Zrządzenie losu - ebook
Zrządzenie losu - ebook
Zrządzenie losu czy, jak początkowo wydaje się obojgu zainteresowanym, raczej jego złośliwość, sprawia, że w zrujnowanym dworze na granicy dwóch hrabstw spotykają się Stacy Blanchard i Matthew Falconer. On właśnie przyjechał z Ameryki, aby przejąć tytuł lorda i zaniedbaną posiadłość, ona utknęła w drodze do filii londyńskiego banku, którym zarządza po śmierci ojca. Rodzi się wzajemna fascynacja, choć żadne z nich nie chce się do niej przyznać. Stacy razi arogancja Matthew, a jego irytuje jej wyniosłość.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-7605-2 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Ach, droga pani Pogarda! Więc pani jeszcze żyje?”
Szekspir, Wiele hałasu o nic, (przeł. Zofia Siwicka)
– Zatem lord Axforde także nie?
Panna Louisa Landen zadała to pytanie, nie przerywając pracowitego pokrywania haftem kawałka płótna. Wydawało się, że wypowiedziała je całkowicie obojętnym tonem, ale Stacy Blanchard znała ją zbyt długo. Podejrzliwie uniosła ciemną głowę, odrywając wzrok od dokumentów rozłożonych na biurku.
– Pytasz, Louiso, czy stwierdzasz fakt?
– Co tylko sobie życzysz, moja droga – padła łagodna odpowiedź. Louisa nie odrywała oczu od wyszywanego na płótnie pawia. – Muszę dodać, że wcale mnie nie zdziwiła twoja odmowa. Odrzuciłaś przecież wszystkie dotychczasowe oferty, ale…
Urwała, pochłonięta rozstrzyganiem palącej kwestii, czy użyć teraz nici jasno-, czy ciemnoniebieskiej.
Stacy napisała datę: 24 października 1818 roku, i niecierpliwie machnęła gęsim piórem, na którym na szczęście nie pozostał już atrament.
– Nabrałaś ostatnio denerwującego zwyczaju niekończenia zdań – mruknęła.
Louisa uniosła wzrok na swoją niegdysiejszą wychowankę i uczennicę, obecnie przystojną kobietę dobiegającą trzydziestki. Stacy siedząca za swoim biurkiem w siedzibie banku Blanchardów w samym sercu londyńskiego centrum finansowego nie była konwencjonalnie piękna. Kryło się w niej coś więcej. Miała owalną twarz, delikatną karnację w odcieniu kości słoniowej, olśniewające zielone oczy i ciemne, lekko kręcone włosy, teraz ściągnięte w ciasny węzeł na karku – co tylko podkreślało czystą linię klasycznego profilu.
– Moja droga, mimo wszystko lord Axforde jest kwintesencją elegancji i dobrego smaku. Wydaje się człowiekiem wrażliwym i wyrozumiałym, no i na tyle bogatym, by nie trzeba go było podejrzewać, że żeni się z tobą ze względu na skarbiec banku Blanchardów. Summa summarum, trudno o kogoś bardziej stosownego dla ciebie. Przystojny, w miarę bystry mężczyzna… Czegóż więcej miałabyś pragnąć?
Takiej właśnie odpowiedzi Stacy mogła oczekiwać. Louisa powtarzała to samo z drobnymi tylko zmianami przy każdej z sześciu propozycji matrymonialnych, które Stacy zdążyła już odrzucić. Wyjątkiem była, rzecz jasna, ta złożona przez Baverleya Fancourta, który nawet nie próbował ukrywać, że czyha na jej majątek.
Louisa mogła sobie być najstarszą, a szczerze mówiąc, jedyną przyjaciółką, to jednak nie dawało jej prawa do decydowania, kto ma zostać mężem Stacy. Ona sama poradziłaby sobie z tym doskonale, gdyby tylko zamierzała w ogóle wyjść za mąż.
Stacy wstała zza biurka i przemierzyła piękny pokój, przypominający bardziej olbrzymi salon niż biurowy gabinet, pokój urządzony ściśle według wskazówek ojca, w którym po jego śmierci nie wprowadziła żadnych zmian. Zatrzymała się przy oknie, by odsunąć aksamitne zasłony w kolorze głębokiej zieleni – miała na sobie sukienkę w tym samym odcieniu - i spojrzeć na kopułę katedry św. Pawła.
– Doprawdy, Louiso? To interesujące – odezwała się nieco ironicznie – bo muszę ci powiedzieć, że kiedy lord Axforde prosił mnie o rękę, odniosłam nieodparte wrażenie, że oświadcza się bankowi, a nie kobiecie.
Parsknęła śmiechem, wpatrując się w budynek katedry tak uważnie, jakby podziwiała ją po raz pierwszy w życiu.
– Nie przesadzaj, moja droga – odparła Louisa chłodno. – Mówiłam ci już zresztą to samo, kiedy byłaś dzieckiem. Jestem pewna, że lord Axforde powiedział wyłącznie to, co jest stosowne w takich okolicznościach.
Stacy, nadal odwrócona do niej tyłem, zacisnęła usta w cienką kreskę i zacisnęła pięści.
– Och, z całą pewnością. Stosowne przy każdej transakcji handlowej, bez wątpienia. Czekałam tylko, kiedy zapyta, czy po naszym ślubie bank utrzyma równie wysokie stopy procentowe!
– Pokręciła głową, widząc spłoszone spojrzenie Louisy. – Gorzej, miał minę, jakby łykał gorzkie lekarstwo. Było jasne, że jest gotów zapłacić każdą cenę, żeby tylko dostać pieniądze Blanchardów i kupić sobie za nie tytuł książęcy. Nawet jeśli oznaczałoby to poślubienie kogoś takiego jak ja.
– Ach, daj spokój! – Panna Landen uniosła w końcu wzrok znad haftu. – Nie osądzaj sama siebie tak surowo, moja droga. Źle go zrozumiałaś, jestem pewna. Bardzo nieliczne kandydatki na żony są tak urodziwe i tak comme il faut jak ty.
– I tylko nielicznym tak bardzo brakuje wysokiego urodzenia jak mnie – odparła z werwą Stacy, wracając na swoje miejsce za biurkiem.
Mebel ten stanowił jedną z innowacji wprowadzonych przez jej ojca; zastąpił staroświecki pulpit, przy którym trzeba było pracować na stojąco.
Stacy obrzuciła wzrokiem rząd olejnych portretów na przeciwległej ścianie. Starsze nie przynosiły chwały ich twórcom, sporządzone przez wędrownych pacykarzy za kilka szylingów, za to dwa ostatnie były wspaniałe – jeden pędzla ucznia Gainsborough, drugi zaś Romneya.
– Mój pradziadek zaczynał jako hugenocki handlarz uliczny, a później dorobił się na lichwie. – Wskazała najstarszy portret. – Dziadek przejął po nim i długo prowadził kantor, aż w końcu założył bank Blanchardów, który ojciec rozwinął w najbogatszy bank w Anglii. – Machnęła ręką w kierunku portretu pędzla Romneya. – Jego ojciec wysłał go do Harrow, gdzie nabrał manier i gustu dżentelmena, i wreszcie pojął za żonę damę z arystokratycznego rodu, ale to przecież nie czyni nas szlachtą. I szlachta tak naprawdę nas nie akceptuje, pomimo że łasi się do Blanchardów, kiedy tylko potrzebuje pożyczki na hazard i inne szaleństwa. – Otwierając dużą czerwono-złotą księgę rachunkową leżącą na jej biurku, dodała niemal brutalnie: – Chciałabyś, żebym ci odczytała wykaz pożyczek, jakich udzieliliśmy przedstawicielom angielskiej śmietanki towarzyskiej, i powiedziała, ilu z nich nawet nie próbowało ich spłacić? Jestem tylko córką bankiera, która w dodatku pracuje jak mężczyzna, prowadząc bank Blanchardów, i to z powodzeniem. – Zamknęła księgę. – Czy wiesz, co on mi powiedział, Louiso, pośród tych udawanych wyrazów miłości i podziwu? Oczekuje, że po ślubie przestanę się głupio bawić w prowadzenie banku i mianujemy jakiegoś dyrektora, który mnie w tym wyręczy, bym mogła w pełni poświęcić się obowiązkom małżonki kogoś o jego pozycji.
– Mężowie na ogół tego właśnie oczekują od żon, moja droga – odparła panna Landem rozsądnie po chwili namysłu.
– Tak, wiem, Louiso, i właśnie dlatego obiecałam sobie, że nigdy nie wyjdę za mąż. Nie po to ojciec nauczył mnie prowadzić bank, żebym rzuciła wszystko, gdy tylko jakiś nadęty głupek uzna, że mógłby polubić moje pieniądze, mnie zaś odesłać do zajmowania się dziećmi albo wygadywania nonsensów w towarzystwie wytwornych dam.
Louisa westchnęła, uniosła wzrok znad robótki i przez chwilę przyglądała się Stacy, po czym zauważyła łagodnie:
– Przecież całkiem niedawno zdradziłaś mi, że chciałabyś mieć dzieci, moja droga. Czekasz już dość długo z zamążpójściem, masz prawie dwadzieścia osiem lat. A mężowie nie rosną na drzewach.
Cóż, nawet Louisie nie są obce te moralizatorskie dyrdymały, a ona, Stacy, jest skazana na bezdzietność. Żeby urodzić dzieci, trzeba najpierw mieć męża. O ileż lepiej być rośliną, zapładnianą przez pszczołę, która nie ma nawet pojęcia, skąd pochodzi pyłek!
Ta zabawna myśl wystarczyła, by przywrócić jej dobry humor i wywołać uśmiech na twarzy. Tego rodzaju zwariowaną refleksją nie podzieli się nigdy z miłą Louisą, choć z pewnością rozbawiłaby ojca. Łzy napłynęły jej do oczu. Właściwie każdego dnia zdarzały się chwile, w których za nim tęskniła. Był nie tylko jej ojcem, ale i nauczycielem, mentorem, ba, przyjacielem, z którym – któżby uwierzył? – śmiali się z tych samych żartów.
Przypomniała sobie, że już od dawna żadnego ani nie opowiedziała, ani nie usłyszała, a Louisa wciąż czekała na odpowiedź. To, co usłyszy, z pewnością jej się nie spodoba.
– Och – zaczęła wesoło, sprawiając, że Louisa znowu uniosła głowę znad haftu – nie ma strachu, moja kochana. Kiedy ktoś jest tak bogaty jak dziedziczka banku Blanchardów, mężowie zapominają o drzewach i hurmem zaskakują na ziemię! Nie zabraknie ofert dla najcenniejszej zdobyczy w Anglii! Czego natomiast zabraknie, Louiso, to mężczyzn, których mogłabym zaakceptować. No dobrze, dość już tego, mam sporo pracy.
Otworzyła księgę rachunkową i zaczęła pisać tak żwawo, jak przemawiała.
Jeśli nawet panna Landen pomyślała smutno, że jej była podopieczna jest kobietą silną psychicznie i moralnie, która potrzebuje mężczyzny równie mocnego, by ją powściągnąć, a być może nawet i obłaskawić, nie powiedziała tego głośno. Wszystko przez tego jej głupiego ojca, dumała z żalem, obserwując, jak pióro Stacy wędruje po papierze, jakby wiedzione ręką rodzica.
Pan Blanchard poślubił lady Rachel Beauchamp z ubogiej szlacheckiej rodziny i kochał ją na swój powściągliwy sposób, jednak kolejne ciąże i poronienia sprawiały, że była słabowita i wciąż niedomagała. Gdybyż przynajmniej była w stanie obdarzyć go synem! Niestety, żaden z nich nie przeżył. To i tak cud, że lady Rachel donosiła to jedno, jedyne dziecko; kolejny cud, że urodziło się duże i zdrowe. Ciężki poród wyczerpał jednak matkę w takim stopniu, że wkrótce potem zmarła. Ojciec dziecka przez długi czas zmagał się zresztą z urazą wobec córki, która zabrała mu żonę. Później jednak, w miarę jak dziewczynka dorastała, jej żywa inteligencja zaczęła wywierać na nim wrażenie. Na chrzcie otrzymała na imię Anastasia, wkrótce jednak ojciec zaczął je skracać, na Stacy, nie Annę, gdyż Stacy brzmiało bardziej chłopięco.
Louisa przypomniała sobie dzień, w którym poznała pana Blancharda i jego córkę.
– Nie najmuję pani jako guwernantki – oznajmił jej kategorycznie w gabinecie o bogatym wystroju, w swoim domu przy Piccadilly. – Chcę, żeby miała maniery i aparycję damy, pomimo że mózgiem i zdolnościami umysłu dorównuje bystremu mężczyźnie. Zaangażowałem też dla niej nauczycieli. Dlaczego? – zadał z dumą retoryczne pytanie. – Dlatego, że oblicza procenty i prowadzi rachunki lepiej niż każdy z moich urzędników, choć przecież jest jeszcze dzieckiem.
Louisa uniosła się z krzesła i oświadczyła surowo:
– Nie podejmę się takiego zadania, panie Blanchard. Krzywdzi pan to biedne dziecko tymi doprawdy osobliwymi pomysłami wychowawczymi, a ja nie znajduję powodu, by jeszcze panu w tym pomagać.
Obdarzył ją uśmiechem, który całkowicie zmienił jego twarz i natychmiast podbił serce Louisy Landen.
– Właśnie po to zamierzam panią zatrudnić – wyjaśnił ciepło. – Ma pani baczyć, by pozostała kobietą, skromną kobietą, mimo wszystkich swoich osiągnięć. – Spostrzegł, że Louisa się waha. – Poślę po nią – zaproponował, sięgając do dzwonka – i przekona się pani, że nie proszę o opiekę nad jakimś chłopaczkiem w niewieścim przebraniu ani nudną pedantką.
Kiedy pokojówka przyprowadziła Stacy, Louisa zobaczyła nieśmiałą dziewczynkę o twarzyczce przywodzącej na myśl jej przystojnego ojca. Pomimo skrępowania, całkowicie nad sobą panowała, i wystarczyło jej jedno spojrzenie na Louisę, by w pełni zaakceptowała to, co zobaczyła.
– Moja droga – Blanchard przemówił chłodno, jakby zwracał się do kogoś równego sobie – to jest panna Louisa Landen, która, mam nadzieję, zgodzi się zostać twoją towarzyszką oraz nauczy cię zachowania godnego damy.
Stacy obrzuciła wzrokiem postać obcej kobiety ubranej ze skromną elegancją i natychmiast odkryła, że pod nieco surową powierzchownością panny Landen kryje się dobre serce. Skinęła głową i odpowiedziała miłym głosem, zupełnie innym niż cokolwiek, czego panna Landen mogła się spodziewać u dziecka przejawiającego talenty opisane przez jej ojca.
– Och, tak bardzo pragnę, panno Landen, żeby została pani moją towarzyszką. Naprawdę potrzebuję kogoś, z kim mogłabym rozmawiać i kto wyjaśniłby mi ze szczegółami, jak powinna się zachowywać młoda dama.
W swojej długiej karierze guwernantki panna Landen nie zetknęła się nigdy z dziesięciolatką, która w takim stopniu panowałaby nad swoim zachowaniem. Dlatego, nie wahając się dłużej, skinęła głową:
– A ja z radością to uczynię, moja droga.
Tak się rozpoczął jej długi związek ze Stacy i jej ojcem.
A jeśli nawet z czasem troszkę zakochała się w panu Blanchardzie, nikt nie miał się nigdy o tym dowiedzieć. Niekiedy protestowała przeciwko dziwnej edukacji jego córki, dowodziła, że jest absolutnie nieprawidłowa i że ojciec nie oddaje przysługi swojej latorośli, upierając się przy pomyśle przygotowywania jej do odgrywania męskiej roli.
Uśmiechał się wtedy i tłumaczył:
– Ja nie jestem od przysług. Moją powinnością jest zadbać, by ktoś z Blanchardów ogarnął wszystko, kiedy mnie zabraknie. A skoro ten ktoś jest kobietą, muszę sobie poradzić z tym, co zesłał mi stwórca, niech imię Jego będzie pochwalone!
I tak się stało. Louisa już więcej nie podnosiła tej kwestii, a potem niespodziewanie wszystko się skończyło. Pan Blanchard umarł nagle, nie doczekawszy starości. Pozostawił bank niezamężnej córce, która w tej chwili czekała właśnie, aż jej prawa ręka, Ephraim Blount, zapuka do drzwi gabinetu, by omówić z nią bieżące sprawy i zaplanować czynności konieczne dla przyszłych działań banku.
Z tygodnia na tydzień stawało się coraz bardziej prawdopodobne – taka smutna myśl wpadła na koniec Louisie do głowy – że Stacy już nigdy nie wyjdzie za mąż, a to wszystko przez tę niezwyczajną i w gruncie rzeczy, tak, nienormalną sytuację!
Sama Stacy nie czuła jednak smutku, a przybycie Ephraima Blounta, dźwigającego stos papierów i domagającego się niezwłocznych decyzji, tylko ją ożywiło, zamiast przygnębić.
Ukłonił się, a potem na stojąco przedstawił wszystkie problemy – mimo długich narad, nigdy nie zgodził się usiąść przy pannie Stacy. Ephraim, choć wkraczał dopiero w wiek średni, był mężczyzną starej daty. Wszystko musiało być zrobione dokładnie tak, jak uczył go nieodżałowanej pamięci pan Blanchard. Niekiedy stanowiło to bardziej wadę niż zaletę, o czym Stacy niejednokrotnie się przekonała. Wyobraźnia nie była bowiem mocną stroną Ephraima. Często, gdy któryś z jej śmiałych zamysłów okazywał się słuszny i przynosił dodatkowe zyski, wpadał w żałobny nastrój, choć przecież było się z czego cieszyć.
– Zbyt śmiało jak na młodą kobietę – użalał się swojemu asystentowi, młodemu Thomasowi Telferowi, który wielbił Stacy z oddali. – Muszę jednak przyznać, że jak dotąd najdziwniejsze osądy panny Blanchard w kwestiach bankowych okazywały się słuszne.
Sztywny jakby kij połknął, z przerzedzonymi żółtymi włosami, które starannie zaczesywał w poprzek czoła, jak nikt inny nadawał się do swojej roli zausznika właścicielki. Teraz przemawiał melancholijnie, jakby obwieszczał czyjś zgon:
– Sprawy w Yorku mają się nie najlepiej, proszę pani. Można odnieść wrażenie, że po mianowaniu Poxona wszystko zaczęło się sypać. Coś trzeba zrobić, bo ucierpi renoma nie tylko tamtejszego oddziału, lecz całego banku. Czy nie sądzi pani, że najlepiej byłoby, gdybym, rzecz jasna za pani zgodą, udał się tam osobiście i zaprowadził porządek?
Stacy oparła podbródek na obu dłoniach, gestem, który zawsze przywoływał w głowie Ephraima obraz jej ojca, niezapomnianego orła rynków finansowych. Utkwiła wzrok w przeciwległej ścianie, gdzie Louisa niepostrzeżenie zasnęła przy płonącym kominku. Od jakiegoś czasu czuła się zwolniona z obowiązków przyzwoitki, gdy Stacy odbywała poważne rozmowy z pracownikami banku, samymi mężczyznami.
– Wiesz, Ephraim, zastanawiam się, czy to naprawdę najlepsze wyjście? Sądzę, że kłopoty w Yorku biorą się stąd, że od śmierci ojca nie odwiedził ich żaden Blanchard. Zamierzam to naprawić. Moja ciotka i wuj Beauchamp zaprosili mnie na Boże Narodzenie do zamku Bramham, zaledwie kilka mil od Yorku. Nie widzieliśmy się od pogrzebu ojca, a przyjęcie zaproszenia umożliwi mi połączenie przyjemnego z pożytecznym. W tej sytuacji ciebie zostawiłabym w Londynie, żebyś wszystkim zarządzał, mam nadzieje, że nie będziesz miał nic przeciwko temu.
Jeśli o takim sztywniaku można w ogóle powiedzieć, że zapłonął z radości, to Ephraim zapłonął. Stacy z rozbawieniem zauważyła jednak, że mimo wszystko uznał za stosowne wyrazić sprzeciw.
– Czy jest pani pewna? Proszę uwzględnić porę roku. Podróż do hrabstwa York w przededniu zimy? Czy… czy to na pewno rozsądne?
– Zanim spadnie śnieg, tak, rozsądne, jak sądzę – odparła poważnie. – Jestem pewna, że mój ojciec postąpiłby w takiej sytuacji identycznie.
Uderzyła we właściwą strunę. Pan Blanchard był dla Ephraima bogiem; mężczyzna skłonił się z uszanowaniem na sam dźwięk jego imienia.
– Och, istotnie, proszę pani. To najstosowniejsze rozwiązanie. Ufam, że zabierze pani ze sobą jednego z naszych starszych urzędników, jako sekretarza i pomocnika?
– Może Greavesa? – mruknęła Stacy szczęśliwa, że tak łatwo przeforsowała swoje zdanie. – Chyba że jesteś temu przeciwny?
– Ależ nie, jestem pewien, że to właściwy człowiek. – Ephraim usiłował nie okazywać radości, jaka ogarnęła go na myśl o samodzielnym zarządzaniu bankiem przez co najmniej dwa miesiące, o czym marzył od dnia śmierci pana Blancharda. – Natychmiast napiszę list do oddziału w Yorku i poczynię przygotowania do podróży.
Przepełniony poczuciem ważności, wyszedł z gabinetu.
Stacy odchyliła się w fotelu, napawając się myślą o kilkutygodniowym odpoczynku od codziennego nawału spraw w banku. Ostatnio jakoś utraciła spokój, mimo że praca i związana z nią władza w pełni ją satysfakcjonowały. Zmiana otoczenia, zadanie polegające na wyprostowaniu spraw w Yorku, wszystko to z pewnością natchnie ją nowymi siłami.
Teraz pozostawało już tylko obudzić Louisę i zaszokować ją tą nowiną.
– „Weselcie się, panowie….” – zanuciła pod nosem pierwsze takty bożonarodzeniowej pieśni.
Być może usłyszę głosy oczekujących na gwiazdkę, śpiewających w północnych śniegach, pomyślała, a może… może poznam kogoś bardziej interesującego, kogoś bardziej w moim guście niż lord Axforde i jego nie tak znów weseli przyjaciele dżentelmeni!
Zbliżyła się do Louisy i pochyliła, by delikatnie pocałować opiekunkę w policzek. Była pewna, że Louisa najpierw osłupieje, potem gwałtownie zaprotestuje, ale po chwili namysłu pochwali jej zamiar… i zacznie rozważać, ilu przystojnych i odpowiednich młodych mężczyzn, których jej podopieczna byłaby skłonna zaakceptować, zamieszkuje w Yorku i okolicach.
– Gwiżdżę na mojego ojca – przerwał Matthew Falconer prawnikowi, który przekazał mu właśnie, iż ojciec, z którym dawno temu zerwał stosunki, wyraził wolę pojednania się z synem. – Nie przepłynąłem Atlantyku po to, żeby z nim paktować, lecz by zakończyć po prostu swoje sprawy w tym kraju. Zamierzam sprzedać wszystko, co tu mam, w tym majątek, który babka uznała za stosowne mi zostawić.
– Ależ, wasza lordowska mość… – zaprotestował adwokat, podejmując daremną próbę uspokojenia potężnego mężczyzny, z którym musiał załatwić ważne sprawy.
Matthew Falconer miał ponad sześć stóp wzrostu i sprawiał wrażenie niemal równie szerokiego. Na pierwszy rzut oka, ze swą surową przystojną twarzą, płowymi włosami i bursztynowymi oczami przypominał lwa. Wyraźna opalenizna świadczyła o tym, że mężczyzna spędza dużo czasu na świeżym powietrzu. Wygląd dłoni nie pozostawiał wątpliwości, w każdym razie nie miał ich adwokat Grimes, to były ręce człowieka pracującego fizycznie: krótko obcięte paznokcie i odciski. Ubrany jak farmer, Matthew Falconer nie miał w sobie nic z modnego dandysa, jakim był niegdyś; nic, co by mogło świadczyć o tym, iż właśnie odziedziczył tytuł szlachecki, na którym mu wcale nie zależało. Nie przypłynął do Anglii, by korzystać z nazwiska brata, którego nie cierpiał. Dlatego stanowczo przerwał Grimesowi.
– Proszę mnie nie nazywać lordem Radleyem i darować sobie to wasze „sir” – dodał na widok ust adwokata układających się do tego właśnie zwrotu. – Może się pan do mnie zwracać Matthew, Matt, pan Falconer albo Falconer bez pana, wedle woli, ale tylko tak, bo inaczej natychmiast się pogniewamy.
Grimes przymknął na chwilę oczy, po czym podjął tonem cierpiętnika:
– Jak pan sobie życzy, panie Falconer, ale to nie zmienia faktu, że teraz, po przedwczesnej śmierci pańskiego starszego brata, stał się pan wicehrabią Radleyem, dziedzicem hrabiego Falconera.
Mężczyzna stojący przy oknie, który popatrywał zgryźliwie to na Matta, to na prawnika, zachichotał i odezwał się z ciężkim amerykańskim akcentem:
– Naucz się pan lepiej, panie prawnik, sir, że jak Matt Falconer czegoś chce, to zwykle to dostaje. Tak jest, Matt?
Matt zauważył z ponurym rozbawieniem, że obaj budzili nieskrywane przerażenie adwokata. Zwłaszcza Jeb Priestley, który, w swoim jankeskim stroju, w spodniach w czarno-żółtą kratkę, wąskich w kolanach i rozkloszowanych na kostkach, w czarnym surducie o ekstrawaganckim kroju i podniszczonym czarnym cylindrze (wbrew angielskim obyczajom stanowczo odmówił jego zdjęcia), stanowił ucieleśnienie wszystkiego, nad czym Benjamin Grimes mógł wyłącznie ubolewać. Buntownik bez manier drwił sobie z jego zmarłych i żyjących mocodawców.
Gorzej, Matthew Falconer pozwalał tej kreaturze, jakiejś doprawdy osobliwej hybrydzie lokaja, sekretarza i człowieka do wszystkiego, zwracać się do siebie tak familiarnie, jak do równego sobie, i nawet nie próbował sprawić, by ten obwieś odzywał się grzeczniej do samego Grimesa.
– Powtarzam, panie Falconer, że zanim zajmiemy się majątkiem pańskiej zmarłej babki w hrabstwie York, powinien pan przyjąć gałązkę oliwną, którą pański ojciec za moim pośrednictwem oferuje panu. W końcu jest pan teraz jego jedynym synem.
– Dlaczego uparł się pan powtarzać mi to, co sam wiem? – przerwał mu Matt bezgranicznie znudzonym tonem. – Jestem doskonale świadom moich relacji zarówno z ojcem, jak i z lady Emily. Co do hrabiego, proszę mu powtórzyć, z wyrazami szacunku rzecz jasna, że timeo Danaos et dona ferentes. Jestem pewien, że łatwo odgadnie, co mam na myśli.
Ostatnie słowa wypowiedział, przeciągając ironicznie samogłoski, jak młody miejski lekkoduch, którym był niegdyś, tak zupełnie inny niż trzeźwy mężczyzna, którym się stał. Spostrzegł, że prawnik znów doznał wstrząsu.
Priestley uznał, że powinien ponownie wtrącić swoje trzy grosze.
– Jasne, twój stary może i zrozumie ten bełkot, Matt, ale ja za chińskiego boga! Spróbuj to może przełożyć na dobry amerykański, OK?
Matt wiedział, że Priestley drwi sobie na całego z napuszonego kauzyperdy. Mógł wyglądać jak prostak i odzywać się jak prostak, ale łacinę znał nie gorzej niż Matt, w końcu ukończył Harvard. Mimo to Matt postanowił przyłączyć się do jego gry.
– Tak powiedzieli Trojanie, z którymi walczyli Grecy – wyjaśnił bez mrugnięcia okiem – że boją się Greków, nawet kiedy przynoszą dary albo, innymi słowy, że przyjmowanie prezentów od wroga jest niebezpieczne.
– Tro-ja-nie – ostentacyjnie przesylabizował Priestley. – A kim ty jesteś w tym układzie, Matt?
– Trojaninem, rzecz jasna. – Uśmiechnął się Matt. – Od chwili, gdy się urodziłem na udrękę i przekleństwo mojego ojca, nieprawdaż, panie Grimes? Ile razy miał pan zaszczyt przysyłać mi ultimatum przed tym ostatnim, zanim opuściłem Anglię? Nie, niech pan nie odpowiada. Wyliczenie wszystkich tych żądań zbytnio obciążyłoby pańską pamięć.
Twarz Grimesa nabrała barwy purpury. Odwrócił się ku ścianie za biurkiem, w stronę półek założonych prawniczymi księgami i odpowiedział cichym głosem:
– Zakładam, że nie ma sensu tłumaczyć panu, jak bardzo ubolewałem nad tym, w jaki sposób jego lordowska mość pana traktował, panie Falconer, muszę jednak dodać, że pański ojciec jest teraz złamanym starym człowiekiem…
– Teraz ja dla odmiany zakładam – odparł Matt z szelmowskim błyskiem w oku – że tylko to mogło natchnąć go myślą, że chciałby znów mnie ujrzeć. No i śmierć Rolla, oczywiście. To musiało go naprawdę dobić.
– Napawa pana zadowoleniem, że zachowuje się pan jak człowiek pozbawiony serca?
– Ojciec już dawno temu zrobił wszystko, by pozbawić mnie serca – odparł lekko Matt. Nagle poczuł się nieswojo, uświadamiając sobie, że wyżywa się na starszym człowieku z powodu ojca, który stanowił przekleństwo jego dzieciństwa, młodości i początków dorosłego życia, zanim wreszcie, niemal dwanaście lat temu, opuścił Anglię. Dodał więc, nieco sztywno: – Ma pan rację. Niesłusznie pozwalam, by moja niechęć do ojca znajdowała upust w drażnieniu pana. Był pan dla mnie miły, pamiętam, jak nikt inny, kiedy zostałem zwolniony z przyczyn zdrowotnych z marynarki, wtedy po Trafalgarze.
– Sam pan sobie zgotował ten los – Grimes nie mógł się powstrzymać od komentarza – uciekając z żoną własnego brata. Tamtego dnia moja sympatia do pana umarła.
Dostrzegł, jak zmieniła się twarz Priestleya i zorientował się, że impertynencki cień Matta Falconera nie miał o tym pojęcia.
Na samym Matcie słowa adwokata nie wywarły żadnego wrażenia. Nie był już podekscytowanym chłopcem tęskniącym za ojcowską miłością, któremu prawnik rodziny mógłby prawić kazania.
– Zostawmy to – zakomenderował wyćwiczonym głosem oficera marynarki. – Ta kwestia nie ma nic wspólnego ani z panem, ani ze sprawami, które mam tu załatwić.
Grimes musiał jednak uznać, że znalazł słaby punkt Matta, gdyż dodał nieco łagodniejszym tonem:
– A jej śmierć nie ciąży panu na sumieniu, panie Falconer?
Och, staruszek dysponował jednak bronią, której mógł użyć!
Matt przymknął oczy i zobaczył smutną, piękną twarz nieżyjącej od dawna kobiety. Jej wspomnienie sprawiło, że odwrócił się od obu mężczyzn. Po raz pierwszy od początku tej rozmowy musiał zmobilizować całą siłę woli, by się opanować.
– Straciłem sumienie razem z sercem – oświadczył po chwili sztywno. – A jeśli jeszcze raz wspomni pan o mojej bratowej, opuszczę tę kancelarię i Anglię w ciągu jednego dnia, a pan, mój spadek po lady Emily i mój ojciec, wszyscy będziecie sobie mogli razem czy osobno pójść do diabła. Czy wyraziłem się dostatecznie jasno?
Znów był sobą – zimnym, silnym i nieporuszonym człowiekiem, jakiego znał Jeb Priestley i jakiego adwokat nigdy nie miał okazji poznać. Gdy powrócili do omawiania rodzinnych kwestii, Grimes zrozumiał, że mężczyzna, którego ma przed sobą, nigdy nie zgodzi się spełnić żadnego z żądań ojca. Uznał, że powinni załatwić jedynie sprawę spadku, i to tak szybko, jak to możliwe.
Pontisford Hall, dom babki na granicy hrabstw Nottingham i York, stanowił ostatnie i jedyne szczęśliwe wspomnienie Matta z dzieciństwa. Pamiętał ciepło i miłość, pamiętał miejsce, w którym on, a także jego bracia i siostry, byli mile widziani. Zanim jeszcze dotarł do Anglii, kiedy na statku ponownie przeczytał list informujący o śmierci babki i o spadku, postanowił sprzedać Pontisford Hall wraz z wyposażeniem, by uzyskać kapitał na powiększenie swojej plantacji w Wirginii, a także na częściową przebudowę i upiększenie surowego budynku, który nazywał teraz domem.
Kiedy jednak zszedł w Anglii na ląd, podczas podróży do Londynu, kiedy w końcu znowu zobaczył to wielkie miasto i poczuł jego niepowtarzalny zapach i atmosferę, przeszyło go bolesne wspomnienie młodości, którą się cieszył, zanim runął jego świat. Zatęsknił nagle za miejscami z dzieciństwa; chciał się choćby z nimi pożegnać, zanim po raz ostatni, już na zawsze, opuści ojczyznę.
Nie ujawnił Grimesowi żadnej z tych myśli. Poinformował tylko:
– Udam się do hrabstwa York odwiedzić grób lady Emily w kościele w Pontisford i rzucić okiem na Pontisford Hall. Babka była dla mnie miła; nie mogę wyjechać bez stosownego pożegnania. Proszę poinformować tamtejszą służbę o mojej wizycie. Wyruszę, gdy tylko załatwię tutaj najpilniejsze sprawy.
Matt mógł sobie wyobrazić, jak Jeb unosi brwi na tę rzadką oznakę sentymentalizmu, wyczuwał milczący cynizm starego prawnika, ale pal to licho. W końcu człowiek trzydziestoparoletni ma prawo pożegnać swoją młodość.
I tak postanowiono. Pan Grimes nie wściubiał już nosa w życie swojego klienta. Założył, że Matthew Falconer nie ożenił się w Stanach Zjednoczonych, gdyż nie wspomniał o żonie. Założył także, że jego klient odniósł pewien sukces jako plantator, nie starał się jednak ustalić, jak znaczny. Gdyby ten ponury człowiek zamierzał ujawnić coś więcej, z pewnością sam by to uczynił. Raz czy dwa westchnął na wspomnienie beztroskiego młodzieńca, którego niegdyś znał, który stawiał życiu czoło z uśmiechem, pomimo niełaski, w jaką popadł u ojca. Było jednak jasne, że tego młodzieńca od dawna już nie ma.
Dawny Matt Falconer nie był rzeczowy ani twardy. Obecny przejawiał obie te cechy. Nawet swojego bezczelnego pomocnika trzymał krótko na wodzy, kiedy realizowali niezbędne etapy procedury: stwierdzenie tożsamości, odczytanie testamentu lady Emily, podpisanie i poświadczenie dokumentów.
Wkrótce skończyli. Matt i jego człowiek znaleźli się na ulicy, przytrzymując cylindry w ostrych podmuchach listopadowego wiatru. Dopiero wtedy Jeb przemówił:
– No, niezła historia, Matt. Naprawdę uciekłeś z żoną brata?
– Tak, ale nie z powodu, jaki z pewnością podejrzewasz.
Po raz pierwszy potraktował Jeba szorstko. Wizyta w Anglii musiała wyostrzyć wspomnienia. A sądził, że już dawno pozbył się starego bólu.
– No to z jakiego?
Oczywiście, takie pytanie samo się w tej sytuacji nasuwało. Matt odpowiedział tonem, który Jeb zawsze uważał za jego „popieprzony arystokratyczny głos” i którego w dobrych starych Stanach Zjednoczonych używał tylko w wyjątkowych sytuacjach:
– Nie masz już żadnych zadań, Jeb. Do końca dnia daję ci wolne. Wieczorem spotkamy się na kolacji u Browna. Wyjedziemy do Yorku, kiedy tylko uda mi się załatwić stosowny transport.
Spieranie się z pracodawcą w tym nastroju nie miało sensu. Jeb przywołał na twarz sztucznie służalczą minę i pochylił głowę.
– Tak, massa, oczywiście, massa – mruknął.
Ten rytuał niezmiennie rozśmieszał Matta do łez. Nie tego dnia. Pozostał nieporuszony, a jego cień, podążający zawsze za swoim panem, zdziwiłby się, gdyby wiedział, że ten zakończył popołudnie w kościele, przed marmurowym pomnikiem płaczącej Niobe z urną w ręku, opatrzonym prostą inskrypcją „Pamięci Camilli Falconer, lady Radley, 1785-1806, zabranej nam w młodym wieku… wyrasta i więdnie jak kwiat, przemija jak cień chwilowy”.
Naturalnie, brakowało obłudnych słów wyrzeźbionych w marmurze, słów o kochających rodzicach czy pogrążonym w rozpaczy mężu; została pochowana daleko od domu i przyjaciół, zapomniana prawdopodobnie przez wszystkich, poza zrozpaczonym mężczyzną, który przyszedł złożyć jej ostatni hołd.
Rozdział drugi
Wszystko, ale to wszystko, układało się źle, od kiedy opuścili obszar hrabstw okalających Londyn. Stacy pomyślała, że nad tą podróżą, jej pierwszą dalszą podróżą po śmierci ojca, zawisło jakieś fatum.
A na początku, kiedy wraz z Ephraimem czynili przygotowania, wyprawa zapowiadała się pięknie. Stacy miała podróżować incognito; ludzie, których mogła napotkać w drodze, nie powinni wiedzieć, że niezwykle bogata właścicielka banku Blanchardów przemierza w zimie niemal całą Anglię. Anonimowość zapewniała bezpieczeństwo. Miała występować jako panna Anna Berriman, co pasowało do inicjałów na kufrach i na drzwiczkach eleganckiego powozu przeznaczonego do pokonywania dłuższych tras. Polly Clay, jej osobista pokojówka, a także pozostała służba została starannie przeszkolona i przez dwa tygodnie poprzedzające wyjazd zwracała się do niej słowami „Tak, panno Berriman”, „Istotnie, panno Berriman”, „Jak pani sobie życzy, panno Berriman”, aż Stacy niemal uwierzyła, że naprawdę tak się nazywa.
Zabrali dwa powozy, by pomieścić Stacy, pannę Landen, Polly, lokaja Jamesa, młodego pana Greavesa i jego pomocnika, stangreta, a także Hala, rosłego silnego mężczyznę, który miał stanowić dodatkową gwarancję bezpieczeństwa wyprawy. Kiedy Stacy przyglądała się dwóm pojazdom wyładowanym po brzegi bagażem, wpadło jej do głowy, że przez całe życie bardzo rzadko przebywała sama. Zastanawiała się, jakby to było, gdyby nie udawała tylko nie tak znów bogatej panny Berriman, gdyby była naprawdę zwykłą starą panną, której nikt nie chce. Uznała, że czy jej się to podoba, czy nie, nie czułaby się w tej roli zbyt dobrze. Przyzwyczaiła się już od dziecka, że to ona podejmuje decyzje, zupełnie jak mężczyzna.
Kiedy, po nieprzyjemnym noclegu w brudnej gospodzie, przekraczali granicę hrabstw Lincoln i Nottingham, lał deszcz, a przeziębienie Greavesa, zrazu tylko nieco dokuczliwe, przeszło w stan poważny. Z miejsca naprzeciw niego Stacy obserwowała, jak twarz mężczyzny z żółtej staje się nieco szara, a potem przybiera już na dobre barwę popiołu ze szkarłatnymi plamami gorączki wokół oczu, nozdrzy i ust. Jej niepokój wzrastał z każdą przebytą milą, aż wreszcie, gdy dotarli do Newark, poleciła zatrzymać powozy.
– Greaves – rzuciła z niepokojem w głosie – sądzę, że na dzisiaj wystarczy. Sprawiasz wrażenie ciężko chorego.
Louisa skinęła głową na znak zgody, podczas gdy Greaves wychrypiał przez zajęte infekcją gardło:
– Nie czuję się dobrze, proszę pani, ale…
– Żadnych ale – odpowiedziała Stacy pogodnie, lecz stanowczo. – Zatrzymamy się w pierwszej porządnej gospodzie w Newark, położymy cię do łóżka i poślemy po lekarza. Twój stan nie pozwala na dalszą podróż.
Nie spierał się z nią, a następnego dnia, kiedy lekarz orzekł, że gorączka jest groźna i Greaves musi pozostać w łóżku, zarówno on, jak i Stacy zgodzili się, że pozostaje im tylko jedno wyjście: zostawić chorego w gospodzie z zapasem gotówki, jednym powozem, pomocnikiem oraz Jamesem, starszym z dwóch stangretów, by mogli podążyć za Stacy i jej grupą, gdy tylko medyk zezwoli na dalszą podróż.
– Co nastąpi dopiero za kilka dni, jak się obawiam – zapowiedział.
Tym sposobem tylko jeden powóz potoczył się w kierunku Yorku, przez wrzosowiska hrabstw East Midlands i dalej – ziemie, które Stacy oglądała tylko jako mała dziewczynka. Niestety, w miarę jak pokonywali drogę na północ, pogoda stawała się coraz gorsza. Mżawka przeszła w nieprzyjemny deszcz ze śniegiem i nawet ceramiczne butle z gorącą wodą owinięte w wełniane mufki, które wszyscy podróżujący trzymali na kolanach, przestawały wystarczać w spadającej temperaturze.
Stacy musiała przyznać w duchu, że Ephraim Blount słusznie niepokoił się pomysłem podróżowania w zimie na północ. Jednakże tuż przed granicą hrabstw Nottingham i York obudziło ich słońce świecące cudnie na bladoniebieskim niebie. Wszyscy, również Stacy, natychmiast odzyskali pogodę ducha.
Wszyscy poza Louisą Landen, która źle spała i obudziła się przekonana, że zaraziła się od Greavesa, przy czym, stoicka z natury, zdając sobie sprawę, iż muszą nadrobić stracony czas, postanowiła nic nie mówić Stacy. Uznała, że dzień jest piękny, a przy takiej pogodzie podróż nie może jej zaszkodzić.
Ani Stacy, ani Louisa nie wiedziały jednak, że zanim wyruszyli w drogę, właściciel gospody, potrząsając głową, mruknął do stangreta Johna i wynajętego forysia:
– Zanosi się na śnieg. Tak, panie, tylko patrzeć.
John, który chciał koniecznie przyspieszyć, uznał jednak, że takie przepowiednie to bzdura, której nie warto poświęcić chwili uwagi, i zignorował ostrzeżenie.
Później przyszło mu żałować tej decyzji.
Stacy już żałowała, że zdecydowała się na całą tę pechową podróż do Yorku. Pożałowała jeszcze bardziej, gdy przed samym południem, daleko od ich kolejnego celu podróży, pogoda nagle się pogorszyła. Słońce zniknęło, napłynęły ciemne chmury, a butle wystygły. Louisa zaczęła kaszleć, suchym, uporczywym kaszlem. Stacy dostrzegła na bladej twarzy towarzyszki wypieki świadczące o trawiącej ją gorączce.
– Och, Louiso, moja kochana! – wykrzyknęła, ujmując zimną dłoń kobiety. – Postąpiłam tak samolubnie, tak się spieszyłam i nie myślałam o niczym, poza swoją wygodą. Zaraziłaś się od Greavesa! Nie powinniśmy dzisiaj wyruszać w drogę. Powinnaś była mi powiedzieć.
Louisa pokręciła głową i wychrypiała:
– To moja wina. Nie przyznałam się, bo jesteśmy już nie tak znów daleko od celu podróży i wiedziałam, że korzystając z poprawy pogody, chcesz nadrobić czas. Chociaż muszę przyznać, nie sądziłam, że tak szybko mi się pogorszy.
Gwałtownie zadygotała i stało się jasne, że dotkliwie cierpi.
Dreszcze się nasiliły, niemal równocześnie ze śniegiem, który, zrazu słaby, wkrótce przemienił się w prawdziwą zadymkę. Do wczesnego popołudnia posuwali się powoli w głąb regionu, gdzie śnieg musiał padać już w nocy. Tylko dlatego, że kilka pojazdów przebyło wcześniej tę drogę, pozostawiając koleiny, jeszcze nie utknęli w miejscu.
John zerknął na mapę, choć już wcześniej poinformował bez ogródek Stacy, że przed Bawtry, gdzie początkowo zamierzali dotrzeć, nie znajdą prawdopodobnie gospody, w której mogliby się zatrzymać. Znajdowali się na obszarze, dodał, gdzie zajazdy oferujące noclegi rozrzucone są z rzadka i dzielą je znaczne odległości.
– Lepiej ruszajmy dalej, proszę pani, zanim zapadnie noc albo droga stanie się całkowicie nieprzejezdna.
Perspektywa uwięzienia w śnieżnych zaspach i spędzenia nocy w powozie nie należała do przyjemnych. Polly drżała z zimna i strachu, jednak widok Louisy spoczywającej w milczeniu w ramionach Stacy sprawił, że ona również się nie odzywała.
Zmierzch zapadał wcześnie, a stangret John nabrał ponurego przeświadczenia, że lawirując między zaspami, musiał skręcić nie tam, gdzie powinien, i teraz nie ma pojęcia, gdzie się znajdują. Wiedział tylko, że się zgubili, i uznał, że lepiej zachować tę informację dla siebie. Zawołał jeszcze do forysia, który dosiadał najbliższego konia, ten zaś odkrzyknął:
– Ja też nie wiem, panie. Może to droga do Pontisford.
Co niewiele pomogło, bo żadnego Pontisford na mapie
Johna nie zaznaczono.
Na domiar złego, szlak stał się już niemal zupełnie nieprzejezdny i tylko światła jakiegoś wielkiego domu migoczące słabo między drzewami pozwalały woźnicy żywić nadzieję, że dowiezie wszystkich bezpiecznie, tak by – być może – znaleźli schronienie na noc.
Zanim jeszcze podjął tę decyzję, zanim zdążył poinformować o niej forysia, konie, zmęczone trudami długiej drogi, ześlizgnęły się do niewidocznego rowu całkowicie zasypanego świeżym śniegiem. Powóz się przechylił, przetoczył tak jeszcze kilka stóp i powoli runął na bok.
Podróżujący na koźle Hal spadł, nie odnosząc szwanku. John miał mniej szczęścia. Zaplątał się w lejce i usiłując się z nich uwolnić, nie zauważył, że z dachu zsuwa się kufer. Okazały bagaż uderzył go mocno w ramię, omalże nie powodując złamania. Konie osunęły się w dół, woźnica upadł na biednego Hala, który właśnie usiłował się podnieść, posyłając go z powrotem na ziemię. Także foryś ocalił życie; uderzył tylko głową w pień drzewa i, nieprzytomny, osunął się w lodowatą wodę wypełniającą dno rowu. Później odkryli, że jeden koń zginął na miejscu, łamiąc sobie kark.
Trzy pasażerki powozu pospadały z siedzeń na podłogę i zatrzymały na drzwiczkach od strony ziemi. Kiedy wszystko znieruchomiało, Stacy, nadal z Louisą w ramionach, znalazła się pod Polly, która dyszała i jęczała, gdyż upadając, skręciła sobie nadgarstek.
Oszołomiona i posiniaczona, lecz szczęśliwa, że uszła z życiem, Stacy zdała sobie sprawę, że ich pechowa odyseja dobiegła końca i że są gdzieś na północy hrabstwa Nottingham. Otóż to właśnie: gdzieś, ale gdzie? Nie miała pojęcia.
Matt Falconer wolałby się znaleźć wszędzie, byle nie na północy hrabstwa Nottingham. Przybyli wraz z Jebem do Pontisford Hall dwa dni wcześniej, po ciężkiej i niewygodnej podróży dyliżansem cuchnącym okropnie tytoniem i piwem.
Przez całą męczącą drogę pocieszał się myślą o komfortowej kwaterze, która czekała na nich u celu podróży. Sardoniczny nastrój, w jaki popadł ostatnimi dniami, skłonił go później do konstatacji, że gdyby podróż bardziej się mu spodobała, może odgadłby, co zastanie na miejscu!
Wysiadł z powozu w mroku listopadowego popołudnia, w chwili gdy właśnie zaczął sypać pierwszy w tym roku śnieg. Powitał go kiepsko przyodziany, przygarbiony staruszek, w którym Matt z trudem rozpoznał Horrocksa, kamerdynera, którego pamiętał sprzed piętnastu lat jako krzepkiego mężczyznę w sile wieku.
– Kim, u diabła, panowie jesteście – powitał ich sługa – że zatrzymujecie się w Pontisford? Od śmierci mojej pani nie ma tu nikogo, kto mógłby panów przyjąć. Została tylko garstka służby, która się nią opiekowała w ostatnich miesiącach.
Matt mrugnął do starego sługi.
– Nie poznajesz mnie, Horrocks? Jestem Matt Falconer. Babka zostawiła mi dom i przybyłem objąć go w posiadanie.
Staruszek uniósł latarnię, żeby się przyjrzeć gościowi. Pokręcił głową.
– Pan Matt, naprawdę? Wasza lordowska mość, nigdy bym pana nie poznał. Bardzo się pan zmienił.
– Wszyscy się zmieniliśmy – odparł łagodnie Matt. – Zamierzasz nas wpuścić?
Wskazał Jeba i trzęsącego się z zimna woźnicę.
– Tak, ale ostrzegam: jest mało jedzenia i niespecjalnie czym się ogrzać – mruknął Horrocks, prowadząc ich do drzwi. – Od śmierci lady Emily nie nadeszły żadne pieniądze, a i przedtem nie mieliśmy ich zbyt wiele.
Grimes nie uprzedził ich o tym ani słowem.
– A zarządca lady Emily? – zapytał Matt zaniepokojony. – Co się z nim stało?
– Zniknął, panie Matt. Z pieniędzmi. Zawinął się i odszedł dwa miesiące temu, z kieszeniami wypchanymi tym, co ukradł z majątku. Ale lady Emily nie pozwalała o nim powiedzieć złego słowa. Pod koniec życia bujała w obłokach. Napisałem do adwokata Grimesa, ale wygląda na to, że list zaginął.
Matt mógł tylko przypuszczać, że tak się stało. Nie podejrzewał Grimesa o oszustwa, a jedynie o brak dbałości o sprawy tak odległe od Londynu. Usłyszał, jak Jeb parska stłumionym śmiechem, gdy wkraczali do obróconego w ruinę domostwa, o którym Matt opowiadał z takim entuzjazmem w drodze na północ. Stało się jasne, że lady Emily wpadła w starcze zdziecinnienie i w ostatnich latach nie panowała już nad swoim życiem.