Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Źródło czerni - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
28 lutego 2025
49,99
4999 pkt
punktów Virtualo

Źródło czerni - ebook

Koniec świata nie oznacza końca ludzkości. Ludzie się tak łatwo nie wywiną...

Joachim z Fiore miał rację - świat rzeczywiście skończył się w 1260 r. Niestety, nawet po końcu świata, trzeba jakoś sobie radzić. Joanna Bartha, instygator koronny Rzeczypospolitej Narodów walczy z bezprawiem i swoim nałogiem. Rotmistrz Maurycy Firlej toczy walkę z demonami, które każdej nocy nawiedzają ziemię a mieszkający w Norze Kir troszczy się głównie o pieniądze.

Ich losy połączyła czernia - tajemnicza substancja, która pojawiła się nagle wieki temu i zmieniła nasz świat w piekło.

Mroczna opowieść o umierającym świecie, w którym nie świeci już słońce ale wciąż tli się nadzieja.

 

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368264074
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

To czy świat uma­rł, jak twier­dzą pio­łun­ni­cy fran­cu­scy, czy umie­ra, ale po­wo­li, jak przyj­mu­je Ko­ściół, po­zo­sta­je bez zna­cze­nia dla ni­niej­szej pra­cy. Sku­pia­my się w niej bo­wiem nie tyle na ogól­nych pra­wi­dłach świa­ta, ile na przy­jętym od sze­ściu wie­ków kon­sen­su­sie na­uko­wym i teo­lo­gicz­nym, co do na­tu­ry fe­no­me­nu zwa­ne­go czer­nią (te­ne­bria). Spór o kon­dy­cję świa­ta będzie tu na­kre­ślo­ny je­dy­nie o tyle, o ile będzie nie­zbęd­ny dla lep­sze­go zro­zu­mie­nia isto­ty or­ga­ni­zmu czer­nią zwa­ne­go. Od­po­wia­da­jąc przy tym na licz­ne py­ta­nia za­tro­ska­nych przy­ja­ciół z Aka­de­mii Kró­lew­skiej w Ra­wen­nie, za­pew­nia­my, że ksi­ążka ni­niej­sza jest głębo­ko osa­dzo­na w Tra­dy­cji chrze­ści­ja­ńskiej. Z tego więc po­wo­du ani eks­ko­mu­ni­ki, ani wpi­sa­nia na in­deks nie oba­wia­my się.

_Ka­rol Po­żar­ski ze wstępu do „O na­tu­rze czer­ni”_

Wbrew pro­gno­zom me­te­oro­lo­gów, po­piół tego dnia sy­pał z nie­ba ob­fi­cie. Wul­ka­ny Ita­lii wy­plu­ły go wi­ęcej niż zwy­kle i wkrót­ce wszyst­ko zo­sta­ło po­kry­te cien­ką war­stwą sza­rej brei, wy­mie­sza­nej z desz­czem. Choć prze­sta­ło pa­dać, po­pie­la­te chmu­ry wi­sia­ły ni­sko i le­d­wie prze­pusz­cza­ły pro­mie­nie sło­ńca. W ka­żdej chwi­li mo­gły wy­pluć z sie­bie ko­lej­ną por­cję brei. Kir był na to go­to­wy – miał do­brze na­wo­sko­wa­ny płaszcz z gru­bym, we­łnia­nym kap­tu­rem, dzio­ba­tą ma­skę ze spo­rym za­pa­sem aro­ma­tów i tor­bę pe­łną je­dze­nia. Mó­głby spędzić kil­ka nocy na szu­ka­niu ka­ra­wa­ny, ale zna­la­zł jej szcząt­ki przed po­łud­niem, kie­dy nie­bo za­snu­ło się jesz­cze moc­niej, a je­dy­nym do­wo­dem na ist­nie­nie sło­ńca była ja­sna pla­ma z tru­dem prze­bi­ja­jąca się przez war­stwę gru­bych obło­ków. Ka­ra­wa­na za­trzy­ma­ła się w za­gaj­ni­ku ni­skich drzew bez li­ści, któ­rych ga­łęzie były po­wy­gi­na­ne i sza­re, jak­by to­czy­ła je cho­ro­ba. Po pniach i ko­na­rach piął się czar­no­cie­rń o kol­cach tak gru­bych i dłu­gich jak pal­ce Kira. Przez to skar­la­łe drze­wa wy­gląda­ły bar­dziej jak wiel­kie krza­ki agre­stu niż dęby czy buki. W ich ko­ro­nach Kir do­strze­gł trup­ki pta­ków, któ­re za­sko­czył sil­ny wiatr i opad lep­kiej po­pie­la­tej mazi. Ob­le­pio­ne skrzy­dła nie mo­gły po­ra­dzić so­bie z lo­tem i pta­ki opa­da­ły wprost na kol­cza­stą pu­łap­kę, na za­wsze sta­jąc się upior­ną ozdo­bą drzew.

Dwie ka­ro­ce le­ża­ły prze­wró­co­ne na bok. Kir przy­glądał im się chwi­lę, sta­ra­jąc się oce­nić, jak wiel­kie mu­sia­ło być to, co je prze­wró­ci­ło i roz­trza­ska­ło. Obok le­ża­ły szcząt­ki wo­zów, nie­któ­re wci­ąż złączo­ne ze sobą ła­ńcu­cha­mi, ale w wi­ęk­szo­ści w sta­nie po­dob­nym do ka­roc – znisz­czo­ne, jak­by prze­to­czy­ła się tędy fala rwącej rze­ki. Zwy­kle ta­kie po­bo­jo­wi­ska wy­gląda­ły ina­czej. Obro­na ka­ra­wa­ny pusz­cza­ła na któ­ry­mś od­cin­ku i czer­nia­ki do­sta­wa­ły się do we­wnątrz, roz­po­czy­na­jąc żer. Wozy i ka­ro­ce po­zo­sta­wa­ły na za­wsze w tym sa­mym miej­scu, w któ­rym usta­wił je prze­wod­nik ka­ra­wa­ny. Te jed­nak zo­sta­ły do­szczęt­nie znisz­czo­ne. Jak wiel­ki mu­siał być ten czer­niak?

Wy­ci­ągnął z kie­sze­ni chust­kę i prze­ta­rł go­gle dzio­ba­tej ma­ski. Po­piół wal­czył, by do­stać się do jego cia­ła. Bez­sku­tecz­nie, ale wy­star­czy­ło parę chwil na pust­ko­wiu, by jego na­wo­sko­wa­ny płaszcz, kap­tur, ma­ska i buty zla­ły się z sza­ro­ścią oko­li­cy. Był te­raz tyl­ko ko­lej­nym sza­rym kszta­łtem wśród szcząt­ków i gdy­by prze­stał się ru­szać, nikt by go tu nie wy­pa­trzył.

Nie chcąc tra­cić wi­ęcej cza­su, za­czął prze­cze­sy­wać za­gaj­nik. Czer­nia­ki roz­wle­kły wszyst­ko, co zna­la­zło się w za­si­ęgu ich wzro­ku. Po­dusz­ki, koce, ku­fry, wa­liz­ki i to, co było w środ­ku – wszyst­ko wa­la­ło się bez ładu. Kir stąpał ostro­żnie, szu­ka­jąc cze­goś cie­ka­we­go. Pod bu­ta­mi chrzęści­ło szkło z okien ka­roc, ła­ma­ły się de­ski wo­zów, chlu­po­ta­ło bło­to zmie­sza­ne z po­pio­łem i pu­chem wy­dar­tym z po­du­szek. Po­szu­ki­wa­nia oka­za­ły się owoc­ne. Zna­la­zł ca­łkiem spo­ro fan­tów, któ­re mo­gły spodo­bać się Szczur­ko­wi – srebr­ną pa­pie­ro­śni­cę, tro­chę mo­net, ła­ńcu­szek, tor­bę z li­sta­mi i na­praw­dę ład­ny ró­ża­niec.

Ale to nie taka drob­ni­ca była dla nie­go naj­wi­ęk­szą na­gro­dą za no­co­wa­nie na Ze­wnętrzu.

Mar­twy czer­niak le­żał pod drze­wem. Nogi miał po­wy­kręca­ne, chu­de i odar­te ze skó­ry. Grzbiet po­kry­wa­ły pęka­te bąble, a po­mi­ędzy nie­licz­ny­mi kęp­ka­mi krót­kiej sie­rści wi­dać było za­schni­ętą krew. Czer­niak był kie­dyś sar­ną. Cza­sa­mi nie dało się tego stwier­dzić, bo prze­mia­na była zbyt da­le­ko po­su­ni­ęta, ale ten tu­taj był jesz­cze mło­dy. Po­mi­mo prze­gni­cia tru­chła i zdar­cia skó­ry ze łba, bez tru­du mo­żna było roz­po­znać sar­ni pysk. Kir wstrzy­mał od­dech, gdy ob­ra­cał pa­dłe­go stwo­ra na dru­gi bok. Za­pach ple­śni, mo­krej zie­mi i zgni­łe­go mi­ęsa przeda­rł się przez aro­ma­ty w dzio­ba­tej ma­sce. Pod tru­chłem zna­la­zł to, po co przy­był.

Czer­nia le­pi­ła się do boku czer­nia­ka, ale gdy tyl­ko do­tknęły jej pro­mie­nie sła­be­go sło­ńca, po­wo­li, ni­czym gęsta ciecz, za­częła spły­wać w dół, jak­by pró­bo­wa­ła ukryć się przed świa­tłem. Ruch był le­d­wie wi­docz­ny, ale wy­star­czy­ła chwi­la, by reszt­ki skó­ry i sie­rści za­częły od­pa­dać od boku, ob­na­ża­jąc ciem­no­czer­wo­ne splo­ty mi­ęśni i na­brzmia­łe, nie­ru­cho­me żyły. Gdy­by Kir chciał spędzić tu po­po­łud­nie, mó­głby je prze­ci­ąć i – z żył i bąbli na grzbie­cie – ze­brać jesz­cze wi­ęcej czer­ni. Ale nie był za­chłan­ny. Ze­brał dwa duże sło­je czar­nej mazi, któ­ra, choć lo­do­wa­ta w do­ty­ku, ko­tło­wa­ła się w sło­jach, jak­by wrza­ła. Kir wi­dział kie­dyś w skle­pie Gru­be­go Li­sza­ja onyks i od tam­tej pory czer­nia ko­ja­rzy­ła mu się wła­śnie z nim. Onyks nie był jed­nak gęstym, ole­istym pły­nem, nie śmier­dział ple­śnią i zie­mią ani nie ucie­kał od sło­ńca.

Kir po­trząsnął sło­jem i pod­nió­sł go ku sło­ńcu. Uśmiech­nął się, gdy czer­nia za­ko­tło­wa­ła się moc­niej. Po­mi­mo gru­be­go szkła sło­ja czuł jej lo­do­wa­ty do­tyk. Te­raz za­cho­wy­wa­ła się ra­czej jak ga­la­re­ta, któ­rą Żyd Blum przy­go­to­wy­wał dla Szczur­ka na uro­dzi­ny. Dy­go­ta­ła całą sobą i Kir nie był pe­wien, czy to dla­te­go, że po­trząsnął sło­jem, czy dla­te­go, że świa­tło było dla niej nie do znie­sie­nia. Ni­g­dy nie za­sta­na­wiał się nad na­tu­rą czer­ni. Wło­żył sło­je do wa­liz­ki. Nie war­to było się pa­stwić nad tym czy­mś. Rów­nie do­brze mó­głby się po­znęcać nad mle­czem albo ka­mie­niem, z tym że ani mlecz, ani ka­mień nie spro­wa­dzi­ły na ten świat sze­ściu wie­ków mro­ku.

Prze­sze­dł po­now­nie mi­ędzy wo­za­mi. To nie była duża ka­ra­wa­na, rap­tem dwie ka­ro­ce i parę wo­zów. Ilu tu mo­gło je­chać lu­dzi? Z czter­dzie­stu? Zna­la­zł szcząt­ki kil­ku szczęścia­rzy, któ­rych czer­nia­ki po pro­stu roz­szar­pa­ły, a nie po­ża­rły czy za­bra­ły ze sobą. Cia­ła były zma­sa­kro­wa­ne i przy­kry­te cien­ką war­stwą po­pio­łu. Lu­dzie gi­nęli ra­czej szyb­ko, bo nie da się żyć zbyt dłu­go bez gło­wy czy z wy­dar­ty­mi wnętrz­no­ścia­mi. Za­uwa­żył kil­ka ciał, któ­re nie były roz­szar­pa­ne, ale zmia­żdżo­ne. Wy­gląda­ły, jak­by wiel­ki głaz spa­dł na nie i wbił w zie­mię. Wy­sta­jące ręce i nogi były po­gry­zio­ne, ale tu nie miał już pew­no­ści, czy zro­bi­ły to czer­nia­ki, czy dzi­kie zwie­rzęta.

Za­pach śmier­ci zmu­sił Kira do ści­ągni­ęcia na chwi­lę dzio­ba­tej ma­ski i uzu­pe­łnie­nia aro­ma­tycz­nej mie­sza­ni­ny. Wy­sy­pał z dzio­ba zwie­trza­ły pre­pa­rat i syp­nął świe­żej mir­ry, ja­łow­ca i ży­wi­cy. Ode­tchnął brud­nym po­wie­trzem i od razu po­czuł w ustach smak po­pio­łu. Splu­nął i na­pił się wody, ale smak po­zo­stał. Cho­ciaż nie miał już na oczach umo­ru­sa­nych sza­ro­bu­rą ma­zią go­gli, świat nie stał się bar­dziej ko­lo­ro­wy. Do­mi­no­wa­ły ró­żne od­cie­nie sza­ro­ści i po chwi­li sam już nie był pe­wien, czy oczy pie­ką go od po­pio­łu, czy mo­no­ton­ne­go kra­jo­bra­zu.

Ka­ra­wa­na le­ża­ła tam, gdzie spo­dzie­wał się ją zna­le­źć. In­for­ma­cje Szczur­ka ko­lej­ny raz oszczędzi­ły mu nocy po­szu­ki­wań. Miał prze­wa­gę nad in­ny­mi, nie mu­siał ry­zy­ko­wać ży­cia bar­dziej niż to ko­niecz­ne. Inni mu­sie­li li­czyć na szczęście, on na kon­kret­ne in­for­ma­cje na­nie­sio­ne na mapy.

Kie­dy po­my­ślał o in­nych, usły­szał nie­po­ko­jące dźwi­ęki. Za­ło­żył szyb­ko ma­skę i wy­ci­ągnął re­wol­wer. Po chwi­li za­sta­no­wie­nia wy­ci­ągnął też pio­run­nik i za­kręcił jego kor­bą. O tej po­rze było już zbyt ja­sno dla czer­nia­ków, ale prze­cież mógł się tu wa­łęsać ja­kiś lek­ko za­czer­nio­ny zwierz. Gdy za­czął roz­po­zna­wać sło­wa, miał już pew­no­ść, że to lu­dzie.

Było ich trzech. No­si­li na twa­rzach ma­ski ob­wi­ąza­ne szma­ta­mi dla do­dat­ko­wej ochro­ny. Go­gli nie mógł od­ró­żnić od resz­ty ma­ski – były rów­nie sza­re i brud­ne, co szma­ty. Wy­szli z za­gaj­ni­ka i klęli gło­śno na kol­ce czar­no­cier­nia, któ­re po­ha­ra­ta­ły im płasz­cze. Je­den z nich ma­so­wał so­bie szy­ję. Kol­ce zo­sta­wi­ły mu krwa­wy ślad. Kir po­znał ich po gło­sach. Lu­dzie Tur­ku­cia. Pa­mi­ętał na­wet ich ksyw­ki, ale nie był jesz­cze pe­wien, któ­ry jest któ­ry.

Za­uwa­ży­li go do­pie­ro po chwi­li. Kir był mały, a po­piół skrzęt­nie ob­le­pił jego ubra­nie i za­dbał o to, by zlał się z oto­cze­niem. Do­strze­gli go więc do­pie­ro wte­dy, gdy od­ci­ągnął ku­rek re­wol­we­ru i chrząk­nął ostrze­gaw­czo. My­ślał, że od razu chwy­cą za broń i za­czną strze­lać w jego stro­nę, i był go­to­wy, by strze­lić pierw­szy. Za­cho­wa­li się znacz­nie bar­dziej roz­wa­żnie. Nie rzu­ci­li się w bok, nie wy­ci­ągnęli bro­ni. Naj­ni­ższy po­wo­li pod­nió­sł ręce w górę i po­wie­dział:

– _Pax, pax! Ve­ni­mus,_ eee, kur­wa… _pa­cem._

_Aha_ – po­my­ślał Kir – _czy­li to je­den z tych głup­szych – Fu­ja­ra_.

– Daj spo­kój, Fu­ja­ra – po­wie­dział, wci­ąż do nich mie­rząc. – Nie męcz się ła­ci­ną. Kogo spo­dzie­wasz się spo­tkać tak bli­sko Nory, że z nią wy­je­żdżasz?

Ni­ski noc­nik po­wo­li opu­ścił ręce i ści­ągnął szma­tę z ma­ski. Prze­ta­rł nią go­gle, by le­piej przyj­rzeć się temu, kto do nie­go ce­lo­wał. Prze­krzy­wił gło­wę i chwi­lę mu za­jęło, nim zo­rien­to­wał się, z kim ma do czy­nie­nia.

– Ró­żni no­cu­ją. Raz to na­wet je­den po nie­miec­ku ga­dał – po­wie­dział, si­ląc się na spo­koj­ny ton. Głos drżał mu jed­nak, ale nie ze stra­chu, a ra­czej zło­ści. Zro­zu­miał bo­wiem, że to nie on jako pierw­szy zna­la­zł ka­ra­wa­nę.

– Skąd ty mo­żesz wie­dzieć, jak brzmi nie­miec­ki, sko­ro całe ży­cie w No­rze prze­sie­dzia­łeś?

Fu­ja­ra po­dra­pał się po gło­wie i od­pa­rł trze­źwo:

– Brzyd­ko i się nic z tego wy­znać nie da. Do Nory prze­cież tyle się ta­ła­taj­stwa z ca­łe­go świa­ta zje­żdża, że i Niem­ce się znaj­dą.

Jego dwóch kom­pa­nów z po­cząt­ku trzy­ma­ło po­tul­nie ręce w gó­rze, ale wy­star­czy­ło parę chwil, by od­zy­ska­li re­zon i – my­śląc, że Kir tego nie za­uwa­ży – po­wo­lut­ku za­częli je opusz­czać.

Kir oczy­wi­ście za­uwa­żył i po­gro­ził im re­wol­we­rem.

– Wie­cie, kto ja je­stem? – za­py­tał.

– Wie­my – od­pa­rł Fu­ja­ra i pod­nió­sł ręce wy­so­ko w nie­bo.

Ręce kom­pa­nów po­wędro­wa­ły jego śla­dem, a z ka­żdym ru­chem z ubrań spa­dał im po­piół.

– Trzy­maj­cie łapy wy­so­ko, że­bym je do­brze wi­dział. O tak, znacz­nie le­piej. Sko­ro wie­cie, kto ja je­stem, to wie­cie, jak to się sko­ńczy. Te­raz so­bie pój­dzie­cie w swo­ją stro­nę, a ja w swo­ją i w No­rze wy­pi­je­my u Blu­ma swo­je zdro­wie. W po­rząd­ku?

Fu­ja­ra prze­no­sił wzrok z Kira na czer­nia­ka, z czer­nia­ka na ka­ro­ce i zno­wu na Kira. Kręcił gło­wą nie­spo­koj­nie, a Kir wie­dział, co się w niej roi.

– Tur­kuć się pod­kur­wi – stwier­dził po­nu­ro Fu­ja­ra, ale rąk nie opu­ścił.

Kir wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Duży jest. Po­ra­dzi so­bie z emo­cja­mi.

Fu­ja­ra wpa­try­wał się w lufę re­wol­we­ru i wa­żył szan­se. Tur­kuć to wa­riat i gdy­by do­wie­dział się, że jego lu­dzie na­wet nie spró­bo­wa­li ode­brać ka­ra­wa­ny Ki­ro­wi…

– Nie pró­buj, Fu­ja­ra – po­wie­dział Kir, wi­dząc, co się świ­ęci. – Wiesz, że cię tra­fię w ten głu­pi łeb.

Fu­ja­ra wie­dział, ale to nie mia­ło wpły­wu na jego de­cy­zję, bo jak wi­ęk­szo­ść lu­dzi, kie­ro­wał się w ży­ciu splo­tem nie­ra­cjo­nal­nych za­ło­żeń, a nie su­chą wie­dzą. W No­rze wszy­scy wie­dzie­li, kim jest Kir i co po­tra­fi, ale z trud­nych do od­gad­ni­ęcia po­wo­dów Fu­ja­ra uznał, że szczęście stoi po jego stro­nie. Krzyk­nął i rzu­cił się do przo­du. Plan miał od­wa­żny. Chciał za­sko­czyć prze­ciw­ni­ka, wy­ci­ągnąć re­wol­wer i strze­lić. Jego to­wa­rzy­sze zro­zu­mie­li od razu, bo byli do­świad­czo­ny­mi noc­ni­ka­mi z wie­lo­ma no­ca­mi na kar­ku. Je­den sko­czył w lewo, dru­gi w pra­wo. Wszyst­ko ukła­da­ło się po my­śli lu­dzi Tur­ku­cia, aż do cza­su, gdy padł strzał.

Strze­lał Kir. Tak jak obie­cał, tra­fił Fu­ja­rę w łeb. Pro­sto w sza­re od po­pio­łu go­gle. Krew bry­zgnęła. Je­den z jego kum­pli krzyk­nął, dru­gi za­klął. Ten pierw­szy był szyb­szy w do­by­wa­niu bro­ni. Kir strze­lił mu w gar­dło. Noc­nik za­bul­go­tał i upa­dł do tyłu. Opa­rł się ple­ca­mi o bok wozu i wierz­gał no­ga­mi, dło­ńmi si­ęga­jąc do gar­dła, zu­pe­łnie nie wie­rząc w to, że umie­ra.

Ostat­ni wy­do­był w ko­ńcu broń, ale po­my­lił się. To nie był re­wol­wer, tyl­ko pio­run­nik. Pró­bo­wał strze­lać, ale bez uprzed­nie­go za­kręce­nia kor­bą me­cha­ni­zmu, z gru­bej lufy wy­do­był się tyl­ko ci­chy syk. Nie buch­nęło świa­tło ma­gne­zji. Zresz­tą, na­wet gdy­by buch­nęło, Kir nie był czer­nia­kiem. Nie bał się świa­tła. Mo­gło­by go może ośle­pić, gdy­by była noc, a on stał bli­sko. Ale był dzień, a czło­wiek Tur­ku­cia był da­le­ko. Mężczy­zna zdążył tyl­ko za­kląć ko­lej­ny raz, nim legł na zie­mi z dziu­rą po kuli w gło­wie.

Ten, któ­ry do­stał w gar­dło, wierz­gał jesz­cze i char­czał. Nie mógł zde­cy­do­wać się, czy po­wi­nien za­jąć się nową raną, czy ma­so­wać zra­nio­ną przez czar­no­cie­rń szy­ję. Chwy­tał się raz jed­nej, raz dru­giej. Pró­bo­wał się od­su­nąć, gdy Kir do nie­go pod­sze­dł, ale zdo­łał tyl­ko wsu­nąć się nie­co pod wóz. Wzro­kiem szu­kał re­wol­we­ru, któ­ry gdzieś mu wy­pa­dł.

– Spo­koj­nie, spo­koj­nie. Nie zo­sta­wię cię na pa­stwę czer­nia­ków, przy­ja­cie­lu – po­wie­dział Kir i wy­pa­lił mu w czasz­kę z przy­ło­że­nia.

Zo­sta­wie­nie tu­taj ko­go­kol­wiek ży­we­go nie by­ło­by god­ne po­rząd­ne­go chrze­ści­ja­ni­na i Kir mu­sia­łby się nie­źle na­po­cić, by wy­ja­śnić ta­kie po­stępo­wa­nie w cza­sie spo­wie­dzi. Może i chcie­li go za­bić, ale nie za­słu­gi­wa­li na spo­tka­nie z czer­nia­ka­mi. Spo­wied­nik zro­zu­mie, że Kir się bro­nił, ale za bez­dusz­ne okru­cie­ństwo po­tępi­łby go w czam­buł i może na­ka­zał stra­ce­ńczą piel­grzym­kę do Je­ro­zo­li­my. Ta­kiej po­ku­ty nie prze­ży­łby na­wet Kir, a zi­gno­ro­wa­nie jej… Wo­lał nie ry­zy­ko­wać. Od­kąd Bóg po­sta­no­wił wpro­wa­dzić świat w Cza­sy Osta­tecz­ne, war­to było tym moc­niej dbać o zba­wie­nie du­szy. Osta­tecz­ny ko­niec mógł prze­cież na­stąpić w ka­żdej chwi­li, a wraz z nim roz­po­cząłby się Sąd nad świa­tem.

Od­szu­kał re­wol­we­ry na­past­ni­ków. To były po­rząd­ne schmit­ty, ta­kie same jak jego. Tur­kuć nie szczędził gro­sza na swo­ich lu­dzi. Kir za­brał im też pasy z na­bo­ja­mi i prze­szu­kał do­kład­nie kie­sze­nie. Zna­la­zł ga­rść mo­net. Ni­ska cena za ży­cie. Kir wes­tchnął. Źle się dzia­ło, gdy miesz­ka­ńcy Nory za­bi­ja­li się na­wza­jem. Na­wet gdy szło o ko­goś tak głu­pie­go jak Fu­ja­ra i jego kom­pa­ni, to prze­cież Nor­nik jest Nor­nik. Je­śli oni prze­sta­ną o sie­bie dbać, wy­gi­ną jak Ki­jo­wia­nie.

Wie­dzio­ny od­po­wie­dzial­no­ścią za swo­ich, prze­szu­kał po­now­nie ka­ra­wa­nę, tym ra­zem wy­pa­tru­jąc naf­ty. Cia­ła trze­ba było spa­lić. O ko­ro­nia­rzy niech się mar­twią ko­ro­nia­rze, ale lu­dźmi z Nory trze­ba się za­jąć od­po­wied­nio. Na­wet je­śli pró­bo­wa­li go za­bić i za­brać łup. Nie chciał, żeby sta­li się po­żyw­ką dla ja­kie­goś wil­ko–je­le­nia owład­ni­ęte­go przez czer­nię.

Przy­tar­gał cia­ła noc­ni­ków w jed­no miej­sce. Wspa­rł się pod boki i ode­tchnął ci­ężko. Zro­bił kwa­śną minę, gdy spoj­rzał na zma­sa­kro­wa­ne cia­ła pod­ró­żu­jących ka­ra­wa­ną. Jak ksi­ądz przy­ci­śnie, to trze­ba będzie też o tym po­wie­dzieć. Za­klął i wzi­ął się za tru­py pod­ró­żnych, ale wy­bie­rał tyl­ko te naj­mniej po­ha­ra­ta­ne. A wie­le ich nie było. _Niech to szlag_ – po­my­ślał – _cho­ler­ne uczyn­ki wo­bec cia­ła_. Gdy­by nie to prze­klęte su­mie­nie, na­praw­dę zo­sta­wi­łby tu tych ko­ro­nia­rzy na pa­stwę czer­nia­ków. Oni by dla nie­go nie mie­li li­to­ści, tego był pe­wien.

Ka­żdą zna­le­zio­ną lam­pę opró­żniał z naf­ty, li­cząc, że ubra­nia szyb­ko się zaj­mą i nie za­cznie zno­wu pa­dać. Prze­że­gnał się i zmó­wił krót­ką mo­dli­twę. Na ko­niec spró­bo­wał wy­ja­śnić Panu Bogu, czym jest obro­na ko­niecz­na i dla­cze­go, jego zda­niem, nie za­słu­żył so­bie na wiecz­ne po­tępie­nie.

Cia­ła za­jęły się szyb­ko i przez aro­ma­ty w ma­sce przeda­rł się nie­przy­jem­ny za­pach spa­lo­ne­go, ludz­kie­go mi­ęsa. Kir często prze­cho­dził obok miej­skie­go kre­ma­to­rium w No­rze, ale stam­tąd do­by­wał się za­pach cy­wi­li­zo­wa­ny – wy­mie­sza­ny z che­micz­ny­mi pre­pa­ra­ta­mi. Ten tu­taj był dzi­ki i dra­żni­ący. Nie ogląda­jąc się za sie­bie, ru­szył na po­szu­ki­wa­nia koni mar­twych noc­ni­ków. Wy­star­czy­ło parę mi­nut. Zo­sta­wi­li je przed za­gaj­ni­kiem. Ko­nie z Nory nie­na­wi­dzi­ły miejsc, gdzie pló­tł się czar­no­cie­rń. Trze­ba było wy­dać kro­cie na wierz­chow­ce, któ­re za­pusz­cza­ły się w ta­kie miej­sca. Mi­ło­ść Tur­ku­cia do swo­ich lu­dzi mia­ła swo­je gra­ni­ce.

W ju­kach nie zna­la­zł ni­cze­go god­ne­go uwa­gi. Parę flo­re­nów, strzel­by dźwi­gnio­we, za­pa­so­we ubra­nia i spo­ro kon­serw. Otwo­rzył no­żem jed­ną z nich i zja­dł. Zna­la­zł też ma­nier­ki i za­brał je ze sobą. Wody ni­g­dy dość na Ze­wnętrzu. W No­rze pły­nęło spo­ro pod­ziem­nych stru­mie­ni. Woda z nich była za­wsze czy­sta i orze­źwia­jąca. To, co pły­nęło w rze­kach Ze­wnętrza, zwłasz­cza po erup­cjach, nie mia­ło z gór­ską wodą nic wspól­ne­go.

Zna­la­zł też kil­ka fio­lek z czar­ną ma­zią, co w pierw­szej chwi­li nie­co go za­sko­czy­ło, ale wy­star­czy­ła chwi­la, by zo­rien­to­wał się, że to nie czy­sta czer­nia. Lu­dzie Tur­ku­cia nie wo­zi­li­by jej ze sobą, nie po­zwo­li­łby im na to. To była pseu­do­czer­nia – mie­sza­ni­na czer­ni i pta­siej krwi. Czy­sta czer­nia była zbyt cen­na i zbyt nie­obli­czal­na. No i po­zo­sta­wa­ła lo­do­wa­ta na­wet przy dłu­ższym trzy­ma­niu w dło­ni. Pseu­do­czer­nia ogrze­wa­ła się. Im wi­ęcej krwi, tym szyb­ciej. Ta tu­taj była cie­pła nie­ma­lże od razu. Han­dlarz mie­szał pew­nie czter­dzie­ści, a może i pi­ęćdzie­si­ąt, do jed­ne­go, nie przej­mu­jąc się zu­pe­łnie re­no­mą. Ta­kiej pseu­do­czer­ni trze­ba by­ło­by so­bie we­trzeć w dzi­ąsła na­praw­dę spo­ro, by po­czuć efekt. Kir wy­rzu­cił ją w krza­ki. Nie była mu do ni­cze­go po­trzeb­na.

Zja­dł jesz­cze jed­ną kon­ser­wę i po­sze­dł do swo­je­go ko­nia. Do Nory był ka­wał dro­gi. Spoj­rzał na ze­ga­rek kie­szon­ko­wy. Zbli­ża­ła się trze­cia. Wkrót­ce za­cznie się ściem­niać. ■ROZDZIAŁ 3

Pseu­do­czer­nia wda­rła się prze­bo­jem tak na najświet­niej­sze sa­lo­ny Rze­czy­po­spo­li­tej Na­ro­dów, jak i do naj­po­śled­niej­szych przy­byt­ków, staj­ni i za­ułków. Po­pu­lar­ny nar­ko­tyk roz­ple­nił się we wszyst­kich mia­stach i sta­no­wi dzi­siaj pla­gę nie mniej gro­źną niż czer­nia wła­ści­wa (te­ne­bria). Przy tym trud­no mó­wić o jed­nej pseu­do­czer­ni. Mamy ra­czej na my­śli sze­reg en­de­micz­nych mie­sza­nek. Po­żoń zna­na jest z ko­rzy­sta­nia z krwi ka­czej. Ra­wen­na upodo­ba­ła so­bie krew psią. Lyon go­łębią, Wie­deń by­czą lub kro­wią. Wspól­nym mia­now­ni­kiem jest spo­sób wy­twa­rza­nia, któ­ry wy­ma­ga pew­nej wie­dzy z za­kre­su che­mii oraz, co oczy­wi­ste, do­stępu do czer­ni wła­ści­wej.

_Ka­rol Po­żar­ski, „O na­tu­rze czer­ni”_

W sa­lo­nie było bar­dzo ja­sno, bo z ca­łe­go domu przy­nie­sio­no lam­py i świe­ce, by do­brze oświe­tlić ba­ła­gan. Bo­ga­to obi­te krze­sła spro­wa­dza­ne z Ra­wen­ny były prze­wró­co­ne, z drew­nia­nych re­ga­łów pro­du­ko­wa­nych w wie­de­ńskiej ma­nu­fak­tu­rze wy­rzu­co­no na podło­gę set­ki ksi­ążek, a z ka­na­py – ta była tu­tej­sza i sfa­ty­go­wa­na – wy­pru­to wnętrz­no­ści. Przez wy­bi­te okno wpa­dał pył i po­piół, ob­sy­pu­jąc roz­gar­diasz sza­rą pie­rzyn­ką. W Po­żo­ni nie pa­da­ło, więc ka­żdy ruch po­wo­zu i ka­żdy krok wzbi­ja­ły w po­wie­trze po­pie­la­te tu­ma­ny, któ­re na­stęp­nie szu­ka­ły we­jścia do ka­mie­nic.

In­sty­ga­tor ko­ron­ny Jan Bruck­ner prze­cha­dzał się po sa­lo­nie, dep­cząc ksi­ążki i reszt­ki roz­trza­ska­nych me­bli. Po­sta­wił ko­łnierz płasz­cza, bo zdąży­ło się już zro­bić zim­no. Zima zbli­ża­ła się nie­ubła­ga­nie, a je­śli ktoś wie­rzył do­nie­sie­niom, mo­gła przy­być w ka­żdej chwi­li. Ku prze­ra­że­niu wła­ści­cie­la, Bruck­ner bez­ce­re­mo­nial­nie strze­py­wał po­piół z pa­pie­ro­sa byle gdzie. Za ka­żdym ra­zem, gdy spa­dał na ksi­ążkę, star­szy pan na­pi­nał się cały i prze­stępo­wał z nogi na nogę. Na czo­le per­lił mu się pot, któ­ry wy­cie­rał chu­s­tecz­ką. Bruck­ner otrze­py­wał też co chwi­lę swój płaszcz z pyłu, ude­rza­jąc się dło­nią w ręka­wi­cy w pie­rś. Dok­tor Zwir­ner nie wy­trzy­mał w ko­ńcu, gdy Bruck­ner strzep­nął pa­pie­ro­sa na opra­wio­ne skó­rą wy­da­nie „Bak­cy­li” Blu­men­fel­da.

– Na li­to­ść bo­ską, pa­nie in­sty­ga­to­rze, to są bez­cen­ne wo­lu­mi­ny. Do­ro­bek mo­je­go ży­cia. Pro­szę uwa­żać!

W od­po­wie­dzi Bruck­ner za­ci­ągnął się głębo­ko pa­pie­ro­sem. Wy­pu­ścił kłęby dymu, wzru­sza­jąc strzęp­ki po­pio­łu wpa­da­jące­go przez wy­bi­te okno. Pod­nió­sł prze­wró­co­ny fla­kon, w któ­rym zo­sta­ło jesz­cze tro­chę wody i wrzu­cił do nie­go nie­do­pa­łek.

– Uwa­żam, pa­nie Zwir­ner. Tyle tu po­pio­łu już zdąży­ło wpa­ść, że ta kap­ka z mo­je­go pa­pie­ro­sa nie za­szko­dzi pa­ńskim ksi­ęgom.

Zwir­ner ota­rł zno­wu pot z czo­ła.

– Za­pa­lą się jesz­cze…

– Niech pan nie prze­sa­dza, dok­to­rze. Świec tu wi­ęcej niż w ko­ście­le Świa­tła Pana Je­zu­sa. Moje pa­pie­ro­sy to jest ostat­nia rzecz, jaka może panu spa­lić ko­lek­cję. Ogni­ska tu nie roz­pa­lam, a one nie są z we­łny strzel­ni­czej.

Zwir­ner po­czer­wie­niał.

– Chry­ste Pa­nie, jesz­cze by mi tego bra­ko­wa­ło… Tyle ksi­ążek na za­tra­ce­nie…

Bruck­ner pod­nió­sł jed­ną i strze­pał po­piół z obi­tej skó­rą okład­ki. Na jego twa­rzy po­ja­wił się gry­mas znie­sma­cze­nia.

– Po­ezja, pa­nie Zwir­ner? Na­praw­dę? A Po­żar­skie­go coś pan ma? Albo Blo­cha?

Star­szy mężczy­zna po­pu­kał się w czo­ło.

– Ja je­stem czło­wie­kiem uczo­nym. Nie czy­tam ciem­nia­ków.

– Szko­da. Po­wi­nien pan prze­czy­tać Sa­int–Ju­sta, tyl­ko w pierw­szym wy­da­niu, bo w ko­lej­nych naj­lep­sze kąski wy­ci­ął.

Bruck­ner kuc­nął przy roz­be­be­szo­nej ka­na­pie. Ci­ęcia były pew­ne. Noże mie­li po­rząd­ne. Nie mu­sie­li się zbyt­nio męczyć. Po­piół wy­pe­łnił ranę ka­na­py. In­sty­ga­tor prze­je­chał po niej pal­cem, a po­tem bez­ce­re­mo­nial­nie i przy wtó­rze jęków dok­to­ra Zwir­ne­ra roz­da­rł ją. Po­piół wznió­sł się w po­wie­trze, po­le­ciał aż pod su­fit i za­ta­ńczył. W środ­ku ka­na­py nie było ni­cze­go cie­ka­we­go, a in­sty­ga­tor mu­siał za­pła­cić cenę za cie­ka­wo­ść. Roz­kasz­lał się. Opa­rł się o ka­na­pę i rzęził, a ka­żde kaszl­ni­ęcie wzbi­ja­ło ko­lej­ne chmu­ry pyłu, po­pio­łu i bru­du. Pie­częć in­sty­ga­tu­ry ko­ron­nej za­wie­szo­na na jego szyi dyn­da­ła w rytm kaszl­ni­ęć. W ko­ńcu, gdy pu­ści­ło, pod­sze­dł do okna i chark­nął na ze­wnątrz. Wy­ci­ągnął z kie­sze­ni chu­s­tę i za­ło­żył so­bie na twarz, by na chwi­lę po­od­dy­chać po­wie­trzem choć mi­ni­mal­nie prze­fil­tro­wa­nym.

Po­mi­mo stre­su w Zwir­ne­rze ode­zwał się duch Askle­pio­sa.

– Krwią pan aby nie plu­je?

– Nie.

– Cho­ciaż tyle, ale ka­szel ma pan pa­skud­ny. Od razu wi­dać, że to za­awan­so­wa­ne sta­dium _ci­ne­res per­tu­sis_. Mogę pana osłu­chać i wdro­żyć ku­ra­cję. Dar­mo. Je­śli nie ma krwi, to jesz­cze mo­że­my pana wy­ci­ągnąć.

Bruck­ner mach­nął ręką i scho­wał chu­s­tę. Zi­gno­ro­wał drob­niut­kie czer­wo­ne kro­pecz­ki, któ­re na niej zo­sta­ły. Chark­nął zno­wu przez okno.

– To dro­biazg, pa­nie dok­to­rze. Zna pan ko­goś, kto nie kasz­le od tego po­pio­łu? Wszędzie to lata, więc wszy­scy kasz­le­my. Rzecz­po­spo­li­ta Char­cząca.

In­sty­ga­tor wy­sze­dł z sa­lo­nu do holu. Gdy sze­dł, roz­bi­te szkło chrzęści­ło mu pod bu­ta­mi. Tam już nie było ksi­ążek i me­bli, tyl­ko lu­stra i por­ce­la­na. Obej­rzał po­now­nie drzwi we­jścio­we, znisz­czo­ne, jak po­dej­rze­wał, sie­kie­ra­mi. Wy­gląda­ło na to, że dok­tor Zwir­ner miał spo­ro szczęścia, no­cu­jąc poza do­mem. Ktoś wy­ła­do­wał nie­na­wi­ść na drzwiach, me­blach i do­mo­wych sprzętach, a nie na nim.

Dok­tor podążył po chwi­li za in­sty­ga­to­rem, uwa­ża­jąc, by nie na­stąpić na roz­bi­te szkło, ale było to nie­mo­żli­we. Kil­ka razy Bruck­ner usły­szał chrzęst por­ce­la­ny i ci­chy jęk dok­to­ra.

– Jak­by czer­nia­ki prze­bie­gły – wes­tchnął Zwir­ner i pod­nió­sł cu­dem oca­la­łą fi­li­żan­kę. – Kto mógł zro­bić coś tak po­twor­ne­go? Dla­cze­go?

Po­sta­wił re­ga­lik na nogi i drżącą ręką po­ło­żył na nim fi­li­żan­kę. Bar­dzo ład­ną, z cie­niut­kim uchem i mal­wa­mi wy­ma­lo­wa­ny­mi czer­wo­ną i żó­łtą far­bą. Zwir­ner szu­kał spodecz­ka do kom­ple­tu, gdy in­sty­ga­tor od­wró­cił się do nie­go i za­pa­lił ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa. Za­pa­łkę wy­rzu­cił przez roz­wa­lo­ne drzwi.

– Co mam panu po­wie­dzieć, dok­to­rze? Strasz­nie pan ko­muś za­la­zł za skó­rę.

Dok­tor zbla­dł. Opa­rł się o re­ga­lik jed­ną ręką, zrzu­ca­jąc cu­dow­nie ura­to­wa­ną fi­li­żan­kę, któ­ra z brzękiem roz­bi­ła się, do­łącza­jąc do po­zo­sta­łych ofiar nie­na­wist­ne­go na­pa­du.

– Chry­ste Pa­nie, komu?

Bruck­ner roz­ło­żył ręce, trzy­ma­jąc pa­pie­ros w kąci­ku ust.

– A bo ja wiem? Lu­dzie są za­wist­ni. Nie zde­ner­wo­wał pan ko­goś ostat­ni­mi cza­sy?

Dok­tor ota­rł pot z czo­ła ręką, nie tra­cąc cza­su na po­szu­ki­wa­nie chu­s­tecz­ki. Styg­ma na jego dło­ni była drob­na i le­d­wo wi­docz­na spo­mi­ędzy star­czych plam.

– Skądże zno­wu – wy­pa­lił, ale po chwi­li za­sta­no­wie­nia do­dał: – No… może ja­kiś pa­cjent nie­za­do­wo­lo­ny się mógł zda­rzyć. Ale, na li­to­ść bo­ską, ni­ko­go nie za­bi­łem, żeby się tak mścić! Prze­cież coś ta­kie­go… Nie, nie, nie. Ja je­stem pro­fe­sjo­na­li­stą, sza­now­ny pa­nie. Ża­den pa­cjent, ko­niec, krop­ka!

Bruck­ner za­ci­ągnął się głębo­ko pa­pie­ro­sem. Wy­pu­ścił dym pod su­fit. Ja­sne smu­gi roz­pe­łzły się po bo­ga­to zdo­bio­nym skle­pie­niu, gdzie na za­mo­co­wa­nym od­po­wied­nio płót­nie nie­zbyt uda­ny ar­ty­sta na­ma­lo­wał gru­be, gołe che­ru­bin­ki. Ki­czo­wa­te twa­rzycz­ki spo­gląda­ły na Bruck­ne­ra i Zwir­ne­ra, cie­sząc się naj­praw­do­po­dob­niej, że unik­nęły po­nu­re­go losu ta­le­rzy i lu­ster.

– A ko­le­dzy? Licz­ba pa­cjen­tów w Po­żo­ni jest sko­ńczo­na. Kon­ku­ren­cja chy­ba ci­ężka.

Zwir­ner po­trząsnął gło­wą z nie­do­wie­rza­niem i żach­nął się.

– Pa­nie in­sty­ga­to­rze! To po­rząd­ni le­ka­rze! Je­den może Bo­ja­now­ski jest by­dlę, ale prze­cież i on jako tako uło­żo­ny. Cho­ciaż par­tacz i wstyd dla ca­łej Izby. Że on jesz­cze ni­ko­go nie za­bił…

Bruck­ner strze­pał pa­pie­ro­sa i spoj­rzał na nie­go py­ta­jąco.

– Par­tacz, ale nie ban­dy­ta – orze­kł Zwir­ner. – Tak samo ro­dzi­na mo­jej zma­rłej żony. Ban­da cha­mów, czniał ich pies. Jed­na­ko­woż jak mi przez tyle lat domu nie spa­li­li za ten te­sta­ment Da­nu­si, to cze­mu by na­gle mie­li te­raz?

– Nie wiem, lu­dzie są dziw­ni.

Bruck­ner spoj­rzał w oczy gru­bym che­ru­bin­kom, ale nie zna­la­zł w nich zro­zu­mie­nia. Za­ci­ągnął się więc zno­wu pa­pie­ro­sem i ści­ągnął pie­częć in­sty­ga­tu­ry z szyi, cho­wa­jąc ją w kie­sze­ni płasz­cza. Mu­siał po­pra­wić poły, bo pie­częć była ci­ężka.

– No do­bra, dok­to­rze. Pie­częć scho­wa­na, po­ga­daj­my po­wa­żnie, za­nim tu Ko­mi­sja przy­je­dzie. Cho­dźmy so­bie usi­ąść.

Mi­nął dok­to­ra, kie­ru­jąc się do sa­lo­nu. Zna­la­zł tam oca­la­łe krze­sło, strze­pał z sie­dze­nia po­piół ręka­wi­cą i usia­dł. Zbi­ty z tro­pu Zwir­ner przy­był po chwi­li i sta­nął przed nim jak apli­kant w ocze­ki­wa­niu na py­ta­nie eg­za­mi­na­cyj­ne. Ręce miał za­ło­żo­ne przed sobą i go­rącz­ko­wo tarł pal­ca­mi styg­mę na wierz­chu pra­wej dło­ni. In­sty­ga­tor prze­su­nął bu­tem ksi­ążki, przy­dep­tał nie­do­pa­łek na podło­dze i zmie­rzył le­ka­rza od stóp do głów. Po­tem opa­rł łok­cie na ko­la­nach i za­czął:

– Prze­cież ja wiem, że pan ła­tasz chło­pa­ków od Nie­dźwiad­ka, jak się po­szar­pią z Ży­da­mi – mó­wił, ma­su­jąc so­bie na­sa­dę nosa. – I pło­dy pan spędzasz w Roz­ma­ry­nie jego dziw­kom. Czy pan my­śli, że my je­ste­śmy w in­sty­ga­tu­rze śle­pi jak Te­mi­da? Ma pan tu tyle po­ezji, że panu po­wiem po­etyc­ko, że je­ste­śmy jej ocza­mi. A sko­ro my to w in­sty­ga­tu­rze wie­my, to na­praw­dę pan sądzi, że za­ka­pio­ry Fi­sze­ra nie wie­dzą? Na­iw­no­ść nie przy­stoi ko­muś z pa­ńskim wy­kszta­łce­niem.

Zwir­ner ocie­rał te­raz pot z czo­ła z pręd­ko­ścią tło­ka w sil­ni­ku pa­ro­wym po­ci­ągu re­la­cji Po­żoń – Kon­stan­ty­no­pol. I sta­wał się co­raz bar­dziej pur­pu­ro­wy na twa­rzy, zu­pe­łnie jak piec te­goż po­ci­ągu, gdy trze­ba było ucie­kać przed czer­nia­ka­mi.

– Pan mnie ob­ra­ża, Bruck­ner! – ryk­nął, a in­sty­ga­tor po­my­ślał, że tak mo­gła­by ry­czeć sy­re­na skła­du wje­żdża­jące­go na sta­cję ko­ńco­wą.

Bruck­ner wy­pro­sto­wał się i za­pa­lił ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa. Za­ło­żył nogę na nogę i wle­pił wzrok w pur­pu­ro­we­go dok­to­ra. Oni wszy­scy byli tacy sami. Le­ka­rze, re­jen­ci, urzęd­ni­cy, ad­wo­ka­ci i wszy­scy inni, usłu­gu­jący ban­dzio­rom w spra­wach bar­dziej wy­su­bli­mo­wa­nych niż roz­bi­ja­nie głów, uwa­ża­li się za lep­szych. My­śle­li, że są po­nad ten cały brud, po­piół i Ko­niec Świa­ta. A tu prze­cież cho­dzi­ło tyl­ko o pie­ni­ądze. Ró­żni­ca mi­ędzy nimi a wy­ki­da­jłą z Roz­ma­ry­na była w kwo­cie.

– Ob­ra­zi­łby się czci­god­ny Nie­dźwia­dek, że się go pan wy­pie­rasz jak Ju­dasz – Bruck­ner po­gro­ził mu pal­cem. – Już, już. Pro­szę się uspo­ko­ić, bo panu coś pęk­nie w środ­ku z tego obu­rze­nia. Wi­dzi pan gdzieś pie­częć? Nie prze­słu­chu­ję pana. Nie sta­wiam za­rzu­tów. Na­wet do Pa­ła­cu nie za­bie­ram, tyl­ko roz­ma­wia­my so­bie miło w pa­ńskim domu. Szko­da, że pan fi­li­ża­nek nie ma, bo by­śmy może się co na­pi­li. W ta­kim pi­ęk­nym domu spo­dzie­wam się zna­le­źć praw­dzi­wą kawę, a nie zbo­żo­we gów­no. Och, niech się pan nie kło­po­cze. Kawa pew­nie po­gor­szy­ła­by mi _ci­ne­res per­tu­sis._

Star­szy pan po­wstrzy­my­wał się, by nie dać Bruck­ne­ro­wi w gębę. Pur­pu­ra jego twa­rzy była rów­nie wy­ra­zi­sta, co krwi­sta czer­wień okła­dek wie­lo­to­mo­we­go dzie­ła „Py­tań i Od­po­wie­dzi” Go­de­la le­żące­go u jego stóp.

– Wie­rzę w pa­ńską in­te­li­gen­cję, dok­to­rze Zwir­ner. Wie­rzę, że przed tym, jak pu­ścił pan go­ńca do in­sty­ga­tu­ry, po­zbył się pan ze swo­je­go domu wszyst­kie­go, co mo­gło­by sta­no­wić pro­blem. Za­raz tu bo­wiem przy­będzie od­dział Ko­mi­sji, któ­ry prze­trząśnie pa­ński wiel­ki dom w po­szu­ki­wa­niu śla­dów. By­ło­by bar­dzo źle, gdy­by zna­le­źli, po­wiedz­my, alem­bi­ki z pseu­do­czer­nią.

Dok­tor mi­mo­wol­nie spoj­rzał na drzwi do ga­bi­ne­tu. Bruck­ner za­śmiał się. Ru­chem gło­wy po­zwo­lił mu iść, co Zwir­ner wy­ko­rzy­stał. Wpa­dł do ga­bi­ne­tu, dep­cząc po dro­dze bez­cen­ne wo­lu­mi­ny, do­ro­bek swe­go ży­cia.

– Masz u mnie dług, Zwir­ner! – krzyk­nął za nim. – Za­pisz to so­bie, że­byś nie za­po­mniał.

Zwir­ner nie od­po­wie­dział, za to Bruck­ner usły­szał do­cho­dzące z ga­bi­ne­tu go­rącz­ko­we od­gło­sy – brzdęki, bul­got i prze­kle­ństwa. Wzi­ął do ręki pi­ęk­ne wy­da­nie „Prin­ci­piów” z ry­ci­na­mi Jana Kan­te­go i za­ci­ągnął się pa­pie­ro­sem. Prze­kart­ko­wał ksi­ęgę od nie­chce­nia. Czy­tał to chy­ba kie­dyś, ale w ja­ki­mś kie­szon­ko­wym wy­da­niu. Nie po­rwa­ło go. Gdy sko­ńczył pa­lić, na stro­nie przed­sta­wia­jącej wie­lo­no­gie­go, czar­ne­go stwo­ra do­ga­sił pa­pie­ro­sa, do­ra­bia­jąc po­two­ro­wi pi­ąte oko. Rzu­cił ksi­ążkę za sie­bie, wstał i wy­sze­dł.

Wnętrze domu Zwir­ne­ra było za­sy­pa­ne po­pio­łem, ale na ze­wnątrz było jesz­cze go­rzej. Po­wóz, któ­ry cze­kał na nie­go, był już po­kry­ty gru­bą war­stwą pyłu. Stan­gret opie­rał się o nie­go i co chwi­la strze­py­wał z sie­bie sza­re dro­bin­ki. Bruck­ner szyb­ko za­ło­żył chu­s­tę i go­gle, bo aku­rat pod­je­żdża­ły dwa po­wo­zy Ko­mi­sji Po­li­cji, wznie­ca­jąc gru­be chmu­ry po­pio­łu. Stan­gret za­klął, zni­ka­jąc w sza­rej chmu­rze wraz z po­wo­zem i dwo­ma ko­ńmi.

Po­wo­zy za­trzy­ma­ły się tuż przed Bruck­ne­rem. Ci­ągnęły je chu­de szka­py z ma­ska­mi o dłu­gich dzio­bach i wiel­kich go­glach, przy­wo­dzące na myśl pa­jąko­wa­te stwo­ry. Na ścia­nach po­wo­zów wy­ma­lo­wa­no czer­wo­ny na­pis „_LEX EST REX_” i go­dło Rze­czy­po­spo­li­tej Na­ro­dów. Po­li­cjan­ci w do­brze już po­bru­dzo­nych mun­du­rach wy­sko­czy­li ze środ­ka, otrze­pa­li się i zdjęli dwie spo­rych roz­mia­rów skrzy­nie. Chwy­ci­li je po dwóch i we­szli do domu. Prze­cho­dząc obok Bruck­ne­ra, ka­żdy ki­wał gło­wą, mru­cząc pod no­sem po­zdro­wie­nia. Pi­ąty, w czap­ce z in­sy­gnia­mi do­wód­cy od­dzia­łu i dzio­ba­tej ma­sce, przy­wi­tał się z in­sty­ga­to­rem.

– Niech będzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus – po­wie­dział i ści­ągnął ma­skę. Bruck­ner znał go do­brze. Był star­szym mężczy­zną z ob­fi­tym, żó­łto­si­wym wąsem, po­rząd­nym po­lic­maj­strem.

– Cze­ść – rzu­cił in­sty­ga­tor i po­dał mu rękę. Ręka­wic nie ści­ąga­li. – Skąd je­dzie­cie, że tyle po­pio­łu przy­wie­źli­ście?

Po­li­cjant splu­nął w bok.

– Z Se­na­tor­skiej – po­wie­dział. – Pani Bar­tha pro­si­ła prze­ka­zać, że bar­dzo by się pan in­sty­ga­tor tam przy­dał. Było gru­bo.

Bruck­ner skrzy­wił się. Wy­ci­ągnął pa­pie­ro­sy. Po­często­wał po­li­cjan­ta i sam za­pa­lił.

– Tru­py są? Jak nie ma, to nie jadę.

Po­li­cjant za­ci­ągnął się pa­pie­ro­sem i po­ki­wał gło­wą.

– Dużo? – spy­tał Bruck­ner.

– Będzie ze czte­ry.

– Nie­źle.

– Ano. Było gru­bo. Pani Bar­tha nie wie, w co ręce wło­żyć.

Wska­zał pa­pie­ro­sem na dom Zwir­ne­ra. W oknach wi­dzie­li już po­li­cjan­tów, któ­rzy skru­pu­lat­nie wszyst­ko mie­rzy­li i ka­ta­lo­go­wa­li.

– A tu? – za­py­tał.

Bruck­ner mach­nął ręką.

– E, nuda. Ja­kieś sprzecz­ki bo­ga­czy. Tyl­ko mu tam po ksi­ążkach nie cho­dźcie, bo chło­pi­na za­wa­łu do­sta­nie. Strasz­ny bi­blio­fil.

Po­li­cjant mruk­nął. Chwi­lę pa­li­li w mil­cze­niu.

– A po­tem je­dzie­my do to­piel­ca – po­chwa­lił się po­li­cjant.

– Nie­źle.

– No.

Bruck­ner do­pa­lił pa­pie­ro­sa. Ge­stem za­pro­po­no­wał ko­lej­ne­go po­li­cjan­to­wi, ale ten od­mó­wił.

– Do­bra, zbie­ram się, bo tam pew­nie za­raz Bar­tha jajo znie­sie.

Po­li­cjant stuk­nął ob­ca­sa­mi. Bruck­ner tego nie lu­bił, to nie była ar­mia, a on nie był żo­łnie­rzem, choć po­li­cyj­ny mun­dur przy­po­mi­nał nie­co sza­ro­bu­ry mun­dur roty gro­bo­wej.

– Z Pa­nem Bo­giem, pa­nie in­sty­ga­to­rze.

– Cze­ść.

Stan­gret w dzio­ba­tej ma­sce i gru­bym ko­żu­chu strze­lił z bi­cza. Ko­nie, rów­nie chu­de co te ci­ągnące po­li­cyj­ne po­wo­zy, le­ni­wie po­drep­ta­ły w stro­nę uli­cy Se­na­tor­skiej. Przez całą dro­gę Bruck­ner sta­rał się przy­po­mnieć so­bie, ja­kim cu­dem za­ko­chał się w Jo­an­nie Bar­th­cie. Bez­sku­tecz­nie. Znacz­nie le­piej po­szło mu przy­po­mnie­nie so­bie, dla­cze­go się od­ko­chał. ■
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij