Zostaw mnie tutaj - ebook
Gdzie kończy się przeszłość, a zaczyna prawdziwe życie? To historia kobiety, która wplątana w sieć bolesnych wspomnień i dawnych romansów, staje na rozdrożu. Czy odważy się zostawić za sobą to, co już było, by zacząć od nowa? Miłość, rodzina i trudne wybory splatają się w opowieść o sile, przebaczeniu i nadziei na lepsze jutro. Przeżyj z nią momenty wzruszeń i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Czy zostaniesz? Czy odejdziesz? A może zrozumiesz, że czasem trzeba powiedzieć: „Zostaw mnie tutaj”?
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8414-486-2 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miałam dość.
Dość powtarzania tych samych błędów, dość rozmów, które kończyły się pustką, i spojrzeń, które miały znaczyć więcej, a nie znaczyły nic. Z każdym kolejnym rozczarowaniem coś we mnie pękało, aż któregoś dnia powiedziałam sobie wprost: koniec. Koniec z próbami, które bolą. Koniec z czekaniem, aż ktoś mnie wybierze.
Wybrałam siebie.
Na początku było dziwnie cicho. Nie było już porannych wiadomości, wieczornych telefonów, dramatycznych “musimy porozmawiać”. Było tylko moje serce i ja — próbujące się nawzajem zrozumieć po raz pierwszy od bardzo dawna.
W pracy byłam dobra. Skupiona, profesjonalna, uśmiechająca się, gdy trzeba, ale nic ponad to. Nie szukałam więcej. Nie chciałam więcej. Nie miałam już siły na więcej.
Aż pewnego dnia wszedł on.
I wszystko się zatrzymało.
Dosłownie — jakby ktoś ściszył dźwięk w całym pomieszczeniu. Słyszałam tylko bicie własnego serca. Nie znałam jego imienia, ale kiedy go zobaczyłam, coś we mnie zadrżało. To nie było zwykłe zauroczenie. To było jak rozpoznanie. Jakby jakaś część mnie znała go od zawsze.
Stał kilka metrów ode mnie, rozmawiając z kimś z działu technicznego. Śmiał się — nie głośno, ale cicho i szczerze. Miał na sobie zwykłą czarną koszulkę i dżinsy, ale wyglądał, jakby nie musiał się starać, żeby przyciągać uwagę. Nie patrzył na mnie. Nawet nie wiedział, że istnieję. A ja już nie mogłam oderwać wzroku.
To był pierwszy raz od bardzo dawna, gdy poczułam coś więcej.
Ale obiecałam sobie przecież, że nikogo nie będę szukać.
Więc tylko spojrzałam. I schowałam to głęboko w sobie.
Na razie.
Zaczęłam zauważać go częściej. Może wcześniej też był, ale dopiero teraz istniał w moim świecie — realnie, intensywnie, niemal nieznośnie. Mijałam go na korytarzu, czasem przy kuchence w kuchni, raz przez sekundę nasze spojrzenia się spotkały… ale odwrócił wzrok szybciej, niż zdążyłam pomyśleć „może”.
Nie szukał mnie. Nie zagadywał. Nie interesował się mną.
A ja czułam się idiotycznie.
Zawstydzona samą sobą, że znowu dałam się złapać na coś, co być może istniało tylko w mojej głowie. Przecież miałam być silna, skupiona na sobie. Przecież już to przechodziłam — te iluzje, że wystarczy jedno spojrzenie, żeby wszystko się zmieniło.
Ale z nim… to nie była iluzja. To było czucie. Głębokie, irracjonalne, jakby dusza wyprzedzała umysł. Czasem tak po prostu bywa. Nie wybieramy, kogo zapamięta nasze serce.
Zaczęłam o nim myśleć wieczorami. Przypominać sobie każdy moment, w którym był choćby w tym samym pomieszczeniu. Złapałam się na tym, że wchodząc do pracy, mimowolnie go wypatruję. A potem rozczarowanie, gdy znów go nie ma.
Albo jest, ale patrzy przeze mnie.
Miałam ochotę nim potrząsnąć. Krzyknąć: „Halo! Jestem tutaj! Zauważ mnie!”
Ale nic nie robiłam.
Udawałam, że jest mi obojętny. Uśmiechałam się do innych, prowadziłam normalne rozmowy, piłam kawę i udawałam, że moje serce nie wali jak oszalałe za każdym razem, gdy przechodził obok.
A potem przyszedł ten dzień.
Stał kilka biurek dalej. Patrzył na coś w komputerze, kiedy podeszłam do drukarki. Mój identyfikator zawisł na szyi tak, że był idealnie widoczny. Spojrzał na mnie. Naprawdę spojrzał. Nie tylko wzrokiem, ale uważnością. I wtedy przeniósł wzrok na moją plakietkę.
Na moje imię.
Na nazwisko.
I coś w nim zadrgało. Widziałam to.
Nie powiedział nic.
Tylko skinął głową, lekko, prawie niezauważalnie.
I wrócił do pracy.
Kilka godzin później dostałam powiadomienie.
Nowy obserwujący.
Nowa wiadomość.
On.Rozdział 2 — Napisz coś jeszcze
Kiedy zobaczyłam powiadomienie, zamarłam.
Jego imię.
Jego zdjęcie.
Jego wiadomość.
Nie otworzyłam jej od razu.
Siedziałam z telefonem w dłoni, wpatrując się w ekran, jakbym bała się, że po otwarciu wszystko się rozpadnie, że to pomyłka, albo — co gorsza — coś głupiego, co zniszczy moje wyobrażenie.
Ale przecież właśnie tego chciałam, prawda? Chciałam, żeby mnie zauważył.
I zauważył.
Teraz to się dzieje.
Kliknęłam.
„Cześć. Przepraszam, że tak z zaskoczenia, ale zobaczyłem Twoje imię w pracy i… chyba nie mogłem się powstrzymać. Jesteś kimś, kogo od jakiegoś czasu mimowolnie szukam wzrokiem. :)”
Serce mi stanęło.
Czytałam to kilka razy. Każde słowo. Każdą pauzę. Każdy znak interpunkcyjny.
Było w tym coś tak prostego, a zarazem uderzająco szczerego, że oddech utknął mi w gardle.
Uśmiechnęłam się. Mimowolnie. Cała.
Nie odpisałam od razu. Chciałam zebrać myśli. Nie wyjść na zbyt entuzjastyczną. Ale prawda była taka, że w środku wszystko tańczyło. Głowa krzyczała: „ZACHOWUJ SIĘ NORMALNIE”, a serce już pisało kolejne wiadomości.
W końcu napisałam:
„Cześć. Miło Cię tu widzieć. Przyznam, że też od jakiegoś czasu Cię zauważam… choć nie wiedziałam, czy w ogóle wiesz, że istnieję.”
Zobaczyłam, że czyta.
Trzy kropeczki. Pisze.
Przestaje.
Znowu pisze.
I wtedy przyszła odpowiedź:
„Wiedziałem. Tylko nie miałem odwagi. Ale teraz już mam. Chciałabyś się spotkać poza pracą?”
Nie miałam wątpliwości.
Moje palce drżały nad klawiaturą. Chciałam odpisać coś lekkiego, niezobowiązującego, ale przecież już nic nie było zwyczajne. W jego spojrzeniu, w słowach tej wiadomości — to wszystko było inne. Nikt jeszcze tak do mnie nie napisał. Nie w ten sposób. Nie z taką czułością ukrytą między literami.
Nie spałam dobrze tej nocy.
Wciąż wracałam do rozmowy. Czytałam ją raz po raz, jakby była listem, który przyszedł z innego życia. Uśmiechałam się do telefonu, przygryzałam wargę, nie mogąc się zdecydować, czy to sen, czy jawna próba złapania mnie za serce.
On pisał z przerwami — spokojnie, z dystansem, ale czułam, że za każdym słowem stoi coś więcej.
„Nie sądziłem, że jeszcze ktoś może mnie tak zaskoczyć.”
„Nie wiem, co to dokładnie jest, ale to coś… przyciąga mnie do Ciebie.”
„Jesteś inna.”
Wiem, że wiele dziewczyn słyszało to tysiące razy. „Jesteś inna.” Ale gdy on to napisał, nie zabrzmiało to jak puste słowa. Nie było kopiuj-wklej. Było w tym coś drżącego, jakby pisał to z bijącym sercem. Jakby czekał na to, co ja zrobię z jego słabością.
Zanim się obejrzałam, minęły trzy godziny rozmowy.
Pisaliśmy o muzyce. O filmach. O ulubionych smakach kawy. O tym, że nie lubi poniedziałków, ale lubi zapach deszczu na ciepłym asfalcie. O tym, że potrafi milczeć przy kimś i czuć się dobrze. I że nie każdy to rozumie.
Z każdą wiadomością miałam wrażenie, że jego słowa zdejmują ze mnie kolejną warstwę samotności. Jakby mówiły: „Widzę Cię. Właściwie.”
Byłam zaskoczona sobą. Tym, jak bardzo mi się chciało rozmawiać. Jak bardzo chciałam go słuchać, poznawać, czytać między wierszami. Jak łatwo przyszło mi się otworzyć — a przecież byłam tą, która zbudowała wokół siebie mur.
I wtedy zapytał:
„Co robisz w piątek?”
Zawahałam się. W głowie od razu usłyszałam głos rozsądku: Za szybko. Spokojnie. Jeszcze nie teraz. Ale serce? Serce już szykowało sukienkę.
„Jeszcze nic. Dlaczego pytasz?”
„Bo chciałbym się z Tobą zobaczyć. Tak naprawdę. Bez ekranów, bez liter. Tylko my.”
I tak po prostu — pierwszy raz od miesięcy — poczułam motyle. Prawdziwe. Głębokie. Nie takie, co łaskoczą przez chwilę, ale takie, co nie pozwalają zasnąć do rana.
Odtąd wszystko zaczęło nabierać innego tempa. Codzienność się zmieniła. Nawet kawa smakowała inaczej, jakby każda jej kropla czekała ze mną na piątek.
Chciałam go znów zobaczyć. Nie przez ekran. Nie przez słowa. Naprawdę — z bliska. Poczuć, jak patrzy, jak się uśmiecha, jak milczy, gdy mówi wszystko.
Ale od tamtej rozmowy… znikał.
Nie było go w kuchni, gdzie zazwyczaj parzył herbatę. Nie mijałam go w korytarzach. Nie widziałam jego sylwetki przy biurku, mimo że wcześniej zdarzało mi się na nią potykać wzrokiem niemal codziennie.
Znikał mi z oczu, choć był coraz bliżej mojego serca.
Zaczęłam podejrzewać, że może ma inne zmiany. Może go przenieśli. Może to przypadek. Ale przecież budynek nie był aż tak duży. A jednak… jakby los bawił się w chowanego. Jakby coś — jakaś nieznana siła — z rozmysłem nas omijała. Chroniła przed tym, co miało się wydarzyć.
Widziałam wszystkich. Wszystkich — tylko nie jego.
Z każdym kolejnym dniem czułam, że narasta we mnie napięcie. Jakbyśmy oboje stali po dwóch stronach tej samej szyby, wyciągając dłonie, ale nie mogąc się dotknąć. Pisaliśmy do siebie, śmialiśmy się, flirtowaliśmy delikatnie — ale coś we mnie krzyczało: chcę Cię zobaczyć. Choćby na chwilę. Choćby z daleka.
Piątek zbliżał się nieubłaganie, a ja wciąż nie widziałam jego twarzy. Tylko jego słowa. Ciepłe, coraz bliższe. Pisał, że też mnie wypatruje, że znów krążył po korytarzach z nadzieją, że się zderzymy przypadkiem. Ale nie.
Jakbyśmy byli dwoma magnesami, ustawionymi nie tą stroną.
Zawsze o krok.
Zawsze o jeden moment za późno.
A mimo to… wiedziałam, że piątek nadejdzie.
I wiedziałam, że wszystko może się wtedy zmienić.
Każdego dnia, odkąd zaprosił mnie na randkę, szukałam go wzrokiem.
I każdego dnia go nie było.
Mijałam znajome twarze, wymieniałam uśmiechy, mówiłam “cześć” w windzie, ale moje serce czekało tylko na jedną. Nie wiedziałam, czy to los, czy okrutny przypadek, ale nasza codzienność zamieniła się w ciche uniki. Jakbyśmy byli bohaterami tej samej opowieści, tylko na różnych stronach książki.
Pisał:
„Byłem dziś na parterze, miałem nadzieję, że Cię spotkam.”
Odpowiadałam:
„Byłam wtedy na spotkaniu piętro wyżej… Znowu się minęliśmy.”
Zaczęło mnie to drażnić — nie na niego, nie na siebie, ale na to coś, co wciąż rozstawiało nas jak figury na szachownicy. Blisko, ale nie obok. Tyle razy przechodziłam korytarzem wolniej. Tyle razy celowo robiłam sobie herbatę później, licząc, że może… może właśnie teraz.
Ale nic. Cisza.
Tylko wiadomości — coraz dłuższe, coraz bardziej osobiste.
„Wiem, że to może głupie, ale… mam wrażenie, że znam Cię od dawna.”
„Ty też czujesz to dziwne napięcie? Jakbyśmy już się kiedyś znali?”
Czułam.
Czułam to całą sobą — każdym gestem, spojrzeniem w puste miejsce, gdzie miał być.
To nie była zwykła ekscytacja przed spotkaniem. To było coś głębszego. Jak tęsknota, zanim tak naprawdę kogoś poznasz. Jakby moja dusza pamiętała go sprzed wszystkich tych lat, które jeszcze się nie wydarzyły.
Zaczęłam się bać.
Nie jego. Nie tej randki. Ale tego, co może się stać, jeśli to naprawdę coś wyjątkowego. A jednocześnie bałam się… że to się rozpadnie, zanim zdążymy to nazwać.
W czwartek — dzień przed — stałam przy automacie do kawy. Ludzie mijali mnie w pośpiechu. Przewijały się znajome głosy, śmiech z sali konferencyjnej, dźwięk szurających krzeseł. W pewnym momencie poczułam, że ktoś patrzy.
Odwróciłam się — zbyt gwałtownie.
Ale to nie był on.
Poczułam rozczarowanie tak silne, że aż mnie zabolało. I wtedy dotarło do mnie, jak bardzo już nie potrafię cofnąć tego, co się we mnie zadziało. Był tylko kilkoma wiadomościami, kilkoma spojrzeniami… a już stał się częścią mojego dnia.
I serca.
Tego wieczoru, leżąc w łóżku, napisał:
„Jutro. Bez wymówek. Bez mijania się. Jutro będę tylko dla Ciebie.”
Zamknęłam oczy i uśmiechnęłam się.
Tak. Jutro.Rozdział 3 — Dzień randki
Obudziłam się wcześniej niż zwykle.
Otworzyłam oczy z tym dziwnym uczuciem w brzuchu — niepokojem, który znałam aż za dobrze. Ale tym razem nie był to lęk przed czymś złym. To było coś między radością a niedowierzaniem. Jak wtedy, kiedy jesteś mała i wiesz, że za godzinę wyjedziesz nad morze — i wszystko w Tobie już czuje ten zapach, ten wiatr, ten inny świat, choć jeszcze nawet nie spakowałaś walizki.
To był ten dzień.
W końcu mieliśmy się spotkać.
Spojrzałam na telefon. Wiadomość od niego czekała już od rana:
„Dzień dobry. Już dziś. Nie mogę przestać o Tobie myśleć.”
Przygryzłam wargę i przytuliłam telefon do piersi, jakby w tych słowach naprawdę był on. Czuły, obecny, bliski. Odpisałam coś lekkiego, trochę flirtującego, a trochę niepewnego, jak to ja, gdy próbuję nie zdradzić, że tak bardzo mi zależy.
A zależało.
Cały dzień ciągnął się niemiłosiernie. W pracy nie mogłam się skupić. Litery rozjeżdżały się na ekranie, rozmowy wydawały się zbyt głośne, a zegar ścienny jakby celowo spowolnił. Miałam wrażenie, że wszyscy widzą, że coś jest inaczej. Że się uśmiecham inaczej. Że częściej sprawdzam telefon. Że żyję gdzieś obok.
Ale jego znów nie było.
Zaczęłam się zastanawiać, czy to jakiś znak. Czy może ta randka też się nie wydarzy. Może coś się stanie — los znowu zrobi krok w bok i zostawi nas z pustką i “może kiedyś”. Ale nie… On pisał. Co chwilę. Delikatnie. Tak, żeby podtrzymać ciepło między nami.
„Myślę o Tobie. Co robisz?”
„Nie mogę się doczekać wieczoru.”
„Zobaczysz. Będziemy się śmiać.”
Siedząc w tramwaju w drodze do domu, patrzyłam przez okno i próbowałam uspokoić myśli. Tłumaczyłam sobie, że to tylko spotkanie. Że nie można się tak nastawiać. Że niczego nie oczekuję.
Kłamałam.
W głębi duszy czekałam na to spotkanie, jakby od niego miało zależeć coś więcej niż tylko wieczór. Jakby miało mi odpowiedzieć na pytanie, które bałam się zadać: czy jeszcze potrafię naprawdę kogoś poczuć?
W domu stałam przed szafą z tym klasycznym, kobiecym dylematem: wszystko było albo za zwyczajne, albo za bardzo. Wybrałam coś prostego. Tak, żebym wyglądała naturalnie, ale żebym czuła się dobrze. Chciałam być sobą, nie wersją siebie na specjalne okazje.
Makijaż. Delikatny.
Włosy. Rozpuszczone.
Serce. Całe na dłoni.
Zanim wyszłam, spojrzałam jeszcze raz w lustro. Zobaczyłam w nim siebie — tę nową siebie. Tę, która wciąż pamięta ból, ale nie zamyka już drzwi. Tę, która odważyła się znowu poczuć coś więcej. I choć w oczach wciąż miałam cień niepewności, wiedziałam jedno:
Chciałam tam być.
Z nim.
Zobaczyć, czy to wszystko było prawdziwe.
*
Czekałam przy oknie jak nastolatka. Co chwilę sprawdzałam godzinę, przeglądałam wiadomości, a w myślach powtarzałam sobie: zachowuj się naturalnie, to tylko spotkanie. Ale przecież doskonale wiedziałam, że to nie było tylko spotkanie. To był początek czegoś, czego jeszcze nie potrafiłam nazwać — ale czułam to każdą komórką ciała.
Podjechał.
Samochód, którego sylwetkę znałam już z jego zdjęć. Serce natychmiast przyspieszyło. Wyszłam i kiedy nasze spojrzenia się spotkały, na moment wszystko ucichło. Świat przestał hałasować. Byłam tylko ja, on… i to napięcie, które w końcu mogło się wydarzyć naprawdę.
Uśmiechnął się lekko. Ten uśmiech miał w sobie coś spokojnego, a zarazem niesamowicie męskiego. Jakby chciał powiedzieć: „Już jestem. Nic się nie bój.”
Nie powiedzieliśmy zbyt wiele na początku. Trochę śmiechu, krótkie pytania, ale prawda była taka, że oboje potrzebowaliśmy chwili, by oswoić to, co przez tygodnie istniało tylko na ekranie.
Zabrał mnie w swoje ulubione miejsce.
Nie było to nic spektakularnego z perspektywy świata. Żadne kino, żadna kolacja przy świecach. Ale dla niego — i teraz już też dla mnie — było wyjątkowe. Stare wykopy wapienia. Surowe, trochę dzikie, z ciszą, która miała w sobie spokój. Staliśmy tam przez chwilę, patrząc na przestrzeń, gdzie czas jakby się zatrzymał.
Powiedział:
— Lubię tu wracać. Tu nikt nie zagląda. Można być sobą.
Poczułam, że mówi nie tylko o miejscu.
Że może właśnie próbował powiedzieć coś o nas.
Potem pojechaliśmy na stację benzynową. Kupił nam kawę. Ciepłe kubki w dłoniach i śnieg, który zaczął sypać drobno, miękko, jakby nie chciał przeszkadzać. W aucie była cisza, która nie była niezręczna — była dobra. Prawdziwa.
Ruszyliśmy dalej. W drugie jego ulubione miejsce.
Zajazd w lesie — schowany gdzieś między drzewami, w półmroku, który śnieg rozjaśniał jak reflektor sceny. Było tam pusto. Cicho. Magicznie. Ale zamiast wysiadać, zostaliśmy w samochodzie. Otuleni ciepłem, muzyką w tle i sobą.
Rozmawialiśmy.
O wszystkim i o niczym. Śmialiśmy się — z głupot, z historii z pracy, z własnych nieporadnych zdań. W tym śmiechu nie było żadnej pozy, żadnego napięcia. Była tylko lekkość. Jakbyśmy znali się od lat.
A potem — w tej zwykłej chwili, gdzie nie padły żadne wielkie słowa — spojrzał na mnie.
Dłużej.
Zamilkł na sekundę. Jakby coś w nim się przełamało. Jakby chciał się upewnić, że to odpowiedni moment. Że nie ucieknę. I wtedy… po prostu się nachylił. Delikatnie. Bez pośpiechu.
Pocałował mnie.
Tylko raz.
Krótko.
Ale w tym jednym pocałunku było wszystko. Cała cisza, wszystkie wiadomości, spojrzenia, niedopowiedzenia. Był miękki, czuły, ostrożny. Jakby trzymał w dłoniach coś kruchego. Jakby to był pocałunek, którego się nie zapomina.
Potem długo nic nie mówiliśmy. I nie musieliśmy.
Wystarczyło być. W tamtej chwili. W tamtym aucie. W tym nieidealnym lesie, gdzie wszystko było bardziej prawdziwe niż gdziekolwiek indziej.
W końcu śnieg przestał sypać, a cisza zrobiła się gęstsza. Nasza rozmowa znów zaczęła płynąć — powoli, głęboko, jakbyśmy już nie bali się dotykać tematów bardziej osobistych. Czas przestał mieć znaczenie. Nie wiedziałam, która jest godzina, i pierwszy raz od dawna — naprawdę mnie to nie obchodziło.
Zawróciliśmy w stronę miasta. W samochodzie wciąż unosiło się coś więcej niż zapach kawy i wilgotnego powietrza. Ciepło między nami nie zgasło — było inne, spokojniejsze. Jakbyśmy oboje trzymali w dłoniach wspomnienie tego jedynego pocałunku, nie chcąc go jeszcze puścić.
Rozmowa znów wróciła. Była lekka, miękka, bez planu.
Śmialiśmy się z czegoś, co chyba tylko nam wydawało się zabawne.
On prowadził, a ja co chwilę zerkałam na jego profil w półmroku — na dłonie na kierownicy, na jego skupione spojrzenie, które nagle stawało się bardzo czułe, gdy na mnie patrzył.
Odwiózł mnie pod dom.
Zatrzymał auto. Silnik jeszcze przez chwilę mruczał, a potem zamilkł. Przez moment nie padło ani jedno słowo. Wiedzieliśmy oboje, że to ta chwila, której nie chcemy zepsuć. Chwila, która nie powinna się kończyć zbyt szybko, ani zbyt głośno.
Spojrzał na mnie tak, jakby chciał coś powiedzieć. Ale nie powiedział.
Tylko się uśmiechnął.
Nie pocałował mnie już drugi raz. Nie dotknął.
Po prostu patrzył — długo, ciepło.
A potem powiedział:
— Dziękuję. Za dziś.
Skinęłam głową. I wtedy, naprawdę — czułam to całym ciałem — on nie żegnał się na zawsze. To nie było “do widzenia”.
To było: „jeszcze się spotkamy”.
Jakby zostawił mi cichą obietnicę między rzęsami a uśmiechem.
Wysiadłam. Szłam powoli, a śnieg znów zaczął padać. Odwróciłam się na schodach.
On wciąż tam był. Patrzył.
A potem odjechał.Rozdział 4 — Cisza po randce
Na drugi dzień wszystko było inne. I jednocześnie — dokładnie takie samo.
Śnieg nadal leżał na ulicach, miasto toczyło się swoim rytmem, ludzie spieszyli się do pracy, jakby wczoraj nic się nie wydarzyło. A jednak dla mnie świat przesunął się o milimetr. Coś się poruszyło — i już nie chciało wrócić na miejsce.
Spodziewałam się… nie wiem — może wiadomości? Krótkiego:
„Miło było. Dobrze Cię poznać.”
Albo dłuższego:
„Chciałbym Cię znowu zobaczyć.”
Czegokolwiek.
Ale nie dostałam nic.
Tego dnia nie pojawił się w pracy. Ani kolejnego. Ani jeszcze następnego. Każdego ranka szłam z nadzieją, że go zobaczę. Że może znów gdzieś się miniemy. Że znów uśmiechnie się jak wtedy, w tym aucie, gdy nie musieliśmy nic mówić. Ale… znikał coraz bardziej.
I w końcu zniknął zupełnie.
Nie odpowiadał na wiadomości przez kilka dni.
A ja wciąż szukałam w sobie usprawiedliwienia dla jego milczenia.
Może coś się stało? Może był zajęty? Może nie chciał wyjść na nachalnego? Może czuł to samo co ja i… po prostu się bał?
W końcu nie wytrzymałam.
Napisałam.
Zwyczajnie.
Z serca.
„Co z nami dalej?”
Odpowiedź przyszła szybko. Zbyt szybko.
Jakby czekał. Ale nie z tęsknotą — tylko z dystansem.
„Ale czego Ty oczekujesz po jednym spotkaniu?”
„Jakich deklaracji? To była tylko randka.”
Poczułam, jak coś we mnie się zacięło. Jakby ktoś zamknął drzwi, zanim zdążyłam zadać pytanie. W jego słowach nie było już ciepła. Nie było tego spojrzenia spod śnieżnej nocy, ani tego śmiechu z auta. Był inny. Chłodny. Odsunięty.
Napisał jeszcze:
„Nie jestem typem faceta, który pisze codziennie. Taki po prostu jestem.”
Pisał to ktoś, kto wyglądał jak on. Ale już nim nie był.
Zaczęłam się zastanawiać, czy coś zrobiłam źle. Czy za bardzo się odsłoniłam. Czy może zburzyłam jakiś niewidzialny mur, którego nie powinnam była dotykać. Czy może ta bliskość, którą czułam, była tylko w mojej głowie?
Ale przecież nie mogłam się tak pomylić.
Nie w tym, jakoś mnie wtedy patrzył.
Nie w tym, jak mnie pocałował.
Zaczął znikać coraz bardziej. Pisał coraz rzadziej. Bywał obojętny. I z każdym jego chłodnym zdaniem ja czułam, jak coś we mnie się zapada — ta świeża nadzieja, ten cichy zachwyt, ten moment, kiedy myślisz: może to jednak ktoś wyjątkowy.
On nagle stał się kimś innym. Jakby tamtej nocy nigdy nie było.
Jakby mnie… nigdy tam nie było.
A ja — mimo wszystko — wciąż go miałam pod powiekami.
Wciąż widziałam, jak się śmieje.
Wciąż słyszałam jego głos, gdy mówił: „Dziękuję. Za dziś.”
I choć nie chciałam tego przyznać, jedno wiedziałam już na pewno:
Zaczynałam tęsknić za kimś, kogo tak naprawdę jeszcze nie zdążyłam mieć.
Cisza między nami stawała się coraz głośniejsza.
Aż w końcu — znów się odezwał.
Nie po to, by coś naprawić. Nie, żeby zaprosić mnie na kolejne spotkanie. Nie, żeby wrócić. Ale żeby przeprosić.
Za ten jeden pocałunek.
„Przepraszam za tamten wieczór.”
„Za pocałunek.”
„Ale musisz wiedzieć… ja naprawdę bardzo chciałem dotknąć Twoich ust.”
Czytałam te słowa i nie mogłam uwierzyć.
To nie był żal. To nie była czułość.
To była raczej próba rozgrzeszenia się — ulżenia własnemu sumieniu.
Jakby pocałunek, który dla mnie był czymś prawdziwym, dla niego był błędem.
Poczułam w sobie złość.
Złość na to, że odszedł. Że się wycofał. Że potrafił być tak blisko, a potem tak obojętny. Że wybrał dystans, zamiast rozmowy. Złość na to, że traktuje mnie jak coś, co się wydarzyło, a nie jak kogoś.
Napisałam:
„Nie jestem eksponatem w muzeum, którego można dotknąć bez konsekwencji.”
I w tej chwili — zamilkł całkowicie.
Zniknął ze słów. Z sieci. Z mojej codzienności.
Nie odpowiedział.
Nie próbował wyjaśniać.
Nie próbował mnie zatrzymać.
I to właśnie bolało najbardziej — nie ten pocałunek, nie cisza, nie jego zmiana, ale to, że odszedł bez walki. Że nie był gotów nawet zawalczyć o prawdę między nami.
A ja?
Z każdym dniem zaczynałam rozumieć, że nie można zmusić kogoś, by widział w Tobie to, co ty widzisz w nim. Że czasem to, co dla Ciebie było początkiem, dla kogoś innego kończy się, zanim naprawdę się zacznie.Rozdział 5 — Próba zapomnienia
Na początku było trudno.
Cisza po kimś, kogo się czuło tak mocno, potrafi być głośniejsza niż tysiące wypowiedzianych słów. Jego nieobecność miała swoją wagę. Kiedyś wypełniał myśli — teraz pozostawił po sobie pustą przestrzeń, w którą wciąż wpadały pytania: Dlaczego? Co zrobiłam źle? Czy czuł to samo, czy tylko udawał?
Ale zamiast szukać odpowiedzi w nim… zaczęłam szukać ich w sobie.
Nie chciałam już więcej dryfować. Nie chciałam już kochać tylko połową siebie, bo druga była pogubiona w cudzych oczekiwaniach i niespełnionych nadziejach.
Postanowiłam zrobić coś dla siebie.
I tym razem — naprawdę.
Zaczęłam terapię.
Na początku było to przerażające.
Siedziałam przed kimś zupełnie obcym i miałam mówić o sobie tak, jak nigdy wcześniej nie mówiłam. Ale z każdą kolejną sesją zaczęłam zrzucać ciężary, które nosiłam na plecach przez lata. Nie tylko po nim. Po wszystkich.
Bo przecież to nie on mnie pierwszy zostawił bez słów.
Nie on pierwszy dał mi nadzieję, a potem się wycofał.
Nie on pierwszy sprawił, że poczułam się nie dość dobra.
Zaczęłam dostrzegać, jak wiele z moich relacji było lustrem moich braków.
Jak często dawałam więcej, by zasłużyć. Jak rzadko byłam przy sobie, gdy wszystko się rozpadało.
Jak bardzo bałam się być sama — a jednocześnie jak bardzo pragnęłam, by ktoś mnie naprawdę zobaczył.
Tym razem to ja zobaczyłam siebie.
Zaczęłam dzień od prostych rzeczy: ścielenia łóżka, robienia kawy w ciszy, włączania muzyki tylko wtedy, gdy naprawdę miałam na nią ochotę. Przestałam uciekać od samotności. Zaczęłam w niej odpoczywać.
Wracałam z pracy wolniej niż zwykle, żeby móc dłużej iść, oddychać, czuć powietrze na skórze. Zaczęłam prowadzić dziennik. Pisałam w nim wszystko — wstyd, lęk, gniew, nostalgię. Pisałam o nim. O sobie. O tym, jak bardzo chciałam już… odpuścić.
Ale serca nie da się wyłączyć przyciskiem.
Czasem łapałam się na tym, że sprawdzałam, czy nie był online.
Czy czegoś nie napisał. Czy może los znów zrobi ten swój dziwny taniec i postawi nas naprzeciw siebie.
Ale nie stawiał.
Znikał coraz bardziej.
A ja — paradoksalnie — coraz bardziej siebie odnajdywałam.
Zaczęłam patrzeć na swoje ciało inaczej. Nie przez pryzmat „czy mu się podobam?”, ale „czy ja się sobie podobam?”.
Nie miałam już potrzeby być „lepszą dla kogoś”. Chciałam być spokojniejszą, silniejszą, bardziej obecną… dla siebie.
W weekendy wyjeżdżałam czasem za miasto. Sama.
Zabierałam książkę, aparat, notes.
Uczyłam się być bez przymusu dzielenia się każdą chwilą.
I coraz częściej myślałam: Może wcale nie muszę być przez kogoś wybrana, żeby czuć, że mam wartość.
W pewnym momencie zauważyłam coś dziwnego — przestałam go szukać.
W pracy, w sieci, w wiadomościach.
Przestałam przeglądać zdjęcia. Przestałam odtwarzać w głowie tamtą noc.
Zaczęłam żyć.
Nie pełnią — jeszcze nie. Ale od nowa. Od początku.
A kiedy ktoś pytał:
„Jak się trzymasz?”
już nie odpowiadałam z wymuszonym uśmiechem: „Dobrze.”
Zamiast tego mówiłam:
„Lepiej.”
I to było prawdziwsze niż jakiekolwiek “kocham”.Rozdział 6 — Nowa znajomość
Nie spodziewałam się nikogo spotkać.
To miał być zwykły dzień — ten z tych, które się po prostu przechodzi. Kiedy nie oczekujesz cudów, a już na pewno nie sercowych historii.
Pamiętam, że miałam za sobą cięższy tydzień. W głowie trochę zamętu, ale w sercu coraz więcej ciszy.
Zdecydowałam się wyjść z domu — po prostu, by wyjść.
Zatrzymałam się w kawiarni. Lubiłam tamto miejsce — spokojne, z zapachem świeżych wypieków i miękkim światłem, które wpadało przez okna.
Stałam przy ladzie, zastanawiając się, czy wybrać cappuccino, czy coś słodszego, kiedy kątem oka zauważyłam, że ktoś podszedł obok.
On.
Wysoki. Męski. Przystojny.
Miał w sobie coś surowego, ale jednocześnie ciepłego.
Brązowe oczy, głębokie jak ziemia po deszczu. Zmarszczki przy kącikach, jakby często się uśmiechał — ale tylko wtedy, gdy naprawdę chciał.
Obok niego dziewczynka — może sześcioletnia — z ciemnymi włosami i ciemną, oliwkową karnacją.
Piękna. Emanowała spokojem, a w oczach miała coś… znajomego. Jakby rozumiała więcej, niż powinna w tym wieku.
— Które wybierasz? — zapytał ją cicho, z tym uśmiechem zarezerwowanym tylko dla niej.
— Truskawkowe… i waniliowe! — odpowiedziała pewnie, jakby podejmowała najważniejszą decyzję życia.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Nie mogłam się powstrzymać.
Nasze spojrzenia się spotkały.
I wtedy stało się coś, czego nie umiem wyjaśnić.
W tej jednej sekundzie było więcej ciepła niż przez ostatnie miesiące.
Nie flirt. Nie napięcie.
Raczej coś jak… zrozumienie.
Skinął głową, ja odpowiedziałam delikatnym uśmiechem.
Zamówiłam swoje latte i odsunęłam się kawałek, ale nie mogłam przestać zerkać.
Mieli piękną relację. Czułam to. Nie było tam pośpiechu, żadnego telefonu w dłoni, żadnego „zaraz, tylko chwilę”.
Był tylko on i ona. Ojciec i córka.
Wyszłam na zewnątrz, usiadłam na ławce, delektując się kawą.
Kilka minut później wyszli i oni. Dziewczynka miała usta całe od lodów i śmiała się do siebie. On niósł jej małą kurtkę przewieszoną przez ramię.
Minęli mnie, a ja zerknęłam w ich stronę.
I znów — nasze spojrzenia się spotkały.
— Słodkie, prawda? — powiedział, wskazując na roześmianą buzię córki.
— Nie da się do niej nie uśmiechnąć. — odpowiedziałam.
Zatrzymali się.
On spojrzał uważniej.
— Nie chcę być natrętny, ale… może kiedyś dasz się zaprosić na kawę, tym razem już nieprzypadkowo?
Zamarłam. Ale nie z lęku. Z zaskoczenia.
I chyba z tej drobnej radości, która pojawia się wtedy, gdy życie znów szepcze: „Jeszcze nie wszystko stracone.”
— Może.– odpowiedziałam z uśmiechem. — Ale tylko jeśli ona wybierze lody.
Spojrzał na córkę, która właśnie z dumą oblizywała łyżeczkę i przytaknęła poważnie, jakby podpisała ważną umowę.
— W takim razie chyba potrzebuję twojego numeru, żeby umówić się na lody i kawę w komplecie.
Uśmiechnęłam się szerzej, czując dziwne ciepło, którego nie czułam od dawna.
Wyjęłam telefon, podałam mu numer. On zapisał go ostrożnie, jakby nie chciał czegoś pomylić.
— Dam znać. Ale ostrzegam — ona wybiera tylko dobre miejsca.
— To dobrze, — odpowiedziałam. — Ostatnio miałam problem z trafianiem w te dobre.
Pożegnali się, a ja zostałam na ławce z ciepłym kubkiem i jeszcze cieplejszą myślą:
Może to nie będzie miłość. Może to tylko moment.
Ale był prawdziwy. I po wszystkim, co przeszłam — to było już bardzo dużo.Rozdział 7 — Spacer z początkiem
Nie zdążyłam jeszcze dobrze dojść do domu, kiedy ekran telefonu rozbłysł.
„Wiem, że powinienem poczekać… ale nie mogłem. Próbowałem. Naprawdę.”
Uśmiechnęłam się do siebie. To był ten rodzaj wiadomości, który nie potrzebuje wielu słów. Czasem jedno zdanie potrafi więcej niż cała rozmowa — zwłaszcza jeśli jest prawdziwe.
Odpisałam bez wahania.
„Może dobrze, że nie próbowałeś za mocno.”
Umówiliśmy się na pojutrze.
Napisał, że jego córka chce iść do parku i że będzie zaszczycona, jeśli dołączę. Poczułam ciepło na samą myśl. Było w tym coś wyjątkowego — że nie czekał na „idealny moment”, tylko wpuścił mnie do swojego świata od razu. Nie ukrywał jej. Ona była jego częścią. Tak samo ważną jak on sam.
Spotkaliśmy się pod wejściem do parku. Ona miała na sobie żółtą kurtkę i śmieszną czapkę z uszami, on — ten sam półuśmiech, którym uraczył mnie w kawiarni.
Kiedy mnie zobaczyła, pomachała energicznie.
— Cześć! Masz na imię jak moja lalka! — oznajmiła z dumą.
Zaśmiałam się.
— To chyba jesteśmy spokrewnione.
On uśmiechnął się szerzej, jakby z ulgą, że wszystko idzie tak naturalnie. I naprawdę — szło.
Spacerowaliśmy w trójkę. Ona biegała, śmiała się, zbierała liście i wymyślała własne bajki o „królewnie z lodami i wilku z kawą”.
A my — rozmawialiśmy.
O książkach. O muzyce. O tym, jak życie czasem wywraca wszystko do góry nogami tylko po to, żebyśmy odkryli, że możemy zacząć od nowa.
Był uważny.
Słuchał, nie przerywał. Pytał, nie naciskał.
Nie próbował robić wrażenia — a i tak robił. Po prostu był obecny. I to wystarczało.
Jego córka od czasu do czasu łapała mnie za rękę, jakbyśmy znały się dłużej.
A on patrzył na nas z cichą dumą, której nie umiał (albo nie chciał) ukryć.
Słońce powoli zaczynało chować się za linią drzew, a powietrze nabierało chłodniejszego oddechu.
Zatrzymaliśmy się przy ławce.
— Chyba zmarzłyście, co? — powiedział, obejmując córkę ramieniem. — Czas na gorącą czekoladę?
— Tak! Ale z piankami! — zażądała z entuzjazmem.
— Zawsze z piankami, — odpowiedział, a potem spojrzał na mnie. — A ty? Zostaniesz z nami na czekoladę?
Patrzyłam na nich i przez chwilę poczułam coś, czego nie czułam od dawna: spokój.
Nie poryw emocji, nie chaos. Spokój.
— Z przyjemnością.
I wtedy pomyślałam:
Może to nie będzie wielka miłość. Może to będzie tylko fragment.
Ale jeśli każdy fragment może być tak ciepły…
…to warto go przeżyć.
*
To był naprawdę dobry dzień. Jeden z tych, po których zasypiasz z uśmiechem, choć nic wielkiego się nie wydarzyło. Po prostu… było dobrze.
Ciepło. Lekko.
Bez napięcia i niepewności, które przez ostatnie miesiące trzymały mnie zbyt mocno.
Pożegnaliśmy się wieczorem, ale zanim weszłam do domu, dostałam wiadomość:
„Ona cię uwielbia. A ja zaczynam rozumieć dlaczego.”
Zatrzymałam się w pół kroku.
Czytałam to zdanie kilka razy.
I nie musiałam nic więcej. To wystarczyło, żeby pomyśleć o kolejnym spotkaniu bez wahania.
Następnego dnia znów się zobaczyliśmy. Tym razem obiecałam Octavi, że zabierzemy ją na salę zabaw.
Trzymała mnie za rękę już od parkingu, ciągnąc z niecierpliwością do środka.
— Będziesz się bawić ze mną, prawda? Nie usiądziesz z kawą?
— Nie ma mowy, mała. Dziś jesteśmy drużyną.
I byliśmy.
Wszyscy troje.
Szaleliśmy jak dzieci.
Chodziliśmy po wielopoziomowej konstrukcji, przechodziliśmy przez siatki, tunele, ślizgaliśmy się na zjeżdżalniach jakbyśmy znów mieli po siedem lat.
Rzucaliśmy się piłeczkami, śmiejąc się do utraty tchu.
Wpadliśmy do basenu z kulkami, jakby to była scena z komedii romantycznej. On udawał, że tonie, a Octavia rzucała w nas kulkami z dziką radością.
I w tych wszystkich wygłupach — w tych prostych, głupich momentach — czułam coś więcej niż tylko zabawę.
Czułam się lekka. Obecna. Wolna od analizy i ocen.
Po wszystkim usiedliśmy razem, zmęczeni, ale szczęśliwi.
Octavia wtuliła się w niego, ziewając szeroko.
Patrzyłam na nich i serce mi zmiękło.
On zerknął na mnie z uśmiechem i cichym pytaniem w oczach.
Jakby chciał zapytać:
„To wszystko nie za szybko?”
A ja w odpowiedzi tylko się uśmiechnęłam.
Bo w tym momencie — wszystko działo się dokładnie tak, jak miało.
Może pierwszy raz od dawna nie analizowałam, nie bałam się, nie kontrolowałam.
Po prostu byłam.
I to wystarczyło.
*
Kiedy Octavia zasnęła na jego kolanach, my siedzieliśmy jeszcze przez chwilę w ciszy. Takiej przyjemnej, niewymuszonej. Czułam, jak moje ciało powoli się rozluźnia — jakby nie tylko dzień, ale cały ostatni rok zaczynał opuszczać mnie przez każdy głęboki oddech.
Spojrzał na mnie.
— Dobrze się dziś z tobą było śmiać.
— Dobrze było nie myśleć o niczym innym.
W jego oczach było coś więcej niż tylko sympatia. Coś ciepłego, nienazwanego. Ale też coś powściągliwego, jakby wewnętrzny głos kazał mu jeszcze nie robić kroku dalej.
— Nie jesteś jak inne kobiety, które spotkałem. — powiedział nagle, prawie szeptem. — „Masz w sobie coś… spokojnego. A jednocześnie tak bardzo żywego.
Zamarłam na chwilę. Może zaskoczona. Może wzruszona.
Nie odpowiedziałam nic. Tylko pozwoliłam temu zdaniu zapaść we mnie głęboko.
Bo może to nie był komplement. Może to było ostrzeżenie.
Albo wyznanie.
Zabrał nas do domu. W aucie grała cicha muzyka, a Octavia spała z głową na moim ramieniu.
Patrzył co jakiś czas w lusterko, a kiedy nasze spojrzenia się spotkały — tylko się uśmiechał.
Pod klatką zapytał:
— Zobaczymy się jeszcze?
— Jeśli to nie za dużo jak na dwa dni z rzędu…
Zaśmiał się.
— Nie z tobą.
I wtedy, kiedy już miał odjeżdżać, zatrzymał się jeszcze raz.
— Dziękuję ci.
— Za co?
— Za to, że dziś też się czułem trochę jak dziecko. I za to, że patrzysz na nią jakbyś widziała ją naprawdę.
Zniknął za rogiem. A ja zostałam pod drzwiami z uczuciem… którego nie potrafiłam nazwać.
To nie było zakochanie. Jeszcze nie.
To był cień czułości. I pierwszy promień nadziei.
I to już było coś.Rozdział 8 — Ciepło z ostrą krawędzią
Minęło kilka dni od naszej wspólnej zabawy. Pisaliśmy ze sobą codziennie — lekkie wiadomości, krótkie rozmowy, czasem zdjęcie z jakiegoś śmiesznego momentu z Octavią. Wszystko było tak naturalne, tak… zwyczajne, że aż zaczynało przypominać początek czegoś prawdziwego.
I wtedy zaproponował spotkanie.
Tylko we dwoje.
„Może tym razem bez piłeczek?”
„Tylko ja i ty.”
Zgodziłam się.
Bez wahania.
Serce mi przyspieszyło, jakby przeczuwało, że ten wieczór będzie inny niż wszystkie dotąd.
Zabrał mnie w spokojne miejsce na obrzeżach miasta — klimatyczna restauracja z delikatnym światłem, drewnianym wnętrzem i ciepłym zapachem świeżo mielonej kawy. Usiadł naprzeciwko mnie, lekko uśmiechnięty, trochę spięty. Inny niż wtedy, kiedy biegał po siatkach jak duże dziecko.
Rozmawialiśmy jak zawsze — o wszystkim i o niczym. Było ciepło. Bezpiecznie. Ale… w pewnym momencie jego wzrok się zmienił. Jakby coś ważył. Mierzył się z własną myślą.
Odłożył sztućce. Zamilkł na chwilę.
— Jest mi z tobą naprawdę dobrze. — zaczął spokojnie. — Ale nie chcę, żebyś miała nadzieję. Nie szukam związku.
Zamarłam.
— Nie szukasz…? — zapytałam powoli, choć w środku już wszystko zaczęło opadać.
— Nie jestem gotowy. Nie wiem, czy w ogóle będę. Ale… chcę, żebyś była blisko. Octavia cię uwielbia. Ja też lubię cię mieć przy sobie. Chciałbym… żebyśmy spędzali razem czas. Jak przyjaciele. Z nią.
Słowo „przyjaciele” rozciągnęło się w powietrzu jak ostrze.
Patrzyłam na niego, próbując nie dać po sobie poznać, że właśnie coś się we mnie kurczy.
Przyjaciele.
Po wszystkim. Po spojrzeniach. Po śmiechu. Po tych wiadomościach. Po dotyku jego dłoni, który jeszcze czuję na ramieniu.
— Czyli chcesz mieć mnie blisko, ale… tylko na warunkach, które nie zranią ciebie? — zapytałam cicho.
Nie odpowiedział od razu.
Wzrok wbity w blat.
Cisza, która wszystko potwierdziła.
Wieczór potoczył się dalej — wciąż był miły, ciepły. Ale dla mnie wszystko było już inne.
Bo wiedziałam, że zaczynam coś czuć.
A on właśnie zbudował mur.
Na pożegnanie przytulił mnie — dłużej, mocniej niż wcześniej.
I może właśnie to bolało najbardziej.
Bo w tym uścisku było wszystko, czego nie miał odwagi powiedzieć wprost. I wszystko, czego nie miał zamiaru dać mi naprawdę.
Zamknęły się drzwi auta.
Zostałam sama.
Z pytaniami, na które nie miałam jeszcze odwagi odpowiedzieć głośno:
Czy można być „blisko”, kiedy jedno z nas boi się każdego kroku?
Czy można udawać, że nic nie pęka, kiedy wszystko już zaczyna się kruszyć?
*
Spotkania zaczęły pojawiać się coraz częściej.
To nie było tak, że ustalaliśmy coś z dużym wyprzedzeniem. Czasem wystarczało jedno krótkie:
„Octavia się nudzi. Chce cię zobaczyć.”
albo
„Masz dziś czas? Może spacer?”
I ja zawsze miałam czas. Zawsze chciałam mieć czas.
Bo te chwile z nimi… były inne.
Lżejsze od wszystkiego, co znałam wcześniej.
Zaczęło to wyglądać jak coś stałego. Jak rytuał.
Plac zabaw, lody, czasem kino, czasem kawiarnia z kolorowymi poduszkami, gdzie Octavia mogła się bawić, a my piliśmy kawę i rozmawialiśmy o życiu.
Znałam jej ulubione bajki. Wiedziałam, że nie lubi truskawek, ale uwielbia borówki.
Znałam go tak, jak poznaje się kogoś nie przez deklaracje, tylko przez powtarzalność drobnych gestów.
Ale mimo tej bliskości… on nie robił żadnego kroku dalej.
Nie szukał pretekstu, by zostać sam ze mną.
Nie próbował mnie dotknąć tak, jak wtedy w restauracji.
Było miło. Uroczo.
Ale coraz bardziej czułam się jak ktoś, kto siedzi na progu domu, do którego nie ma klucza.
Czasem łapałam się na tym, że czekam, aż dotknie mojej dłoni, chociażby przypadkiem.
Że spojrzy dłużej. Powie coś, co zasugeruje, że może zmienił zdanie.
Ale on mówił o wszystkim — tylko nie o nas.
Zawsze był uprzejmy. Zawsze wdzięczny.
Zawsze jakby wdzięczny za opiekę.
I to bolało.
Bo czułam, że jestem kimś więcej niż tylko „znajomą do wspólnego czasu z dzieckiem”.
Widziałam, jak patrzy, kiedy śmieję się razem z nią.
Słyszałam jego śmiech, kiedy robiliśmy razem głupoty w parku.
To nie była tylko przyjaźń.
Ale też… nie była to miłość.
Któregoś dnia, gdy wracaliśmy z placu zabaw, Octavia zasnęła w aucie.
Jechał w ciszy. Ja patrzyłam przez okno, udając, że nie czuję ukłucia zawodu w piersi.
W końcu zapytałam.
— Czemu mnie zapraszasz, jeśli nie chcesz nic więcej?
Spojrzał na mnie kątem oka.
— Bo dobrze nam razem. Tobie i jej. I mnie z wami.
— Ale to nie jest uczciwe. — szepnęłam. — Wobec mnie.
Zacisnął dłoń na kierownicy.
— Nie potrafię cię odsunąć. A nie chcę obiecywać rzeczy, których nie wiem, czy uniosę.
I znowu — słowa między sercem a rozumem.
Między czułością a strachem.
Zatrzymaliśmy się pod moim blokiem.
Pomógł przenieść śpiącą Octavię do jej fotelika.
Na pożegnanie przytulił mnie — zbyt długo jak na przyjaciela, zbyt krótko jak na kogoś, kto chce zostać.
Zamknęły się drzwi samochodu.
I znowu zostałam z tym samym uczuciem:
Za blisko, by odejść. Za daleko, by to było naprawdę.
*
Gdy drzwi za nim się zamknęły, usiadłam na kanapie w ciemnym salonie.
Nie zapaliłam światła.
Wpatrywałam się w okno i liczyłam oddechy, jakby miały mnie uspokoić.
Miałam wrażenie, że utkwiłam gdzieś pomiędzy.
Pomiędzy tym, co czuję — a tym, czego mi brakuje.
Pomiędzy zachwytem nad nim — a rozczarowaniem jego chłodem.
Pomiędzy tym, kim jestem dzisiaj — a tą, którą chcę się stać.
I wtedy przypomniałam sobie słowa terapeutki:
„Zadaj sobie pytanie: czy dajesz, bo chcesz? Czy dlatego, że liczysz na coś w zamian?”
Zrobiło mi się niewygodnie.
Bo tak — dawałam z serca. Byłam przy Octavii, bo ją pokochałam od pierwszego uśmiechu.
Ale też… po cichu czekałam, że on to zobaczy, że coś poczuje, że powie „zostań”.
Zamiast tego… dawał mi wszystko i nic.
Ułamki czułości, spojrzenia, wspólne śmiechy — i jednocześnie pustkę, gdy wracałam do domu.
Tylko ja wiedziałam, ile razy odkładałam telefon, żeby nie napisać pierwsza.
Ile razy powstrzymywałam się, by nie zapytać:
„Co to jest dla ciebie? Kim ja właściwie jestem?”
Kolejnego dnia usiadłam z moją terapeutką i rozłożyłam tę historię jak mapę.
Opowiadałam powoli. O spotkaniach. O Octavii. O słowach, które nie padły.
A potem o sobie — tej wewnętrznej, cichej wersji mnie, która zaczęła czuć się coraz bardziej niewidzialna.
— Czego ty chcesz? — zapytała łagodnie.
Zamilkłam. Nie znałam odpowiedzi.
A może po prostu bałam się ją wypowiedzieć.
Bo chciałam miłości.
Chciałam bezpieczeństwa.
Chciałam, żeby ktoś wybrał mnie nie dlatego, że jestem dobra dla jego dziecka — tylko dlatego, że jestem dobra dla niego.
Ale mówiłam sobie, że nie wszystko musi być natychmiast.
Że może to wymaga czasu.
I że może… w tej przyjaźni kryje się zalążek czegoś więcej.
Przez kolejne tygodnie znów się widywaliśmy.
Zabierałam Octavię na zajęcia taneczne, na spacery, piekłyśmy razem ciastka, śmiałyśmy się jak najlepsze przyjaciółki.
A on… był obok.
Zawsze z uśmiechem. Zawsze z podziękowaniem.
Nigdy z jasną intencją.
Wciąż tkwiłam między wersją siebie, która potrafi czekać — a tą, która miała ochotę odejść.
Bo zaczęłam rozumieć, że bliskość, która nie prowadzi nigdzie, też może być formą samotności.Rozdział 10 — Wybieram siebie
Tego dnia nie płakałam.
Nie dlatego, że przestało boleć.
Ale dlatego, że po raz pierwszy… ból przestał mną rządzić.
Siedziałam w fotelu w gabinecie terapeutycznym, popijając letnią herbatę, i wypowiedziałam te słowa na głos:
— Nie chcę nikogo nowego. Nie jeszcze. Chcę zostać sama. Do końca terapii. Aż zrozumiem siebie lepiej. Aż pokocham siebie naprawdę. Aż będę gotowa na coś dojrzałego.
I w tej jednej chwili poczułam… ulgę.
Jakby z moich ramion ktoś zdjął ciężar, którego nie byłam świadoma.
Bo przez lata chciałam kochać.
Chciałam być dla kogoś.
Chciałam czuć się potrzebna, ważna, wybrana.
I czasami tak bardzo tego chciałam, że zapominałam wybrać… siebie.
Ale teraz to się zmieniało.
To nie była rezygnacja.
To był akt odwagi.
Świadomy wybór — że tym razem nie uciekam w czyjeś ramiona, tylko staję obok siebie.
Na terapii co tydzień otwierałam kolejne drzwi.
Czasem skrzypiały.
Czasem za nimi była cisza.
Czasem — stare rany, których nie chciałam dotykać.
Ale nie byłam już sama.
Byłam ze sobą.
Zaczęłam pisać dziennik.
Zaczęłam słuchać siebie — nie tylko wtedy, gdy było źle, ale też wtedy, gdy było spokojnie.
Zaczęłam rozpoznawać swoje potrzeby.
Nie pytać: „co on czuje?”, ale „co ja czuję?”
Były dni, kiedy tęsknota wracała.
Kiedy wieczory były puste, a łóżko wydawało się zbyt duże.
Były momenty, w których zastanawiałam się, czy nie warto jednak napisać.
Odezwać się.
Spróbować jeszcze raz.
Ale wtedy łapałam się za serce i szeptałam:
— Nie jesteś już tą samą dziewczyną. Już nie musisz nikogo gonić.
Bo zaczęłam widzieć, że zasługuję na coś więcej.
Nie na ochłapy uwagi.
Nie na chwilowe uniesienia bez przyszłości.
Nie na związek zbudowany z półsłówek i półprawd.
Zasługuję na miłość, która nie zostawia pytań bez odpowiedzi.
Na obecność, która nie znika bez słowa.
Na partnerstwo, które nie boi się odpowiedzialności.
Ale zanim ktoś taki pojawi się w moim życiu…
Ja chcę być najpierw kimś takim dla siebie.
*
Z czasem coś się we mnie wyciszyło.
Nie nagle. Nie spektakularnie.
Nie było jednego poranka, kiedy wstałam i powiedziałam: „już po wszystkim”.
To raczej było jak odstawianie cichej muzyki — coraz mniej dźwięków, coraz mniej echa, aż została tylko cisza. I… spokój.
Spokój.
To słowo, które kiedyś myliłam z nudą.
Z czymś jałowym, pozbawionym namiętności.
A teraz — spokój stał się moim celem.
Bo dopiero w spokoju usłyszałam swój prawdziwy głos.
Nie tęskniłam już tak jak kiedyś.
Nie parzyła mnie myśl o nim.
Nie rzucała mną w środku nocnej ciszy.
Ale było jedno imię, które wciąż ściskało serce bardziej, niż bym chciała.
Octavia.
To nie była zwykła dziewczynka.
To była mała iskra, która pojawiła się w moim życiu nagle i rozświetliła wszystko — z ufnością, z dziecięcym śmiechem, z tą bezbronnością, która łamie dorosłe serca.
Czasem czułam, że zostawiłam ją — a nie jego.
Czułam winę, choć wiedziałam, że nie byłam winna.
To było jak zerwanie nici, której nie chciałam przecinać.
Ale któregoś dnia podczas terapii wypowiedziałam to na głos:
— Nie jestem jej mamą. Ale byłam dla niej dobra. Kochałam ją przez chwilę, i nie udawałam. I to wystarczy.
Płakałam wtedy, ale inaczej niż wcześniej.
Nie z tęsknoty. Z ulgi.
Z tego, że mogę ją puścić wolno — bez gniewu, bez bólu, bez oczekiwań.
Z miłością, która nie musi trwać wiecznie, by być prawdziwa.
I od tamtego momentu… było coraz ciszej.
Nie pusto — tylko ciszej.
Zaczęłam od nowa budować relację ze sobą.
Z moimi wartościami.
Z moim ciałem, które przez lata nosiło stresy relacji i rozczarowania.
Z moim sercem, które w końcu przestałam karać za to, że tak mocno czuje.
Rano wstawałam spokojniej.
Wieczorem zasypiałam bez myśli o tym, czy napisał.
Na terapii coraz częściej pojawiało się słowo „duma”, a coraz rzadziej „ból”.
To był nowy etap.
Nie błyszczący.
Nie romantyczny.
Ale mój.
I w końcu — prawdziwy.