Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Zszywanie – w ucieczce - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
4 lutego 2014
12,81
1281 pkt
punktów Virtualo

Zszywanie – w ucieczce - ebook

Wiersze Michała Jagiełły są przepojone niezwykle silnymi emocjami. To szczere i wyraziste wspomnienia o ludziach i miejscach, o dokonywanych w życiu wyborach, nawet tych nie zawsze słusznych, o czasie minionym bezpowrotnie, ale stale i boleśnie obecnym w pamięci autora.

Spis treści

Spis treści

Mieszkać (ze studni)

Po grudzie

Trociny

Lekcja ratownictwa

Harmonia świata

Swój do swego

Żniwo

Pszenica – co do kropelki

W kielichu

W garści

Rozliczenie

Garstka opatrzności

Omłot (1955/2011)

W ucieczce (1955/2011)

Zszywanie (15/70)

Co zostaje...

Matka i inne jeziora

Spowiedź o Zagrodzie

Na kolana

W rozprysku

Posługa 1: coraz bliżej…

Posługa 2: ciało

Posługa 3: Pamięć

Liturgia spierzchniętych warg

Zaraza żółta, czyli Godność pasożyta

Uważność

Nie wchodź do tego strumienia: 997

Bukiet z pyłu i niepokoju

Ukojenie?

Sędziwy taternik – po wspinaczce

Kocioł: samym sobą

Grzesznik (70)

Nie popędzaj

Obnażenie w ożynach

Podróżne: jedziemy

Podróżne: Bogini Płodności

Podróżne: W spojrzeniach

Zjawy i ciało. Opowieść odnaleziona

Ścięgno uzależnienia

Rozpad oswojony

Skorupy siebie

Goryczkowym Kotłem we mgle

Apokryf: Kamienne źródło

Apokryf: Drabiny Zagrody

Bezradność

Lodowy – przemienienie

Bez odzewu. Modlitwa

Szeroki szczyt i jego szczelina

Psalm o Spełnionym

Zdążyć

Pokora

Między Ściany – coraz bliżej

Ścieżko – nie rezygnuj!

Kategoria: Poezja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0360-8
Rozmiar pliku: 700 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mieszkać (ze studni)

Wyraziście niczym przedmioty

codziennego

użytku

w ogołoconym mieszkaniu;

stół i szafa odarte z atmosfery zażyłości

nagie i groźne

w zimnym świetle gołej żarówki.

Czy to nasz stół? Czy tu naprawdę

mieszkaliśmy?

W tym więzienno-szpitalnym pomieszczeniu

kochaliśmy i byliśmy kochani?

Wśród tych odpychających obcością

sprzętów

nasze dziecko

uczyło się chodzić?

Stojąc już na progu, z ostatnim spakowanym

drżącym z niepewności tobołkiem

u nogi

widzimy swoje życie

bez iluzji

bez światłocienia

chcemy jak najszybciej zamknąć za sobą drzwi

i znaleźć się w nowym mieszkaniu, gdzie już.

Firanki zasłony abażury obrus na łóżku narzuta.

Przyjrzeć się sobie w krystalicznej trzeźwości:

Co znaczy – mieszkać?

Co znaczy – być?

Że nie wypada wchodzić na to podmokłe

banalnością grzęzawisko fundamentalnych

pytań?!

Każdy ma prawo do prób zszywania

siebie.

Po grudzie

Nie trzeba wojny pożarów powodzi unoszących

nawet psią budę mułu dławiącego studnię zaborców

ograbiających z dziedzictwa…

Wystarczyła moja nihilistyczna.

Dziś niepojęta w milczącej zaciętości.

Obawa. Że zaleje mnie czułość. I utonę

w Zagrodzie obmywanej przypływami urodzin chrztów

ślubów umierania i lamentów źrebiąt na chwiejnych

nogach szczeniąt wylizujących cały tutejszy kmiecy

świat. Że zaduszę się w objęciach zapachów kobiet

bzów kwiatów akacji. W macierzy i ojcowiźnie.

I dlatego nie ma fotografii listów głosów strzępów

spisanej opowieści. Nawet pustki. Tylko czasem,

na siwe noce, jakaś zamglona postać wciąga mnie

jeżynami wyrzutów w duszące krzewy

zaniechania.

Trociny

Słońce, śnieg, mróz luty, ale litościwy,

żywiczne szczapy wgryzają się w żar.

Południe. Siedzimy, męskie zagrodowe

plemię, na co dopiero urżniętych.

Ojciec, dziadkowie, pies i ja.

Sosny, czasem świerk, dąb.

Bracia i siostry. Krewni.

Jak dalecy?

Więc trzeba się przeżegnać.

Piła, siekiery, stalowe kliny.

Rozstawione nogi, zamach, uderzenie,

okiść spada na głowy, echo, smużka dymu.

Jak bliscy?

Uczę się grać toporkiem na leżącym.

Jeszcze ciepły.

Tylko nie płacz – proszę.

Obdzierając.

Kora jest tak żywa,

że przydusza

ogień.

Lekcja ratownictwa

To będzie jego osobiste siedzisko.

Przywiązuje sosnowy klocek powrózkiem.

Zaprzęga. Z lasu w pola. Po śladach.

Zawiewanych. Bo już brodzą w zawiei.

Toną w zadymce. Zsuwają się w zaspę

strachu – klocek, pies, sanki i chłopiec.

Że nigdy już nie dobrniemy. Znikąd pomocy.

Zagraj – starszy niż ja – drży, co dodaje mi sił.

Wypina go z uprzęży.

Wyciera łzy w mokrą sierść.

Siada na klocku i skręca linę ze słów:

śnieg śnieżyca zadyma zawieja kurniawa.

Ratujcie!

Zagroda podpływa we mgle.

Harmonia świata

W zdziczałym sadzie ziemia zryta jęzorami ulewy.

W gliniastej mazi pobłyskuje...

W niedziele siadywał pod jabłonką i grał znane,

a czasem nawet na gorąco tworzone.

To było gdzieś nad szeroką rzeką. Oder – tak ładnie

to wymawiała. Ukrywała się w łozinach. Zastraszona,

rozczochrana, utytłana w błocie. Schował ją w piwnicy

wymył nakarmił utulił zamknął na kłódkę.

Klucz na sercu.

Cały tydzień ich pogańskiego stadła.

Raz wdarło się paru. Uchronił ją. Ale w końcu musiał iść.

Położył więc Gretę z kapitanem. Odwdzięczył się harmoszką.

Płakała. Został mu chociaż klucz.

Grywał latami pod jabłonką. Aż kiedyś zatkała uszy

i zaczęła krzyczeć: Dosyć! Koniec. Już nigdy cię

nie nawiedzę.

Roztrzaskał muzykę o pień. Ten ktoś w nim wszedł.

Na podwórze. Skatował niewinnego barana.

I się powiesił. W stodole.

Wyszło słońce. Co to błyszczy w tej wyrwie?

Swój do swego

Pod groźbą stukania w szybę kolbą: Otwierać!

Zagroda już przyuczona wojną, mundurową

partyzantką a w końcu i luźnymi o zaszczutych

oczach. Naftowa lampa rozpalić pod blachą

mleko jajka sweter właśnie wyśmigany drutami

dla męża z jeleniami sczepionymi wieńcami

rozrośniętych rogów smalec ledwo skrzepły.

Teraz i pieniądze wydane pod błyszczącą lufą

przyssaną do piersi, co wychynęła spod kwiatów

chusty, narzuconej w popłochu na nocną koszulę.

Nie bądź taka skąpa – rzuca najważniejszy.

Ujmujący głos. I wygląda jak ci z ilustracji,

które tak lubiła oglądać: powstańcy bojownicy

za waszą i naszą leśni jeszcze Polska...

A to przecie bandzior.

Cofnęła się plecami aż do kredensu

i zaciągnęła zmartwiałe kwiaty.

Nie zdejmując z niej wzroku poleca swoim:

Przygotujcie gospodarza. Krzyknęła.

Ciiicho – powstrzymał ją.

W piecu strzeliły iskry.

Wzdrygnęła się.

Jestem z tobą. Ujął ją pod rękę

i do sypialnego. Co takie delikatne ręce robią

w tej chałupie?

Przekręcił klucz – wcisnął go w jej drżącą dłoń.

Podszedł do okna, uchylił róg zazdrostki

ze słońcem w promieniach, uśmiechnął się do sceny,

którą dostrzegł mimo mroku.

Gospodarz kopał dół.

Niech kmiotek wie, że może to być grób

na jego wsiową miarę.

Gdy dowódca wyszedł z ciepła z walczącymi

bykami pod bluzą – ruszyli w stronę majaczących

nieopodal zabudowań. Przyboczny beknął z przeżarcia.

To nie tak – skarcił go szef trupy. Uprawiamy inny teatr.

Awangardowy, z przymieszką efektu obcości. Ale i pijemy

ze swojskiego bajorka tradycji z kurzem krwi bratniej...

Spocony, ciężko dyszący Piotr powtarzał różaniec

przeznaczonej mu roli. Załomocze jak na pożar.

Kto tam? Swój.

Ładnie zagrane – pochwali go reżyser. Ja tak nie lubię

dosłowności. No idź już. I dbaj o swoją. Ma takie delikatne,

zdolne palce.

Żniwo

Dzień w dzień upał kurz pot zlepione

zmęczeniem całego chudego ciała.

Żyto z pszenicą zrośnięte koniecznym

przymusem ścigania się z burzowym

czasem. Z groźbą gradu – tej lodowej

szarańczy czającej się w granatowej

chmurze. Przeciwko nam nawet ciepły

wiatr, bo byle machnięciem może wytrzepać

do ziarnka przejrzałe kłosy. Żeby tylko

zdążyć. Napełnić stodołę. Nie dać się

zniszczyć obawie oblepiającej nawet sny:

konie odmówią nam współpracy,

żniwiarka rozkrakraczy się bezwstydnie

w środku łanu i to tak kurewsko, że –

nie do użycia. Że i my wreszcie opadniemy

z sił. Że – cichojta niechciane myśli – piorun

w obrzmiałą zbożem stodołę...

Trzyma nas w obłapie tylko wsiowa, kmieca,

zagrodowa, babska i chłopska zwierzęcość.

Nawet nie dzika. Udomowiona. Na łańcuchu

harówki. W jarzmie powszedniego znużenia.

W kieracie obowiązkowej zwyczajności.

Bydlęcość bez iskry wniebowstąpienia.

To dopiero fundamenty! Podpiwniczone.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij