Zraniony pasterz - ebook
Zraniony pasterz - ebook
To pełna uroku i wrażliwości książka o miłości Boga do każdego człowieka, choćby ten dążył drogą z daleka od Ojca. Jej lektura pomaga otworzyć się na Spojrzenie, którego światło sprawia, że życie stanie się Życiem, a istnienie nabierze sensu, stanie się obecnością, żarem, będzie siać nadzieję.
To książka dla Ciebie. Mówi ona tylko jedno: jest ktoś kto cię kocha, nawet jeśli o tym nie wiesz, ktoś kto cię nigdy nie zostawi samego!
Każda strona książki czy opisane zdarzenie mogłyby być podpisane, poświadczone przez wiele osób... które kiedyś czuły się samotnymi i pozwoliły się odnaleźć Jedynemu.
Opinie o książce:
,,Zraniony Pasterz był dla mnie początkiem nawrócenia” – Małgorzata, 34 lata.
,,Jest to książka o niesłychanej delikatności. Poprzez swoją delikatność i czułość otworzyła we mnie małą szczelinę (…) dotarły do mnie dwa słowa: być ufnym. Ufać, nawet jeśli się nie zawsze rozumie” – Miriam, 16 lat.
,,Wcześniej byłam jak maszyna podłączona do kontaktu, która nie działa. Książka stała się wciśnięciem przycisku, który uruchomił mechanizm. Modliłam się, ale przechodziłam obok najważniejszego…” – Anita, 15 lat.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7595-491-3 |
Rozmiar pliku: | 681 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśli jesteś niczym dla innych,
Niczym dla siebie samego,
Jeśli Twoje życie to pustka –
błąkanie się wśród upadków i przepaści,
To książka ta jest dla ciebie.
Mówi ona tylko jedno:
Jest ktoś, kto cię kocha.
Nawet jeśli o tym nie wiesz.
Daj się odnaleźć Jedynemu,
Który cię nigdy nie zostawi samego!
ABY ODCZYTAĆ TĘ NIEWIELKĄ KSIĄŻKĘ, nie przerzucaj kartek, tak jakby to była powieść.
Nie uciekaj w nią jak w fikcyjną przygodę należącą jedynie do literatury.
Książka ta nie jest ani jednym, ani drugim. Przedstawione są w niej prawdziwe RZECZYWISTOŚCI na dwóch nieustannie przenikających się płaszczyznach życia.
1. RZECZYWISTOŚĆ POSTRZEGALNA ŻYCIA CODZIENNEGO –
rzeczywistość opisana w całej swej obiektywnej nagości, zgodnie z faktami widzianymi, zasłyszanymi, przeżytymi. Nie są one ani naciągane, ani wyolbrzymione, ani też zafałszowane. Bohater tej książki, osadzonej w kulturze Zachodu połowy lat osiemdziesiątych, choć sam jako taki nie istniał, dzieli się z nami tym, co setki młodych ludzi, prawdziwie żyjących, rzeczywistych, napisało mi, powierzyło, opowiedziało z własnego życia. Każda strona czy zdarzenie mogłyby być podpisane, poświadczone, przez Ewę, Ankę, Krzysztofa, Marka i tylu innych... Zmienione są tylko nazwy miejsc i osób.
2. RZECZYWISTOŚĆ ŻYCIA DUCHOWEGO – nie mniej codzienna i aktualna – oddana w pewnej mierze językiem poezji, który jako jedyny jest w stanie wyrazić nadprzyrodzoną rzeczywistość. Ale także tutaj wszystko oparte jest na doświadczeniu PRZEŻYWANYM przez wielu wczoraj, dziś jeszcze i jutro – być może na TWOIM doświadczeniu.
W grę wchodzą autentyczne i wieczne rzeczywistości – jedyne, których przestrzeń nie ogranicza, czas nie dewaluuje i które nie więdną wskutek przyzwyczajenia. Pozostają i pozostaną na zawsze. One SĄ.
Przemieniają rzeczywistość życia codziennego, nadając jej sens i transcendencję. Niewidzialne dla oczu ciała, jednak postrzegalne w całym swym realizmie poprzez konkretne świadec-
twa przemienionego życia, przemienionego istotnie, namacalnie dzięki nowemu światłu. Niczym fale radiowe, których nie można ani zobaczyć, ani dotknąć, ani usłyszeć, o ile nie zostaną przechwycone przez jakiś odbiornik. Tutaj trzeba się odwołać do oczu serca, które odnajdują to, co niewidzialne: najistotniejszy wymiar każdego człowieczego życia, które nie chce być wegetacją poniżej ludzkiego stadium rozwoju. Na tym poziomie nie ma „haju”, „zgrywy”, „lipy”: jest zakorzenianie się w najbardziej rzeczywistych rzeczywistościach.
Doświadczenie duchowe jest jak atmosfera: nie widzisz jej, lecz gdyby nie ona, co byś zobaczył? Udusiłbyś się.
Materia i duch. Ciało i dusza. Widzialne i niewidzialne. Ziemia i Niebo... To nie dwa światy zestawione ze sobą lub przeciwstawne sobie, ocierające się o siebie lub wykluczające się. TO DWIE RZECZYWISTOŚCI TEGO SAMEGO ŚWIATA, tak jak twoje ciało i twoje serce: nie dwie rozdzielone i walczące ze sobą osoby, lecz dwie nierozłączne części ciebie samego. Nie jak strony lewa i prawa, lecz jedno wewnątrz drugiego. Życie wewnętrzne jest wnętrzem życia.
Ta mała książka chce po prostu otworzyć Cię na Spojrzenie, którego światło sprawi, że Twoje życie stanie się Życiem . Twoje istnienie nabierze sensu, stanie się obecnością, żarem, będzie siać nadzieję.
Żarnowie, 1 stycznia, pierwsza w nocy
Cześć stary!
Pozwól, że opowiem ci, teraz, gdy rodzi się kolejny nowy rok, co się stało w moim życiu od naszego ostatniego spotkania. Niesamowite rzeczy! Gdybyś mnie zobaczył, nie poznałbyś mnie. Zero, za które się uważałem, zaczyna od zera: start zupełnie nowego życia! Wybacz, że nie będę się streszczać, w tej historii liczy się każdy szczegół.
Tydzień temu chodziłem parę godzin w ulewnym deszczu. Było to akurat w Wigilię. Przemoknięty do suchej nitki, dotarłem o zmroku do Zgliszcz. Zabiegani przechodnie wracali do siebie z rękoma pełnymi prezentów. Dla mnie żadnego spojrzenia, żadnego uśmiechu! Pobiegłem na pocztę, była jeszcze otwarta. Sylwia! Jak bardzo mi jej brakowało! Zostawiłem adres na poste restante. Czy napisała?... Czy o mnie zapomniała? Uff! list! To od niej! Przeczytam go w spokojnej chwili.
Tymczasem co począć z oczekującą mnie długą nocą? Mowa! Najdłuższą w roku! I pomyśleć, że kiedy byłem mały, marzyłem, żeby się nigdy nie skończyła... Co począć tej nocy z „moją” nocą? Gdzie zabić czas? A może by tak jakiś niezły filmik? Superprzygoda, by na dwie godziny uciec od złej przygody!
Miłość na umór... Miłość na ziemi ... Demon... Uee! Ten demon na całą szerokość plakatu! Co za wstrętna morda... Fascynujący! Kina nic innego nie reklamują! Trzy sale, trzy filmy. Ani jeden nie rozpali moich złudzeń.
A jednak! Mad Max, krwawy obrońca, mierzy w ciebie palcem na cynglu. Podpis: „Gdy przemoc zawładnie światem, módlcie się, by był z wami!” Co to za jeden? Trochę dalej (wymiar panoramiczny): brzuch, ręka! Pod spodem: „Zdrowaś Mario”... Ot tak, na środku chodnika! Dziwne! Moja matka też ma na imię Maria. Kiedyś byłem w niej, o, tak jak tutaj... a teraz?...
Trzy kroki dalej hałaśliwy rechot paru facetów z pobliskiej kawiarni-baru-sali gier-nocnego lokalu. Wszystko znajdziesz u „Baltazara”! Tu przynajmniej nie będę sam. Za progiem kłęby dymu, wyziewy napojów, decybele do dechy witają mnie serdecznie. Przy ladzie chłopcy w czarnej skórze, włosy na punka, zaliczają kolejki piwa. Żadnego spojrzenia, żadnego uśmiechu. Tak jakbym już ich znał, ich, ten lokal i... reguły gry. Wszystkie bary świata czy to nie trochę mój dom? Uwaga, mają na mnie oko. Nie szkodzi. Dzisiaj nie mam ochoty nikogo odgrywać. Chociaż raz nikogo nie zaszokuję.
„Wesołych Świąt” życzy mi tradycyjnie z głębi sali lustro, nagryzmolonymi na tę okazję białymi literami. Na zielonych roślinach – sto procent plastiku – trzy niebieskie girlandy. Przypominają mi one... tak, pewną choinkę ubieraną z radością... świeczki, obecność... a może czekają na mnie tego wieczoru? Gdyby mnie zobaczyli, czy poznaliby mnie? Czy by mnie przyjęli? To już dwa lata jak zwiałem! Nie, nie myśleć o tym! To było wczoraj albo przedwczoraj!
Przemykam się wąskim korytarzem. Przede mną około trzydziestu migocząco-buczących gier. Metaliczne, syntetyczne, „komputerowe” wycia: „Ten świat jest twój, będziesz jak król!”. Żadnego spojrzenia, żadnego uśmiechu. Każdy sam, wczepiony w ster, przyciski, ekran. Zagubiony w niedostępnym dla drugiego świecie. Przechodzę za nimi. Nawet nie czują mojej obecności. Czy istnieję? Szybko, zwiać! Co wybrać?
Rzucam się na wolny flipper. Po dobrej chwili, podnosząc oczy, spostrzegam swego partnera, zielonego diabła – na metalowym obiciu ogromna morda, fosforyzujące oczy. Ten sam co na afiszu kinowym... Zaprasza mnie? Oto jesteśmy twarzą w twarz. Flipper „Devil’sdare” wykrzywia się w szyderczym grymasie. Nie mam ochoty mu odpowiadać... Chcę jechać dalej. O, na przykład gra wideo... Choćby ta: jestem półrobotem i mam unicestwić upiory. Wszystko w wystroju cmentarza, wokół krzyże... Jakiś gość, szybszy ode mnie, wpycha mi się przed nosem. Żadnego spojrzenia, żadnego uśmiechu. Należę już do wystroju...
Odbijam sobie na drugim. Cel: siedzę za kierownicą superwozu i mam rozjechać jak najwięcej pieszych. Wreszcie mnie wciąga... Wreszcie wychodzę ze stresu. Przy każdym trafionym przechodniu zabawny sygnał skanduje mój triumf. W tle ryk grającej szafy: „I killchildren”. W myślach tłumaczę przekaz: „Bóg kazał mi obedrzeć cię żywcem ze skóry. Zabijam dzieci, lubię patrzeć, jak umierają. Lubię patrzeć, jak umierają. Zabijam dzieci, a wtedy matki płaczą. Rozjeżdżam je mym wozem...”.
Przyśpieszam. Jestem u kresu... „Chcę słyszeć, jak krzyczą!” Już osiemdziesiąt siedem rozjechanych. Muszę mieć sto, za każdą cenę... „Chcę dać im do jedzenia zatrute cukierki... ”
Raptem na ekranie czyjeś odbicie... Kto to? Tuż za mną? Odwracam głowę. Patrzy na mnie w milczeniu, uśmiecha się. Na twarzy pewne zdziwienie, smutek... zdaje się mówić: „Po co zabijać dziecko, którym jesteś?”. Panikuję. Co mu strzeliło do głowy, żeby tak na mnie patrzeć? W dodatku przez niego straciłem grę!
Nie znając karate, pozbywam się go jednym uderzeniem pięści, tak gwałtownym, że sam jestem zdziwiony. „Spływaj!” Uderza czołem o stojący obok flipper. Nie mówi nic, odchodzi. Nikt się nie odwraca. Żadnego spojrzenia, żadnego uśmiechu.
Podrzucam parę monet, które mi jeszcze zostały. Nie chcę już tej forsy. Pali mi kieszenie. Dostałem ją od faceta, któremu się sprzedałem na parę nocy... Obrzydzenie – zapomnienie! zapomnienie!
Papieroska... trzymać fason! Kogo rozśmieszyć? Przed kim zaszpanować? Kogo zaszokować?... lub przywieść do płaczu? Rzut oka na siedzące przy stoliku dwie dziewczyny popijające zielony sok... woda z miętą? Nie, to nie ten styl, raczej „Get”... „Get 27 to piekło”. Rozmawiają, gestykulując szeroko, gra bransoletek, rozrzuconych kosmyków...
Oczka i śmiechy w stronę bufetu... Czy chłopak chwilowych marzeń na nie odpowie? Chichoczą... Jedna z nich zaczepia mnie. Po co sam na nią spojrzałem? Wzrok mętny, prowokujący uśmiech. Nie! Twarz Sylwii uśmiecha się do mnie w pamięci. Mała nalega. Robi się gorąco! Wybiegam na dwór, zapadam w ciemności nocy. Ulewa. Śpieszący się ludzie. Żadnego spojrzenia, żadnego uśmiechu.
*
Kaskada dzwonów. Nie do zniesienia! Każde uderzenie uderza w serce. Wołanie – przywołanie, przywołanie – wołanie. Jakby chciały obudzić uśpione we mnie dziecko. Obudzić je. Zachwycić...
Dlaczego powraca nagle piosenka ułożona w czasach, gdy przymierzałem się do postaci „poety”?
Wzrok zranionego dziecka,
Wzrok szklany, który nie zna
Żaru tańca i ognia,
Tylko gorycz i znudzenie,
Niewinność, zgubiłem ciebie!
Utopiłem cię, niewinności, utopiłem,
W głębi wnętrzności moich,
Zadałem ci śmierć.
Wzrok widzący zbyt jasno,
Miłość, która wymaga za wiele,
Chciałeś, bym wydał swe ciało.
Niewinności, upadłem,
Jak dziecko osuwa się i krzyczy.
Zabrakło kojącej
Goryczy łez.
Ból przywalonego ziemią
Zrównanej góry,
Szał krąży i nęka,
serce rozdarte już nie śmie.
Niewinności kiedy, kiedy nareszcie
Odzyskam ciebie?
Niewinność? A przecież tamtego wieczoru jeszcze mi trochę niewinności pozostało. Muszę przyznać, że od tamtej pory wziąłem ją w obroty. Wszystkie środki były dobre, by stać się tym, kim chciałem. Za każdą cenę. Ot, różne doświadczenia... wszystko wiedzieć! wszystko móc! I oto już nic nie wiedziałem... ani o sobie, ani o świecie. Rozwierała się otchłań. Ocierałem się o przepaści. Nosiłem je w sobie.
Dźwięk dzwonów w ciemnościach nocy, jeszcze i jeszcze... uciszyć je! Przy pasku mam walkmana, zakładam słuchawki: moja ulubiona kaseta Hell’sbells: „Jestem łoskotem gromu, rwącą ulewą. Przybywam jako huragan, moje błyskawice rozdzierają niebo. Jesteś młody, lecz umrzesz. Nie biorę jeńców. Nie daruję życia nikomu, nie napotkam sprzeciwu. Mam swoje dzwony, zaprowadzę cię do piekła. Dostanę ciebie! Piekielne dzwony, tak, dzwony piekła!”.
Beat wybija mój krok. Jeszcze parę kilometrów i osuwam się na stok pagórka. Siedzę z głową opartą na kolanach. Jak zasnąć, kiedy bierze górę strach? Przed chwilą udawanie, teraz dołowanie. Przebiegają mnie dreszcze, jak prąd elektryczny. Zdejmuję słuchawki. Dzwony ucichły. Nareszcie!
Żadnego odgłosu wśród nocy. Cisza ta jest nie do zniesienia. Krzyczę: „Jakie jest moje imię?”... „Nie, nie, nie”... odpowiada skalne echo. Mój głos, bardziej rozdzierający niż kaseta: „Życie jest złe!”... „Wyśpiewaj je, wyśpiewaj je, wyśpiewaj je!” Czy moim jedynym rozmówcą jest echo? Czy tylko ono słyszy moje wołanie? „Sens mi daj!”... „Raj, raj, raj!” Jakby chcąc zagłuszyć samego siebie, rzucam: „Moje serce jest pełne złości!”... „Miłości, miłości, miłości!”.
Nie! Nie! Nie! Niemożliwe to echo! Wszystko przekręca, udaje poetę, kasetę, decybele. Żeby się zatrzymać, trzeba wiedzieć dlaczego. A ja nie wiem, dlaczego. „Kiedy patrzę na Zachód, mój duch krzyczy, żeby odpłynąć...” Uff! Na szczęście krzyki AxelaMaasa są pod ręką, by wypowiedzieć moje pragnienie: odpłynąć w dal i zobaczyć, czy mnie tam nie ma...DZIEŃ PIERWSZY
Godzina 6.45. Na prawym ramieniu czyjaś ręka. Podrywam się. W świetle pochodni jakaś postać: to on, znowu on! Jego usta poruszają się. Wciąż słyszę: „... Mój duch krzyczy, żeby odpłynąć...”.
Nie! Nie! Nie chcę ani starzeć się, ani umierać. Ale tak jak on uśmiechać się. Tak jak on, który wygląda tak młodo, tak bardzo młodo! Z każdym dniem młodszy. Młody na zawsze, na zawsze. Młody jak miłość. Młody jak dzień.
Walkman wciąż ryczy. Jego twarz uśmiecha się do mnie w ciszy. Uszy pełne agonalnego wycia. Jego oczy pełne promieni życia. Spojrzenie-przesłanie. Dzikie wołanie – zbliżenie dwóch planet. Rozdzielonych przez całe lata świetlne. Jak przebić mur dźwięku?
Małe pudełko wydziera się: „Pragnę, by Bóg zgiął kolana przed Szatanem. Tak, Szatan twym Panem!”. Czy on też to słyszy? W tej chwili rozpościera ramiona. Nie wytrzymuję. Pękam. Rozdarty między dwoma światami.
Zrywam słuchawki. Przewody puszczają. Odrzucam daleko aparat. Słyszę go! Słucham go! Noc okrywa ciszą jego głos. Jego głos! Z brązu i aksamitu. Wart tyle co wszystkie dzwony świata.
– Nareszcie!... Nareszcie!
Nie znajduję innych słów... Jakby biegł za mną bez ustanku od północy... a kto wie? Może od bardzo dawna...
Zrywam się na równe nogi:
– Dlaczego, dlaczego mnie szukasz?
Wstaje dzień. Postrzępione chmury jak długie wstęgi owijają się wokół szczytów. W jego oczach pełno gwiazd:
– Ależ wiało tej nocy!
Jest! Już wiem! Jak to się stało, że wczorajszego wieczoru nie rozpoznałem go? Czy moje oczy aż tak bardzo oślepły od kalejdoskopu sali gier? A może to jego twarz tak zsiniała w bladawym świetle neonu „Baltazara”? To było rok temu! Cały rok!
Jechaliśmy do Maroka z paroma kumplami. Dotarliśmy do starego miasteczka, pijanego słońcem, Zawieje. Dzień targowy. Południe. Umieraliśmy z pragnienia. Na placu, w cieniu kościoła, fontanna! Na jej brzegu siedział młody chłopak. To był on. Grał na flecie. Słuchał go z przejęciem mały chłopiec na wózku inwalidzkim, którego od czasu do czasu powiew wiatru orzeźwiał bryzgami świeżej wody. Odpowiadał na to radosnym śmiechem. Gromada dzieci tańczyła farandolę pod arkadami. Wtem troje pierwszych oderwało się od korowodu, nie przerywając śpiewanej piosenki, podbiegło do nas i, wyciągając ku nam drobne ręce, zaprosiło do tańca. Wzruszyliśmy na to ramionami i dalej staliśmy oparci o mur, z rękoma w kieszeniach. Dołączając do pozostałych, jedno z dzieci odwróciło się jeszcze na mgnienie oka: „Chcesz pić...? Nie lubisz tego?”. Po odegraniu jakiejś melodii mały grajek zwrócił się do nas:
– Ej chłopcy, nie podoba się wam moja piosenka?
Ulotniliśmy się. Jego smutne oczy zdawały się mówić: „Są jeszcze zbyt duzi, żeby zrozumieć moją muzykę!”. A jednak kilka dźwięków uchwyconych w przelocie powracało do mnie, kiedy dostawałem w kość. Podstawiałem pod nie inne słowa, ale była to ta sama melodyjka. I mówiłem sobie: „Ach, gdybym wtedy zatańczył!”.
Parę miesięcy później, wracając z Maroka, spotkałem go w Dolinie Króla, gdy siedział pod wiejskim kościołem. Wyglądał na tak bardzo rozbitego! Głód? Zmęczenie? Żałoba? Zgubił swój flet czy też po prostu stracił ochotę do grania? Wyciągnął do mnie otwarte dłonie. Myśląc, że prosi o jałmużnę, wsunąłem mu parę monet. I znowu jego oczy okryły się mgłą: „O nie, nie chodzi mi o twoje pieniądze!”. Czego więc chciał? Żebym go wziął do siebie? Ale czegoś takiego jak „u siebie” nigdzie już nie miałem! On pewnie także nie! Podał mi gałązkę janowca z trzema złotymi kwiatami (chyba już ostatnimi tego roku):
– To dla ciebie!
Cisnąłem kwiat do rowu. I tak od tego dnia, im dłużej podróżowałem, tym częściej jego twarz stawała mi przed oczyma. Nie da się zapomnieć tych wielkich oczu pełnych śmiechu, wniknęły we mnie, Bóg jeden wie przez jaką szczelinę!
Często spostrzegałem go z daleka, na rozstajach dróg, gdzie miałem zdecydować, w jakim kierunku iść dalej. Przyśpieszając kroku, obierałem drogę na przełaj. Chciał iść za mną czy też miał zamiar mnie wyprzedzić? Bałem się, żeby mnie nie dogonił. A jednak, to dziwne, im bardziej starałem się od niego odczepić, tym większą miałem ochotę, by go znowu zobaczyć. Ot, tak, po prostu, żeby sobie trochę porozmawiać. Gdy zapadały zimowe wieczory i nie otwierały się przede mną żadne drzwi, nic nie pomagało udawanie. Mówiłem sobie wówczas: „Z pewnością łatwiej jest dołować we dwóch”.
Jak wyglądał mój mały grajek? Jakże go opisać? Nigdzie nie widziałem kogoś takiego jak on. Prosiłem wielu przyjaciół, żeby mi go narysowali, ale żaden rysunek nie był udany. Kiedy się go raz zobaczyło...
Był z pewnością przybyszem. W Zawiejach, w Dolinie nikt nie był do niego podobny. Oczy lekko skośne, czoło szerokie, sylwetka wysmukła, cera ogorzała (w ciągłych wędrówkach?), przypominał mi młodych Berberów, a raczej piękne dzieci żydowskie, które spotykałem dawniej na kresach Maghrebu. Wyglądał jak ktoś z bardzo biednego środowiska. Ręce stwardniałe, jakby od dawna obrabiały drewno.
Szerokie czerwone poncho sięgało mu prawie do kostek. Głowę okrywał często kapturem. Przez pierś przewieszona torba z plecionego sznurka. Na przegubie dłoni nie miał zegarka, lecz rodzaj sznurka z czarnej wełny, z dużą liczbą supełków. Od czasu do czasu przesuwał je w palcach.
Nie sposób określić, ile miał lat. Około trzydziestu? Rysy twarzy silnie wyżłobione, musiał często zmagać się z przeciwnościami, przebyć wiele długich i ciężkich doświadczeń. Ale jakaś łagodność nadawała jego twarzy wyraz trudnej do określenia czułości.
A przede wszystkim oczy! Jego oczy! Nigdy, nigdy nikt na mnie w ten sposób nie patrzył. Na początku często je spuszczał, tak że ledwo je widziałem. Bał się, że wprawi mnie w zakłopotanie? Muszę przyznać, że miał rację. No i ten wyraz twarzy zawsze zdziwiony, tak jakby musiał się jeszcze wszystkiego nauczyć, jakby wszystko było zawsze nowe. Błyszczało w nich pragnienie podzielenia się jakimś szczególnym odkryciem. Wyglądał wtedy dokładnie na dwanaście wiosen. Oczy dziecka, ogromne, większe od twarzy, rozświetlone przez nagły uśmiech. Tak głębokie, że aż ciemne, przypominały górskie jeziora. Płynęła z nich jednak taka jasność, że twarz była jakby prześwietlona. Jak to powiedzieć? Tak jakby to, co w środku, przebijało na zewnątrz. Oczy te wnikały w ciebie tak głęboko, tak bardzo głęboko... Nie mógłbym długo wytrzymać ich spojrzenia...
A skąd brał się u niego ten królewski sposób bycia? Coś w nim umykało mi. Ze wszystkich stron okrywał go jakby płaszcz niewinności, była to jednak niewinność bolesna. Skąd mógł pochodzić? Wyobrażałem sobie jakiś tajemniczy kraj, rodzaj pustyni, którego Europejczycy być może nigdy nie zgłębią, nigdy nie wyzyskają.
Ale wróćmy do tego poranka Bożego Narodzenia. Stał przede mną z lekko rozwartymi ramionami. Bał się, że mnie przestraszy? Nie śmiał postąpić ani kroku dalej, czyżby oczekiwał tego ode mnie? Wszystko w nim zdawało się mówić: „Ależ tak, to ja!”.
Po chwili zaryzykował:
– Wiesz, mógłbym ci towarzyszyć, pokazać różne skróty, miejsca na nocleg, poznać cię z paroma przyjaciółmi...
Czułem, że chodzi mu nie tyle o to, żeby mnie poprowadzić, ile żeby trochę ze mną pobyć. Ale wówczas powiedziałem sobie: „Chce mną zawładnąć? Podejrzane!”. Nigdy nie byłem kochany. Nie chciałem tego. Kochać, czy to nie znaczy być zależnym? A poza tym, jeśli się zgodzę, to czy uda mi się go kiedykolwiek pozbyć? Po co się miesza do moich spraw? Odpaliłem dosyć gwałtownie:
– Odbiło ci?
Musiałem ciągle grać mocniejszego. Ze strachu przed wszystkim i przed wszystkimi byłem świetnie opancerzony: zbroja ze stali! Ani jednej szczeliny, przez którą można by mnie dosięgnąć. Posługiwałem się ironią, by odparować wszelki atak. Strzelić go w mordę?... Nadstawiłby mi drugi policzek... i ślad mojej ręki pozostałby na zawsze.
Po długim milczeniu odezwał się ponownie:
– Dlaczego? Dlaczego?
Nie wiedząc, jak się wykręcić, wypaliłem z głupia frant:
– Jak chcesz, żebym poszedł z zakażoną nogą?
– Ale ja mogę cię wyleczyć.
– Za kogo mnie masz? Za żebraka? Myślisz, że jest mi źle? Sam się z tego wyciągnę! Dziękuję!
– Boli mnie, gdy widzę, jak bardzo jesteś poraniony. A twoje oczy – wiecznie zgaszone! Chciałbym, żeby były pełne słońca!
– Moje słońce umarło!
– A zmarszczki na czole, zdajesz sobie sprawę? Tak szybko! Twoje serce musi gdzieś mieć szramy. Twarz jest odbiciem serca. Masz tyle lat co twoje serce.
Czy on także uważał, że doszedłem do jesieni życia? Umilkł na chwilę, jakby zastanawiając się, czy nie powiedział już za wiele. W jego oczach malowało się oczekiwanie, zabarwione niemalże niepokojem: „Zrozumie wreszcie, czy też znów zrobi unik?”.
Na moim podkoszulku: „Born to loose”.
– To nieprawda! Nie urodziłeś się, żeby przegrać! Ale by życie w tobie zwyciężało wszelką śmierć. Urodziłeś się, aby żyć, żyć, żyć!
– Żyć, co to znaczy?
– Być pijanym miłością.
– To, czego chcę, to miłość bez przepaści...
– Znam szczęście, które nie gaśnie z pozą sobotniego wieczoru.
– To niemożliwe!
– Nie chcesz zobaczyć, gdzie mieszkam?
I oto jedziemy stopem. Jakże wielu, wczepionych w kierownicę, przygląda się nam i dodaje gazu! Wreszcie jakaś ciężarówka. Fajnie, zatrzymuje się! Wpychamy się do szoferki obok dwóch młodych kierowców. Mimo wibracji szesnastu ton coś jakby pokój przenika powietrze. Na tablicy rozdzielczej wizerunek kobiety, młodej, w niebieskim płaszczu w gwiazdy, z dzieckiem w ramionach. Ma szramę na policzku...
Stefan:
– Jedziemy do Warszawy. Tysiące dzieci nie jada tam do syta. Chcieliśmy przyjechać na Boże Narodzenie, ale administracja ciągle podstawiała nam nogę. Ten transport przygotowała grupa młodzieży. Całe miesiące chodzenia od drzwi do drzwi, zbierania żywności i ubrań. Dzieci robiły świeczki i sprzedawały je, żeby kupić lekarstwa. Jedna dziewczynka z Etiopii, sierota, dała całą swoją skarbonkę. Jacy jesteśmy szczęśliwi, że możemy przekazywać życie! Życie to jest to!
Bernard:
– Pracowałem w szpitalu dla trędowatych w północnym Kamerunie. Była to szkoła radości! Robert, umierając, powiedział mi: „Zobaczyć Boga to jest szczęście!”. Miał dwadzieścia cztery lata, rozumiesz?
– Ale po co to wszystko! Kropla wody w oceanie nędzy!
Stefan:
– Nie! Iskra! Wystarczy, aby wybuchł pożar!
Zacząłem wspominać zeszłoroczne lato – ani janowiec, ani lawenda nie zakwitły. Pożar wszystko spopielił. W czarnej trawie pozostały tylko białe kamienie. Jednak, to dziwne, ogień ujawnił wszystkie ścieżki, od dawna zatarte... Jak odnaleźć zagubione ścieżki serca? Po co je odnaleźć? Czy potrzebny jest ogień? Jaki ogień?