Zostaw świat za sobą - ebook
Zostaw świat za sobą - ebook
Ekranizacja od 8 grudnia w serwisie Netflix.
Nadeszła katastrofa… ale czy na pewno?
Amanda i Clay potrzebują wytchnienia od życia w Nowym Jorku. Decydują się udać wraz z nastoletnim synem i córką do odległego zakątka Long Island, gdzie czeka na nich wynajęty na tydzień luksusowy letni dom. Czar tego wyjątkowego miejsca przerywa jednak tajemnicze pukanie do drzwi w środku nocy. To właściciele - ciemnoskóra para, Ruth i G.H., którzy przybyli, by przekazać małżeństwu hiobową wieść.
Kobieta i mężczyzna twierdzą, że Nowy Jork ogarnęła ciemność. Nie działają telewizory i Internet, nie ma dostępu do telefonów komórkowych… cały świat nagle stanął w miejscu. Amanda i Clay po początkowej panice zaczynają zastanawiać się, czy uwierzyć w roztaczaną przez małżeństwo katastroficzną wizję. W domu na wsi, gdzie i tak pozbawieni byli wszelkich udogodnień, bardzo trudno jest zweryfikować przekazane im informacje.
Czy powinni ufać Ruth i G.H.? A może to oni nie powinni wierzyć Amandzie i Clayowi? Co wydarzyło się w Nowym Jorku? Czy oddalony od cywilizacji dom jest naprawdę bezpiecznym miejscem dla obu rodzin… i czy największego zagrożenia nie stanowią przypadkiem współlokatorzy?
Rumaan Alam jest autorem powieści i opowiadań, publikował również w "NYT", "New Yorkerze", "Wall Street Journal" czy "New Republic". Prowadzi dwa podcasty i tworzy serię felietonów dotyczących rodzicielskich porad. Studiował pisanie w Oberlin College, a obecnie mieszka w Nowym Jorku z mężem i dwójką dzieci. Jego powieść "Zostaw świat za sobą" została doceniona przez najważniejszych amerykańskich krytyków, a Barack Obama w 2021 r. umieścił ją na swojej słynnej Summer Reading List.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8352-666-9 |
Rozmiar pliku: | 406 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NO CÓŻ, ŚWIECIŁO SŁOŃCE. Czuli, że to dobry znak – ludzie wszystko potrafią zamienić we wróżbę. Dość powiedzieć, że niebo było bezchmurne. A słońce tam gdzie zawsze. Nieustępliwe i obojętne.
Drogi łączyły się ze sobą. Ruch samochodowy gęstniał. Ich szary samochód był jak szklany klosz z własnym mikroklimatem: klimatyzacja, smrodek dojrzewania (potu, stóp, łoju skórnego), francuski szampon Amandy, szelest śmieci, zawsze obecnych. Samochód był królestwem Claya, a on, niezbyt skrupulatny, pozwalał, by poniewierały się tam owsiane okruchy z kupowanych hurtowo batoników musli, podkolanówka niewiadomego pochodzenia, formularz na prenumeratę „New Yorkera”, zmięta chusteczka z zaschniętymi smarkami, płatek białego papieru odklejonego z plastra, któż wie kiedy. Dzieciaki ciągle potrzebują plastrów, ich różowa skóra pęka jak letni owoc.
Promienie słońca na ich ramionach działały pokrzepiająco. Szyby były zabarwione substancją ochronną z obawy przed nowotworem. W wiadomościach podawano, że zaczyna się sezon huraganów, burz o wymyślnych nazwach z wcześniej zatwierdzonej listy. Amanda ściszyła radio. Czy to było w jakiś sposób seksistowskie, że Clay prowadził, jak zawsze zresztą? Cóż, Amanda nie miała cierpliwości do sakramentów naprzemiennego parkowania i przeglądów technicznych co dwadzieścia tysięcy kilometrów. Poza tym Claya tego typu rzeczy napawały dumą. Był wykładowcą uniwersyteckim, co zdawało się korelować z jego zamiłowaniem do praktycznych zadań takich jak zbieranie starych gazet na makulaturę, rozrzucanie na chodniku chemicznych granulek, gdy ulice skuwa lód, wymiana żarówek, odtykanie miniaturowym przepychaczem zapchanych zlewów.
Samochód nie był aż tak nowy, żeby go uznać za luksus, ani tak stary, żeby uchodził za ekscentryczny pojazd artystów. Auto średniej klasy dla przedstawicieli klasy średniej zaprojektowane, żeby się podobać i nie budzić kontrowersji, zakupione w salonie z lustrzanymi ścianami, smętnymi balonikami i sprzedawcami, których było więcej niż klientów, stali w dwu- lub trzyosobowych grupkach i pobrzękiwali monetami w kieszeniach spodni z Men’s Wearhouse. Czasami na parkingu Clay podchodził do innego egzemplarza samochodu tej marki (był to popularny model, grafitowy) i niecierpliwił się, gdy system bezkluczykowego dostępu nie chciał zadziałać.
Archie miał piętnaście lat. Nosił na nogach bezkształtne sportowe buty wielkości bochenków chleba. Roztaczał wokół siebie woń mleka, jak niemowlęta, z głębszą nutą potu i hormonów. Chcąc zagłuszyć tę mieszankę, spryskiwał gąszcz pod pachami substancją chemiczną o niewystępującym w przyrodzie aromacie, będącym wszak w zgodnej opinii grupy docelowej idealnie męskim. Rose przywiązywała do sprawy większą wagę. Jej zapach był jak cień rozkwitającej dziewczyny; pies mógłby wyłowić nutę metalu pod wonią pierwszych kosmetyków zdradzających dziewczęce upodobanie do sztucznych jabłek i czereśni. Każde z nich roztaczało swój zapach, ale nie można było pędzić autostradą z otwartymi oknami, hałas byłby zbyt wielki.
– Muszę odebrać. – Amanda podniosła ostrzegawczo aparat, chociaż nikt nic nie mówił. Archie wpatrywał się we własny telefon, Rose w swój, oba urządzenia z zainstalowanymi grami i zaaprobowanymi przez rodziców serwisami społecznościowymi. Archie esemesował ze swoim kumplem Dillonem, któremu dwaj ojcowie, chcąc mu wynagrodzić trwającą właśnie sprawę rozwodową, pozwalali spędzać lato na paleniu trawki na najwyższym piętrze ich brooklińskiej kamienicy przy Bergen Street. Rose opublikowała już liczne zdjęcia z wyjazdu, choć dopiero co przekroczyli granicę okręgu.
– Hej, Jocelyn… – W sytuacji, gdy wiadomo, kto dzwoni, uprzejmości są zbędne. Amanda była dyrektorem do spraw klientów, a Jocelyn jej zastępczynią, jedną z trojga bezpośrednich podwładnych. Jocelyn, z pochodzenia Koreanka, urodziła się w Karolinie Południowej i Amanda nadal uważała, że silny akcent tej kobiety jest nie do przyjęcia. Było to tak rasistowskie, że nikomu nie mogła się do tego przyznać.
– Przepraszam, że przeszkadzam… – Synkopowany oddech Jocelyn. Postrach budziła nie tyle sama Amanda, ile jej władza. Amanda pierwsze kroki w zawodzie stawiała w studiu wybuchowego Duńczyka z fryzurą przypominającą tonsurę. Ostatniej zimy wpadła na niego przypadkiem w restauracji i aż ją zemdliło.
– Żaden problem. – Amanda nie była wspaniałomyślna. Ten telefon przyniósł jej ulgę. Chciała, żeby współpracownicy jej potrzebowali, tak jak Bóg chce, żeby ludzie nie przestawali się modlić.
Clay bębnił palcami na skórzanej kierownicy, czym ściągnął jej spojrzenie. Zerknął w lusterko, by potwierdzić, że dzieci wciąż tam są, nawyk wykształcony w czasach, gdy były niemowlakami. Rytm ich oddechów był miarowy. Telefony działały na nich jak te pękate flety na kobry.
Żadne z nich tak naprawdę nie dostrzegało krajobrazu. Mózg zastępuje oko; nasze oczekiwania wobec danej rzeczy w końcu wypierają samą rzecz. Żółto-czarne piktogramy, pagórki wtapiające się w prefabrykowane betonowe ściany, migające od czasu do czasu tory kolejowe pod wiaduktami, boiska baseballowe, baseny ogrodowe. W czasie rozmów telefonicznych Amanda kiwała głową nie z myślą o interlokutorach na drugim końcu linii, ale żeby udowodnić sobie, że jest zajęta. Czasem kiwając tak głową, zapominała słuchać.
– Jocelyn… – Amanda próbowała wymyślić coś mądrego. Jocelyn nie potrzebowała jej porad, tylko zgody. Hierarchia biurowa, jak wszystko, jest kwestią umowną. – Bardzo dobrze. Myślę, że to mądre posunięcie. Jesteśmy dopiero na autostradzie. Możesz dzwonić, bez obaw. Ale jak odjedziemy dalej od miasta, będzie słaby zasięg. Miałam ten problem zeszłego lata, pamiętasz? – Przerwała zażenowana; z jakiej racji jej podwładna miałaby pamiętać ubiegłoroczne wakacje Amandy? – Tym razem jedziemy jeszcze dalej! – Obróciła to w żart. – Ale dzwoń, mailuj, oczywiście, w porządku. Powodzenia.
– W biurze wszystko okej? – Clay zawsze wymawiał słowo „biuro” specyficznym tonem. Tą synekdochą określał jej pracę, którą w znacznej mierze – ale nie do końca – rozumiał. Żona powinna mieć swoje życie i Amanda miała własne, całkiem odrębne. Może to pomagało zrozumieć ich szczęście. Co najmniej połowa znanych im małżeństw już się rozpadła.
– Tak. – Według jednego z truizmów, po które sięgała najczęściej, pewien procent stanowisk w pracy jest nierozróżnialnych, wszystkie bowiem wiążą się ze słaniem maili z oceną działań w ramach tegoż stanowiska. Na dzień pracy składa się kilka komunikatów o trwającym dniu pracy, trochę biurokratycznych uprzejmości, siedemdziesiąt minut przerwy na lunch, dwadzieścia minut kręcenia się po biurze, dwadzieścia pięć minut picia kawy. Niekiedy jej rola w tej szaradzie wydawała się absurdalna, innym znowu razem – nieodzowna.
Ruch był znośny do czasu, gdy autostrada zwężała się w ulice miasteczek. Podobnie jak podczas ostatniego, żmudnego etapu wędrówki łososia w górę rzeki, tylko że z bujnymi zielonymi pasami rozdzielczymi i minicentrami handlowymi o poplamionych deszczem tynkach. Miasteczka były albo robotnicze i pełne przybyszów z Ameryki Środkowej, albo zamożne i zaludnione białymi hydraulikami, projektantami wnętrz i agentami nieruchomości. Ci naprawdę bogaci mieszkali w jakimś innym królestwie typu Narnia. Można tam było trafić tylko przypadkiem, podążając drogami wybrukowanymi progami zwalniającymi aż do ich nieuchronnego końca, ślepego zaułka z rezydencją krytą gontem, widokiem na basen. Powietrze było owym słodkim koktajlem oceanicznej bryzy i pomyślności, dobrym dla pomidorów i kukurydzy, ale wydawało się, że można tam wyłowić także nutę luksusowych samochodów, dzieł sztuki i tych miękkich tkanin, których sterty bogaci zostawiają na swoich sofach.
– Zatrzymamy się coś przekąsić? – Clay ziewnął na końcu zdania, co zamieniło je w zduszony dźwięk.
– Umieram z głodu. – Hiperbola w stylu Archiego.
– Chodźmy do Burger Kinga! – Rose zdążyła już wypatrzyć szyld.
Clay czuł, jak jego żona cała się spina. Wolała, żeby odżywiali się zdrowo (zwłaszcza Rose). Potrafił niczym sonar wychwycić jej dezaprobatę. Jak nabrzmiałość zapowiadająca erekcję. Byli małżeństwem od szesnastu lat.
Amanda jadła frytki. Archie poprosił o groteskową liczbę kawałeczków smażonego kurczaka. Wrzucił je wszystkie do papierowej torby, zmieszał z frytkami i polał zawartością małego pojemniczka ze słodkim i lepkim brązowym sosem, a teraz przeżuwał z zadowoleniem.
– Ohyda. – Rose nie aprobowała zachowania brata, ponieważ był jej bratem. Jadła hamburgera mniej elegancko, niż jej się wydawało, z majonezem rozmazanym wokół ust.
– Mamo, Hazel zaznaczyła mi swój dom w Google Maps, możesz zerknąć i sprawdzić, jak daleko jesteśmy?
Amanda pamiętała swój szok wywołany tym, jak głośno posilały się dzieci, gdy karmiła je piersią. Ssanie i cmokanie niby odgłosy z instalacji kanalizacyjnej, obojętne beknięcia i stłumione bąki jak bublowate petardy, zwierzęce i bezwstydne. Wyciągnęła rękę do tyłu po telefon córki, zatłuszczony od jedzenia i brudnych palców, rozgrzany od zbyt długiego używania.
– Skarbie, na pewno daleko.
Hazel nie była przyjaciółką Rose, raczej jedną z jej obsesji. Rose była za mała, żeby to zrozumieć, ale ojciec Hazel pracował na stanowisku dyrektora w firmie Lazard; wakacje obu tych rodzin musiały się znacznie od siebie różnić.
– Tylko spójrz. Mówiłaś, że moglibyśmy tam pojechać.
Było to coś, co mogła zaproponować, gdy nieuważnie słuchała dzieci, żeby potem tego pożałować, bo one nie zapominały jej obietnic. Amanda spojrzała na telefon.
– Ale skarbie, to jest East Hampton. Co najmniej godzina drogi. Nawet więcej, zależnie od pory dnia.
Rose z oburzeniem odchyliła się na swoim siedzeniu.
– Mogę prosić o mój telefon?
Amanda odwróciła się i spojrzała na córkę, sfrustrowaną i zaczerwienioną.
– Przykro mi, ale nie zamierzam spędzać dwóch godzin w wakacyjnych korkach po to tylko, żebyś się mogła pobawić z koleżanką. Nie kiedy mam urlop.
Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersi, nadąsana mina była jak mina przeciwpancerna. Pobawić! Została znieważona.
Archie przeżuwał wpatrzony w swoje odbicie w szybie.
Clay jadł i prowadził. Amanda byłaby wściekła, gdyby zginęli w wypadku, bo zapatrzył się na kanapkę mającą siedemset kalorii.
Drogi jeszcze bardziej się zwęziły. Na niektórych podjazdach stały farmerskie stragany – działalność oparta na zaufaniu: zielone tekturowe łubianki z włochatymi malinami, mięknące od soku, oraz drewniane pudełko na pięciodolarowe banknoty. Wszystko było tak zielone, że szczerze powiedziawszy, zakrawało to na jakieś szaleństwo. Chciało się tę zieleń jeść: wysiąść z samochodu, paść na kolana i wgryźć się w glebę.
– Wpuśćmy trochę powietrza. – Clay pootwierał wszystkie okna, pozbywając się fetoru pierdzących dzieci. Zwolnił, bo droga była kręta, zniewalająca, jak biodro kołyszące się w jedną i drugą stronę. Designerskie skrzynki pocztowe, jednocześnie znaki dla włóczęgów: dobry gust i wielkie bogactwo, nie macie tu czego szukać. Same domy pozostawały niewidoczne. Korony drzew były tak pełne. Znaki ostrzegały przed jeleniami, ogłupiałymi i przyzwyczajonymi do obecności ludzi. Pewnie wkraczały na drogi,wytrzeszczając półślepe oczy. Wszędzie było widać ich truchła, orzechowe i rozdęte po śmierci.
Wzięli zakręt i przez jakiś czas musieli wlec się za pojazdem. Czteroletni Archie znałby jego nazwę: naczepa z „łabędzią szyją”, olbrzymia i pusta, holowana przez nieustępliwy traktor. Kierowca ignorował samochód za sobą z nonszalancją tubylca wymierzoną w znajomy gatunek inwazyjny, gdy przyczepa podskakiwała ciężko na wybrzuszeniach w nawierzchni. Dopiero po dwóch kilometrach traktor skręcił w stronę swojego gospodarstwa, a wtedy już zerwała się nić Ariadny czy to, co łączyło ich z satelitami na niebie. GPS nie miał pojęcia, gdzie są, i musieli jechać zgodnie ze wskazówkami, które Amanda, mistrzyni planowania, przemyślnie spisała w swoim notesie. W lewo, potem w prawo, potem w lewo, znowu w lewo, jeszcze półtora kilometra i jeszcze raz w lewo, potem trzy kilometry i w prawo, nie całkiem się zgubili, ale też nie całkiem się nie zgubili.2
DOM BYŁ CEGLANY, POMALOWANY NA BIAŁO. W tej odmienionej czerwieni było coś urzekającego. Dom wyglądał na stary, a jednocześnie nowy. Wyglądał na solidny, a jednocześnie lekki. Może to z gruntu amerykańska tęsknota albo po prostu współczesna zachcianka – mieć dom, samochód, książkę, parę butów, które ucieleśniałyby te sprzeczności.
Amanda znalazła ofertę na Airbnb. Ogłoszenie obiecywało „Idealny azyl”. Doceniała poufały reklamowy język z opisu. Przekrocz próg naszego pięknego domu i zostaw świat za sobą. Podała wtedy Clayowi laptopa, a komputer był tak rozgrzany, że w tym cieple mogłaby sobie w brzuchu wyhodować nowotworowe guzy. Pokiwał głową, rzucił coś niezobowiązującego.
Amanda uparła się jednak na ten urlop. Awansowi towarzyszyła podwyżka. Już niedługo pewnie Rose przyjmie typową dla licealistek pogardliwą pozę. Tymczasem w tej ulotnej chwili jej dzieci wciąż były głównie dziećmi, mimo że Archie przekroczył już metr osiemdziesiąt wzrostu. Amanda wciąż mogła przywołać z pamięci wysoki dziewczęcy głos Archiego i ciężar Rose napierający na jej biodro. Wyświechtany banał, ale czy na łożu śmierci będzie pamiętać wieczór, kiedy zabrała klientów do tego starego lokalu ze stekami przy Trzydziestej Szóstej i dopytywała się, co słychać u żon, czy pluskanie się w basenie z dzieciakami, z kroplami chlorowanej wody jak paciorki na ciemnych rzęsach?
– Ładnie tu. – Clay wyłączył silnik. Dzieciaki odpięły pasy, otworzyły drzwi i wyskoczyły na żwir z gorliwością agentów Stasi.
– Nie odchodźcie daleko – przestrzegła Amanda, choć to nie miało sensu. Nie było dokąd odejść. Chyba że do lasu. Boreliozy obawiała się naprawdę. Taki już był jej matczyny odruch, zaznaczać swój autorytet. Dzieci dawno już nauczyły się puszczać mimo uszu jej codzienne napomnienia.
Żwir wydawał swój żwirowy dźwięk pod skórzanymi butami do jazdy Claya.
– Jak się dostaniemy do środka?
– Jest skrytka. – Amanda zerknęła na telefon. Brak sygnału. Nie byli nawet na autostradzie. Podniosła urządzenie nad głowę, ale kreseczki nie chciały się pojawić. Zapisała sobie te informacje. – Skrytka… na ogrodzeniu przy podgrzewaczu do basenu. Kod sześć dwa dziewięć dwa. Kluczykiem w środku otworzymy boczne drzwi.
Dom był przysłonięty przez strzyżony żywopłot, czyjeś dumne dzieło, wyglądał jak zaspa śnieżna, jak mur. Wokół terenu przed domem ciągnął się parkan, biały, bez cienia ironii. Było jeszcze jedno ogrodzenie, tym razem z drewna i siatki, wokół basenu, dzięki czemu ubezpieczenie stawało się bardziej przystępne, basen stanowił bowiem atrakcję przyciągającą jelenie i jeśli przez parę tygodni dom stoi pusty, te niemądre stworzenia potrafią się utopić, spuchnąć i eksplodować, robiąc potworny bałagan. Clay przyniósł klucz. Amanda stała w tym zdumiewającym wilgotnym powietrzu zasłuchana w przedziwną, niemal niewzruszoną ciszę, której jej brakowało, tak przynajmniej twierdziła, bo mieszkali w mieście. Było słychać jakiegoś owada albo żabę, a może jedno i drugie, szelest wiatru wśród liści, pomruk samolotu lub kosiarki do trawy, a może samochodów na autostradzie gdzieś daleko, dolatujący z oddali jak uporczywy rytm oceanu, gdy się jest nad oceanem. Oni nie byli w pobliżu oceanu. Nie, nie mogliby sobie na to pozwolić, ale niemal go słyszeli, w akcie woli, rekompensaty.
– No to jesteśmy na miejscu. – Clay otworzył kluczem drzwi, niepotrzebnie przyjmując rolę narratora. Czasem tak robił i gdy się na tym łapał, przywoływał się do porządku. W domu panował ten rodzaj cichości, jaki charakteryzuje bogate domy. Cisza oznacza, że budynek stoi równo, jest solidny, a jego narządy działają w szczęśliwej harmonii. Oddech głównego klimatyzatora, czujność drogiej lodówki, niezawodna inteligencja tych wszystkich cyfrowych wyświetlaczy wskazujących czas w niemal pełnej synchronii. W zaprogramowanej godzinie włączą się światła na zewnątrz. Dom, który właściwie nie potrzebuje ludzi. Podłogi powstały z szerokich desek pozyskanych ze starej przędzalni bawełny w Utice, tak równych, że nie słychać żadnych skrzypnięć ani innych skarg. Okna tak czyste, że mniej więcej co miesiąc jakiś pospolity ptak rozbijał się o szybę i lądował martwy w trawie. Było znać pracę wprawnych rąk, podnosiły rolety, przykręcały termostat, traktowały Windexem każdą powierzchnię, odkurzały zakamarki sofy, podnosiły kawałki organicznych niebieskich chipsów o smaku kukurydzianej tortilli albo zgubioną monetę. – Ładnie.
Amanda zdjęła buty przy drzwiach; głęboko wierzyła w konieczność zdejmowania butów przy drzwiach.
– Pięknie.
Zdjęcia na platformie stanowiły obietnicę i obietnica została spełniona: lampy wiszące nad dębowym stołem na wypadek, gdyby ktoś chciał w nocy układać puzzle, wyspa kuchenna kryta szarym marmurem, stworzona do ugniatania ciasta, podwójny zlew pod oknem wychodzącym na basen, kuchenka z miedzianym kranem, żeby móc napełnić garnek wodą bez przenoszenia go do zlewu. Właściciele tego domu byli wystarczająco zamożni, by zastosować tak oryginalne rozwiązania. Będzie stała przy tym zlewie i zmywała naczynia, a Clay będzie na zewnątrz popijał piwo przy grillu i czujnym okiem obserwował dzieci chlapiące się w basenie.
– Przyniosę rzeczy. – Podtekst był wyraźny; Clay zamierzał zapalić – słabostka, która miała być tajemnicą, ale nie była.
Amanda przespacerowała się po domu. Był tam wielki pokój z telewizorem i tarasowymi drzwiami. Były też dwie niewielkie sypialnie w kolorach turkusowym i granatowym, ze wspólną łazienką między nimi. Było pomieszczenie z ręcznikami plażowymi, z pralką i suszarką jedna na drugiej, był długi korytarz do głównej sypialni, obwieszony dyskretnymi czarno-białymi scenkami plażowymi. Wszystko było nie tylko gustowne, ale i przemyślane: drewniana skrzyneczka na plastikową butelkę z płynem do prania, olbrzymia muszla na kostkę mydła, wciąż w papierowym opakowaniu. Łóżko king size w głównej sypialni było tak wielkie, że nie zmieściłoby się na klatce schodowej, gdyby próbować je wnieść do ich mieszkania na drugim piętrze. W przyległej łazience królowała biel (płytki, umywalka, ręczniki, mydło, biała podstawka z białej muszli) zgodnie z tą szczególną fantazją o czystości, by uciec przed rzeczywistością własnych ekskrementów. Niesamowite i tylko trzysta czterdzieści dolarów za noc plus opłata za sprzątanie i depozyt do zwrotu. Amanda widziała z sypialni swoje dzieci, już się wbiły w szybkoschnącą lycrę i pędziły w stronę sielankowego błękitu. Archie, długie kończyny i kanciastość, ledwo wypukła klatka piersiowa z brązowymi kłaczkami wokół różowych sutków; Rose, pulchna, z trzęsącymi się fałdkami tłuszczu, porośnięta delikatnym meszkiem, kostium w kropki maksymalnie rozciągnięty na nogach, z rysującym się wyraźnie jak relief sromem. Wyprzedzający wrzask i kontakt z wodą z tym cudownym plaskiem. Na ten dźwięk w lesie za basenem coś się poderwało, wyfrunęło z brązowego tła: dwa tłuste indyki, nieme, dzikie i zirytowane tym wtargnięciem. Amanda się uśmiechnęła.3
AMANDA ZAPROPONOWAŁA, ŻE POJEDZIE PO ZAKUPY. Pamiętała, że mijali jakiś sklep, do którego teraz trafiła tą samą drogą. Jechała powoli z opuszczonymi szybami.
W środku było lodowato, jasno i przestronnie dzięki szerokiemu rozstawieniu regałów. Kupiła jogurt i czarne borówki. Kupiła krojonego indyka, razowy chleb, tę ziarnistą musztardę w kolorze błota i majonez. Kupiła chipsy ziemniaczane i kukurydziane, słoik salsy z kolendrą, chociaż Archie nie brał kolendry do ust. Kupiła organiczne parówki, niedrogie bułki do hot dogów i ten sam ketchup, który kupowali wszyscy. Kupiła zimne, twarde cytryny, wodę sodową, wódkę Tito’s i dwie butelki czerwonego wina po dziewięć dolarów. Kupiła spaghetti, solone masło i główkę czosnku. Kupiła grube plastry bekonu, kilogram mąki, syrop klonowy za dwanaście dolarów w butelce z fasetowanego szkła jak flakon kiczowatych perfum. Kupiła półkilowe opakowanie mielonej kawy o tak mocnym zapachu, że łowiła jej aromat pomimo próżniowego zamknięcia, i filtry do kawy rozmiar cztery z papieru z recyklingu. Zależy ci? Jej zależało! Kupiła paczkę trzech ręczników kuchennych, filtr przeciwsłoneczny w sprayu i aloes, bo dzieci odziedziczyły po ojcu jasną skórę. Kupiła te eleganckie krakersy, które się wykłada dla gości, i krakersy Ritza, które wszyscy lubią najbardziej, jeszcze kruszący się cheddar, mocno czosnkowy humus, pęto twardego salami i minimarchewki wielkości dziecięcych paluszków. Kupiła opakowania ciastek Pepperidge Farm i półtora litra politycznie superpoprawnych lodów Ben & Jerry, żółte ciasto w proszku firmy Duncan Hines i kubełek polewy czekoladowej tej samej firmy z czerwonym plastikowym wieczkiem, bo rodzicielstwo nauczyło ją, że w czasie wyjazdu w nieunikniony deszczowy dzień można zabić nudę, piekąc przez godzinę ciasto z proszku. Kupiła dwie pękate cukinie, torebkę groszku cukrowego, bukiet jarmużu tak zielonego, że niemal czarnego. Kupiła butelkę oliwy z oliwek i pudełko donutów w posypce Entenmann’s, kiść bananów, siatkę białych nektarynek, dwa plastikowe pojemniki truskawek, dwanaście brązowych jaj, foliową torebkę umytego szpinaku, oliwki w folii, organiczne pomidory w trzeszczącym celofanie, marmurkowozielone i jaskrawopomarańczowe. Kupiła półtora kilograma mielonej wołowiny, dwa opakowania bułek do hamburgerów z przyprószonymi mąką spodami i słoik produkowanych lokalnie marynat. Kupiła cztery awokado, trzy limonki i zapiaszczony pęczek kolendry, chociaż Archie nie brał kolendry do ust. Wydała ponad dwieście dolarów, ale co tam.
– Będę potrzebowała pomocy.
Chłopak pakujący zakupy do brązowych papierowych toreb był może licealistą, a może już nie. Miał na sobie żółty T-shirt, był szatynem i ogólnie cechowała go kanciastość, jakby został wyciosany z drewnianego kloca. Gdy obserwowała jego poruszające się dłonie, zarejestrowała u siebie lekki przypływ pożądania, ale urlop tak już na człowieka działa, prawda? Bardziej chce się seksu i wszystko wydaje się możliwe – to życie zupełnie inne od tego, które się wiedzie na co dzień. Ona, Amanda, mogłaby być matką kusicielką, ssącą gorący język niedawnego nastolatka na parkingu przed Stop and Shop. Albo po prostu jeszcze jedną kobietą z miasta, która wydaje za dużo pieniędzy na żarcie.
Ten chłopak, a może już mężczyzna, włożył torby do wózka i wyszedł za Amandą na parking. Władował wszystko do bagażnika i dostał od niej pięć dolarów.
Usiadła za kierownicą i przy pracującym silniku sprawdziła, czy ma sygnał w komórce. Fala endorfin towarzysząca przychodzącym mailom – Jocelyn, Jocelyn, Jocelyn, dyrektor agencji, jeden z klientów, dwa okólniki wysłane do wszystkich przez kierownika projektu – była niemal tak podniecająca jak tamten dreszcz na widok chłopaka z supermarketu.
W pracy nie działo się nic ważnego, ale poczuła ulgę, bo teraz wiedziała to na pewno i nie musiała się martwić, że jednak coś się dzieje. Włączyła radio. Piosenkę, którą puszczali, jakby rozpoznawała. Zatrzymała się na stacji benzynowej i kupiła Clayowi paczkę parliamentów. Byli na wyjeździe. Tej nocy, po hamburgerach, hot dogach i grillowanej cukinii, po miseczkach lodów z pokruszonymi ciastkami i może też pokrojonymi truskawkami, pewnie się będą pieprzyć – nie kochać, kochali się w domu, na wyjazdach się pieprzyli, spoceni, wilgotni, fascynująco inni w obcej pościeli z Pottery Barn, a potem wyjdą na dwór, wślizgną się do tego ogrzewanego basenu i pozwolą, by obmyła ich woda, wypalą po papierosie i będą rozmawiać o tym, o czym się rozmawia, gdy jest się małżeństwem tyle lat: o finansach, dzieciach, nierealnych marzeniach o nieruchomościach (Ale by było fajnie mieć taki dom dla siebie!). Albo nie będą rozmawiać: kolejna przyjemność małżeństwa z długim stażem. Obejrzą coś w telewizji. Pojechała z powrotem do malowanego ceglanego domu.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI