Źródło czerni - ebook
Koniec świata nie oznacza końca ludzkości. Ludzie się tak łatwo nie wywiną...
Joachim z Fiore miał rację - świat rzeczywiście skończył się w 1260 r. Niestety, nawet po końcu świata, trzeba jakoś sobie radzić. Joanna Bartha, instygator koronny Rzeczypospolitej Narodów walczy z bezprawiem i swoim nałogiem. Rotmistrz Maurycy Firlej toczy walkę z demonami, które każdej nocy nawiedzają ziemię a mieszkający w Norze Kir troszczy się głównie o pieniądze.
Ich losy połączyła czernia - tajemnicza substancja, która pojawiła się nagle wieki temu i zmieniła nasz świat w piekło.
Mroczna opowieść o umierającym świecie, w którym nie świeci już słońce ale wciąż tli się nadzieja.
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788368264074 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To czy świat umarł, jak twierdzą piołunnicy francuscy, czy umiera, ale powoli, jak przyjmuje Kościół, pozostaje bez znaczenia dla niniejszej pracy. Skupiamy się w niej bowiem nie tyle na ogólnych prawidłach świata, ile na przyjętym od sześciu wieków konsensusie naukowym i teologicznym, co do natury fenomenu zwanego czernią (tenebria). Spór o kondycję świata będzie tu nakreślony jedynie o tyle, o ile będzie niezbędny dla lepszego zrozumienia istoty organizmu czernią zwanego. Odpowiadając przy tym na liczne pytania zatroskanych przyjaciół z Akademii Królewskiej w Rawennie, zapewniamy, że książka niniejsza jest głęboko osadzona w Tradycji chrześcijańskiej. Z tego więc powodu ani ekskomuniki, ani wpisania na indeks nie obawiamy się.
_Karol Pożarski ze wstępu do „O naturze czerni”_
Wbrew prognozom meteorologów, popiół tego dnia sypał z nieba obficie. Wulkany Italii wypluły go więcej niż zwykle i wkrótce wszystko zostało pokryte cienką warstwą szarej brei, wymieszanej z deszczem. Choć przestało padać, popielate chmury wisiały nisko i ledwie przepuszczały promienie słońca. W każdej chwili mogły wypluć z siebie kolejną porcję brei. Kir był na to gotowy – miał dobrze nawoskowany płaszcz z grubym, wełnianym kapturem, dziobatą maskę ze sporym zapasem aromatów i torbę pełną jedzenia. Mógłby spędzić kilka nocy na szukaniu karawany, ale znalazł jej szczątki przed południem, kiedy niebo zasnuło się jeszcze mocniej, a jedynym dowodem na istnienie słońca była jasna plama z trudem przebijająca się przez warstwę grubych obłoków. Karawana zatrzymała się w zagajniku niskich drzew bez liści, których gałęzie były powyginane i szare, jakby toczyła je choroba. Po pniach i konarach piął się czarnocierń o kolcach tak grubych i długich jak palce Kira. Przez to skarlałe drzewa wyglądały bardziej jak wielkie krzaki agrestu niż dęby czy buki. W ich koronach Kir dostrzegł trupki ptaków, które zaskoczył silny wiatr i opad lepkiej popielatej mazi. Oblepione skrzydła nie mogły poradzić sobie z lotem i ptaki opadały wprost na kolczastą pułapkę, na zawsze stając się upiorną ozdobą drzew.
Dwie karoce leżały przewrócone na bok. Kir przyglądał im się chwilę, starając się ocenić, jak wielkie musiało być to, co je przewróciło i roztrzaskało. Obok leżały szczątki wozów, niektóre wciąż złączone ze sobą łańcuchami, ale w większości w stanie podobnym do karoc – zniszczone, jakby przetoczyła się tędy fala rwącej rzeki. Zwykle takie pobojowiska wyglądały inaczej. Obrona karawany puszczała na którymś odcinku i czerniaki dostawały się do wewnątrz, rozpoczynając żer. Wozy i karoce pozostawały na zawsze w tym samym miejscu, w którym ustawił je przewodnik karawany. Te jednak zostały doszczętnie zniszczone. Jak wielki musiał być ten czerniak?
Wyciągnął z kieszeni chustkę i przetarł gogle dziobatej maski. Popiół walczył, by dostać się do jego ciała. Bezskutecznie, ale wystarczyło parę chwil na pustkowiu, by jego nawoskowany płaszcz, kaptur, maska i buty zlały się z szarością okolicy. Był teraz tylko kolejnym szarym kształtem wśród szczątków i gdyby przestał się ruszać, nikt by go tu nie wypatrzył.
Nie chcąc tracić więcej czasu, zaczął przeczesywać zagajnik. Czerniaki rozwlekły wszystko, co znalazło się w zasięgu ich wzroku. Poduszki, koce, kufry, walizki i to, co było w środku – wszystko walało się bez ładu. Kir stąpał ostrożnie, szukając czegoś ciekawego. Pod butami chrzęściło szkło z okien karoc, łamały się deski wozów, chlupotało błoto zmieszane z popiołem i puchem wydartym z poduszek. Poszukiwania okazały się owocne. Znalazł całkiem sporo fantów, które mogły spodobać się Szczurkowi – srebrną papierośnicę, trochę monet, łańcuszek, torbę z listami i naprawdę ładny różaniec.
Ale to nie taka drobnica była dla niego największą nagrodą za nocowanie na Zewnętrzu.
Martwy czerniak leżał pod drzewem. Nogi miał powykręcane, chude i odarte ze skóry. Grzbiet pokrywały pękate bąble, a pomiędzy nielicznymi kępkami krótkiej sierści widać było zaschniętą krew. Czerniak był kiedyś sarną. Czasami nie dało się tego stwierdzić, bo przemiana była zbyt daleko posunięta, ale ten tutaj był jeszcze młody. Pomimo przegnicia truchła i zdarcia skóry ze łba, bez trudu można było rozpoznać sarni pysk. Kir wstrzymał oddech, gdy obracał padłego stwora na drugi bok. Zapach pleśni, mokrej ziemi i zgniłego mięsa przedarł się przez aromaty w dziobatej masce. Pod truchłem znalazł to, po co przybył.
Czernia lepiła się do boku czerniaka, ale gdy tylko dotknęły jej promienie słabego słońca, powoli, niczym gęsta ciecz, zaczęła spływać w dół, jakby próbowała ukryć się przed światłem. Ruch był ledwie widoczny, ale wystarczyła chwila, by resztki skóry i sierści zaczęły odpadać od boku, obnażając ciemnoczerwone sploty mięśni i nabrzmiałe, nieruchome żyły. Gdyby Kir chciał spędzić tu popołudnie, mógłby je przeciąć i – z żył i bąbli na grzbiecie – zebrać jeszcze więcej czerni. Ale nie był zachłanny. Zebrał dwa duże słoje czarnej mazi, która, choć lodowata w dotyku, kotłowała się w słojach, jakby wrzała. Kir widział kiedyś w sklepie Grubego Liszaja onyks i od tamtej pory czernia kojarzyła mu się właśnie z nim. Onyks nie był jednak gęstym, oleistym płynem, nie śmierdział pleśnią i ziemią ani nie uciekał od słońca.
Kir potrząsnął słojem i podniósł go ku słońcu. Uśmiechnął się, gdy czernia zakotłowała się mocniej. Pomimo grubego szkła słoja czuł jej lodowaty dotyk. Teraz zachowywała się raczej jak galareta, którą Żyd Blum przygotowywał dla Szczurka na urodziny. Dygotała całą sobą i Kir nie był pewien, czy to dlatego, że potrząsnął słojem, czy dlatego, że światło było dla niej nie do zniesienia. Nigdy nie zastanawiał się nad naturą czerni. Włożył słoje do walizki. Nie warto było się pastwić nad tym czymś. Równie dobrze mógłby się poznęcać nad mleczem albo kamieniem, z tym że ani mlecz, ani kamień nie sprowadziły na ten świat sześciu wieków mroku.
Przeszedł ponownie między wozami. To nie była duża karawana, raptem dwie karoce i parę wozów. Ilu tu mogło jechać ludzi? Z czterdziestu? Znalazł szczątki kilku szczęściarzy, których czerniaki po prostu rozszarpały, a nie pożarły czy zabrały ze sobą. Ciała były zmasakrowane i przykryte cienką warstwą popiołu. Ludzie ginęli raczej szybko, bo nie da się żyć zbyt długo bez głowy czy z wydartymi wnętrznościami. Zauważył kilka ciał, które nie były rozszarpane, ale zmiażdżone. Wyglądały, jakby wielki głaz spadł na nie i wbił w ziemię. Wystające ręce i nogi były pogryzione, ale tu nie miał już pewności, czy zrobiły to czerniaki, czy dzikie zwierzęta.
Zapach śmierci zmusił Kira do ściągnięcia na chwilę dziobatej maski i uzupełnienia aromatycznej mieszaniny. Wysypał z dzioba zwietrzały preparat i sypnął świeżej mirry, jałowca i żywicy. Odetchnął brudnym powietrzem i od razu poczuł w ustach smak popiołu. Splunął i napił się wody, ale smak pozostał. Chociaż nie miał już na oczach umorusanych szaroburą mazią gogli, świat nie stał się bardziej kolorowy. Dominowały różne odcienie szarości i po chwili sam już nie był pewien, czy oczy pieką go od popiołu, czy monotonnego krajobrazu.
Karawana leżała tam, gdzie spodziewał się ją znaleźć. Informacje Szczurka kolejny raz oszczędziły mu nocy poszukiwań. Miał przewagę nad innymi, nie musiał ryzykować życia bardziej niż to konieczne. Inni musieli liczyć na szczęście, on na konkretne informacje naniesione na mapy.
Kiedy pomyślał o innych, usłyszał niepokojące dźwięki. Założył szybko maskę i wyciągnął rewolwer. Po chwili zastanowienia wyciągnął też piorunnik i zakręcił jego korbą. O tej porze było już zbyt jasno dla czerniaków, ale przecież mógł się tu wałęsać jakiś lekko zaczerniony zwierz. Gdy zaczął rozpoznawać słowa, miał już pewność, że to ludzie.
Było ich trzech. Nosili na twarzach maski obwiązane szmatami dla dodatkowej ochrony. Gogli nie mógł odróżnić od reszty maski – były równie szare i brudne, co szmaty. Wyszli z zagajnika i klęli głośno na kolce czarnociernia, które poharatały im płaszcze. Jeden z nich masował sobie szyję. Kolce zostawiły mu krwawy ślad. Kir poznał ich po głosach. Ludzie Turkucia. Pamiętał nawet ich ksywki, ale nie był jeszcze pewien, który jest który.
Zauważyli go dopiero po chwili. Kir był mały, a popiół skrzętnie oblepił jego ubranie i zadbał o to, by zlał się z otoczeniem. Dostrzegli go więc dopiero wtedy, gdy odciągnął kurek rewolweru i chrząknął ostrzegawczo. Myślał, że od razu chwycą za broń i zaczną strzelać w jego stronę, i był gotowy, by strzelić pierwszy. Zachowali się znacznie bardziej rozważnie. Nie rzucili się w bok, nie wyciągnęli broni. Najniższy powoli podniósł ręce w górę i powiedział:
– _Pax, pax! Venimus,_ eee, kurwa… _pacem._
_Aha_ – pomyślał Kir – _czyli to jeden z tych głupszych – Fujara_.
– Daj spokój, Fujara – powiedział, wciąż do nich mierząc. – Nie męcz się łaciną. Kogo spodziewasz się spotkać tak blisko Nory, że z nią wyjeżdżasz?
Niski nocnik powoli opuścił ręce i ściągnął szmatę z maski. Przetarł nią gogle, by lepiej przyjrzeć się temu, kto do niego celował. Przekrzywił głowę i chwilę mu zajęło, nim zorientował się, z kim ma do czynienia.
– Różni nocują. Raz to nawet jeden po niemiecku gadał – powiedział, siląc się na spokojny ton. Głos drżał mu jednak, ale nie ze strachu, a raczej złości. Zrozumiał bowiem, że to nie on jako pierwszy znalazł karawanę.
– Skąd ty możesz wiedzieć, jak brzmi niemiecki, skoro całe życie w Norze przesiedziałeś?
Fujara podrapał się po głowie i odparł trzeźwo:
– Brzydko i się nic z tego wyznać nie da. Do Nory przecież tyle się tałatajstwa z całego świata zjeżdża, że i Niemce się znajdą.
Jego dwóch kompanów z początku trzymało potulnie ręce w górze, ale wystarczyło parę chwil, by odzyskali rezon i – myśląc, że Kir tego nie zauważy – powolutku zaczęli je opuszczać.
Kir oczywiście zauważył i pogroził im rewolwerem.
– Wiecie, kto ja jestem? – zapytał.
– Wiemy – odparł Fujara i podniósł ręce wysoko w niebo.
Ręce kompanów powędrowały jego śladem, a z każdym ruchem z ubrań spadał im popiół.
– Trzymajcie łapy wysoko, żebym je dobrze widział. O tak, znacznie lepiej. Skoro wiecie, kto ja jestem, to wiecie, jak to się skończy. Teraz sobie pójdziecie w swoją stronę, a ja w swoją i w Norze wypijemy u Bluma swoje zdrowie. W porządku?
Fujara przenosił wzrok z Kira na czerniaka, z czerniaka na karoce i znowu na Kira. Kręcił głową niespokojnie, a Kir wiedział, co się w niej roi.
– Turkuć się podkurwi – stwierdził ponuro Fujara, ale rąk nie opuścił.
Kir wzruszył ramionami.
– Duży jest. Poradzi sobie z emocjami.
Fujara wpatrywał się w lufę rewolweru i ważył szanse. Turkuć to wariat i gdyby dowiedział się, że jego ludzie nawet nie spróbowali odebrać karawany Kirowi…
– Nie próbuj, Fujara – powiedział Kir, widząc, co się święci. – Wiesz, że cię trafię w ten głupi łeb.
Fujara wiedział, ale to nie miało wpływu na jego decyzję, bo jak większość ludzi, kierował się w życiu splotem nieracjonalnych założeń, a nie suchą wiedzą. W Norze wszyscy wiedzieli, kim jest Kir i co potrafi, ale z trudnych do odgadnięcia powodów Fujara uznał, że szczęście stoi po jego stronie. Krzyknął i rzucił się do przodu. Plan miał odważny. Chciał zaskoczyć przeciwnika, wyciągnąć rewolwer i strzelić. Jego towarzysze zrozumieli od razu, bo byli doświadczonymi nocnikami z wieloma nocami na karku. Jeden skoczył w lewo, drugi w prawo. Wszystko układało się po myśli ludzi Turkucia, aż do czasu, gdy padł strzał.
Strzelał Kir. Tak jak obiecał, trafił Fujarę w łeb. Prosto w szare od popiołu gogle. Krew bryzgnęła. Jeden z jego kumpli krzyknął, drugi zaklął. Ten pierwszy był szybszy w dobywaniu broni. Kir strzelił mu w gardło. Nocnik zabulgotał i upadł do tyłu. Oparł się plecami o bok wozu i wierzgał nogami, dłońmi sięgając do gardła, zupełnie nie wierząc w to, że umiera.
Ostatni wydobył w końcu broń, ale pomylił się. To nie był rewolwer, tylko piorunnik. Próbował strzelać, ale bez uprzedniego zakręcenia korbą mechanizmu, z grubej lufy wydobył się tylko cichy syk. Nie buchnęło światło magnezji. Zresztą, nawet gdyby buchnęło, Kir nie był czerniakiem. Nie bał się światła. Mogłoby go może oślepić, gdyby była noc, a on stał blisko. Ale był dzień, a człowiek Turkucia był daleko. Mężczyzna zdążył tylko zakląć kolejny raz, nim legł na ziemi z dziurą po kuli w głowie.
Ten, który dostał w gardło, wierzgał jeszcze i charczał. Nie mógł zdecydować się, czy powinien zająć się nową raną, czy masować zranioną przez czarnocierń szyję. Chwytał się raz jednej, raz drugiej. Próbował się odsunąć, gdy Kir do niego podszedł, ale zdołał tylko wsunąć się nieco pod wóz. Wzrokiem szukał rewolweru, który gdzieś mu wypadł.
– Spokojnie, spokojnie. Nie zostawię cię na pastwę czerniaków, przyjacielu – powiedział Kir i wypalił mu w czaszkę z przyłożenia.
Zostawienie tutaj kogokolwiek żywego nie byłoby godne porządnego chrześcijanina i Kir musiałby się nieźle napocić, by wyjaśnić takie postępowanie w czasie spowiedzi. Może i chcieli go zabić, ale nie zasługiwali na spotkanie z czerniakami. Spowiednik zrozumie, że Kir się bronił, ale za bezduszne okrucieństwo potępiłby go w czambuł i może nakazał straceńczą pielgrzymkę do Jerozolimy. Takiej pokuty nie przeżyłby nawet Kir, a zignorowanie jej… Wolał nie ryzykować. Odkąd Bóg postanowił wprowadzić świat w Czasy Ostateczne, warto było tym mocniej dbać o zbawienie duszy. Ostateczny koniec mógł przecież nastąpić w każdej chwili, a wraz z nim rozpocząłby się Sąd nad światem.
Odszukał rewolwery napastników. To były porządne schmitty, takie same jak jego. Turkuć nie szczędził grosza na swoich ludzi. Kir zabrał im też pasy z nabojami i przeszukał dokładnie kieszenie. Znalazł garść monet. Niska cena za życie. Kir westchnął. Źle się działo, gdy mieszkańcy Nory zabijali się nawzajem. Nawet gdy szło o kogoś tak głupiego jak Fujara i jego kompani, to przecież Nornik jest Nornik. Jeśli oni przestaną o siebie dbać, wyginą jak Kijowianie.
Wiedziony odpowiedzialnością za swoich, przeszukał ponownie karawanę, tym razem wypatrując nafty. Ciała trzeba było spalić. O koroniarzy niech się martwią koroniarze, ale ludźmi z Nory trzeba się zająć odpowiednio. Nawet jeśli próbowali go zabić i zabrać łup. Nie chciał, żeby stali się pożywką dla jakiegoś wilko–jelenia owładniętego przez czernię.
Przytargał ciała nocników w jedno miejsce. Wsparł się pod boki i odetchnął ciężko. Zrobił kwaśną minę, gdy spojrzał na zmasakrowane ciała podróżujących karawaną. Jak ksiądz przyciśnie, to trzeba będzie też o tym powiedzieć. Zaklął i wziął się za trupy podróżnych, ale wybierał tylko te najmniej poharatane. A wiele ich nie było. _Niech to szlag_ – pomyślał – _cholerne uczynki wobec ciała_. Gdyby nie to przeklęte sumienie, naprawdę zostawiłby tu tych koroniarzy na pastwę czerniaków. Oni by dla niego nie mieli litości, tego był pewien.
Każdą znalezioną lampę opróżniał z nafty, licząc, że ubrania szybko się zajmą i nie zacznie znowu padać. Przeżegnał się i zmówił krótką modlitwę. Na koniec spróbował wyjaśnić Panu Bogu, czym jest obrona konieczna i dlaczego, jego zdaniem, nie zasłużył sobie na wieczne potępienie.
Ciała zajęły się szybko i przez aromaty w masce przedarł się nieprzyjemny zapach spalonego, ludzkiego mięsa. Kir często przechodził obok miejskiego krematorium w Norze, ale stamtąd dobywał się zapach cywilizowany – wymieszany z chemicznymi preparatami. Ten tutaj był dziki i drażniący. Nie oglądając się za siebie, ruszył na poszukiwania koni martwych nocników. Wystarczyło parę minut. Zostawili je przed zagajnikiem. Konie z Nory nienawidziły miejsc, gdzie plótł się czarnocierń. Trzeba było wydać krocie na wierzchowce, które zapuszczały się w takie miejsca. Miłość Turkucia do swoich ludzi miała swoje granice.
W jukach nie znalazł niczego godnego uwagi. Parę florenów, strzelby dźwigniowe, zapasowe ubrania i sporo konserw. Otworzył nożem jedną z nich i zjadł. Znalazł też manierki i zabrał je ze sobą. Wody nigdy dość na Zewnętrzu. W Norze płynęło sporo podziemnych strumieni. Woda z nich była zawsze czysta i orzeźwiająca. To, co płynęło w rzekach Zewnętrza, zwłaszcza po erupcjach, nie miało z górską wodą nic wspólnego.
Znalazł też kilka fiolek z czarną mazią, co w pierwszej chwili nieco go zaskoczyło, ale wystarczyła chwila, by zorientował się, że to nie czysta czernia. Ludzie Turkucia nie woziliby jej ze sobą, nie pozwoliłby im na to. To była pseudoczernia – mieszanina czerni i ptasiej krwi. Czysta czernia była zbyt cenna i zbyt nieobliczalna. No i pozostawała lodowata nawet przy dłuższym trzymaniu w dłoni. Pseudoczernia ogrzewała się. Im więcej krwi, tym szybciej. Ta tutaj była ciepła niemalże od razu. Handlarz mieszał pewnie czterdzieści, a może i pięćdziesiąt, do jednego, nie przejmując się zupełnie renomą. Takiej pseudoczerni trzeba byłoby sobie wetrzeć w dziąsła naprawdę sporo, by poczuć efekt. Kir wyrzucił ją w krzaki. Nie była mu do niczego potrzebna.
Zjadł jeszcze jedną konserwę i poszedł do swojego konia. Do Nory był kawał drogi. Spojrzał na zegarek kieszonkowy. Zbliżała się trzecia. Wkrótce zacznie się ściemniać. ■ROZDZIAŁ 3
Pseudoczernia wdarła się przebojem tak na najświetniejsze salony Rzeczypospolitej Narodów, jak i do najpośledniejszych przybytków, stajni i zaułków. Popularny narkotyk rozplenił się we wszystkich miastach i stanowi dzisiaj plagę nie mniej groźną niż czernia właściwa (tenebria). Przy tym trudno mówić o jednej pseudoczerni. Mamy raczej na myśli szereg endemicznych mieszanek. Pożoń znana jest z korzystania z krwi kaczej. Rawenna upodobała sobie krew psią. Lyon gołębią, Wiedeń byczą lub krowią. Wspólnym mianownikiem jest sposób wytwarzania, który wymaga pewnej wiedzy z zakresu chemii oraz, co oczywiste, dostępu do czerni właściwej.
_Karol Pożarski, „O naturze czerni”_
W salonie było bardzo jasno, bo z całego domu przyniesiono lampy i świece, by dobrze oświetlić bałagan. Bogato obite krzesła sprowadzane z Rawenny były przewrócone, z drewnianych regałów produkowanych w wiedeńskiej manufakturze wyrzucono na podłogę setki książek, a z kanapy – ta była tutejsza i sfatygowana – wypruto wnętrzności. Przez wybite okno wpadał pył i popiół, obsypując rozgardiasz szarą pierzynką. W Pożoni nie padało, więc każdy ruch powozu i każdy krok wzbijały w powietrze popielate tumany, które następnie szukały wejścia do kamienic.
Instygator koronny Jan Bruckner przechadzał się po salonie, depcząc książki i resztki roztrzaskanych mebli. Postawił kołnierz płaszcza, bo zdążyło się już zrobić zimno. Zima zbliżała się nieubłaganie, a jeśli ktoś wierzył doniesieniom, mogła przybyć w każdej chwili. Ku przerażeniu właściciela, Bruckner bezceremonialnie strzepywał popiół z papierosa byle gdzie. Za każdym razem, gdy spadał na książkę, starszy pan napinał się cały i przestępował z nogi na nogę. Na czole perlił mu się pot, który wycierał chusteczką. Bruckner otrzepywał też co chwilę swój płaszcz z pyłu, uderzając się dłonią w rękawicy w pierś. Doktor Zwirner nie wytrzymał w końcu, gdy Bruckner strzepnął papierosa na oprawione skórą wydanie „Bakcyli” Blumenfelda.
– Na litość boską, panie instygatorze, to są bezcenne woluminy. Dorobek mojego życia. Proszę uważać!
W odpowiedzi Bruckner zaciągnął się głęboko papierosem. Wypuścił kłęby dymu, wzruszając strzępki popiołu wpadającego przez wybite okno. Podniósł przewrócony flakon, w którym zostało jeszcze trochę wody i wrzucił do niego niedopałek.
– Uważam, panie Zwirner. Tyle tu popiołu już zdążyło wpaść, że ta kapka z mojego papierosa nie zaszkodzi pańskim księgom.
Zwirner otarł znowu pot z czoła.
– Zapalą się jeszcze…
– Niech pan nie przesadza, doktorze. Świec tu więcej niż w kościele Światła Pana Jezusa. Moje papierosy to jest ostatnia rzecz, jaka może panu spalić kolekcję. Ogniska tu nie rozpalam, a one nie są z wełny strzelniczej.
Zwirner poczerwieniał.
– Chryste Panie, jeszcze by mi tego brakowało… Tyle książek na zatracenie…
Bruckner podniósł jedną i strzepał popiół z obitej skórą okładki. Na jego twarzy pojawił się grymas zniesmaczenia.
– Poezja, panie Zwirner? Naprawdę? A Pożarskiego coś pan ma? Albo Blocha?
Starszy mężczyzna popukał się w czoło.
– Ja jestem człowiekiem uczonym. Nie czytam ciemniaków.
– Szkoda. Powinien pan przeczytać Saint–Justa, tylko w pierwszym wydaniu, bo w kolejnych najlepsze kąski wyciął.
Bruckner kucnął przy rozbebeszonej kanapie. Cięcia były pewne. Noże mieli porządne. Nie musieli się zbytnio męczyć. Popiół wypełnił ranę kanapy. Instygator przejechał po niej palcem, a potem bezceremonialnie i przy wtórze jęków doktora Zwirnera rozdarł ją. Popiół wzniósł się w powietrze, poleciał aż pod sufit i zatańczył. W środku kanapy nie było niczego ciekawego, a instygator musiał zapłacić cenę za ciekawość. Rozkaszlał się. Oparł się o kanapę i rzęził, a każde kaszlnięcie wzbijało kolejne chmury pyłu, popiołu i brudu. Pieczęć instygatury koronnej zawieszona na jego szyi dyndała w rytm kaszlnięć. W końcu, gdy puściło, podszedł do okna i charknął na zewnątrz. Wyciągnął z kieszeni chustę i założył sobie na twarz, by na chwilę pooddychać powietrzem choć minimalnie przefiltrowanym.
Pomimo stresu w Zwirnerze odezwał się duch Asklepiosa.
– Krwią pan aby nie pluje?
– Nie.
– Chociaż tyle, ale kaszel ma pan paskudny. Od razu widać, że to zaawansowane stadium _cineres pertusis_. Mogę pana osłuchać i wdrożyć kurację. Darmo. Jeśli nie ma krwi, to jeszcze możemy pana wyciągnąć.
Bruckner machnął ręką i schował chustę. Zignorował drobniutkie czerwone kropeczki, które na niej zostały. Charknął znowu przez okno.
– To drobiazg, panie doktorze. Zna pan kogoś, kto nie kaszle od tego popiołu? Wszędzie to lata, więc wszyscy kaszlemy. Rzeczpospolita Charcząca.
Instygator wyszedł z salonu do holu. Gdy szedł, rozbite szkło chrzęściło mu pod butami. Tam już nie było książek i mebli, tylko lustra i porcelana. Obejrzał ponownie drzwi wejściowe, zniszczone, jak podejrzewał, siekierami. Wyglądało na to, że doktor Zwirner miał sporo szczęścia, nocując poza domem. Ktoś wyładował nienawiść na drzwiach, meblach i domowych sprzętach, a nie na nim.
Doktor podążył po chwili za instygatorem, uważając, by nie nastąpić na rozbite szkło, ale było to niemożliwe. Kilka razy Bruckner usłyszał chrzęst porcelany i cichy jęk doktora.
– Jakby czerniaki przebiegły – westchnął Zwirner i podniósł cudem ocalałą filiżankę. – Kto mógł zrobić coś tak potwornego? Dlaczego?
Postawił regalik na nogi i drżącą ręką położył na nim filiżankę. Bardzo ładną, z cieniutkim uchem i malwami wymalowanymi czerwoną i żółtą farbą. Zwirner szukał spodeczka do kompletu, gdy instygator odwrócił się do niego i zapalił kolejnego papierosa. Zapałkę wyrzucił przez rozwalone drzwi.
– Co mam panu powiedzieć, doktorze? Strasznie pan komuś zalazł za skórę.
Doktor zbladł. Oparł się o regalik jedną ręką, zrzucając cudownie uratowaną filiżankę, która z brzękiem rozbiła się, dołączając do pozostałych ofiar nienawistnego napadu.
– Chryste Panie, komu?
Bruckner rozłożył ręce, trzymając papieros w kąciku ust.
– A bo ja wiem? Ludzie są zawistni. Nie zdenerwował pan kogoś ostatnimi czasy?
Doktor otarł pot z czoła ręką, nie tracąc czasu na poszukiwanie chusteczki. Stygma na jego dłoni była drobna i ledwo widoczna spomiędzy starczych plam.
– Skądże znowu – wypalił, ale po chwili zastanowienia dodał: – No… może jakiś pacjent niezadowolony się mógł zdarzyć. Ale, na litość boską, nikogo nie zabiłem, żeby się tak mścić! Przecież coś takiego… Nie, nie, nie. Ja jestem profesjonalistą, szanowny panie. Żaden pacjent, koniec, kropka!
Bruckner zaciągnął się głęboko papierosem. Wypuścił dym pod sufit. Jasne smugi rozpełzły się po bogato zdobionym sklepieniu, gdzie na zamocowanym odpowiednio płótnie niezbyt udany artysta namalował grube, gołe cherubinki. Kiczowate twarzyczki spoglądały na Brucknera i Zwirnera, ciesząc się najprawdopodobniej, że uniknęły ponurego losu talerzy i luster.
– A koledzy? Liczba pacjentów w Pożoni jest skończona. Konkurencja chyba ciężka.
Zwirner potrząsnął głową z niedowierzaniem i żachnął się.
– Panie instygatorze! To porządni lekarze! Jeden może Bojanowski jest bydlę, ale przecież i on jako tako ułożony. Chociaż partacz i wstyd dla całej Izby. Że on jeszcze nikogo nie zabił…
Bruckner strzepał papierosa i spojrzał na niego pytająco.
– Partacz, ale nie bandyta – orzekł Zwirner. – Tak samo rodzina mojej zmarłej żony. Banda chamów, czniał ich pies. Jednakowoż jak mi przez tyle lat domu nie spalili za ten testament Danusi, to czemu by nagle mieli teraz?
– Nie wiem, ludzie są dziwni.
Bruckner spojrzał w oczy grubym cherubinkom, ale nie znalazł w nich zrozumienia. Zaciągnął się więc znowu papierosem i ściągnął pieczęć instygatury z szyi, chowając ją w kieszeni płaszcza. Musiał poprawić poły, bo pieczęć była ciężka.
– No dobra, doktorze. Pieczęć schowana, pogadajmy poważnie, zanim tu Komisja przyjedzie. Chodźmy sobie usiąść.
Minął doktora, kierując się do salonu. Znalazł tam ocalałe krzesło, strzepał z siedzenia popiół rękawicą i usiadł. Zbity z tropu Zwirner przybył po chwili i stanął przed nim jak aplikant w oczekiwaniu na pytanie egzaminacyjne. Ręce miał założone przed sobą i gorączkowo tarł palcami stygmę na wierzchu prawej dłoni. Instygator przesunął butem książki, przydeptał niedopałek na podłodze i zmierzył lekarza od stóp do głów. Potem oparł łokcie na kolanach i zaczął:
– Przecież ja wiem, że pan łatasz chłopaków od Niedźwiadka, jak się poszarpią z Żydami – mówił, masując sobie nasadę nosa. – I płody pan spędzasz w Rozmarynie jego dziwkom. Czy pan myśli, że my jesteśmy w instygaturze ślepi jak Temida? Ma pan tu tyle poezji, że panu powiem poetycko, że jesteśmy jej oczami. A skoro my to w instygaturze wiemy, to naprawdę pan sądzi, że zakapiory Fiszera nie wiedzą? Naiwność nie przystoi komuś z pańskim wykształceniem.
Zwirner ocierał teraz pot z czoła z prędkością tłoka w silniku parowym pociągu relacji Pożoń – Konstantynopol. I stawał się coraz bardziej purpurowy na twarzy, zupełnie jak piec tegoż pociągu, gdy trzeba było uciekać przed czerniakami.
– Pan mnie obraża, Bruckner! – ryknął, a instygator pomyślał, że tak mogłaby ryczeć syrena składu wjeżdżającego na stację końcową.
Bruckner wyprostował się i zapalił kolejnego papierosa. Założył nogę na nogę i wlepił wzrok w purpurowego doktora. Oni wszyscy byli tacy sami. Lekarze, rejenci, urzędnicy, adwokaci i wszyscy inni, usługujący bandziorom w sprawach bardziej wysublimowanych niż rozbijanie głów, uważali się za lepszych. Myśleli, że są ponad ten cały brud, popiół i Koniec Świata. A tu przecież chodziło tylko o pieniądze. Różnica między nimi a wykidajłą z Rozmaryna była w kwocie.
– Obraziłby się czcigodny Niedźwiadek, że się go pan wypierasz jak Judasz – Bruckner pogroził mu palcem. – Już, już. Proszę się uspokoić, bo panu coś pęknie w środku z tego oburzenia. Widzi pan gdzieś pieczęć? Nie przesłuchuję pana. Nie stawiam zarzutów. Nawet do Pałacu nie zabieram, tylko rozmawiamy sobie miło w pańskim domu. Szkoda, że pan filiżanek nie ma, bo byśmy może się co napili. W takim pięknym domu spodziewam się znaleźć prawdziwą kawę, a nie zbożowe gówno. Och, niech się pan nie kłopocze. Kawa pewnie pogorszyłaby mi _cineres pertusis._
Starszy pan powstrzymywał się, by nie dać Brucknerowi w gębę. Purpura jego twarzy była równie wyrazista, co krwista czerwień okładek wielotomowego dzieła „Pytań i Odpowiedzi” Godela leżącego u jego stóp.
– Wierzę w pańską inteligencję, doktorze Zwirner. Wierzę, że przed tym, jak puścił pan gońca do instygatury, pozbył się pan ze swojego domu wszystkiego, co mogłoby stanowić problem. Zaraz tu bowiem przybędzie oddział Komisji, który przetrząśnie pański wielki dom w poszukiwaniu śladów. Byłoby bardzo źle, gdyby znaleźli, powiedzmy, alembiki z pseudoczernią.
Doktor mimowolnie spojrzał na drzwi do gabinetu. Bruckner zaśmiał się. Ruchem głowy pozwolił mu iść, co Zwirner wykorzystał. Wpadł do gabinetu, depcząc po drodze bezcenne woluminy, dorobek swego życia.
– Masz u mnie dług, Zwirner! – krzyknął za nim. – Zapisz to sobie, żebyś nie zapomniał.
Zwirner nie odpowiedział, za to Bruckner usłyszał dochodzące z gabinetu gorączkowe odgłosy – brzdęki, bulgot i przekleństwa. Wziął do ręki piękne wydanie „Principiów” z rycinami Jana Kantego i zaciągnął się papierosem. Przekartkował księgę od niechcenia. Czytał to chyba kiedyś, ale w jakimś kieszonkowym wydaniu. Nie porwało go. Gdy skończył palić, na stronie przedstawiającej wielonogiego, czarnego stwora dogasił papierosa, dorabiając potworowi piąte oko. Rzucił książkę za siebie, wstał i wyszedł.
Wnętrze domu Zwirnera było zasypane popiołem, ale na zewnątrz było jeszcze gorzej. Powóz, który czekał na niego, był już pokryty grubą warstwą pyłu. Stangret opierał się o niego i co chwila strzepywał z siebie szare drobinki. Bruckner szybko założył chustę i gogle, bo akurat podjeżdżały dwa powozy Komisji Policji, wzniecając grube chmury popiołu. Stangret zaklął, znikając w szarej chmurze wraz z powozem i dwoma końmi.
Powozy zatrzymały się tuż przed Brucknerem. Ciągnęły je chude szkapy z maskami o długich dziobach i wielkich goglach, przywodzące na myśl pająkowate stwory. Na ścianach powozów wymalowano czerwony napis „_LEX EST REX_” i godło Rzeczypospolitej Narodów. Policjanci w dobrze już pobrudzonych mundurach wyskoczyli ze środka, otrzepali się i zdjęli dwie sporych rozmiarów skrzynie. Chwycili je po dwóch i weszli do domu. Przechodząc obok Brucknera, każdy kiwał głową, mrucząc pod nosem pozdrowienia. Piąty, w czapce z insygniami dowódcy oddziału i dziobatej masce, przywitał się z instygatorem.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedział i ściągnął maskę. Bruckner znał go dobrze. Był starszym mężczyzną z obfitym, żółtosiwym wąsem, porządnym policmajstrem.
– Cześć – rzucił instygator i podał mu rękę. Rękawic nie ściągali. – Skąd jedziecie, że tyle popiołu przywieźliście?
Policjant splunął w bok.
– Z Senatorskiej – powiedział. – Pani Bartha prosiła przekazać, że bardzo by się pan instygator tam przydał. Było grubo.
Bruckner skrzywił się. Wyciągnął papierosy. Poczęstował policjanta i sam zapalił.
– Trupy są? Jak nie ma, to nie jadę.
Policjant zaciągnął się papierosem i pokiwał głową.
– Dużo? – spytał Bruckner.
– Będzie ze cztery.
– Nieźle.
– Ano. Było grubo. Pani Bartha nie wie, w co ręce włożyć.
Wskazał papierosem na dom Zwirnera. W oknach widzieli już policjantów, którzy skrupulatnie wszystko mierzyli i katalogowali.
– A tu? – zapytał.
Bruckner machnął ręką.
– E, nuda. Jakieś sprzeczki bogaczy. Tylko mu tam po książkach nie chodźcie, bo chłopina zawału dostanie. Straszny bibliofil.
Policjant mruknął. Chwilę palili w milczeniu.
– A potem jedziemy do topielca – pochwalił się policjant.
– Nieźle.
– No.
Bruckner dopalił papierosa. Gestem zaproponował kolejnego policjantowi, ale ten odmówił.
– Dobra, zbieram się, bo tam pewnie zaraz Bartha jajo zniesie.
Policjant stuknął obcasami. Bruckner tego nie lubił, to nie była armia, a on nie był żołnierzem, choć policyjny mundur przypominał nieco szarobury mundur roty grobowej.
– Z Panem Bogiem, panie instygatorze.
– Cześć.
Stangret w dziobatej masce i grubym kożuchu strzelił z bicza. Konie, równie chude co te ciągnące policyjne powozy, leniwie podreptały w stronę ulicy Senatorskiej. Przez całą drogę Bruckner starał się przypomnieć sobie, jakim cudem zakochał się w Joannie Barthcie. Bezskutecznie. Znacznie lepiej poszło mu przypomnienie sobie, dlaczego się odkochał. ■