- W empik go
Źródła Wełtawy - ebook
Źródła Wełtawy - ebook
Surowa zima w lasach Szumawy. Niecodzienne znalezisko wstrząsa mieszkańcami pobliskich wsi. Ciało ubranej w obozowy pasiak trzynastolatki leży na pustkowiu, jakby wypluła je któraś z okolicznych gór. Terezka Velková, wzorowa uczennica, dobre dziecko. Skąd się tam wzięła? Dlaczego była tak ubrana?
Sprawa jest łakomym kąskiem nie tylko dla brukowców, ale też dla prowincjonalnego komisarza, który widzi w niej szansę na ratowanie swojego dobrego imienia.
Śledztwo budzi w miejscowej ludności wspomnienia dawnych krzywd, a w jego trakcie wychodzą na jaw zadziwiające fakty o tajnym obozie jenieckim, działającym kiedyś w głębi parku narodowego, przy samych źródłach Wełtawy. To stąd wypływa matka czeskich rzek. Wszystko wskazuje na to, że wypływa stąd także zło...
Źródła Wełtawy – wciągający kryminał z historią w tle, otrzymał nagrodę festiwalu Šumava Litera oraz wyróżnienie w Konkursie im. Jiřego Marka na najlepszą czeską powieść kryminalną.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65707-65-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_ale zainspirowały ją autentyczne wydarzenia, które_
_na zawsze zapisały się krwawymi zgłoskami w dziejach Szumawy._
_Choć główni bohaterowie są wyłącznie dziełem wyobraźni,_
_tragiczne historie ich przodków mają oparcie_
_w dokumentach i opowieściach świadków tamtych wydarzeń._
_Książkę poświęcam wszystkim szumawskim bohaterom –_
_tym wielkim i tym całkiem niepozornym –_
_oraz ludziom, którzy bezimiennie odeszli na tej ziemi,_
_skazani na zapomnienie; po których nie został grób czy choćby lichy krzyż._Już dobre pół godziny kręci się przy znaku z zakazem postoju, zabijając nudę kopaniem w zamarznięty śnieg. Biała hałda sięga mu aż po szyję. Buty – spadek po starszym bracie – ma przemoczone na wylot, podobnie jak skarpetki. Stopy zupełnie mu zdrętwiały; tysiące kłujących igiełek wwierca się w drobne paluszki. Ręce też są zimne jak lód. Ech, chciałby do domu, do ciepła. Spogląda na blok po drugiej stronie ulicy. W oknie mieszkania na trzecim piętrze pali się światło, widać wszystko jak na dłoni. Nie, za wcześnie, żeby wracać. Ciągle na siebie wrzeszczą. Słychać ich nawet tu.
– Co tam, Luky? Znowu się żrą?
Chłopczyk z przestrachem odwraca głowę. O tej porze robi się ciemno, a odkąd w zeszłego sylwestra ktoś przestrzelił na wylot obie latarnie – jedyne na całej ulicy – po zmroku mało co widać, więc dopiero teraz dostrzega mężczyznę na schodach. Tibora Cygana. Naprawdę nazywa się chyba inaczej, Cygan to tylko ksywka, ale wszyscy tak tu na niego mówili. We wsi gadali, że był w więzieniu. Pięć lat bez zawiasów, podobno za dragi i dziwki.
Tibor rozsiadł się przy wejściu do baru. Betonowe stopnie pokrywa warstwa mchu, podlewanego regularnie przez pijaczków i okoliczne psy. Kiedyś, jeszcze za komuny, był tutaj spożywczak.
– No, mam rację? Znów się kłócą? – pyta. Jest ubrany w czarną pikowaną kurtkę i czerwony dres. Wszystko markowe, z trzema paskami.
– Uhm. – Ośmioletni blondynek spuszcza głowę i nerwowo grzebie w śniegu czubkiem buta.
– I pewnie nie możesz wrócić do domu, co? Bo też byś oberwał?
– Wolę nie…
– A nie zimno ci, mały?
– Trochę…
Tibor Cygan rozgląda się wkoło. Po tak zwanym rynku, choć to określenie mocno na wyrost. Ot, parę zrujnowanych domów wzdłuż jedynej szosy we wsi, a zarazem głównego ciągu komunikacyjnego między Vimperkiem a przejściem granicznym w Strážnym. W ciągu dnia przejeżdżał tędy jeden tir za drugim – ruch jak na praskiej autostradzie. W szafkach co chwilę dzwoniły szklanki, domy poszarzały od spalin, a staruszki bały się przechodzić przez ulicę. „Rynek” mieścił się w najszerszym punkcie drogi. Po prawej stronie był przystanek – autobus kursował tu trzy razy dziennie – po lewej poczta. Na razie jeszcze działała, ale ponoć samorządowcy planowali ją zamknąć. Nie mieli wyjścia: wiekowa rudera groziła zawaleniem, a na gruntowny remont brakowało pieniędzy.
W całym rzędzie budynków tylko salon gier – podrzędny bar z automatami – zachował komplet szyb. Nawet miejscowa gospoda, rzekomo najstarsza na całej Szumawie, stopniowo popadała w ruinę. Czeska wieś bez gospody – gorzej chyba być nie może. Ile to już lat, odkąd ją zamknęli? Z dziesięć, jak nie więcej. Szyld nad wejściem – GASTHOF – zdążył się zatrzeć, w oknie widniał podniszczony baner z reklamą agenta nieruchomości. „Licytacja internetowa – zapraszamy do udziału”. Musiał tu wisieć całe wieki. Nic dziwnego, kto rozsądny inwestowałby w taką budę? Nawet za darmo nikt by jej nie chciał.
Tibor Cygan spogląda na przemarzniętego malca i wypuszcza z ust obłoczek dymu. Oprócz nich nie ma tu żywego ducha. Chwilę kręci głową, po czym podnosi się ociężale. Z trudem gramoli się na dół, sapiąc i przytrzymując się zardzewiałej poręczy. Przydałoby się rzucić palenie i schudnąć parę kilo, ale co mu właściwie z tego przyjdzie? Szanujący się Cygan musi mieć trochę sadełka; niech ludzie widzą, że mu się powodzi. A kiedy zaczyna mu się powodzić aż za bardzo, idzie prosto do nieba. Czy nawet do piekła – wszędzie lepiej niż w tej przeklętej dziurze…
– Zbieraj się, mały. Pojedziemy do nas do domu, bo zamarzniesz mi tu na kość.
Lukášek kręci głową.
– Nie mogę. Mama by się złościła. Nie pozwala mi chodzić po obcych.
– Daj spokój, jakich obcych! Przecież mnie znasz, nie? Zresztą pogadam potem z twoją mamą, wytłumaczę jej, co i jak, spokojna głowa.
Jasnowłosy chłopczyk ze szkolnym tornistrem na plecach jeszcze się waha. Chętnie skorzystałby z zaproszenia, okropnie mu zimno. A mama potrafi się kłócić z wujkiem aż do rana. Nic ich wtedy nie obchodzi, nawet on. Ale jeśli wujek się dowie, że poszedł z Tiborem Cyganem, da Lukáškowi popalić, oj da. Spierze go starą wielkanocną rózgą, którą specjalnie trzyma w szafie. Jest już cała wyschnięta, lanie boli jak nie wiem co. Zwłaszcza kiedy Lukášek próbuje się zakrywać i obrywa po rękach. Mama nie dostaje rózgą. Wujek bije ją pięścią, ale o tym nie wolno z nikim rozmawiać. Mama bardzo go prosiła.
Tibor niecierpliwie spogląda na małego Lukáša. Kładzie mu dłoń na ramieniu. Przecież to jeszcze zupełny dzieciak. Ile on może mieć lat? Siedem? Osiem? Przygląda mu się uważnie. Najfajniejszy wiek. Tylko co z tego, skoro starzy mają wszystko w dupie – smarkacz po zmroku włóczy się po wsi i nikt się nawet nie zainteresuje, czy wrócił ze szkoły. Bóg jeden wie, co może spotkać takiego ślicznego niebieskookiego blondynka w miejscu, gdzie przewala się cały ruch przygraniczny… Tibor wyciąga rękę; na grubych palcach błyszczą złote sygnety. Mierzwi chłopcu włosy. Mają kolor dojrzałej pszenicy i pachną dziecięcym szamponem. Truskawkowym.
– To co, mały, idziemy? Barborka ma szczeniaki. Szóstkę. Jeden jest cały biały, tylko na pysku ma czarną plamkę. Chcesz zobaczyć?
Lukášek ostatni raz zerka w kierunku okna na trzecim piętrze. Za firanką męska postać wściekle wywija pięściami. Mały kiwa głową i podnosi z ziemi worek na kapcie.
Tibor otwiera drzwi czarnego mercedesa. Auto najlepsze czasy ma już za sobą. Dwadzieścia pięć lat, dwa razy kręcił licznik, ale co mercedes, to mercedes. Na tylnych siedzeniach, obitych tapicerką w tygrysie pręgi, leży spory kłębek sierści.
– A niech to, cholerny kundel! Czekaj, posprzątam trochę, bo zaraz cały obleziesz futrem.
Mężczyzna zgarnia ręką psie włosy i pomaga chłopcu wgramolić się do środka. Ech, śliczne ma te niebieskie oczyska! Śliczne i smutne. Do diaska, dzieci nie powinny mieć takich smutnych oczu. Co za gówniany świat. Jeszcze raz rozgląda się po ulicy. Pusto. Zostawia Lukáška w zamkniętym samochodzie, a sam wraca do baru.
– Helena, zapisz, ile ci wiszę! – krzyczy przez uchylone drzwi. – Oddam forsę, jak będę następnym razem. Teraz mam robotę.
– Robotę? – Barmanka śmieje się ochryple, ewidentnie wstawiona. – Słyszeliście go, chłopaki? Cygan ma robotę! Myślałam, że obraża was to słowo…
Tibor tylko się krzywi. Zamyka drzwi i wraca do samochodu. Lukášek przysypia ze zmęczenia, nie budzi go nawet ryk odpalanego silnika. Odrapany mercedes wyjeżdża z parkingu. W lewo droga prowadzi do Vimperka, w prawo – do Niemiec. Czarne auto mija tabliczkę z nazwą wsi, na której ktoś nabazgrał sprejem żeńskie genitalia, i rusza w kierunku przejścia granicznego.
Siedzi po ciemku i bezmyślnie gapi się w telewizor. Na ekranie przelatuje kadr za kadrem. Wieczorne wiadomości. Najgorszy medialny ściek.
Anna drzemie w fotelu obok. Od czterdziestu lat wszystkie ich wspólne wieczory wyglądają tak samo, zmieniają się tylko dekoracje. Czarno-biały telewizor wymienili z czasem na kolorowy, kolorowy na plazmę, a ostatnio sprawili sobie prawdziwy cud techniki. Najnowocześniejszy model na rynku, doskonała rozdzielczość – tak przynajmniej zapewniał go zniewieściały chłopak z działu z elektroniką. Komisarzowi nie robiło to większej różnicy; byle w domu stało gadające pudło. Nie cierpiał siedzieć w milczeniu, a jego małżeństwo posypało się dawno temu. Zostały już tylko cisza i pełne wyrzutu spojrzenia.
Całe jego życie kręciło się wokół pracy. O ironio, gdyby nie przypadek, nigdy nie trafiłby do praskich kryminalnych. Za komuny człowiek z jego pochodzeniem społecznym mógł co najwyżej pomarzyć o karierze w stolicy. Nagle zdarzył się jednak cud. Poznał Annę. Nazwisko jej ojca otwierało wszystkie drzwi. Skąd ten staruch miał takie kontakty i wpływy? Prawdziwa zagadka. Tylko jedna osoba odważyła mu się sprzeciwić. Własna córka. Choć mogła mieć każdego, wybrała wbrew ojcu… Teść, rad nierad, szepnął słówko komu trzeba, a on spełnił swoje marzenie. Ale wiadomo, nie ma nic za darmo. Ceną były lata zginania karku przed przełożonymi. Wystarczyło zrobić jeden fałszywy krok, nadepnąć komuś na odcisk, i mógł szukać sobie innej roboty. Parszywe czasy.
Do domu, na Szumawę, wpadał może ze dwa razy w miesiącu, kiedy pozwalał na to grafik dyżurów. Anna musiała radzić sobie sama. I radziła – we wsi pośrodku niczego, utrzymując siebie i dwójkę dzieci z marnej policyjnej pensyjki. Wszystko wiecznie było na jej głowie. Zuch dziewczyna. Nie skarżyła się, nawet kiedy komisarz nie mógł spędzić z rodziną świąt. Pierwszych. Drugich. Piątych.
Nazywał ją „swoją Aničką”. Ona wiele nie mówiła, ale czytał wszystko w jej oczach. Pamiętał tamto stęsknione, zakochane spojrzenie, którym go witała. Nieważne, czy półżywy z głodu wracał w środku nocy, czy docierał do domu nad ranem, po tym, jak spóźnił się na pociąg i musiał łapać stopa z Budziejowic. Nie mieli właściwie nic, nawet głupiego samochodu. Tylko siebie nawzajem.
Czas leciał, on dostał awans, komuna upadła i zaczęła się nowa epoka. W każdym razie oficjalnie. Znów za wszelką cenę musiał się wykazać. Udowodnić, że nie należał do „tamtych”. W międzyczasie dzieci zdążyły dorosnąć – choć właściwie nie pamiętał, żeby kiedykolwiek były małe. Wyfrunęły z gniazda, do którego ich ojciec wpadał tylko z wizytą.
Starał się. Starał się z całych sił pokazać Annie, że jej stracone lata nie poszły na marne. Nie było go przy niej na co dzień, nie patrzył, jak ciemne kosmyki stopniowo pokrywa siwizna. Chciał odpłacić jej złotem za srebrne nitki we włosach. A może wcale nie o nią tu chodziło, może to sobie chciał udowodnić, że nie przegrał życia… I w końcu kompletnie się pogubił.
W efekcie jeden głupi błąd przekreślił całą jego karierę. Między sobą unikali tego tematu, nie rozmawiali o feralnym epizodzie. Dowództwo najpierw wplątało go w całą tę idiotyczną kabałę, potem umyło ręce, a jego ukarało dla przykładu. Zupełnie się wtedy załamał. I znów o wszystko musiała zatroszczyć się Anička. O dom, o pieniądze, o niego. Dorosłego faceta mażącego się jak dziecko, które oberwało w piaskownicy łopatką. Anna starała się pokazać mu, że wciąż może na nią liczyć. Na dobre i na złe. Tylko te jej oczy… Nie potrafiłby określić, kiedy dokładnie to się stało, ale nie widział w nich już tęsknoty ani miłości. Płomyk bezpowrotnie zgasł.
Za karę oddelegowano go na prowincję. Zostało mu pięć lat do emerytury, a znów był w punkcie wyjścia. Na szumawskim końcu świata. Trafił do wydziału kryminalnego komendy powiatowej policji, pełnej nieopierzonych smarkaczy, którzy dokładali starań, żeby nie zapomniał o swojej „pomyłce”. Co za ironia losu. Kiedy wreszcie pracował kilka kilometrów od domu, nikt już tam na niego nie czekał. Jedyne, na co mógł liczyć, to włączony telewizor.
Wszystko posypało się na amen, kiedy u Anny zdiagnozowali chorobę Parkinsona. Zaczęło się od języka – gdy mówiła, nie była w stanie nad nim zapanować. Żył swoim życiem, jak języczek żmii. Potem doszło drżenie rąk, powłóczenie nogą. On znów się załamał. Zamiast wspierać żonę, wolał dniami i nocami przesiadywać w pracy, byle tylko nie patrzeć na jej powolne odchodzenie. Tchórz!
Nigdy nie powiedziała mu tego otwarcie, jej spojrzenie było jednak wystarczająco wymowne. Nienawidziła go. Obwiniała za swoje zmarnowane życie. Zasługiwała na opokę, prawdziwego mężczyznę, tymczasem los zesłał jej żałosnego słabeusza.
Złożyła wniosek o miejsce w domu opieki. Nie chciała dłużej z nim być. Niech wreszcie dla odmiany ktoś zaopiekuje się nią. Płakał. Tak, tego wieczoru, kiedy oznajmiła mu swoją decyzję, poryczał się jak dziecko. Błagał, żeby nie zostawiała go samego. Żeby mieszkała dalej w ich domu. Jego domu. Nie wyobrażał sobie bez niej życia. Przecież zawsze była obok… Ale Anny nie wzruszały łzy ani podniosłe przemowy. Budziły w niej już tylko niesmak. Dzieci też się dziwiły. Naprawdę zostawi go tu mama samego? A owszem!
Lekarz twierdził, że to normalne. Depresja, problemy emocjonalne, pretensje do bliskich, użalanie się nad sobą. Choroba atakuje nie tylko ciało. Ale komisarz wiedział swoje. To nie choroba tak ją zmieniła. Całą winę ponosił on.
Teraz czekali, aż zwolni się miejsce w ośrodku wyspecjalizowanym w opiece nad pacjentami z parkinsonem. Nie wiedzieli, jak długo potrwa ten stan zawieszenia – może kilka miesięcy, może rok. Potem wszystko się skończy. Ona zacznie nowe życie, choć słabnie z dnia na dzień, on, choć w pełni sił, będzie już tylko szykował się na śmierć.
Z rozmyślań wyrywa go dzwonek telefonu. Podnosi się z kanapy.
– Słucham?
Nie przedstawia się, nie musi. To na pewno ktoś z pracy, nikt inny do nich nie dzwonił. No, może ze dwa razy do roku jeszcze stara Klostermannová. Anna robiła dla niej maść do nacierania obolałych kolan. Zawsze kochała zioła i kwiaty. Od wiosny do zimy ciągle coś siała, zbierała, suszyła, a potem przyrządzała odwary i nalewki. Nauczyła się tego od matki, a ta z kolei od babki. Wędrowały razem po zakarpackich łąkach – rodzina Anny pochodziła z Ukrainy, dopiero po wojnie postanowili poszukać szczęścia w Czechosłowacji. Zawsze żartował sobie, że woli nawet nie wiedzieć, co za mikstury przyrządza żona, bo jeszcze, nie daj Boże, musiałby ją aresztować.
– Okej. Będę za pięć minut.
Odwraca się do Anny, ale fotel jest już pusty. Kobieta z wysiłkiem sunie w kierunku sypialni, powłócząc lewą nogą.
– Ja… Dzwonili do mnie… Podobno Kuncová zgłosiła zaginięcie syna. Muszę tam jechać, sama wiesz, że beze mnie są jak dzieci we mgle. Mogę wrócić późno, nie czekaj na mnie.
Anna nawet się nie odwraca.
– Dobranoc, Aničko.
Odpowiada mu tylko trzask zamykanych drzwi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersjiPOLECAMY
Proza czeska
Jan Balabán _Wakacje / Możliwe, że odchodzimy_ • _Którędy szedł anioł_ Bianca Bellová _Jezioro_ • _Mona_ Tereza Boučková _Rok Koguta_ Roman Cílek _Ja, Olga Hepnarová_ Emil Hakl _Zasady śmiesznego zachowania_ Petra Hůlová _Plastikowe M3, czyli czeska pornografia_ • _Macocha_ • _Krótka_ _historia_ _Ruchu_ Zdeněk Jirotka _Saturnin_ MARKÉTA PILÁTOVÁ _Ciemna strona_ Miroslav Sehnal / Břetislav Uhlář _Godzina w niebie_ Petra Soukupová _Zniknąć_ • _Pod śniegiem_ • _Najlepiej dla wszystkich_ • _Sprawy, na które przyszedł czas_ Petr Šabach _Gówno się pali_ • _Podróże konika morskiego_ • _Masłem do dołu_ • _Pijane banany_ • _Dowód osobisty_ • _Babcie_ Marek Šindelka _Zostańcie z nami_ • _Mapa Anny_ ZDENĚK SVĚRÁK _Opowiadania i wiersz_ Kateřina Tučková _Boginie z Žítkovej_ • _Wypędzenie Gerty Schnirch_
Seria Czeska Bajka
Radek Malý _Popieliczki_ Vojtěch Matocha _Truchlin_ • _Truchlin. Czarny merkuryt_ • _Truchlin. Biała Komnata_ Iva Procházková _Pyszna środa_ • _Nawet myszy idą do nieba_ Petra Soukupová _Bercik i niuniuch_ Pavel Šrut, Galina Miklínová _Niedoparki_ • _Niedoparki powracają_ • _Niedoparki na zawsze_
Seria Czeskie Krymi
Jiří Březina _Przedawnienie_ • _Południca_ Daniel Petr _Siostra Śmierć_ Iva Procházková _Mężczyzna na dnie_ • _Roznegliżowane_ • _Zagraj mi na drogę_ Michal Sýkora _Człowiek pana ministra_ • _To jeszcze nie koniec_
czeskie smaczki
Zofia Tarajło-Lipowska _Nowy Kapoan. Strzel i traf do czesko-polskich językowych gaf_ Michael Žantovský _Havel od kuchni_
Ekonomia i polityka
Václav Klaus _My, Europa i świat_
Seria Nowe Polskie
Rafał Niemczyk _Mama umiera w sobotę_