- W empik go
Zostawcie delfiny w spokoju - ebook
Zostawcie delfiny w spokoju - ebook
Dla urodzonej w Kanadzie Anny przyjazd do Polski miał być początkiem beztroskiego, szczęśliwego dzieciństwa. Stało się jednak inaczej – dziewczynka została skrzywdzona, a śledztwo umorzono, zanim się jeszcze zaczęło. Po tych traumatycznych wydarzeniach rodzice zadecydowali o powrocie do Kanady. Dorosła Anna postanawia zrobić wszystko, by odnaleźć tych, którzy zamienili jej życie w koszmar. Wie, że zemsta najlepiej smakuje na zimno, dlatego zakłada fundację, której zadaniem jest sprytne wytropienie i ukaranie sprawców. Dzięki pomocy zaprzyjaźnionych prawników w końcu udaje się jej osiągnąć upragniony cel. Ma jeszcze tylko jedno marzenie – dopaść komendanta policji, który lata temu zamiótł jej sprawę pod dywan. Ale wkrótce okaże się, że to zaledwie wierzchołek góry lodowej…
Gdzieś czytałam, że delfiny nie zapominają doznanych krzywd. Nie tylko delfiny. Ja też nie. Nie mam pojęcia, czy delfiny mszczą się na swoich prześladowcach. Delfiny może nie, ale ja tak. I właśnie dlatego wymyśliłam i założyłam Fundację Ultio Victimarum, czyli „Zemsta ofiar”.
Anita Szczecińska
Absolwentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Pracowała m.in. dla Rzeczypospolitej, Polsatu i Informacyjnej Agencji Radiowej Polskiego Radia. Obecnie mieszka w Kanadzie. Jest instruktorką tai chi. Kocha zwierzęta i wędrówki po lesie, gdzie nigdy się nie gubi, za to zawsze znajduje grzyby. Ma alergię na brak uprzejmości i ludzką głupotę.
Przez lata pracy dziennikarskiej przyglądałam się, tak w Polsce, jak w Kanadzie różnym politycznym oszustom, którym wszystko uchodziło na sucho, i kiedyś podczas rozmowy z przyjaciółmi westchnęłam, że dobrze by było, żeby ktoś się tym wreszcie zajął... Stąd wziął się pomysł na książkę.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-774-7 |
Rozmiar pliku: | 909 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Obecnie
Ciemna ulica. Słyszę za sobą kroki. Przyspieszam. Kroki coraz bliżej. Ktoś łapie mnie od tyłu za szyję. Krzyczę. Czyjaś ręka zasłania mi usta, dusząc mój głos. Serce bije mi jak szalone. Nie mogę oddychać.
– Ania, kochanie, obudź się. Obudź się, już dobrze. Wszystko w porządku. To tylko zły sen. – Powoli wracam do rzeczywistości. Otwieram oczy. Nade mną pochyla się Weronika. Głaszcze mnie delikatnie po policzku.
– Znowu miałaś ten koszmarny sen? – pyta.
– Ymm. – Ten sam koszmarny sen dręczy mnie od ponad piętnastu lat. Prawie co noc.
– Na szczęście ten koszmar śni ci się coraz rzadziej.
– Ale i tak o każdy raz za często – odpowiadam.
Weronika przytula się i obejmuje mnie za szyję. Głęboko oddycham. Serce powoli mi się uspokaja. Patrzę na zegar. Dochodzi szósta.
– Zrobię nam kawy. Za pół godziny i tak trzeba by było wstawać, a i tak już nie śpimy. – Weronika całuje mnie w szyję, wstaje i idzie do kuchni. Ja też powoli zwlekam się z łóżka i idę do łazienki umyć zęby. Po chwili w drzwiach łazienki pojawia się Weronika.
– Kawa już się robi – mówi, sięgając po szczoteczkę i pastę. To już prawie nasz poranny rytuał – najpierw mycie zębów, potem kawa, papieros, śniadanie, drugi papieros i dopiero wtedy prysznic i ubieranie się.
Kilka minut później siedzimy na kanapie i pijemy poranną kawę – ja z mlekiem, Weronika czarną. Obie mamy na sobie za duże T-shirty – Weronika z Kaczorem Donaldem, ja z logo kanadyjskiego zespołu The Cliks. Sięgam po paczkę papierosów. Weronika idzie do kuchni po popielniczkę. Zapalamy i zaciągamy się z lubością. Pierwszy papieros sprawia, że mam wrażenie, iż zwoje mózgowe zaczynają mi się fałdować.
– Chcesz kanapkę czy rogalika? – pytam. – Z tym że kanapkę będziesz musiała zrobić sobie sama – dodaję.
– Daj dwa rogaliki. Znaczy się, poproszę.
Po śniadaniu czas na drugiego papierosa. Później nie wiadomo, kiedy będzie można znów zapalić. Być może dopiero wieczorem po powrocie do domu. Teraz pora, żeby wskoczyć pod prysznic, potem trzeba jeszcze wysuszyć włosy i się ubrać.
Po godzinie wychodzimy do biura. Wsiadamy do samochodu i ruszamy w stronę centrum.
– Fajnie, że możesz popracować w Warszawie, że nie musisz wyjeżdżać.
– Wszystko jest ustawione, działa sprawnie, każdy wie, co ma robić, to mogę sobie na trochę odpuścić wyjazdy. W razie czego telefony i Skype działają. Zresztą mówiłam ci już, że wolę być na miejscu w czasie przejmowania firmy – odpowiadam.
Na szczęście nie ma korków. Po piętnastu minutach skręcam na podziemny parking. Wjeżdżamy windą na szóste piętro. Weronika ma jeszcze dwadzieścia minut do spotkania z klientem.
– Idę do siebie, muszę przejrzeć rachunki. Jakby co, daj znać – mówię.
– OK. Do zobaczenia później.
Siadam do papierkowej roboty. Nie znoszę jej, czasami jednak trzeba. W końcu Fundacja musi na siebie zarabiać. Muszę wiedzieć, na czym stoimy. Po półgodzinie dostaję wiadomość od Weroniki: _Pilne! Popatrz i posłuchaj. Dyskretnie._
W naszym kodzie znaczy to ni mniej, ni więcej tylko: „Popatrz przez lustro weneckie”. Idę do pokoju przylegającego do gabinetu, w którym Weronika przyjmuje klientów. Mogę stąd doskonale widzieć i słyszeć to, co dzieje się obok. Tak na wszelki wypadek. Ostatecznie decyzja, czy zajmujemy się daną sprawą, czy nie, należy do mnie. Nie to, żebym nie ufała Weronice. Po prostu takie są zasady w Fundacji. W sprawach, które nie są oczywiste, potrzebna jest opinia prezesa zarządu.
W pokoju obok siedzi facet, na oko trzydziestoletni. Zakładam słuchawki i wysyłam Weronice SMS-a, że już jestem.
– Nie wiedziałem, do kogo się zwrócić. Nie chciałem korzystać z usług prawników w naszym mieście, bo obawiam się, że to jedna sitwa.
Cholera, paranoik jakiś – myślę. – Tacy są najgorsi. Wszędzie widzą spiski.
– I znalazłem informację o Fundacji. Pomyślałem sobie, że może to jest właściwa droga. Na wyrok sądu czeka się czasami całe lata, a i tak nie wiadomo, jaki będzie. W tym przypadku chodzi o czas. Ci ludzie żyją w naprawdę fatalnych warunkach. Wiem, że jako burmistrz powinienem wybrać inną metodę, ale chcę tę sprawę załatwić jak najszybciej. Nie uwierzysz, jakie bagno jest w Miławie. Poprzedni burmistrz po dziewiętnastu latach rządzenia miastem uczynił z niego swój prywatny folwark.
Miława? Poprzedni burmistrz? Czuję ciarki przechodzące mi po plecach.
– Nie chciałem przywozić tu tej rodziny, żeby nie robić im niepotrzebnych nadziei, ale jak zobaczyłem, że to ty jesteś w tej Fundacji, uwierzyłem, że może coś da się zrobić. Byłaś przecież najlepsza na roku.
– Nie przesadzaj. Maciek chyba był lepszy.
– On był kujonem, rył kodeksy na pamięć. Ty za to zawsze niesamowicie kojarzyłaś fakty.
Wyjść do niego czy nie? Weronika da sobie wprawdzie radę sama. Facet jest jej kolegą ze studiów i wyraźnie nie lubi byłego burmistrza. Może być naszym sojusznikiem. Zresztą cała operacja i tak wchodzi w końcową fazę. Podejmuję błyskawiczną decyzję – idę. Po chwili wchodzę do pokoju obok.
– To jest Krzysztof Lubicki, zresztą mój kolega z roku. Też specjalizował się w prawie finansowym i cywilnym. Kilka miesięcy temu został burmistrzem Miławy.
– Bardzo mi miło. Anna Berger, prezes Fundacji. – Wyciągam do niego rękę na powitanie. Uścisk ma mocny i zdecydowany.
– Krzysztof.
– Opowiedz raz jeszcze, o co chodzi – prosi Weronika.
– Burmistrzem zostałem kilka miesięcy temu. Poprzedni rządził miastem przez prawie dwie dekady. Nie dość, że zadłużył miasto, nie zrobił praktycznie żadnych inwestycji, to jeszcze prowadził ze swoim synem lewe interesy. Przy okazji pozbawił ludzi domu, przydzielając im w zamian na czas budowy nowego budynku mieszkanie socjalne. Jego syn jest deweloperem. Wymyślił sobie, że wybuduje osiedle osiemdziesięciu pięciu domów szeregowych na peryferiach miasta. Do realizacji tego projektu potrzebował terenu, pośrodku którego stał dom Kosickich. Obiecał im za oddanie gruntu jeden z nowych domów. Kosiccy młodzi nie są, ich córka skończyła medycynę i przeprowadziła się do Łodzi, więc zgodzili się oddać ziemię wraz z zabudowaniami w zamian za nowy dom. Na czas budowy mieli się przenieść do mieszkania zastępczego, które okazało się maleńką klitką bez bieżącej wody. Zapewniano ich, że budowa zakończy się w dwa lata. Minęły już ponad trzy, a inwestycja nawet dobrze się nie rozpoczęła. Dodam, że w tym czasie burmistrz wyremontował, a tak naprawdę wybudował na nowo i znacznie powiększył swój dom, oczywiście bez pozwolenia na budowę. Wiem, bo sąsiadka moich rodziców pracuje w Urzędzie Miasta i sprawdziła, że nigdy o takie pozwolenie nie występował. Tak więc budowa domów szeregowych tak naprawdę się nie zaczęła. Rozwalono tylko chałupę Kosickich i wykopano doły na fundamenty. Córka wzięła Kosickich do siebie do Łodzi, ale sama ma małe mieszkanie, które zajmuje z mężem i dzieckiem. A jeszcze dochodzą wszyscy inni, którzy wpłacili pieniądze na nowe domy i nie mogą doczekać się ani domów, ani zwrotu pieniędzy. To właśnie dzięki takim wkurzonym na poprzednią ekipę ludziom zostałem burmistrzem. Mieli już serdecznie dosyć Dulki, czyli mojego poprzednika, i lewych interesów, jakie prowadził z synalkiem. Postanowiłem pomóc Kosickim, ale na drodze urzędowej nic nie dam rady zrobić. Mogą wprawdzie oddać sprawę do sądu, ale obawiam się, że ciągnęłaby się latami. Dlatego, jak znalazłem informację o Fundacji, postanowiłem spróbować w ten sposób, chociaż nie jestem pewien, czy takimi sprawami też się zajmujecie.
Nawet nie wiesz, jak dobrze trafiłeś. Lepiej nie mogłeś – pomyślałam sobie.
– W zasadzie zajmujemy się nieco innymi sprawami, ale w tym przypadku zrobimy wyjątek. Mam tylko jeden warunek – mówię.
– Jaki?
– Chcę mieć pewność, że były burmistrz dopuścił się samowolki budowlanej…
– Tego jestem absolutnie pewny. To była pierwsza rzecz, którą sprawdziłem po objęciu urzędu.
– W takim razie zależy mi, żeby został wydany nakaz rozbiórki i żeby tej rozbiórki dokonano.
– Muszę przyznać, że sam tego pragnę. Już rozpocząłem procedurę.
– Świetnie. Chcę jednak, żeby rozbiórki dokonano w określonym przez nas czasie. Zapewniam, że nie będzie pan czekał dłużej niż trzy, najwyżej cztery miesiące.
– Super. Czekam więc na pani dyspozycje.
– Proszę mi też dosłać kopie wszystkich dokumentów dotyczących tej sprawy. Oczywiście wystarczy pocztą elektroniczną – dodaję.
– Sam je przywiozę, bo ze służbowego e-maila nie chcę korzystać w tej sprawie. Administratorem sieci jest jeszcze facet z poprzedniej ekipy. Nie mogłem znaleźć nikogo zaufanego na jego miejsce. Czy jak przywiozę te dokumenty pojutrze, to będzie dobrze?
– Oczywiście. Zatem do zobaczenia pojutrze – mówię.
– Jeśli skończyliśmy już sprawy służbowe, możemy zająć się prywatnymi i normalnie pogadać o starych dobrych czasach. A że najwyższy czas coś zjeść, to chodźmy do Grand Kredensu – proponuje Weronika.
– To idźcie. Zobaczymy się później.
– Coś ty! Idziesz z nami. I bez dyskusji!
– Tak wygląda szacunek pracowników dla prezesa Fundacji – wzdycham.
– Prezesem jesteś w godzinach pracy. A teraz mamy przerwę na lunch – odpowiada.
Krzysztof przysłuchiwał się naszej rozmowie z nieco głupią miną wskazującą na to, że nie bardzo rozumie, co się dzieje.
W ciągu kilku minut dotarliśmy do Grand Kredensu, naszej ulubionej restauracji. Jedzenie było tu znakomite. Podobno serwowano tu najlepszą golonkę w Warszawie. Nie sprawdzałyśmy. Obie byłyśmy od lat wegetariankami. Uwielbiałyśmy natomiast sałatkę z panierowanym kozim serkiem podawaną z malinowym sosem winegret.
Gdy już usiedliśmy przy stoliku, pojawił się kelner.
– Dla pań to co zawsze?
– Oczywiście.
– A dla pana?
Krzysztof zajrzał do karty, po czym zwrócił się do Weroniki:
– Co mi radzisz?
– Spróbuj sałatki. Jeśli chodzi o mięso, to mnie nie pytaj.
Do rozmowy włączył się kelner:
– Polecam golonkę.
– To poproszę i sałatkę, i golonkę. I jeszcze wino. Na jakie mają panie ochotę?
W końcu udało nam się zdecydować na różowe. Krzysztof do golonki zamówił czerwone.
– Cieszę się, że zdecydowała się pani przyjąć tę sprawę – powiedział nasz nowy klient.
– Czy moglibyście już przejść na ty? Z Krzyśkiem znam się od jedenastu lat. Wprawdzie przez ostatnich pięć nie widzieliśmy się, ale to mój najlepszy kumpel z roku. A tobie też będzie łatwiej rozmawiać na luzie.
– OK. Anna – powiedziałam.
– Krzysztof albo po prostu Krzysiek. Bardzo mi miło.
Przy stoliku pojawił się kelner z zamówieniem.
– Ta sałatka to rzeczywiście rozkosz dla podniebienia – powiedział Krzysiek. – W życiu tak smacznej nie jadłem! Pozwolicie, że wypiję za wasze zdrowie?
– Za spotkanie po latach! – zaproponowała Weronika.
– Za Weronikę, która mnie nie chciała, tak jak Wanda nie chciała Niemca! – Krzysiek wzniósł kieliszek. Spojrzałam ze zdziwieniem.
– Daj spokój. I tak zostaliśmy kumplami. A ty ożeniłeś się z Magdą.
– Dentystką sadystką. Jedyny pożytek z tego małżeństwa to bezpłatne przeglądy dentystyczne i leczenie zębów.
– Narzekasz?
– Tylko wtedy, gdy mam usiąść na fotelu dentystycznym. Poza tym jest super. W ogóle, to jak usłyszała, że będę się z tobą widział, kazała cię serdecznie pozdrowić i do nas zaprosić.
– Dziękuję, też ją ode mnie uściskaj. Chętnie was odwiedzę, jak się nieco uporam z robotą.
– Musisz wiedzieć, że Weronika była najładniejszą laską na roku. Wszyscy się w niej podkochiwaliśmy. Ja byłem pierwszym, który do niej wystartował, i ostatnim… – wyjaśnił Krzysztof, zwracając się do mnie. – Bo… – dodał i zamilkł, jakby nagle ugryzł się w język.
– No dokończ, nie wstydź się. To żadna tajemnica – zażądała Weronika.
– Bo ona zaraz wyrwała drugą najładniejszą laskę z roku. A potem to wszystkie fajniejsze dziewczyny leciały na nią, a nie na nas. Byliśmy bez szans. Dla nas zostały same tłumoki – wyjaśnił.
– Dzięki temu masz teraz bezpłatną opiekę dentystyczną, a poza tym Magda jest bardzo ładna.
– Teraz to wiem, ale wtedy czułem się jak impotent. Inni koledzy z roku zresztą też. Żadna nas nie chciała.
– Nie dziwię się im. Nikt nie ma szans przy Weronice. Jest śliczna, kochana, mądra i wie, czego chce. Wiem coś na ten temat – powiedziałam.
– No tak. Jesteś jej szefową – zauważył Krzysiek.
– Ale tylko w godzinach pracy. Od prawie pięciu lat jesteśmy razem – poinformowała go litościwie Weronika.
– Cholera, ale ze mnie bałwan. Powinienem się sam tego domyślić. Znając Weronikę… Żadna piękna kobieta nie może czuć się w jej towarzystwie bezpieczna.
– I tu się mylisz. To nie ja wyrwałam Annę, tylko ona mnie.
– Jak widać, zawsze musi być ten pierwszy raz – zaśmiał się Krzysztof. – W końcu i ciebie dopadło przeznaczenie. Macie fajnie, że razem pracujecie. Ja mógłbym najwyżej pracować jako rejestratorka, a raczej rejestratorek, lub sprzątać gabinet. Nie nadaję się nawet na pomoc dentystyczną. Na sam widok narzędzi prawie mdleję.
– Ale na burmistrza nadajesz się jak najbardziej. Wiesz, Anka, że Krzycho był chyba najuczciwszym chłopakiem na roku? Inaczej bym się z nim nie zakumplowała.
– No nie przesadzaj… – wydukał Krzysiek, czerwieniejąc z zakłopotania.
– Dalej czerwienisz się jak panienka z dobrego domu. Urocze! Zawsze to kochałam – roześmiała się Weronika.
– Nie żartuj sobie z klienta i przestań się na nim wyzłośliwiać – zażądałam.
– Spoko. Weronika była i jest jedyną osobą, której na to pozwalam. Ona wyzłośliwiała się na mnie, a ja na niej.
– Nie jedyną. Magda też, z tego, co pamiętam, potrafiła ci nieźle dogryźć.
– Ale Magdę poznałem później niż ciebie, a poza tym nadal się na mnie wyzłośliwia. Chyba mam już taki fart. Jak kobieta mi się podoba, to muszę znosić jej wyzłośliwianie się na mnie.
– A ona twoje – zauważyła Weronika.
Już przy deserze (wszyscy zdecydowaliśmy się na tort bezowy) Weronika zapytała:
– Anka, a czy twój tata nie mógłby pomóc Krzyśkowi w znalezieniu informatyka?
– A wiesz, że to jest pomysł? Zapytam go.
– Proponuję jako zachętę mieszkanie służbowe; dwa pokoje z kuchnią i łazienką, niestety w bloku z wielkiej płyty. Tylko takim dysponuję. Do wymiany został mi już tylko informatyk. Sąsiadka rodziców zrobiła mi wykaz ludzi byłego burmistrza i jego wrogów w urzędzie. Taki sam wykaz dostałem od koleżanki z podstawówki, która pracuje w wydziale spraw społecznych. Wyobraźcie sobie, że oba wykazy niczym się między sobą nie różniły. Te same nazwiska i tu, i tu. Wszystko mam już w zasadzie pod kontrolą. No oprócz administratora sieci.
Umówiłyśmy się z Krzyśkiem na pojutrze. Po wyjściu z Grand Kredensu musiałyśmy jeszcze wrócić do biura, żeby pozałatwiać kilka bieżących spraw. W drodze do domu wstąpiłyśmy na bazarek przy Olkuskiej. Trzeba było kupić coś do jedzenia, a od kiedy ten bazarek powstał, stał się naszym ulubionym miejscem robienia zakupów. Jakość oferowanych tu produktów była naprawdę bardzo wysoka. Świeże warzywa i owoce z upraw ekologicznych, pieczywo, kasze, mąki, sery, jajka, a do tego uprzejmi sprzedawcy, zawsze gotowi doradzić lub podpowiedzieć jakiś fajny przepis. Tylko stoiska z mięsem i rybami omijałyśmy szerokim łukiem. Jak zwykle opuszczałyśmy targ obładowane torbami. Już w domu powiedziałam:
– Jednak prawdziwe jest chińskie przysłowie, że jak poczekasz dostatecznie długo nad brzegiem rzeki, ciało twojego wroga samo przypłynie.
Weronika raczej stwierdziła, niż spytała:
– Rozumiem, że mała zmiana planów?
– Na to wygląda. Może uda się załatwić dwóch gnoi jednym strzałem.
– Już nie mogę doczekać się tych dokumentów. Wiesz co? Jest jeszcze wcześnie. Podłubmy na razie w necie. Może coś się znajdzie o tej firmie… pożal się, Boże… deweloperskiej.
– To samo chciałam ci zaproponować.
– Poczekaj chwilę, zrobię nam herbaty – rzuciła Weronika i poszła w stronę kuchni.
Kilka minut później pojawiła się z dwoma kubkami w rękach.
– Proszę. Chcesz coś do herbaty?
– Nie. Dzięki. Tak się obżarłam, że teraz to już tylko herbata.
Rozsiadłyśmy się z laptopami na kanapie. Po zaledwie kilku minutach znalazłam artykuł z lokalnej gazety sprzed kilku lat o uroczystym rozpoczęciu budowy osiedla domów szeregowych przez firmę Nasz Dom. Było też zdjęcie trzech facetów podpisane „Zarząd firmy Nasz Dom”. Spojrzałam na fotografię i poczułam nagły chłód w okolicy serca. Dwie twarze znałam aż za dobrze. Paweł Dulka i Andrzej Lichocki. Trzeciego z mężczyzn nie kojarzyłam.
– Spójrz. Tu na zdjęciu. To ci dwaj skurwiele.
– O w mordę! Ale gęby! Jak kafle. Myślą nieskażone. A kim jest ten trzeci?
– Nie wiem. Ale spróbujmy poszukać przez wpis do rejestru. W KRS-ie powinno być.
Chwilę później już wiedziałyśmy o wiele więcej. Ten trzeci to Robert Wróbel. Nic więcej oprócz daty urodzenia o nim nie było.
– Muszę poprosić ojca o pomoc. I tak miałam z nim rozmawiać w sprawie informatyka. Zaraz zadzwonię przez Skype’a. U nas czwarta po południu, to u niego teraz dziesiąta rano. O tej porze powinien być w domu i już nie spać – powiedziałam i kliknęłam w Skype’a. Rozległ się charakterystyczny sygnał i po chwili usłyszałam:
– No cześć, córeczko, co tam w Warszawie?
Opowiedziałam tacie o dzisiejszym spotkaniu i o tym, co znalazłyśmy na temat firmy Nasz Dom.
– Zaraz wezmę się do roboty i poszukam. A w kwestii tego informatyka, to daj mi ze dwa, trzy dni. Muszę się rozejrzeć. I pozdrów Weronikę.
Koniec połączenia. Cały ojciec. Genialny programista, wspaniały człowiek, jednak zasady _savoir-vivre_ mający w głębokim poważaniu. Choć jak sam mówi, to nie kwestia uprzejmości, tylko niemarnowania czasu. Jak go znam, to już grzebie w cyberprzestrzeni i szuka. Nawet nie chcę wiedzieć, na jakie strony wchodzi i do jakich systemów zagląda. Właśnie… Zagląda, a nie włamuje się. Zawsze powtarza, że do włamania potrzebny jest łom, a on po prostu wchodzi, z tą różnicą, że nie puka. Cichutko, żeby nie przeszkadzać. Tłumaczenie wprawdzie wyjątkowo pokrętne, ale co mnie to obchodzi. Najważniejsze, że jest diabelsko skuteczny.
– Coś mi się zdaje, że ktoś oberwie podwójnie – powiedziała Weronika, uśmiechając się przekornie.
– Chyba tak. Wygląda na to, że sprawa przyśpieszyła.
– Zemsta ponoć jest rozkoszą bogów.
– Nie tylko bogów – odpowiedziałam.
Tak, zemsta jest rozkoszą nie tylko bogów. Nie pamiętam, kto to powiedział, ale miał rację. Od dzieciństwa byłam mściwa. Już w przedszkolu – oczywiście niby przypadkiem – wylałam talerz zupy na dziewczynkę, która zburzyła budowany przeze mnie zamek z klocków. W podstawówce wlałam zaś butelkę oleju do plecaka takiej jednej wrednej gęsi z naszej klasy, bo wyśmiewała się z pozaginanych rogów w moich zeszytach. Jej zeszyty zawsze wyglądały jak prosto z fabryki, w środku równiutko zapisane. Nigdy nie było w nich ani jednego przekreślenia. Podejrzewałam, że w domu po prostu przepisywała je na czysto, a jak się gdzieś pomyliła, to przepisywała cały zeszyt od początku. Dla mnie była to zwyczajna strata czasu. Poza tym to były MOJE zeszyty i MOJE pozaginane rogi. Innym razem pocięłam żyletką spodnie koleżance, która kpiła z moich ulubionych czerwonych dżinsów. Zrobiłam to podczas lekcji WF-u, gdy wszystkie ubrania wisiały w przebieralni. Później wraz z innymi dziewczynami śmiałam się, gdy ta pipa próbowała założyć pocięte dżinsy. W duchu gratulowałam sobie, że należycie przyłożyłam się do tej pracy i pocięłam całe spodnie na wąziutkie paseczki, odcinając przy okazji po kilka z nich. Gdyby kretynka nosiła zwykłe majtki, mogłaby udawać, że jest w karaibskiej spódniczce, a że nosiła stringi… No cóż… Spódniczka ze spodni nie była w stanie ukryć niewydepilowanego trójkąta.
W żadnym z tych przypadków sprawcy oczywiście nigdy nie wykryto.
W liceum odkryłam korzyści, jakie można czerpać z intryg. Dobrze uknuta intryga pozwalała dopiec osobie, która mi podpadła. W dodatku czyimiś rękami. Ja zawsze pozostawałam poza podejrzeniami. Dopiero później udało mi się skłonność do intryganctwa przekuć w planowanie. Mściwości było mi znacznie trudniej się pozbyć. Prawdę mówiąc, nigdy jej w sobie do końca nie zwalczyłam. Dzięki Fundacji udało mi się ją za to ukierunkować. Właśnie tak. Ukierunkować, bo nie okiełznać.
Dwa dni później ponownie spotkałyśmy się z Krzysztofem. Przywiózł stertę papierów dotyczących firmy Nasz Dom.
– Tu macie kopie wszystkich kwitów, jakie były w Urzędzie Miasta, a tu te, które złożono w Urzędzie Skarbowym. Przyjaciółka mojej mamy po cichu je dla mnie skopiowała. A… i jeszcze opowiedziała mi co nieco o tej firmie. Wyobraźcie sobie, że szwagier jej kuzynki, niejaki Wróbel, jest inspektorem budowlanym. Podobno nawet nie bierze w łapę. Jego syn Robert postanowił zostać wielkim przedsiębiorcą i wszedł jako wspólnik do firmy deweloperskiej Nasz Dom. Oczywiście w tajemnicy przed ojcem. Jak stary Wróbel zobaczył artykuł w gazecie i zdjęcie syna z dwoma innymi członkami zarządu, to dostał takiego wkurwu, że chciał wydziedziczyć swojego potomka. Skończyło się na tym, że synek wycofał się z Naszego Domu i wyjechał do Niemiec. Początkowo załapał się do remontów domów, a że miał o tym pojęcie, to dość szybko sam znalazł klientów. Teraz ma już podobno nawet nieźle prosperujący biznes. Ojciec, jak trzeba, to mu pomaga, podsyłając dobrych fachowców. Ostatecznie Nasz Dom ma dwóch właścicieli – syna byłego burmistrza i syna właściciela fabryki okien. Inna rzecz, że rozpowiadają oni, że tak naprawdę Nasz Dom należy do jakiegoś wielkiego inwestora z Austrii, ale w papierach nie ma śladu po kimś takim. Wynika z nich niezbicie, że tylko oni dwaj są właścicielami tej firmy.
– Szybki jesteś. Błyskawicznie dotarłeś do tych informacji – powiedziała Weronika.
– Wy jesteście z Warszawy, to nie macie pojęcia o życiu w małym mieście. U nas to jak na Kościelnej ktoś kichnie, to natychmiast na drugim końcu miasta, na Najświętszej Panienki, odpowiadają mu „Na zdrowie”.
Nawet nie masz pojęcia, jak się mylisz – pomyślałam.
– Nie chrzań. Miława nie jest w końcu taka mała.
– Ale mentalność większości mieszkańców pozostała małomiasteczkowa. Każdy każdego zna. Jeśli nie bezpośrednio, to zna jego brata, kuzyna, matkę, ojca czy dziadka. Ja też mam wrażenie, że wszyscy wszystkich znają, chociaż ja niby nie stamtąd. Moi rodzice przenieśli się do Miławy, jak miałem cztery lata.
– W tym przypadku to chyba dobrze. Informacje zdobyłeś przecież błyskawicznie. – Weronika naprawdę była pod wrażeniem.
– To jedna sprawa z głowy. Tu masz telefon do informatyka. Facet ma dwadzieścia pięć lat, a na informatyce zna się doskonale. I możesz mieć do niego pełne zaufanie. Mój ojciec już go uprzedził, że prawdopodobnie zadzwonisz. O ile nie przeszkadza ci fakt, że facet nie ma żadnego formalnego wykształcenia.
– Po cholerę mi ktoś z dyplomem jakiejś na przykład toruńskiej uczelni, kto nie ma pojęcia o robocie. Ja potrzebuję fachowca, a nie jego papierka.
– I jeszcze jedna rzecz. Facet jest sierotą. Rodzice zginęli w wypadku samochodowym, jak miał sześć lat. Wychowywali go dziadkowie w sypiącym się już wtedy ze starości domu na peryferiach Miławy. Teraz została mu tylko babcia. Ma tak dalece zaawansowanego alzheimera, że nie poznaje już własnego wnuczka. Facet prosił w MOPS-ie, żeby przysyłali kogoś chociaż na kilka godzin dziennie do opieki nad babcią, ale odmówili. Gość nie może więc pracować, bo musi zajmować się babcią.
– A myślisz, że gdybym zaproponował mu umieszczenie babci w domu opieki, to zgodziłby się na to?
– Myślę, że byłby zachwycony.
– Twój ojciec jest chyba czarodziejem. W niecałe dwa dni znalazł mi idealnego pracownika.
– Czarodziejem nie, ale informatykiem. A oni, zdaje się, są lepiej zorganizowani niż włoska czy rosyjska mafia.
Nie miałam najmniejszego zamiaru informować pana burmistrza, że kilkanaście lat temu mój ojciec prowadził w Domu Kultury w Miławie kółko informatyczne dla dzieci. W grupie był jeden chłopczyk, najmłodszy, miał wtedy nieco ponad sześć lat. Tylko on nie miał w domu komputera. Wychowujących go dziadków nie było stać na kupno takiego sprzętu, a mimo to chłopaczek był najlepszy z całej grupy. Genialny informatyk. Tata podarował mu więc swój lekko używany komputer. Później ten dzieciak był częstym gościem u nas w domu. Tata mówił, że w końcu ma z kim pogadać. Rozmawiał z nim jak z dorosłym. Podejrzewam, że do dziś nie stracił z nim kontaktu, dzięki czemu tak szybko znalazł kandydata na administratora sieci w Urzędzie Miasta.
Po wyjściu Krzysztofa, zanim zabrałyśmy się za przeglądanie przywiezionych przez niego papierów, zadzwoniłam do ojca. Nie było sensu, żeby marnował czas na Roberta Wróbla. On w całej sprawie już się nie liczył.
Weronika porozkładała papierzyska na kilka stosików. Na jednym były zeznania podatkowe firmy Nasz Dom ułożone chronologicznie od najstarszych do najnowszych, na drugim te dotyczące rejestracji firmy, na trzecim – budowy domu Dulki. Te były oczywiście najstarsze, bo sprzed ponad trzydziestu lat. Czwarty stosik – inne. Po posegregowaniu papierzysk wyrównała starannie kartki – powiedziałabym – wręcz pedantycznie. Cała Weronika. Ma zupełnego świra na punkcie równego układania wszystkiego. Książki na półkach muszą u niej stać w równiutkich rządkach. Żaden grzbiet nie ma prawa wystawać. Wszystkie rachunki i kwity, na przykład bankowe, też muszą być równiuteńko ułożone i wpięte do teczek, które również muszą leżeć na idealnej kupce. Na początku ta pedanteria trochę mnie wkurzała, ale po kilku miesiącach jakoś się do niej przyzwyczaiłam. Nawet zaczęło mi to pasować. Po prostu rachunki i wyciągi bankowe kładłam na biurku, i to wcale nie na równej kupce. Dalej zajmowała się już nimi Weronika.
Na początku przejrzałyśmy wniosek o pozwolenie na budowę domu sprzed ponad trzydziestu lat. Z dołączonych planów wynikało, że miał być to mały parterowy budynek, a przecież Krzysztof mówił, że pod względem wielkości dom Dulki niewiele ustępuje kościołowi przy rynku. Sprawdziłyśmy w Google. Kościół był normalnych jak na Polskę rozmiarów, czyli wielki. Dom faktycznie niewiele mu ustępował. Na zdjęciach satelitarnych było widać, że jest otynkowany na biało, a dach ma pokryty czerwoną dachówką. Stał w wielkim ogrodzie otoczonym ogrodzeniem z metalowych prętów. Brama też była z kutego żelaza. Podjazd wyglądał na wyłożony kostką brukową. Z boku znajdował się parking na przynajmniej osiem samochodów.
– Ale rezydencja. Dobrze, że fontanny przed domem nie zrobił – zauważyła Weronika.
– Z zeznań podatkowych wynikało, że Nasz Dom nie prowadzi żadnej działalności. Cztery lata temu firma wykazywała wprawdzie wydatki na materiały budowlane, ale na tym koniec.
– Nie jestem budowlańcem, ale – na logikę rzecz biorąc – to te pieniądze mogły wystarczyć na budowę najwyżej dwóch domów, a nie całego osiedla – odezwała się Weronika.
– Masz rację. I nie ma nigdzie kosztów osobowych. Coś mi się zdaje, że amatorzy domów szeregowych sfinansowali rozbudowę domu pana burmistrza. Nigdzie nie widzę, żeby ta firma deweloperska dysponowała jakimiś większymi środkami finansowymi. Poczekaj, ile tych domów miało być?
– Krzysiek mówił, że osiemdziesiąt pięć.
– OK. Nawet jeśli miałoby być tylko sześćdziesiąt, to przy założeniu, że każdy na dzień dobry wpłacał tylko po sto tysięcy, to gdzieś powinno być sześć milionów. Widzisz tu gdzieś jakąś większą kwotę niż sto tysięcy? Firma prawie od początku wykazuje straty. Coś mi się zdaje, że wielcy deweloperzy brali kasę do kieszeni. Tylko dziwię się, że przez ponad trzy lata ludzie nie zorientowali się, że zostali oszukani.
– Może i część się zorientowała, ale co mieli zrobić? Deweloper okazał się w praktyce bankrutem, to niby z czego miał im oddać kasę.
– Najgorzej wyszła na tym rodzina Kosińskich. Ale wiesz, jak dobrze pójdzie, to może uda nam się obu wielkich deweloperów i byłego burmistrza nie dość, że puścić w skarpetkach, to jeszcze odebrać im całą kasę. Przecież ojciec już zabrał się do pracy nad tym zadaniem. Jestem pewna, że dotrze do wszystkich ich kont bankowych, niezależnie od tego, w jakich krajach ulokowali kasę. Chociaż myślę, że za granicę jej nie wywozili. Za głupi są na to. Zresztą z pewnością oprócz polskiego żaden z nich nie zna innego języka. Jestem przekonana, że kasę trzymają w Polsce. Nie wykluczam, że w którymś ze SKOK-ów. Trzeba sprawdzić, jaki SKOK działa na terenie Miławy.
– Poczekaj. Już sprawdzam.
Po chwili miałyśmy jasność. W Miławie działała tylko jedna Spółdzielcza Kasa Oszczędnościowo-Kredytowa. Weronika jeszcze przez chwilę szukała w internecie informacji o tym oddziale. Po chwili zadowolona pokazała mi na ekranie skład rady nadzorczej, wskazując na jedno z nazwisk. Uśmiechnęłam się w duchu. Członkiem tej rady był nie kto inny, jak sam były burmistrz Dulka.
– Chwila przerwy. Dam znać tacie.
Gdy skończyłam wysyłać wiadomość, Weronika powiedziała:
– Masz rację. To muszą być kompletni bezmózgowcy, jeśli wymyślili przekręt na kilka milionów złotych, przyjmijmy, że do podziału tylko na dwóch. Na ile lat im to starczy? Prawdopodobnie szybko przejedzą, przepiją i przeputają kasę. I co? Drugi raz taki numer im przecież nie przejdzie.
– Mówiłam ci, że oni mają gówno zamiast mózgów.
– Nie obrażaj ekskrementów. Nimi przynajmniej mrówki mogą się pożywić, a z mózgów tych durniów nie będzie żadnego pożytku.
– No dobra, na dzisiaj koniec. Musisz się wyspać, bo jutro jedziesz przecież do fabryki okien pod Miławą. Trzeba pilnować interesu.
– Dobrze, że jeździ tam ze mną Dawid. Ten stary cap Lichocki, oblech jeden, gdyby tylko mógł, to by mi łapy za bluzkę wsadził, a przy Dawidku chyba boi się nawet o tym pomyśleć.
Faktycznie, Dawid ma prawie dwa metry wzrostu i muskulaturę atlety. Jego przedramię jest grubsze od mojego uda. Facet naprawdę robi wrażenie. O tym, że jest to bardzo delikatny, czuły i wrażliwy człowiek, wiedzą tylko nieliczni, między innymi jego partner, z którym są od prawie dziesięciu lat, i my. Weronika mówi, że za każdym razem, gdy rozmawiają z Lichockim, ten opowiada obleśne dowcipy o pedałach. Dawidek tylko zaciska szczęki, a pod rękawami marynarki grają mu mięśnie. Kiedyś w drodze powrotnej powiedział:
– Wiesz, Weronika, że nawet chciałbym, żeby ten buc klepnął cię po dupsku. Miałbym powód, żeby mu obić ten jego głupawy ryj.Rozdział 2
Dwa lata wcześniej
Dwa lata temu fabryka okien Miławianka zaczęła mieć kłopoty finansowe. Jej właściciel Zygmunt Lichocki, przekonany o tym, że jest świetnym biznesmenem, któremu interes idzie wspaniale, nie zauważył, że konkurencja cały czas inwestuje i przestawia się na produkcję okien nowszej generacji. Jego okna nadal się przecież sprzedawały, więc po co miał cokolwiek zmieniać? I właśnie dwa lata temu zaczęły się kłopoty. Zamówień było jak na lekarstwo, sprzedaż drastycznie spadła. Musiał zredukować zatrudnienie. Firma przestała przynosić zyski. Rodzina Lichockich, przyzwyczajona do rozrzutnego wręcz sposobu życia, zaczęła przejadać kapitał, toteż pojawienie się zagranicznego inwestora było dla producenta okien jak dar niebios. Został nim Fundusz Inwestycyjny Grasshopper & Rhino, używający skróconej nazwy G&R, reprezentowany w Polsce przez parę młodych prawników – Weronikę Mrozowską i Dawida Reymera. Rozmowy prowadziła zawsze Mrozowska. Reymer prawie wcale się nie odzywał. Sprawiał zresztą wrażenie bardziej ochroniarza niż prawnika. Lichocki szczerze go nienawidził. Gdyby nie ten goryl, bez wahania poczułby pod swoimi rękami ponętne kształty pani mecenas. Jednak obecność tego osiłka skutecznie studziła jego zapędy.
Tym sposobem dwa lata temu Fundusz G&R zainwestował w Miławiankę. Kupił nową linię produkcyjną, dzięki czemu firma mogła znów podjąć działalność. Zatrudnił też specjalistów w dziale sprzedaży. Po roku Miławianka zaczęła znów przynosić zyski. Niewielkie wprawdzie, ale zyski. Wtedy też G&R postanowił podnieść kapitał, inwestując w linię do produkcji okien trójszybowych. Popyt na tego typu okna o współczynniku poniżej „1” zaczął szybko rosnąć. Ludzie zorientowali się, że potrójne szyby pozwalają sporo zaoszczędzić na ogrzewaniu. Lichocki wyczuł w tym świetny interes. Miał tylko jeden problem – jeśli nie weźmie udziału w podniesieniu kapitału, jego udziały w firmie spadną do zaledwie kilku procent. A do tego nie chciał dopuścić. Już sam fakt, że G&R miało obecnie pięćdziesiąt jeden procent, spędzał mu sen z powiek. Na szczęście jednak Fundusz nie chciał pozbawiać go fotela prezesa. Przysłał tylko specjalistów od sprzedaży i kierownika produkcji. Na razie. Ale jeśli zdobędzie jeszcze więcej udziałów, to nie ma pewności, że Lichocki utrzyma swój stołek… i prestiż, rzecz jasna. Z drugiej strony perspektywa wielkich zysków była nęcąca. Tu los mu także sprzyjał. Pojawił się u niego prawnik reprezentujący jakąś Annę Berger z propozycją rocznej pożyczki pod zastaw domu.
– Anna Berger? Nie znam takiej.
– Ta pani chętnie inwestuje jako mniejszościowy udziałowiec w przedsięwzięcia, które, jej zdaniem, w kilkuletniej perspektywie przyniosą duże zyski. Przyglądała się Miławiance i uznała, że warto w ten interes zainwestować.
Lichocki uznał, że to jest dla niego idealne rozwiązanie. Przecież zyski będą rosły, więc przez rok spokojnie uzbiera potrzebną kwotę, nawet z odsetkami. Bez wahania podpisał stosowne dokumenty. Sprawa była więc załatwiona. Znów poczuł się panem sytuacji. Zdobył kasę, znacznie więcej, niż musiał zainwestować w firmę i prestiżowe stanowisko. Pozostawała tylko kwestia żony. Miał jej już serdecznie dosyć. Ponad trzydzieści lat temu ożenił się z piękną dziewczyną. Fakt, musiał, bo idiotka zaszła w ciążę. Ze ślicznej dziewczyny zrobiła się wstrętna baba. Patrzeć na nią nie mógł. Przypominała mu jedną posłankę z partii rządzącej. Gruba, rozlazła baba z brzydkim pyskiem. Od lat ze sobą nie sypiali. Wstyd było się gdzieś pokazać z taką pokraką u boku. Dawno by się już z nią rozwiódł, ale nie zamierzał oddawać jej połowy majątku. Teraz trafiała się znakomita okazja. Firma na razie wykazywała jeszcze minimalne zyski, a do niego należało zresztą tylko czterdzieści dziewięć procent. No tak. Będzie musiał dać jej kasę za połowę domu, ale pieniądze z pożyczki wystarczą i na to. Rozwód za porozumieniem stron powinni dostać szybko. Resztę kasy, jaka mu pozostanie, dołoży do firmy, by mieć w niej nadal swoje prawie pięćdziesiąt procent udziałów.
Tu też szczęście się do niego uśmiechnęło. Żona bez problemu zgodziła się na rozwód. Zażądała tylko najpierw kasy. Po czterech miesiącach znów był wolnym człowiekiem. Teraz mógł już oficjalnie pokazywać się z Brygidką, dwudziestoletnią, długonogą blondynką. Brygidka, w odróżnieniu od jego byłej już żony, doskonale wiedziała, jak sprawić, by mężczyzna czuł się szczęśliwy. Ta to wie, co to jest „foch”, czyli fachowa obsługa chuja. Uśmiechnął się do siebie na samo wspomnienie.