniej postanowił dobrać im się do skóry.
W styczniu 1980 roku przyjechał zespół z IBM, aby zainstalować komputery mainframe w sali na trzecim piętrze, a wszyscy pracownicy CCM przeszli szkolenia z ich obsługi. Mahdi zatrudnił energicznych młodych menedżerów z całego Maroka. „W zarządach innych banków są tylko ludzie z Fezu² – oświadczył Hiszamowi Ben Omarowi. – Chcę tu widzieć ludzi z różnych środowisk, odzwierciedlających marokańskie społeczeństwo”. Awansował Nadżat, która z zadziwiającą łatwością nauczyła się obsługi komputerów. Wszystkim zlecił wprowadzanie kredytobiorców do bazy danych. Była to długa i żmudna praca. Czasami maszyna mieliła dane całą noc, aby ustalić, czy dany klient nie zalega z płatnościami. Gdy to zostało zrobione, kazał dyrektorom spotykać się z klientami i przypominać im o zobowiązaniach. Podzielił się z pracownikami swoim doświadczeniem byłego dyrektora urzędu podatkowego.
– Na wstępie będą się powoływać na znajomych na eksponowanych stanowiskach. Jeśli to nie zadziała, zaleją się łzami z powodu chorej matki, dziecka we francuskiej szkole lub jeszcze czegoś innego. A potem, jeśli okażecie się nieugięci, spróbują wam wsunąć kopertę. I ostrzegam, tego nie będę tolerował.
Tamtej zimy Mahdiemu udało się scementować cały zespół. W przeciwieństwie do poprzedniego szefa, który pojawiał się koło jedenastej, a po obiedzie często już nie wracał do biura, Mahdi był niezwykle pracowity. Wydawał się żyć pracą i dla pracy. Potrafił spędzić nawet czternaście godzin dziennie za biurkiem lub w sali komputerowej. Do nikogo nie zwracał się po imieniu i nie opowiadał o swoim życiu prywatnym, ale znał nazwisko i sytuację rodzinną każdego pracownika. Nieraz bywał ironiczny, ale sprawiał, że ludzie dawali z siebie wszystko. „Może się okazać – jak podsumował Hiszam, rozmawiając z Nadżat – że uda mu się zrealizować plan i uczynić z CCM największy bank kredytowy w kraju”.
Fatima otworzyła drzwi. Trzymała tacę, na której stały butelki piwa, miski pełne czarnych oliwek i parujące briwaty³. „Dziękuję, Fatimo. Dziś wieczorem Maroko wygra, zobaczysz”. Służąca przytaknęła, jakby Mahdi wydał jej polecenie lub wygłosił jedną z prawd znanych tylko wykształconym mężczyznom. Kim ona była, by mu zaprzeczać? O dwudziestej zjawili się koledzy. Abd Allah, który wciąż wykładał na uniwersytecie w Rabacie, Raszid, wspólnik A’iszy w klinice, i Hiszam Ben Omar, dyrektor generalny.
Do pokoju Mii, gdzie A’isza sortowała ubrania, dobiegały ich śmiech i podniecone głosy. Jej córka leżała w łóżku i obserwowała ją. A’isza wyjęła z szafy ogrodniczki marki Oshkosh, które Mahdi przywiózł z delegacji.
– Są na mnie za małe – powiedziała Mia, która w wieku sześciu lat była zdecydowanie najwyższą dziewczynką w klasie. – Dasz je biednym?
– Nie. Zachowamy je dla twojego młodszego braciszka lub siostrzyczki. – Przejechała dłonią po brzuchu, wpatrując się w pępek.
Do tej pory Mia nie sądziła, że to prawda. Mimo że różni ludzie twierdzili, iż wkrótce będzie miała brata lub siostrę, a matka tłumaczyła, że ma w brzuchu dziecko, Mia w to nie wierzyła. Jednak dzień wcześniej A’isza rozpięła bluzkę i ujęła w swoją dłoń rękę Mii. Położyła ją na napiętej skórze swojego brzucha, lekko nacisnęła i zapytała: „To jest stopa, czujesz ją? Dzidziuś chyba nie może się doczekać, żeby cię poznać”. Mia szybko cofnęła rękę. Ktoś mieszkał w środku jej matki. Rosła w niej istota, którą tylko A’isza czuła i z którą najwyraźniej już nawiązała pełną miłości, wyjątkową więź. Czasami Mia słyszała, jak jej mama mówi sama do siebie i teraz zrozumiała, że tym miękkim głosem, z kojącym uśmiechem na ustach, A’isza zwraca się do dziecka. Mia miała ochotę rzucić się na stertę ubrań i po kolei je podrzeć. Nie życzyła sobie, żeby nosił je ktokolwiek inny. Nie chciała, by to niecierpliwe dziecko przyszło na świat. Być może A’isza wyczuła niepokój córki, bo poprosiła, by przysunęła się do ściany i położyła się obok niej. Dziecko wtuliło twarz w pierś matki. To jedno podobało jej się w tej całej ciąży. Nabrzmiałe piersi, tak duże i miękkie jak te Mathilde, jej babci. Wdychała zapach A’iszy i wierzyła, że jeśli obejmie ją dostatecznie mocno, jeśli będzie się modlić z całą żarliwością, może uda jej się znowu w nią wejść i wyrzucić dziecko, które jej zagraża. Po kilku minutach A’isza jednak wstała. Położyła ręce na brzuchu, opuściła podbródek, a jej twarz wykrzywił straszny grymas.
– Wszystko w porządku, mamo?
– Wszystko w porządku, kochanie. Nie martw się. To nic takiego.
„Dzidziuś znowu ją uderzył” – pomyślała Mia i ogarnęła ją fala nienawiści. Matka pocałowała dziewczynkę w policzek, przykryła ją różową kołdrą i wyszła z pokoju z ręką na prawym boku.
– Proszę cię, nie schodź na dół. Wiesz, że twój ojciec nie lubi, gdy się mu przeszkadza w trakcie meczu.
A’isza zamknęła drzwi i przez kilka minut stała w półmroku, oparta plecami o ścianę. Dziecko pchało się na świat. Ta przeklęta Fatima się nie myliła. Termin wyznaczono za trzy tygodnie, ale tak się namęczyła, ignorując zalecenia, które sama dawała pacjentkom – proszę nie dźwigać ciężkich przedmiotów, dużo odpoczywać – że trudno było się dziwić, że rodzi trochę za wcześnie. Zeszła do piwnicy. Mecz właśnie się rozpoczął. Najwyraźniej Maroko miało jedną lub dwie okazje, bo usłyszała wrzaski („Dalej, dalej!”), po których nastąpiły okrzyki rozczarowania („Czy on nie widzi, że jest na spalonym?”). Mężczyźni wstali, by się z nią przywitać. Abd Allah zaproponował, że ustąpi jej miejsca, ale podziękowała. „Jeśli usiądę, nie jestem pewna, czy będę w stanie się podnieść”. Dała znak Mahdiemu, który niechętnie wstał.
– O co chodzi?
– Mam skurcze. Myślę, że to już.
– Co masz na myśli?
– Jak to, co mam na myśli? Zaczynam rodzić. Powinniśmy jechać do kliniki.
Mahdi z butelką heinekena w dłoni odwrócił się w stronę ekranu telewizora. Na kilka sekund wydawał się całkowicie pochłonięty biegiem Labieda i jego strzałem obronionym przez algierskiego bramkarza.
– Rozumiesz, co do ciebie mówię? – spytała A’isza.
– Tak, tak, oczywiście. Pojedziemy. Ale sama mówisz, że poród trwa godzinami. Możemy chwilę poczekać, prawda? – Mahdi zwrócił się do swoich gości. – Przyjaciele, dziś wieczorem Maroko wygra, a ja będę miał syna. – I wrzasnął: – Szampana!
Niemal natychmiast na schodach pojawiła się Fatima z butelką w dłoni. Mahdi podał kieliszek A’iszy.
– To nie może ci zaszkodzić.
Wkrótce nikt już nie zwracał na nią uwagi. Labied właśnie dostał żółtą kartkę i mężczyźni na kanapie kłócili się o decyzję sędziego. A’isza oparła ręce na stole i kiedy poczuła, że zbliża się skurcz, wstrzymała oddech. Jej żołądek stwardniał, wszystkie mięśnie się napięły i musiała zagryźć wargę, by nie krzyknąć z bólu. W sumie Mahdi miał rację: porody trwają długo, sama często odsyłała pacjentki. „Niech się pani trochę przejdzie – radziła. – Proszę iść do domu i się przespać. To nie będzie zaraz”.
Zadrżała na myśl, że za kilka godzin będzie leżeć z rozłożonymi nogami w jednej z tych sal porodowych, których nienawidziła. Miała zbyt duże doświadczenie, by wierzyć w opowieści o porodzie jako o chwili szczęścia. Zbyt wiele widziała i słyszała, by sądzić, że radość z posiadania dziecka każe zapomnieć o przerażającej rzeczywistości porodu. Zbyt wiele rozerwanych macic, zbyt wiele poranionych piersi, zbyt wiele krwi brudzącej kitle i plastikowe chodaki. Na żywca, wszystko na żywca. Nie, dzieci nie rodziły się w płatkach róż, a bociany jedynie obsrywały przednią szybę jej samochodu podczas niekończących się dyżurów. W miarę upływu lat A’isza z coraz większą odrazą wchodziła do dużej sali, w której rodzące kobiety, czasem cztery lub pięć, dzieliło tylko prześcieradło. Zwłaszcza smród był nie do zniesienia, odór cuchnącego płynu owodniowego, kału i krwi. Latem w pomieszczeniu było ponad czterdzieści pięć stopni. Nawet gdy otwierano okna lub włączano mały wentylator, panowała duchota, a kobiety, z twarzami zlanymi potem, mdlały w trakcie porodu. Z kolei zimą doskwierał im przenikliwy chłód. A’isza nosiła pod fartuchem gruby sweter i wkładała dwie pary skarpet. Niektóre pielęgniarki chodziły w wełnianych rękawiczkach. Bardziej niż smród, brud i brak intymności A’iszę wykańczały krzyki. Wrzaski kobiet rozdzierały im piersi. Jęczały, stękały i ryczały jak zarzynane zwierzęta. Niektóre powtarzały, na wpół oszalałe, imię Boga, tak jak się woła „kocham cię” w momencie orgazmu. Nieraz, zwłaszcza w nocy, umysły rozgrzewały się do białości. Kiedyś rodząca kobieta ugryzła pielęgniarkę, zatapiając zęby w jej piersi. Innym razem panowanie nad sobą stracił lekarz. Spoliczkował pacjentkę, która go podrapała i w przypływie wściekłości krzyknął: „Gdy na tobie leżał, też tak krzyczałaś?”.
Mimo chaosu A’isza starała się, jak mogła, skoncentrować na pacjentkach, przerażona myślą, że któraś z nich wykrwawi się na śmierć, zanim nawet zobaczy swoje dziecko. Nie należała do osób, które bagatelizują zagrożenia, ignorują ból i podsumowują: „Nikt jej nie prosił o piąte dziecko, więc czemu narzeka?”. A’isza nie mogła im zaoferować niczego, co ulżyłoby im w cierpieniu. Powtarzała, że muszą być odważne, przypominała, że przed nimi rodziły już miliony kobiet. Jej łagodność jednak na nic się nie zdawała, podobnie jak jej naukowe wyjaśnienia. Kobiety, z nogami więzionymi w strzemionach, z wykrzywionymi twarzami, zdawały się tracić wszelki umiar, wszelką racjonalność. Pragnęły, by się nimi opiekowano i uważały za gorzką niesprawiedliwość, że lekarz śmie je zostawić, by pójść do innej rodzącej kobiety.
A’isza nalała sobie drugi kieliszek szampana. „Nie chcę tam jechać”, pomyślała. Wyobraziła sobie siebie martwą, rozerwaną od pochwy do odbytu. Zobaczyła kałuże krwi na szpitalnym linoleum i lepką pępowinę łączącą wszystkie kobiety od zarania dziejów. Być może uda się jej uciec od tej męki, znaleźć inny sposób, by wydać na świat swoje dziecko. Alkohol uderzał jej do głowy. Chciała coś powiedzieć, ale nie miała odwagi. Mahdi zirytowałby się, gdyby im przeszkodziła lub, co gorsza, gdyby udawała, że interesuje ją mecz.
W przerwie Fatima przyszła uprzątnąć butelki po piwie i pełne niedopałków popielniczki. Przyniosła kolejną butelkę szampana, a Mahdi podał gościom whisky. Raszid zaproponował A’iszy, że ją zbada. Poszli na górę do małżeńskiej sypialni, A’isza się położyła, a Raszid włożył rękę do jej pochwy.
– Na szerokość palca. Jak często masz skurcze?
– Co dwadzieścia minut, może mniej.
– Więc mamy czas. Chodź, zaraz się zacznie druga połowa. Nie jestem takim optymistą jak twój mąż. Uważam, że Lwy grają nerwowo. Dobrze to nie wróży.
A’isza pozwoliła mu wrócić do kolegów i podniosła słuchawkę, by zadzwonić do Salmy. „Proszę, żeby tylko była w domu, żeby tylko nie była pijana – modliła się i jakimś cudem ciotka odebrała. – Nie przeszkadzam ci?”. Do A’iszy dobiegały głosy kobiet śmiejących się na całe gardło i arabska muzyka. W swoim mieszkaniu przy avenue de Témara Salma organizowała najweselsze imprezy w mieście. „Mogłabyś teraz do nas przyjść? Dobrze byłoby, żebyś została z Mią. Wybieramy się do kliniki”. A Salma, wysokim głosem, krzyknęła: „Koniec imprezy, moi mili. Zwijajcie się!”.
A’isza zeszła do piwnicy, usiadła przed telewizorem i poprosiła o szampana. Wypiła dwa lub trzy kieliszki, paląc papierosy. Czas jakby się wydłużył i ogarnęło ją uczucie spokoju. W pokoju unosiła się chmura dymu i co jakiś czas Mahdi odwracał się do żony. Odpowiadała uspokajającym uśmiechem. Był przekonany, że spodziewa się chłopca, i cieszył się, że wkrótce będzie miał towarzysza do oglądania meczów piłki nożnej w telewizji. Udawał zaniepokojonego: „Zobaczysz, chłopcy są bardziej niesforni od dziewczynek”, ale trudno mu było ukryć radość z męskiego potomka.
Algierczycy domagali się rzutu karnego. Teraz wszyscy mężczyźni stali z wyciągniętymi rękami, jakby zwracali się bezpośrednio do sędziego. A’isza nigdy nie odważyłaby się do tego przyznać, ale bała się, że Maroko wygra. W przypadku zwycięstwa ludzie wyjdą na ulice, rozlegną się klaksony i być może w okolicy zgromadzi się tłum. Nie chciała, by jej dziecko urodziło się w takim zamieszaniu. Sięgnęła po butelkę szampana i wlała resztkę do kieliszka. „Proszę, żeby przegrali – modliła się. – Proszę, niech przegrają”. W zamroczeniu, w którym pogrążył ją szampan, uznała, że sprawiedliwości stałoby się zadość, gdyby jej mąż był rozczarowany i cierpiał tak bardzo, jak ona miała cierpieć.
Czoło A’iszy pokryło się potem. Nie była w stanie rozluźnić rąk. Skurcze następowały po sobie w coraz krótszych odstępach i były coraz bardziej intensywne. Przeszedł ją dreszcz i przypomniała sobie lodowatą kaplicę, w której modliła się jako dziecko, klęcząc ze złożonymi rękami. „Błogosławionaś ty między niewiastami i błogosławion owoc żywota twojego”. Już miała zawołać Raszida, ale ten był kompletnie pijany, krzyczał i ukrył twarz w dłoniach. Mahdi kopnął stół.
– Co się dzieje? – zapytała słabym głosem A’isza.
– Nie widzisz? Algierczycy zdobyli bramkę. W doliczonym czasie, uwierzyłabyś w to?
Właśnie wtedy na schodach pojawiła się Salma.
– Nie jesteście w klinice? Chyba nie kazali ci czekać na koniec meczu?