Zrodzona z burzy - ebook
Zrodzona z burzy - ebook
Dla wielu moje narodziny oznaczały śmierć. Oznaczały utonięcie w
deszczu, który przywołałam swoim pierwszym oddechem.
Byłam początkiem, który przyniósł koniec. Tak właśnie mówią Fidranie.
Od dnia swoich narodzin Blaze żyje w cieniu tragedii, która pochłonęła tysiące istnień. Dźwiga też sekret, którego wyjawienie mogłoby ją zniszczyć. Kiedyś była potężna, teraz jej moc ucichła i Blaze nie wie, czy to się kiedykolwiek zmieni.
Gdy wraz z bratem zostaje wciągnięta w bezlitosną walkę o tron imperium, staje przed wyborem: pozostać w ukryciu albo włączyć się do gry, która może ją kosztować wszystko.
Rozgrywka się zaczyna, a na drodze Blaze pojawiają się dwaj niebezpiecznie pociągający mężczyźni — dziedzic korony i tajemniczy zawodnik.
Aby przetrwać w Złotym Pałacu, dziewczyna będzie musiała odzyskać nie tylko swoją siłę, ale i odwagę, by wśród zdrad, intryg i namiętności zawalczyć o własną przyszłość.
Porywający pierwszy tom trylogii romantasy YA o zakazanej magii, niebezpiecznej miłości i brutalnej walce o władzę. W imperium, gdzie tron się zdobywa, a nie dziedziczy.
I gdzie przetrwają tylko najsilniejsi.
| Kategoria: | Young Adult |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788368592023 |
| Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Melissa de la Cruz, autorka Błękitnokrwistych
„Klasyk romansu, który przyprawił mnie o szybsze bicie serca”.
Connie Glynn, autorka _Kronik Rosewood_
„Oszałamiający świat niebezpiecznej rodziny królewskiej i burzliwej, niszczycielskiej magii”.
Kika Hatzopoulou, autorka _Przecinaczki_
„Mistrzowska i porywająca opowieść, która wciągnie cię od pierwszych stron”.
Beth Reekles, autorka _The Kissing Booth_
„Fani Stephanie Garber znajdą swoją nową obsesję. To będzie coś wielkiego!”
Laura Steven, autorka _Naszych nieskończonych żyć_
„To obowiązkowa lektura tego roku!”
Bea Fitzgerald, autorka _Girl, Goddess, Queen_
„Ta książka was oczaruje!”
Kat Delacorte, autorka _Z ogniem we krwi_PROLOG
Dla wielu osób moje narodziny oznaczały śmierć. Oznaczały utonięcie w deszczu, który przywołałam swoim pierwszym oddechem. Zwłoki porywała niekończąca się powódź, pozostałe wzdymały się i gniły lub były pożerane przez morskie stwory czy krnąbrne syreny. Ich życie zostało skradzione, gdy moje się zaczynało.
Byłam początkiem, który przyniósł koniec, jak mówią Fidranie.
Kiedy byłam mała, mama opowiadała mi historie. A nawet ułożyła jedną o mnie. Opowiadała o dziewczynie z oczami jak deszczowe chmury i morska mgła, dziewczynie z mocą przywoływania największego sztormu, jakiego kiedykolwiek zaznał nasz lud. Potrafiła umiejętnie pomijać brzydotę i czynić rzeczy pięknymi. Upłynęło wiele lat, zanim zdałam sobie sprawę, że ta opowieść, moja historia, nie jest piękna, a dziewczyna, czyli ja, musi być pokręcona, zła, przeklęta.
Mam na imię Blaze. Moja matka uważała, że jestem zrodzona z ognia, i nic dziwnego. Każda osoba z rodu Harglade’ów dziedziczy ogień migoczący na koniuszkach palców, przeszywający żyły, płonący jasno w sercu. Ogień Harglade’ów to starożytny płomień, rzadki, czysty i nieskażony, utrzymywany przez pokolenia dzięki ostrożnemu krzyżowaniu linii krwi Ignitian. Kiedy się urodziłam, mama myślała, że modlitwy jej rodu zostały wysłuchane. Ale tak się nie stało. A na pewno ja ich nie wysłuchałam.
Lecz gdy tylko mój brat bliźniak został wyciągnięty z ciała naszej matki, każda świeca, pochodnia i palenisko zapłonęły. Flint. Flameborn – zrodzony z płomienia.
A potem pojawiłam się ja. Mała, koścista, z dziwnymi oczami i mocarnymi płucami. Mimo to nikt niczego nie podejrzewał. Dlaczegóż by mieli? Kto by pomyślał, że ja, córka mojej matki, córka rodu Harglade’ów, czystej krwi potomkini samej Bogini Ognia Vesty, mogłabym się okazać kimś innym niż dzieckiem płomienia?
A potem nadeszła burza.
Deszcz smagał w witraże niczym bicz zakończony żelazem, spływał wielkimi strugami, wzburzając morze, które wzniosło się mu na spotkanie.
To nie był zwykły deszcz – nie przestawał padać.
Burza nasilała się i nasilała, rozprzestrzeniając się po całym królestwie, zalewając każdą prowincję, zatapiając zarówno Etherian, jak i Fidran. Poziom oceanu zaczął się podnosić. Rzeki wylały z koryta. Jeziora skąpały ląd. A ulewa wciąż trwała.
Czasami zastanawiam się, jak długo moja matka była w stanie przekonywać samą siebie, że to niemożliwe, że to zwykły zbieg okoliczności, by burza została wezwana na ziemię w chwili, gdy jej córka została przyłożona do piersi. Zastanawiam się, w którym momencie poczuła na plecach pełznące ciarki wątpliwości.
Po niezliczonych dniach, gdy świat głodował, tonął, umierał, moja matka nie mogła już dłużej tego znieść i postanowiła zmierzyć się z prawdą, która majaczyła za nią jak cień. Wyjęła mnie z kołyski w środku nocy i wyszła na spotkanie burzy. Wyczarowała płomień do oświetlenia drogi, ale gdy tylko rozbłysnął w jej dłoni, został zgaszony.
Próbowała raz za razem. Lecz bezskutecznie.
Moja burza pochłonęła jej ogień.
Matka dotarła na sam szczyt najwyższego klifu, morze pod nią falowało, niebo nad nią płakało. Powiedziała mi, że wyciągnęłam malutką rączkę i zacisnęłam ją w pięść, jak gdybym chwyciła w garść burzę i zamknęła ją tam, jakby w tajemnicy. I równie nagle jak się rozpoczęła, ulewa ustała. Ta, która wywołała burzę, uciszyła ją.
Ja.
Historia zaczyna się i kończy na mnie.
Mam wiele imion. A raczej pod wieloma jestem znana. Nie uważam ich jednak za swoje. Moje imiona należą do ludzi, którzy ich używają. Tych, którzy plują nimi w gniewie, szepczą je w strachu, śpiewają w modlitwie. Tych, którzy wypowiadają je do siebie bezgłośnie, bojąc się wymówić je na głos, lub mamroczą je cicho podczas opowieści snutych przy świecach.
_Ostatnia Pieśniarka Deszczu._
Aquatorianie, czyli Etherianie z mocą manipulowania wodą, opowiadają legendy o Pieśniarzach Deszczu. Potrafili oni zmienić najjaśniejsze dni w szare. Zakończyć susze, ugasić pożary. Lecz nigdy nie narodził się Pieśniarz, który przywołałby burzę taką jak moja.
_Potępiona przez Bogów._
To określenie jest szczególnie podnoszące na duchu.
_Morderczyni._
Nie chciałam zalać imperium. W końcu byłam tylko noworodkiem. Ale ci, którzy zginęli, zginęli przeze mnie. Przypuszczam więc, że będę musiała wziąć to na siebie.
_Wybryk natury._
Tytuł nadawany Pieśniarzom Deszczu urodzonym w rodzie czystym jak płomień. Pierwsza Aquatorianka u Ignitian od pokoleń.
_Dziwadło._
Sączy się jak jad z ust tych, którzy są na tyle odważni, by to powiedzieć. Czasami słyszę, jak służący szepczą to słowo na korytarzach, gdy myślą, że nie ma mnie w pobliżu.
Przezwiska mają zęby. Gryzą aż do kości.
Lecz jest jeszcze jedno imię, od którego nigdy nie ucieknę, które jest wypalone na mojej skórze jak piętno na grzbiecie dłoni.
_Przywoływaczka Burz._
Tak mnie nazywają.
Dziewczyna, która przywołała burzę – burzę, która wstrząsnęła światem.1
Stoję przed lustrem, idealnie wyprostowana.
– Nie garb się, Blaze! – beszta mnie babcia, szturchając laską w plecy. Krąży wokoło przez bitą minutę ze ściągniętymi ustami. – Nie. Nie, nie sądzę. Następna.
Krawcowa pochyla z szacunkiem głowę, by ukryć grymas na twarzy. Z igłami wciąż zaciśniętymi między zębami pomaga mi zdjąć suknię, po czym wręcza ją jednej z pracownic. Szybko pojawia się kolejna kreacja, tym razem w kolorze jasnej piany morskiej. Podnoszę posłusznie ręce, a krawcowa zarzuca mi ją na głowę, uważając, by nie potargać moich włosów, zaplecionych w dwa warkocze i ozdobionych małymi perełkami. Suknia jest ogromna. Rozpościera się wokół mnie w warstwach falbaniastych koronek. Marszczę nos, ale milczę. Po tuzinie odrzuconych strojów włożyłabym worek, gdyby to usatysfakcjonowało babcię. Ta unosi cienką ciemną brew, przygląda mi się od stóp do głów, po czym pokazuje palcem, żebym się obróciła. Wykonuję polecenie.
Mój bliźniak zagląda przez drzwi garderoby, zakrywając oczy dłonią.
– Jesteś ubrana czy mam się bać?
– Zależy, kogo zapytasz – mamroczę.
Flint rozcapierza palce, opuszcza rękę i głośno prycha.
– Wyglądasz jak beza.
Biorę z komody szczotkę do włosów i rzucam w niego, ale on zamyka drzwi, zanim pocisk trafia w cel. Słyszę, jak śmieje się do siebie przez całą drogę korytarzem.
– Następna – oznajmia z westchnieniem babcia, rozsiadając się wygodnie na czerwonym jedwabnym szezlongu.
Jej suknia ma głęboki kolor szkarłatu. Rubiny na szyi błyszczą, tak samo jak te osadzone w złotej rękojeści laski w kształcie głowy kobry – godła naszego rodu. Włosy babci, niegdyś ciemniejsze niż moje, teraz są lekko przyprószone siwizną na skroniach, a na karku zostały oplecione karmazynową siateczką przypominającą pajęczynę.
Rodziny takie jak moja zawsze noszą swoje dworskie barwy. Nigdy nie widziałam babci w sukni innej niż czerwona ani ozdobionej innymi klejnotami niż rubiny. Dla mnie jest ona uosobieniem czerwieni.
W pokoju jest nieprzyjemnie ciepło, unosi się tu zapach kadzideł i świec o korzennej woni.
– Czy możesz otworzyć okno? – pytam pracownicę, a ta się wzdryga, jakbym na nią krzyczała. Wykonuje polecenie, ale najpierw rzuca babci spojrzenie w celu potwierdzenia.
Robi się nieco znośniej, ale tylko odrobinę. Valburn, rodzinna prowincja rodu Harglade’ów, jest położona w samym sercu Ziemi Ognistej. Te gorące, suche i gęsto zaludnione tereny rozciągają się tuż na prawo od Szczeliny, wielkiej ziejącej przepaści, która dzieli Ostacre na pół, równo przez środek.
Kolejna suknia ma jasny, opalizujący turkusowy kolor.
– A ta, moja pani? – Krawcowa nie kieruje pytania do mnie, a w odpowiedzi dostaje zdawkowe, zirytowane potrząśnięcie głowy.
– Babciu – błagam. – Ta jest w porządku, wszystkie są w porządku. Każda się nada. Naprawdę nie robi mi to różnicy.
Krawcowa się zjeża.
– Ale mnie robi różnicę, Blaze, i tobie też powinno – warczy babcia. – Czy ty w ogóle doceniasz to, jak zaplanowano ten wieczór? Zapomniałaś już, kto będzie obecny? Musisz wyglądać idealnie. Musisz być idealna.
Wpatruje się we mnie paciorkowatymi oczami, oczami Harglade’ów, ciemnobrązowymi i upstrzonymi plamkami złota. Przełykam westchnienie i pokonana kiwam głową.
Dziś mija siedemnaście lat od burzy, co oznacza, że dziś jest mój siedemnasty Dzień Imienia. Flinta i mój. Dziś wieczorem babcia wydaje bal, a wkrótce zaczną przybywać tysiące gości – Ignitianie, Ventallanie, Terrathianie i Aquatorianie, czyli Etherianie z każdego z czterech Dworów Korony. Boję się na nich patrzeć. Spojrzeć w twarze tych, którzy uważają mnie za odrażającą, którzy być może stracili bliskich z mojego powodu. Niektórzy z nich będą podróżować przez wiele dni – a nawet tygodni – tylko po to, by zobaczyć dziewczynę, którą zwą Przywoływaczką Burz. Dla nich jestem stworzona z opowieści, nie ciała. Przychodzą, by nadać twarz mitowi, by zajrzeć do mojego więzienia, jakbym była ptakiem zamkniętym w klatce. Bo w pewnym sensie tak jest. Jestem zamknięta. Spędziłam siedemnaście lat ukryta za stalowymi bramami i kamiennymi murami. Powiedziano mi, że to dla mojego własnego bezpieczeństwa, ale tak naprawdę chodziło o to, by chronić innych przede mną.
Nie wiedzą tylko, że nie mogłabym rozpętać kolejnej burzy, nawet gdybym próbowała. Od dziecka moje zdolności stały się zupełnie nijakie. Jakąkolwiek moc posiadałam, zniknęła. I jestem pusta.
To naprawdę śmieszne. Ostatnia Pieśniarka Deszczu niezdolna do przywołania czegoś więcej niż słabej mżawki.
Wydaje się, że nie ma na to żadnego wytłumaczenia poza okrutnym zrządzeniem losu. Mój dar mógł odebrać życie innym, ale zdefiniował moje własne. Jego utrata oznaczała dla mnie utratę części tożsamości. Bez niego jestem… Cóż, w tym rzecz. Nie jestem do końca pewna kim.
Może gdybym nadal była w stanie władać mocami, zamknięcie w posiadłości byłoby trochę bardziej znośne. Pomogłoby też zabić czas. Ale nie potrafię ich używać. Utknęłam tutaj, w Harglade Hall, pozbawiona mocy i bezużyteczna. Często zastanawiałam się, czy to kara, zemsta za zbrodnię, której nie pamiętam. Cena za samo istnienie.
Babcia powtarza, żebym się nie martwiła, że pewnego dnia mój deszcz powróci, ale od dawna podejrzewam, że to kłamstwo mające na celu mnie pocieszyć. Lepiej trzymać się nadziei, niż utonąć w świadomości własnej pustki. Lepiej, żeby nikt nie odkrył, że najbardziej znienawidzona dziewczyna w całym królestwie jest całkowicie bezbronna.
Turkusowa suknia zostaje ze mnie zdjęta, tym razem nieco mniej ostrożnie, a ja znów stoję w samej bieliźnie. Zakrywam klatkę piersiową rękami, gdy podchodzi do mnie podenerwowana pracownica obładowana kolejnymi sukniami.
Babcia dźga laską jaskrawokobaltowy jedwab z pawimi piórami wyhaftowanymi srebrną nicią.
– Ta – ogłasza triumfalnie.
Paw jest herbem rodu Bartellów. Być może babcia uważa, że mój ojciec powinien być dziś reprezentowany, pomimo nieobecności. Nie żywię żadnej sympatii do pawia, a tym bardziej do ojca, który nie widział mnie na oczy od śmierci matki prawie siedem lat temu. Zastanawiam się, co by powiedziała na moje pierwsze publiczne wystąpienie. Ciekawe, co by o mnie myślała. Czasami przychodzi do mnie w snach, a ja budzę się z wyciągniętą ręką.
Żałoba zmienia ludzi, ale ojca zmieniła nie do poznania. Człowiek, który kiedyś nosił mnie na barkach i przywoził mi egzotyczne prezenty z każdej wojskowej misji; człowiek o spokojnym, miłym, kojącym usposobieniu, którego znałam, kochałam i na którym mogłam polegać, nagle odszedł, zastąpiony przez kogoś oziębłego i niedostępnego, niemal nieobecnego. Pod wieloma względami czułam się tak, jakby on też umarł. Ale w przeciwieństwie do życia matki, żałoba ojca nie przeminęła. Nie potrafił pełnić żadnej funkcji, a tym bardziej ojca. I nie mógł już na mnie patrzeć, bo za bardzo mu ją przypominałam. Pojawiła się więc babcia, zabrała mnie i moich braci do Harglade Hall, gdzie zostaliśmy do dziś.
Krawcowa z rozmachem zapina ostatni guzik i się cofa. Obie czekamy na aprobatę z zapartym tchem. Suknia jest elegancka, elastyczna, gorset ściśle dopasowany, spódnice opadają kaskadą na podłogę.
Dziewczyna w lustrze patrzy na mnie, a ja czuję się tak, jakbym prawie jej nie znała.
Babcia kiwa powoli głową, zadowolona.
– Tak – mówi. – Pasuje. Piękna.
Pracownice zakładają mi perłowe kolczyki, a szyję obwieszają sznurem pereł, które pasują do tych wplecionych we włosy. Wsuwam stopy w niebieskie satynowe pantofelki i siedzę cierpliwie, podczas gdy jedna z pracownic maluje mi usta na różowo, a druga nakłada srebrzysty puder na kości policzkowe. Dopadają mnie nerwy, seria rozgrzanych do czerwoności szpilek wbija mi się w klatkę piersiową. Biorę kilka głębokich oddechów, wycieram dłonie o suknię i krzywię się, gdy zostaję za to zbesztana.
_Jeszcze jeden rok,_ mówię sobie. _Jeszcze tylko jeden rok i będę wolna._
W końcu pozwolono mi wyjść, więc ruszam krętym kamiennym korytarzem w poszukiwaniu braci. Gdy oba pokoje okazują się puste, podążam w dół tylnymi schodami.
Kuchnię wypełniają krzyki i para. Pracownicy biegają gorączkowo, choć raz zbyt zajęci, by mnie zauważyć. Niemal każda powierzchnia jest zastawiona jedzeniem. Złote półmiski uginają się pod ciężarem delikatnych kanapeczek, serów, wędlin posypanych pieprzem i pestkami granatu, musów i ciast, orzechów w skorupce cukrowej i tortów lodowych tak wysokich jak mój młodszy brat i dwa razy od niego szerszych. Częstuję się tartą truskawkową, po czym się wymykam, decydując się na wizytę w bibliotece.
To tutaj spędzam najwięcej czasu. Przeczytałam każdą dostępną tu książkę chyba ze dwa razy. Kiedyś prowadziłam coś w rodzaju rejestru – kreśliłam linię na luźnym panelu nad kominkiem, ale zrezygnowałam, gdy zabrakło mi miejsca. Babcia wpadła w szał, gdy znalazła ten zapis i kazała go ukryć pod gobelinem – szpetną tkaniną przedstawiającą kobrę Harglade’ów wyłaniającą się z płomieni. Gdzieś tu jest książka o gobelinach, inna o godłach szlacheckich domów Ostacre. Nie jestem wybredna. Przeczytam wszystko: opowiadania, opracowania historyczne, książki z obrazkami, grube antologie wypełnione poezją i balladami, duże, oprawione w skórę rejestry opisujące wszystko – od dzielnicy handlowej Valburn po naprawy na dachu Harglade Hall.
Jednakże moimi ulubionymi lekturami są te o Innych Krainach, dzikich, mitycznych wyspach leżących daleko za Drugim Morzem, którymi niegdyś rządzili Magowie. Studiowałam ich starożytne języki, przeglądałam mapy pożółkłe ze starości. Fascynowały mnie od dziecka.
Książki były moim sposobem na odkrywanie świata, przed którym całe życie mnie ukrywano. Jedynie myśl o tym, że pewnego dnia sama zobaczę Inne Krainy, powstrzymuje mnie przed zbytnim użalaniem się nad sobą.
Flint czeka na mnie, gdy otwieram drzwi do biblioteki.
– Nareszcie – rzuca oskarżycielsko, jakbym z radością zgłosiła się na ochotniczkę, by całe popołudnie ubierano mnie i rozbierano jak jedną z lalek Renly’ego. – Tu jesteś.
– Jestem.
Gdy tylko docieram do brata, ten wyrywa mi z ręki resztę tarty.
Jak na bliźnięta dwujajowe przystało, jesteśmy z Flintem mniej więcej identyczni. Mamy takie same niesforne ciemne loki, oliwkową cerę i spiczaste podbródki. Jedyną prawdziwą różnicę między nami – jeśli pominąć podstawową anatomię i piętna na grzbietach dłoni – stanowią oczy. Podczas gdy moje są szare i obecnie szeroko otwarte z oburzenia, Flint mruga do mnie niewinnie brązowozłotym spojrzeniem charakterystycznym dla Harglade’ów. Ma na sobie gruby, gęsto haftowany bordowy kaftan.
– Wyglądasz jak dywan – oceniam.
Nagle rozlega się odgłos szamotaniny. W polu widzenia pojawia się nasz młodszy brat i zeskakuje z wysuwanej drabiny przymocowanej do jednego z wysokich regałów.
– Blaaaaaaaze! – Renly zatrzymuje się obok nas, po czym wykonuje ukłon tak niski, że niemal się przewraca. – Ćwiczyłem – oznajmia z dumą.
– Imponujące – odpowiadam.
– Bezbłędnie – potwierdza Flint. – Przy tobie wypadnę blado.
Ren promienieje, a jego uśmiech przypomina uśmiech naszej matki. Nie pamięta jej, ponieważ zmarła przy jego porodzie. Czasami mu zazdroszczę, choć przyznanie się do tego sprawia mi ból. Nie tęskni za jej opowieściami ani melodyjnym głosem. Nie tęskni za zapachem perfum, słodką wonią figi i kwiatu pomarańczy, pojawiającą się w pokoju przed nią i utrzymującą się długo po jej odejściu. Nie nawiedza go jej nieobecność, ponieważ nigdy nie czuł jej obecności. Nie może tęsknić za tym, czego nigdy nie znał.
Odpędzając mżawkę czającą się nad moją głową, zapinam górny guzik jego karmazynowego kaftana, który jest na niego odrobinę za duży. Ponieważ ród Harglade’ów uchodzi za jeden z najbardziej znanych rodów władających ogniem w królestwie, Ren ubrany jest w czerwień Ignitian. Niektórzy Etherianie rodzą się z darami, tak jak Flint i ja, ale najczęściej moce ujawniają się w okresie niemowlęcym. Jednak, co nietypowe i niepokojące, Ren w wieku sześciu lat pozostaje bez daru. Babcia mówi, że późno dojrzeje i musimy być cierpliwi. Ale i tak się martwię. Często obserwuję świece, gdy Ren jest w pobliżu, i wyczekuję od nich znaku. Że odziedziczył dar ognia, a nie wody. Że jest taki jak oni, a nie taką anomalią jak ja. Albo, co gorsza, że jest tak samo pozbawiony mocy jak ja.
– Już prawie czas – oznajmia Flint. – Poobserwujemy przybywających?
Waham się, w żołądku mi się skręca. Nigdy, dosłownie ani razu w ciągu siedemnastu lat nie miałam żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. A teraz, dzisiaj, świat zewnętrzny przychodzi do mnie.
Czuję się poniekąd jak rzucona wilkom na pożarcie. Tylko że wspomniane wilki odnoszą mylne wrażenie, że to ja jestem drapieżnikiem.
Spoglądam na Rena, który kiwa głową z niecierpliwością.
– W porządku. – Poruszam palcami, by złapał mnie za rękę. – No to chodźmy.
Gdy wspinamy się przez klapę na strych i wchodzimy na dach, chmury mają już różowy odcień, a słońce zaczyna powoli chylić się ku zachodowi. Harglade Hall to duża kamienna forteca położona na kopcu, który kiedyś był wulkanem. Rozciąga się stąd widok na wiele kilometrów. Pod nami leży Valburn, miasto z dachówek i żelaza. Ulice są brukowane, a budynki wysokie, budowane w górę, nie na boki. Przez środek tego wszystkiego wije się Strumień, śródlądowa droga wodna, która biegnie jak żyła przez każdą prowincję. I lśni, nieruchoma jak szkło.
Flint celuje palcem przed siebie.
– Tam!
Wzdłuż zachodniej drogi ciągnie się długa procesja. Próbuję dostrzec kolor na sztandarach. Chyba szary. Szary jak u Ventallan. Wygląda na to, że Dwór Wiatru przybędzie jako pierwszy, prowadzony przez króla Balena, Króla Powietrza, młodszego brata cesarza. Powiadają, że dosiada threskańskiego ogiera, najszybszego konia na świecie. Podobno potrafi usłyszeć szept z odległości kilometra. Mówią, że wiatr nasłuchuje go jak szpieg bez oczu.
Daleko pod nami wartownicy otwierają bramy. Wbijam paznokcie w dłonie, gdy goście zaczynają zalewać dziedziniec.
Obok mnie Renly drży z podniecenia.
– Patrzcie!
Podążam za jego wzrokiem do miejsca, gdzie morze zieleni schodzi ze skalistej górskiej przełęczy. Dwór Liści rzadko można spotkać poza Dzikimi Krainami, ponieważ wolą pozostawać w Gaju – górującym nad wszystkim lesie, który nazywają domem. Podobno królowa Aspen z Terrathian nie podróżuje konno, bo woli chodzić boso po ziemi, którą chroni.
Flint kiwa głową.
– W samą porę.
Przez miasto płyną karmazynowe sztandary. Dwór Płomieni podróżuje w kondukcie złocistych powozów ciągniętych przez konie o czerwonych grzywach i lejcach. Królowa Yvainne z Ignitian lubi wielkie wejścia. A raczej powinnam powiedzieć – ciotka Yvainne. Najstarsza siostra matki wyniosła naszą rodzinę ponad wszelką miarę, kiedy prawie dwadzieścia pięć lat temu została wybrana do Koronowanej Rady Cesarza.
Jeśli ja jestem opowieścią, to Koronowana Rada jest legendą. W Ostacre bowiem królowie i królowe nie rządzą ze względu na urodzenie. Tutaj koron się nie dziedziczy – tylko się je zdobywa.
Mniej więcej co ćwierć wieku odbywa się Rytuał Wyboru, śmiertelna rywalizacja, w której najbardziej utalentowani młodzi Etherianie walczą o każdy z czterech tronów. Ten powtarzający się transfer władzy ma na celu zachowanie jednej rzeczy – młodości. W przeciwieństwie do słabych, zniedołężniałych monarchów niektórych sąsiednich królestw władcy Ostacre zawsze pozostają zdrowi na umyśle i sprawni fizycznie, gdyż są zastępowani przez następne pokolenie, zanim zdążą się zestarzeć. A ponieważ większość członków obecnej Koronowanej Rady zaczyna osiągać wiek średni, już słychać szepty o tym, że wkrótce nastąpi kolejne zaćmienie, sygnalizujące wezwanie Bogów do wyboru nowego przywództwa. Kiedy nadejdzie ten czas, wiem, że życzeniem mojej rodziny jest, by Flint został następcą tronu Ignitian. Ciotka Yvainne zaczęła go szkolić, gdy był młodszy od Renly’ego. To jedyna pozytywna strona w tym wszystkim. Mój brak mocy wraz z faktem, że moje narodziny niemal zniszczyły imperium, oznacza, że nigdy nie zostanę dziedziczką.
– Lepiej już chodźmy – ponagla Flint, osłaniając oczy przed zachodzącym słońcem.
Kiwam głową, ale coś powstrzymuje mnie przed wstaniem.
Wyczuwam ich, zanim w ogóle ukazują się moim oczom, a potem Renly ciągnie mnie za suknię i na nich wskazuje. Wzdłuż Strumienia płynie flota łodzi z powiewającymi niebieskimi sztandarami. Suną szybko w naszą stronę po połyskującej wodzie, mimo braku wiatru, żagli czy wioślarzy.
Dwór Fal.
Przewodzi im największa łódź ze wszystkich, gigantyczna bestia wyrzeźbiona z jasnego, lekkiego drewna i zakrzywiona na jednym końcu jak róg. Nawet stąd jestem w stanie dostrzec herb wygrawerowany na dziobie – srebrny miecznik. Zapiera mi dech w piersiach.
Królowa Hydra z Aquatorian.
Nie byłam pewna, czy przybędzie. Podróż z Laguny, jej dworu położonego na najbardziej wysuniętym na południe krańcu królestwa, do Valburn musiała zająć tygodnie. Ale oto jest. Wszyscy tu są. Wszyscy przyjechali mnie zobaczyć.
Niepokój wzbiera mi w gardle. Choć jako Pieśniarka Deszczu na zawsze pozostanę dziwadłem wśród mojej władającej ogniem rodziny, do Aquatorian też w pełni nie należę.
Pieśniarze Deszczu byli grupą Aquatorian, którzy posiadali moc nie tylko manipulowania wodą, lecz także przywoływania deszczu. Choć przez wiele lat żyli ramię w ramię ze swoimi braćmi i siostrami Aquatorianami, ich zdolności mogły być nieprzewidywalne i często niebezpieczne, co ostatecznie doprowadziło do rozłamu, w wyniku którego wielu Pieśniarzy Deszczu odłączyło się i utworzyło własną kolonię w głębi Wodnych Krain. Mówi się, że odcięci od cywilizacji stali się dzicy, a pieśń deszczu doprowadziła ich do szaleństwa.
Ostatniego Pieśniarza Deszczu widziano ponad pół wieku temu. Uważano, że dokonał żywota, a gatunek uznano za wymarły.
Póki się nie urodziłam.
Ostatni Pieśniarz Deszczu – wybryk natury, tajemnica, kiepska puenta na koniec żartu, który nie jest śmieszny.
Flint klaszcze niecierpliwie w dłonie, zaskakując mnie.
– Czas iść.
– Tak – zgadzam się, zbierając się w sobie. – Babcia będzie nas szukać.
I tak właśnie jest. Niecierpliwie stuka laską na szczycie wielkich schodów, powarkując na przechodzących pracowników.
– Nareszcie! – woła. – A cóż tak was pochłonęło?
– Och, po prostu robiłem się na bóstwo, babciu – oznajmia Flint.
Obrzuca go lodowatym spojrzeniem, które szybko zmienia się w czuły uśmiech. Renly próbuje ją ominąć, ale ona łapie go za ramiona.
– Zachowuj się jak najlepiej – ostrzega.
Goście już zebrali się w holu wejściowym poniżej. Kakofonia głosów odbija się od kamiennych ścian, a na moim żołądku zaciska się pięść.
– Wyprostuj się, Blaze – syczy babcia, nakazując gestem Flintowi, by szedł po jej prawej stronie, a ja po lewej.
Przygryzam wnętrze policzka, chowając drżące dłonie w fałdach sukni. Hałas w holu staje się teraz ogłuszający, a wielu Etherian zaczyna spoglądać na schody.
Babcia ściska laskę, biorąc głęboki oddech przez nos.
– Gotowi?
To chyba pytanie, ale wymawia je tonem rozkazu.
_Nie_, myślę. _Nie jestem gotowa, babciu. Nie teraz, a może nigdy._
Jednak przełykam ciężko ślinę, zmuszając stopy do ruchu, i zaczynamy schodzić. Stopnie pojawiają się i znikają z pola widzenia. Twarze się rozmywają. Świat się przechyla.
Babcia łapie mnie kościstą dłonią za ramię i podtrzymuje.
– Pamiętaj, czego cię nauczyłam – szepcze. – Wdzięczność i wdzięk, kochanie. Wdzięczność i wdzięk.
Uśmiecham się i uśmiecham, i uśmiecham, jakbym tu pasowała.2
Kiedy byłam mała, pewien mężczyzna próbował mnie otruć.
Był strażnikiem babci, jednym z nielicznych, którym ufała bezgranicznie, bo mieli ochronić jej dom i rodzinę. Po burzy wielu przysięgłych rodom Harglade’ów i Bartellów opuściło stanowiska i zrzekło się przysięgi lojalności. Ale nie on. On został, był posłuszny, odegrał przedstawienie życia – wszystko po to, żeby zbliżyć się do mnie wystarczająco i mnie zabić.
Źle oszacował pierwszą próbę. Trucizna była tania i mocno śmierdziała, więc skażona żywność, uznana za zepsutą, została rzucona świniom, te zaś zdechły, wijąc się we własnych wymiocinach.
Przy drugiej próbie mężczyzna okazał się sprytniejszy. Tym razem trucizna była przezroczysta, bezbarwna i całkowicie niemożliwa do zidentyfikowania. Oraz tak silna i żrąca, że wystarczyło kilka kropel, by wypalić gardło ofiary.
Razem z Flintem często piliśmy przed snem gorące mleko z miodem. Strażnik dostrzegł w tym okazję. Aby dopilnować mojej śmierci, zatruł oba kubki.
Był tylko jeden problem – służąca, która miała zanieść tacę do naszych pokoi, nigdy nie dotarła na piętro. Wystarczył jeden łyk. Znaleziono ją w kałuży mleka i wymiocin, a krew sączyła się z dziury w przełyku.
Przeszukano pokoje, zbudowano stos, a mężczyzna zmarł z krzykiem.
Po latach dowiedziałam się, że cała jego rodzina utonęła podczas sztormu. To, co robił, postrzegał jako zemstę, a nie morderstwo. Uważał, że moje życie jest zapłatą za śmierć jego bliskich. Patrzył na mnie i nie widział dziecka, ale ciała swoich własnych dzieci, sine i rozdęte. Zalany dom. Opustoszały świat.
Nigdy nie potrafiłam nienawidzić go za to, co próbował zrobić. Były nawet momenty, kiedy żałowałam, że mu się nie udało – jednym z nich jest właśnie ta chwila.
Słyszę dudnienie własnego serca w uszach. Spojrzenia napierają ze wszystkich stron, duszą mnie, gdy spoglądam w dół na morze zadartych głów.
Strach. Właśnie on wita mnie jako pierwszy. Potem wstręt. Jest też ciekawość, ale pozbawiona jakiegokolwiek podziwu. A w niektórych oczach kryje się połączenie tych trzech. Zamaskowani uprzejmościami, szczerzą do mnie zęby i nazywają to uśmiechem. Dla tych ludzi nie jestem dziewczyną, lecz potworem.
Jak łatwo byłoby jednemu z nich dokonać kolejnego zamachu na moje życie. Wystarczyłaby szpilka od broszki, ostrze wysunięte spod marszczonego rękawa. A ja nie miałabym się jak bronić.
Po dotarciu na dół trzymam się blisko babci i przyciskam się jeszcze bliżej niej, gdy zostajemy zapowiedziani.
– Lady Harglade z Valburn w towarzystwie wnuków: Flinta, Renly’ego i Blaze.
Gdy przechodzimy przez zatłoczony hol wejściowy, wielu Etherian pochyla głowy. Niektórzy wyciągają ręce i chwytają dłoń babci, szepcząc słowa powitania. Babcia, kobieta budząca grozę i stojąca na czele jednej z najpotężniejszych rodzin w królestwie, była szanowana na długo przed tym, jak ciotka Yvainne została koronowana na Królową Ognia. Słyszałam różne historie. Nazywali ją Leda Flameslinger. Najpiękniejsza kobieta we wszystkich czterech królestwach. I do tego bardzo wyszkolona w walce. Harglade’owie wydali na świat więcej Dziedziców niż jakikolwiek inny szlachetny ród, a babka nie była wyjątkiem. Chociaż nie zdobyła tronu, służyła jako główna doradczyni starego króla Ignitian, zanim ostatnia Wybrana położyła kres jego panowaniu, pozostawiając wszystkie trzy córki i mojego ojca do walki o koronę złotych płomieni.
Flint, jako Harglade i syn dwojga dziedziców, z pewnością będzie czuł na sobie presję ze względu na poprzedników, gdy dojdzie do kolejnego Wyboru. Nie mogę powiedzieć, że mu zazdroszczę.
Sala balowa jest w całości wykonana z kamienia – od lśniącego parkietu po długi stół bankietowy, zastawiony złotymi półmiskami z jedzeniem, obok których wznosiły się wieże kieliszków wypełnionych szampanem. Ciszę zaczyna przerywać strumień rozmów, a głosy przebijają się jeden po drugim, rozchodząc się po przepastnym pomieszczeniu.
Ren podskakuje z ekscytacji. Chwytam go za rękę, wmawiając sobie, że w ten sposób zapobiegam jego ucieczce, a nie swojej.
Na zewnątrz zapadł zmierzch, który spowił mrokiem salę balową. Babcia unosi prawą dłoń, na której widnieje znak ognia Ignitian, i jednym zamaszystym gestem zapala każdą świecę w sali – tysiąc małych płomyków ożywa i wygania nadciągającą ciemność. Rozlegają się zbiorowe westchnienia i oklaski.
Pocieram kciukiem woskową bliznę w miejscu mojego pierwszego piętna. Zostałam naznaczona przy narodzinach razem z Flintem, ponieważ uznano mnie za Ignitiankę. Po burzy wypalono tamten symbol i zastąpiono go kroplą wody Aquatorian na drugiej dłoni. Wszyscy Etherianie mają znak na prawej ręce, ale mój widnieje na lewej i służy jako nieustanne, nieuniknione przypomnienie zarówno o tym, kim miałam być, jak i o wybryku natury, którym jestem.
Flint podchwytuje mój wzrok i unosi brew – to pytanie.
Nie mówię mu, że koncentruję się na utrzymaniu zawartości żołądka ani że te spojrzenia wypalają mi dziury w ciele. Potem ktoś go woła, więc ściska moje ramię i przesadnie kłania się babci, po czym znika w tłumie. Wtedy zdaję sobie sprawę, że Renly również zniknął. Nie podoba mi się to, ale jestem zbyt wielkim tchórzem, by przedzierać się przez tłum i go ścigać. Zamiast tego stoję niezręcznie u boku babci, czując się jak dziecko.
Niezliczeni goście podchodzą, by z nią porozmawiać, choć ich wzrok skierowany jest na mnie. Niektórzy przedstawiają się i życzą mi udanego Dnia Imienia. Niektórzy nawet całują mnie w policzki, podziwiają suknię, mówią, jak bardzo jestem podobna do matki. Inni spoglądają posępnie, nie starając się ukryć wrogości, a wielu wygląda na speszonych – ich strach zdradzają wilgotne dłonie lub lekkie drżenie głosu. Pewna kobieta o wiekowym wyglądzie, najwyraźniej stara przyjaciółka babci, wzdryga się za każdym razem, gdy mrugam. Próbuję całkowicie przestać to robić, aby złagodzić jej niepokój, ale to tylko go zwiększa. Kiedy w końcu odchodzi z pomarszczoną dłonią przyciśniętą do serca, usiłuję przypomnieć sobie wszystko, czego babcia nauczyła mnie o dworskiej etykiecie, ale to na nic.
Wbijam wzrok w podłogę i zaczynam skubać poszarpaną skórkę przy paznokciu.
– Przestań gryźć dłonie! – syczy babcia półgębkiem.
Po jakiejś godzinie, gdy już nauśmiechałam się tak bardzo, że szczęka mi zesztywniała, babcia próbuje zachęcić mnie do wejścia w tłum. Ignoruję ją, stawiając stopy na kamiennej podłodze. Okazuje się to dobrym wyjściem, ponieważ nagły podmuch powietrza, który przetacza się przez salę, prawie mnie przewraca.
Do środka wchodzi Dwór Wiatru, ubrany od stóp do głów w zwiewne szaty w kolorze stalowej szarości. Na czele stoi król Balen, wysoki, o jasnej cerze i ciemnych włosach. Ma na sobie powiewający płaszcz, który wygląda jak utkany z porannej mgły. Na jego głowie spoczywa korona Ventallan, wieniec z lśniących złotych piór.
Rozmowy zwalniają, a następnie całkowicie ustają.
– Król Balen z Krainy Wiatru – oznajmia głos.
Krucze oczy króla skanują tłum, zatrzymują się na babci, a potem na mnie. Na jego twarzy nie ma strachu ani odrazy. Nie potrafię rozszyfrować jego miny, ponieważ nigdy wcześniej takiej nie widziałam. Chcę odwrócić wzrok, ale tego nie robię. Wbrew sobie wytrzymuję jego spojrzenie, a kiedy się odzywa miękkim, jedwabistym głosem, wiem, że te słowa są przeznaczone tylko dla mnie.
– Witaj, gołąbeczko.
Król Balen nie mówi głośno. Tak naprawdę ze swojego miejsca w ogóle nie powinnam go słyszeć, gdyby nie gwiżdżące strumienie powietrza, niosące jego słowa przez salę. Mam wrażenie, jakby stał tuż obok mnie. Jakby szeptał mi do ucha.
Pomieszczenie wypełnia kolejny podmuch wiatru, gdy król Balen wykonuje swobodny, niedbały gest.
– Idźcie i bawcie się – zwraca się do swojej świty.
Ventallańscy dworzanie rozpraszają się i nim zdążę mrugnąć, król przemierza parkiet w kilku szybkich krokach. Babcia opiera się ciężko na lasce i obie kłaniamy się nisko. Król Balen nie jest może władcą Ignitian czy Aquatorian, ale każdy członek Koronowanej Rady należy do ostacriańskiej szlachty i należy mu się taki sam szacunek w każdym z czterech królestw. Jego własne królestwo, Kraina Wiatru, zajmuje północną część imperium. Słyszałam opowieści o tamtejszym dworze, Marmurowym Pałacu, który znajduje się na samym szczycie najwyższego klifu, wysoko ponad chmurami.
– Wasza Wysokość, pozwól, że przedstawię ci moją wnuczkę, Blaze.
Król Balen pochyla głowę, lustrując mnie wzrokiem.
– Ostatnia Pieśniarka Deszczu. To zaszczyt cię poznać.
Zupełnie zaschło mi w ustach.
– Wasza Wysokość – mamroczę.
– Jakże ona przypomina Analiese, nie sądzisz, lady Harglade? – mruczy król Balen.
Babcia kiwa głową, a w jej głosie słychać zarówno ból, jak i dumę, gdy odpowiada:
– W rzeczy samej, panie. W rzeczy samej.
Ma rację. Wyglądam jak matka i właśnie z tego powodu ojciec nie może na mnie patrzeć.
Król uśmiecha się, stykając czubki bladych palców, jakby się modlił.
– Taka piękna istotka. Powiedz mi, jak ktoś tak czysty może tworzyć pieśń o takim zniszczeniu?
Zauważa bliznę, sięgając po moją dłoń. Jego usta są zimne, gdy składa na niej pocałunek.
Odnoszę wrażenie, jakbym miała żołądek z ołowiu. Czy on mnie prowokuje? Co mam powiedzieć? Że żałuję burzy? Że czuję się winna? Cóż, tak właśnie jest. Każdego dnia.
Nigdy się do tego nie przyznam, ani przed królem Balenem, ani przed nikim innym, że moja wina ma jeszcze jedną stronę. Bo choć opłakuję utratę życia, opłakuję również utratę daru. Nic na to nie poradzę, choć może to brzmieć samolubnie i bezdusznie.
Nie mogę przestać się zastanawiać: _Po co to wszystko było?_
I nie mogę powstrzymać się od myślenia: _Co za strata._
Babcia kładzie opiekuńczo dłoń na moim ramieniu.
– Wasza Wysokość… – zaczyna.
Ale król Balen tylko wybucha śmiechem.
– Wybaczcie mi. Dziś upamiętniamy przeszłość i świętujemy przyszłość. Dziś to ciebie czcimy, gołąbeczko.
Król Powietrza kłania się nisko, po czym znika, a za nim podąża zimny powiew.
Ludzie wokół, którzy wyraźnie wytężali słuch po każde słowo, pospiesznie zaczynają pogawędkę z sąsiadami. Nagle znów mogę oddychać. Babcia poklepuje mnie delikatnie po plecach, ale jej wzrok pada na drzwi, a na twarzy rozciąga się powolny uśmiech.
Ponad gwarem setek głosów słyszę głośny stukot kopyt na dziedzińcu, kopyt należących do śnieżnobiałych koni ze szkarłatnymi grzywami i szkarłatnymi lejcami.
Do sali wmaszerowuje Dwór Płomieni. Moja ciotka, królowa Yvainne, zbliża się do nas, ubrana w suknię koloru starej krwi. Na jej głowie tkwi korona Ignitian, krąg złotych płomieni, które odbijają migotliwe światło każdej świecy w pomieszczeniu. Za nią stoi Hester, druga siostra matki, oraz moja kuzynka Ember, córka Hester. Każda z nich ma na sobie obcisłą, rdzawopomarańczową suknię.
Wszyscy goście w sali pochylają głowy, gdy zostaje ogłoszone przybycie ciotki. Babcia rozkłada szeroko ramiona, a ja wykonuję kolejny wyćwiczony ukłon.
– Matko! – woła Yvainne, promieniejąc.
– Matko – powtarza szorstko Hester.
Spośród trzech sióstr Harglade Hester najbardziej przypomina mojego zmarłego dziadka. Jest niska i smukła, o ostrych rysach twarzy. Yvainne ją przewyższa, ma delikatniejszą urodę i jaśniejsze oczy. Ciotki nigdy nie były dla mnie niemiłe, ale zawsze odnosiłam wrażenie, że uważają mnie za jakieś niewygodne zwierzątko babci, któremu nie mogą się otwarcie sprzeciwić, ale w duchu wolałyby, żeby nosiło kaganiec.
Uśmiecham się do Ember. Jej wargi się wykrzywiają, ale nie w uśmiechu. Jest drobną piętnastolatką o kruczoczarnych włosach i znudzonym spojrzeniu. Jej skóra mieni się złotym pudrem, a z uszu zwisają długie złote węże wysadzane maleńkimi granatami.
Kiedyś myślałam, że będziemy przyjaciółkami. Poza garstką pracownic, które starają się mnie unikać, Ember jest jedyną dziewczyną, z którą kiedykolwiek miałam kontakt. Ale od najmłodszych lat wiedziałam, że kuzynka nie jest zainteresowana przyjaźnią ze mną. Okazała się rozpieszczona i złośliwa, więc nie pozostawiła mi żadnych wątpliwości co do swojej opinii o mnie i moim miejscu w tej rodzinie – w dzieciństwie szarpała mnie za warkocze, gdy babcia stała odwrócona plecami, szeptała pod nosem wredne komentarze na temat moich sukni, gdy pochylała się, żeby mnie objąć.
Wie, że nigdy na nią nie naskarżę. Nigdy jej nie dam tej satysfakcji.
– Kuzynko. – Jej dziewczęcy głos ocieka miodową nienawiścią.
Ciotka Yvainne rozgląda się wokół mnie.
– Gdzie twój brat?
Ma na myśli Flinta, najcenniejszego ulubieńca.
– Och, gdzieś się tu kręci – odpowiadam głupio, przestępując z nogi na nogę. – Chyba jest z kolegami.
Babcia zakłada luźny lok za moje ucho.
– Może znajdziesz go dla ciotki, Blaze? Jestem pewna, że Jej Wysokość chciałaby pogratulować siostrzeńcowi siedemnastego roku życia, tak samo jak siostrzenicy.
_Subtelnie, babciu._
– Ależ naturalnie – mówi Yvainne ze zjadliwym uśmiechem.
Wymówki cisną mi się na usta i gasną, gdy babcia delikatnie wpycha mnie w morze gości.
Jestem sama, obnażona. Rozmowy cichną, tłum się rozstępuje, gdy przez niego przechodzę. Spojrzenia podążają za mną, kiedy przemierzam salę balową.
_Morderczyni._
_Wybryk natury._
_Dziwadło._
Niezależnie od tego, czy ludzie szepczą te słowa za dłońmi w rękawiczkach, czy mają je wypisane na przypudrowanych twarzach, one tam są. Wnikają pod moją skórę.
Po spędzeniu życia w otoczeniu koloru czerwonego dziwnie jest widzieć innych ubranych na niebiesko. Aquatorianie patrzą na mnie, jeśli nie z wrogością, to z nieufnością, jakbym była dzikim zwierzęciem odzianym w jedwab, udającym udomowione. Wyczuwam w tym również zainteresowanie. A może nawet odrobinę zazdrości – takiej głęboko zakorzenionej od pokoleń. W końcu Pieśniarze Deszczu to najpotężniejsi Aquatorianie, którzy potrafią nie tylko zamrażać, doprowadzać do wrzenia i rzeźbić fale, ale także przywoływać deszcz. Według ich wiedzy mogłabym jutro wywołać kolejną burzę, nie kiwnąwszy nawet palcem. Mogłabym utopić świat, gdybym miała na to ochotę.
Założę się, że urażone spojrzenia rzucane w moim kierunku szybko by się skończyły, gdyby tylko wiedzieli, jak bardzo jestem pozbawiona magii.
Kiedy mijam grupę ventallańskich dworzan, jeden z nich blokuje mi drogę. Wyciąga puchar z jasnym płynem.
– Masz ochotę na wino?
Spoglądam na jego przyjaciół stojących za nim. Większość uśmiecha się głupawo, a jeden prycha cicho w dłonie. Coś mi mówi, że cokolwiek znajduje się w tym pucharze, to nie jest zwykłe wino. Zastanawiam się, czym je zaprawili. Jakąś okropną substancją, po której zacznę się wygłupiać lub wpadnę w otępienie? A może próbują mnie otruć tak jak strażnik, gdy byłam młodsza? Strach osiada mi w żołądku. Ale na pewno by się nie odważyli, nie przy królu Balenie. I nie zachowują się zbyt dyskretnie. Może po prostu postanowili tam napluć. Albo jeszcze gorzej.
Zawstydzona odwracam się, a dworzanie za mną wybuchają śmiechem. Na drugim końcu sali dostrzegam Flinta stojącego wśród tłumu adorujących go uczniów i ruszam w tamtym kierunku, ale wtedy znikąd pojawia się czyjaś delikatnie zadarta stopa. Potykam się i upadam na ziemię. Leżę na kamiennej podłodze, oszołomiona i pozbawiona tchu.
Nagle odgłosy chichotów cichną, zastąpione przez okrzyki zdziwienia i szmery. Podnoszę wzrok w momencie, gdy ktoś wyciąga do mnie dłoń o gładkiej, ciemnej skórze, na której widnieje kropla wody Aquatorian. Chwytam rękę bez zastanowienia i pozwalam, by pociągnęła mnie za sobą. Stojąca przede mną kobieta ubrana jest w prostą niebieską suknię, a jej życzliwe oczy mają kolor głębokiej wody. Na jej srebrzystobiałych włosach spoczywa korona ze złocistych fal.
Chwilę zajmuje mi zrozumienie, że patrzę w twarz królowej Hydry od Aquatorian.
Składam niski, chwiejny ukłon. Kiedy wstaję, zdaję sobie sprawę, że wciąż trzymam ją za rękę.
– Blaze Harglade – mówi głosem lekkim i ciepłym jak letni deszcz. – Od dawna zastanawiałam się, kiedy będziemy miały okazję się spotkać.
Otwieram usta, by coś powiedzieć, po czym zamykam je, całkowicie oszołomiona.
Na pięknej twarzy królowej maluje się troska.
– Chcesz usiąść?
– Tak. Nie. Nie, dziękuję, Wasza Wysokość – mamroczę. – Przepraszam, nie…
– Spokojnie, dziecko – wtrąca kojącym głosem. – Nie masz za co przepraszać. Wszystko jest w porządku.
Odwzajemniam jej uśmiech.
– Czasami – dodaje cicho królowa Hydra, pochylając się bliżej do mnie – musimy stracić grunt pod nogami, aby znaleźć równowagę.
Przelotnie dotyka mojego policzka, po czym wraca do swojej świty.
Dwór Fal wciąż wlewa się do środka, jego przedstawiciele odziani są w niezliczone odcienie błękitu oraz luźne i lejące się tkaniny. Ku własnemu zdumieniu zauważam, że niektórzy z nich nie są w ogóle ubrani, a ciała mają przyozdobione muszlami, zębami rekinów i morskimi kwiatami. Jedna dziewczyna nosi kreację wykonaną z czegoś, co wygląda jak maleńkie srebrne rybie łuski.
Obserwuję ich, czując dziwny ból w klatce piersiowej.
– O co chodziło? – pyta Flint, pojawiwszy się u mojego boku. – Czego chciała królowa Hydra?
Wygładzam spódnicę i odchrząkuję.
– Niczego. Była po prostu miła.
– Wszystko w porządku? Wyobrażam sobie, że to musi być przytłaczające. Babcia naprawdę rzuciła cię na głęboką wodę.
– Nic mi nie jest – uspokajam go z nadzieją, że brzmię stanowczo.
Brat nie wygląda na przekonanego.
– Jesteś pewna?
– Jasne – mówię pogodnie. – Bardziej niż pewna. Najpewniejsza.
Flint ustępuje zadowolony i oferuje mi swoje ramię.
– Dokąd?
Pozwalam mu uśmiechać się za nas oboje, gdy idziemy przez tłum.
– Widziałeś Rena? – pytam.
– Nie. Ale podejrzewam, że siedzi pod stołem i opycha się ciastem.
– Powinnam go poszukać.
– Nie, zostaw go. Trochę wolności dobrze mu zrobi. Niech się nieco zabawi. To samo dotyczy ciebie.
Przewracam oczami.
– Ależ to prawdopodobne – rzucam z przekąsem.
– Powiem ci coś, moja siostro – zaczyna Flint, ignorując ciotkę Yvainne, która go przywołuje – jeśli przynajmniej spróbujesz wyglądać tak, jakbyś nie planowała w każdej chwili rzucić się do drzwi, rozważę podarowanie ci prezentu z okazji Dnia Imienia.
Gryzę się w język. Łatwo mu powiedzieć. Jest uwielbiany przez wszystkich, którzy go znają. Roztacza aurę osoby śmiałej, jaką może roztaczać tylko ktoś pewny swojego miejsca na świecie, a jego spojrzenie jest niezmiennie pogodne, bo zawsze stara się dostrzegać dobro. Niby jak miałby rozumieć, jak to jest być przyczyną takiej dewastacji, być tak oczernianym?
Flint macha mi ręką przed twarzą.
– Halo? Blaze?
Mrugam.
– Przepraszam.
– Jak już mówiłem, jeśli nadal będziesz wyglądała żałośnie, nie wspominając o potykaniu się przed królowymi i tym podobnych rzeczach, przekażę twój prezent jednemu z pracowników. Albo wrzucę go do Strumienia. Albo zachowam na przyszły rok. Jeszcze nie zdecydowałem.
Jakimś cudem wyczarowuję uśmiech.
– Zgoda.
Flint kiwa głową i odchodzi w kierunku członków rodu Harglade’ów stojących w kręgu.
– I to dotyczy również tańca! – woła przez ramię. – Przynajmniej jednego. To nie podlega negocjacjom.
Mój uśmiech zmienia się w grymas. Zatrzymuję się na chwilę, gdy nasze ciotki całują go po kolei, po czym wracam do stołu bankietowego w poszukiwaniu Renly’ego.
_Może jestem po prostu zmęczona_, tłumaczę sobie, gdy królowa Aspen z Terrathian i jej Dwór Liści przekraczają próg sali balowej, ubrani we wszelakie odcienie zieleni; ich suknie ozdobione są liśćmi, a we włosy wpletli dzikie kwiaty. Może po prostu muszę coś zjeść. Może napchanie się ciastem nie wydaje się takim złym pomysłem.
Gdy dochodzę do połowy kawałka biszkoptu jagodowego, salę wypełnia ogłuszający dźwięk odbijający się od kamiennych ścian.
Zamieram. Jeśli dmą w rogi, może to oznaczać tylko jedno.
Na chwilę zalega kompletna cisza.
Następnie zauważam złoto.3
Wkraczają do sali razem, a jednak osobno, każdy porusza się w swojej sferze, jakby dowodził własną przestrzenią. Ich suknie są pokryte płatkami złota, a kaftany ozdobione pozłacanymi warkoczami. Pod złotymi rękawicami skrywają piętna, a wokół szyi noszą lśniące łańcuchy, grube i ciężkie jak zbroja.
Dwór Oczu.
Powiadają, że mają oczy wyryte w karku za pomocą igły i płynnego złota, dzięki czemu mogą obserwować cię nawet wtedy, gdy są odwróceni plecami.
Pośrodku w powiewającym złotym płaszczu kroczy sam cesarz – Jego Cesarska Mość, Alvar Castellion. Ten, który posiada dar wszystkich czterech żywiołów oraz jeszcze jeden, którym władać mogą tylko pierworodni synowie rodu Castellionów – światło.
Od razu go rozpoznaję. Nie tylko na podstawie portretu, ale także z powodu niezwykłego podobieństwa między nim a jego młodszym bratem. Zarówno król Balen, jak i cesarz wyróżniają się tą samą nienaturalną bladością i głęboko osadzonymi kruczymi oczami.
Mój wzrok pada na cesarską koronę. To połączenie koron Koronowanej Rady, misterny splot płomieni, piór, liści i fal. Na czele znajduje się złote oko wyrzeźbione w centrum migoczącego słońca. Podczas gdy członkowie Rady muszą zdobyć swoje korony, Koronę Cesarską dziedziczy tylko Dziedzic Castellionów. Castellionowie rządzą Ostacre od Świtodnia, a ich ród został zapoczątkowany przez samego Stwórcę. Po Rytuale Wyboru, w zamian za tron, nowi królowie i królowe wiążą swoją władzę z władzą nowego cesarza. Od tego dnia czerpie on z ich darów i tym samym posiada je wszystkie.