- W empik go
Zupa z ryby fugu - ebook
Zupa z ryby fugu - ebook
Ryba fugu jest bardzo smaczna, ale jeśli będziemy obchodzić się z nią nieostrożnie – możemy otruć siebie i współbiesiadników. Na śmierć. Podobnie z naszym życiem. Jest ono jak potrawa dla inteligentnych. Trzeba zawsze myśleć o tym, co robimy, jakie decyzje podejmujemy – choćby targały nami szekspirowskie zgoła emocje - inaczej może się tak zdarzyć, że ktoś (my sami?) zapłaci wysoką cenę za nasz brak rozwagi.
Kobieta chce mieć dziecko – czy to zbyt wielkie żądanie? Chce być matką – czy jest w tym coś złego? Wykorzystuje możliwości, które daje współczesna nauka – po to jest nauka! W pewnym momencie jednak schodzi z bezpiecznej ścieżki – emocje wzięły górę, rozum zasnął, obudziły się upiory. Kobieta podejmuje decyzje, nie licząc się z nikim. Ważne jest tylko osiągnięcie celu. Młoda dziewczyna, studentka – rozsądna, inteligentna, zrównoważona – chce studiować na mało opłacalnym kierunku, dla własnej satysfakcji teraz i w przyszłości. Jest osamotniona w swoich dążeniach, rodzice widzieliby ją na bardziej praktycznych studiach, a w przyszłości w rodzinnym biznesie. Dziewczyna nie ma wsparcia z ich strony. Przyjaźń kolegów z uczelni nie wystarczy na mieszkanie, jedzenie, życie. Dziewczyna podchwytuje podsunięty jej pomysł na zarobienie pieniędzy i od razu wie, że podejmuje ryzyko. Nie wyobraża sobie jednak rozmiarów tego ryzyka. Obie te młode kobiety przypominają trochę kucharza, który beztrosko bierze rybę fugu za ogon i w całości wrzuca ją do garnka z zupą. Ktoś będzie musiał zapłacić za ten brak refleksji... a cena może być wysoka.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-67-1 |
Rozmiar pliku: | 728 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta mało oryginalna inwokacja zabrzmiała wprawdzie niezbyt głośno, ale naładowana była dużą ekspresją. Anita Dolina-Grabiszyńska, zwana również Niteczką, wyjęła z szafki paczkę olłejsów ze skrzydełkami i, wzdychając, użyła jednego z nich zgodnie z przeznaczeniem. Usiadła na sedesie, usiłując powstrzymać płacz.
Biedny Cypek. Będzie bardzo rozczarowany.
Dobrze, że teściowa o niczym nie wie, byłaby wściekła. Ona zresztą cały czas jest wściekła...
•
Zaczęło jej się to od momentu, kiedy poznała nazwisko Anity. Było to wczesną wiosną dwa tysiące czwartego roku, podczas uroczystego śniadania wielkanocnego. Pierworodny i jedyny syn Kaliny z Muszyńskich i Bożysława hrabiego Dolina-Grabiszyńskiego, spadkobiercy całkowicie wirtualnej fortuny ziemiańskiej w głębokiej Lodomerii, Cyprian hrabia Dolina-Grabiszyński, zwany w kręgach przyjacielskich Cypkiem, postanowił przyprowadzić rodzicom swoją narzeczoną, Anitkę, koleżankę z ostatniego roku studiów na architekturze. Było to możliwe między innymi i z tego powodu, że u państwa D-G śniadanie wielkanocne jadało się tuż po powrocie z rezurekcji, czyli wczesnym rankiem, podczas gdy zmęczeni życiem zawodowym państwo Pindelakowie śniadali w okolicach czternastej. Anita była w stanie z powodzeniem obskoczyć obydwie ceremonie. Ostatecznie raz mogła wstać jak jakiś stuknięty skowronek.
Żeby tylko nie wyleciała za wcześnie z tym swoim nazwiskiem – niepokoił się hrabia Cypek D-G, przewidując niezadowolenie mamusi. Mamusia żywiła nadzieję, że on, syn jedyny, dziecko doskonałej, arystokratycznej rodziny, przyprowadzi do domu co najmniej księżniczkę. Anitka zaś była proletariuszką z dziada pradziada, a jej jedyne związki z arystokracją polegały na tym, że pradziadek po mieczu był szoferem u pana dziedzica. Pierwsi wykształceni w rodzinie byli rodzice, i to tylko dlatego, że tata, studentem budownictwa będąc, zaciągnął na te same studia mamę, szykującą się już do błyskotliwej kariery barmanki mlecznej w słynnym szczecińskim barze „Bambino”. Bar ów, jak wiadomo, znajdował się w bliskim sąsiedztwie Wydziału Budownictwa i Architektury Politechniki Szczecińskiej.
I oto stała śliczna jak kwiatek Anitka, córka dwojga budowlańców lądowych, studentka tego samego wydziału (a bar zlikwidowano!) – stała przed swoją przyszłą teściową i wcale się nie trzęsła, w przeciwieństwie do narzeczonego.
– Anita Pindelak – powiedziała swobodnie, wyciągając rękę do pani Kaliny.
– O matko! – Z umalowanych usteczek wyrwało się coś jakby zduszony jęk i hrabina omal nie cofnęła ręki.
Tu nadmieńmy może nieco złośliwie, że arystokratyczna wrażliwość madame była charakterystyczna dla nuworyszy... pochodzeniem własnych rodziców nie mogłaby się specjalnie pochwalić; jej matka była sprzedawczynią w sklepie meblowym, którego kierownikiem był z kolei ojciec. Matka Bożysława, Dobrochna Grabiszyńska, miała tam przody i załatwiała meble wszystkim znajomym w zamian za produkty spożywcze z pegeeru męża, stary Bożydar bowiem, jak wielu byłych ziemian, ukończył SGGW i był świetnym dyrektorem wielkiego gospodarstwa rolnego. Któregoś dnia syn rodu, Bożysław, odbierał tapczanik i spotkał w sklepie urocze dziewczę – tak im się zaczęło, ku cichej zgrozie Dobrochny. Podobna zgroza stała się teraz udziałem Kaliny.
Pohamowała się jednak i przywołała na twarz nieco wymuszony uśmiech.
– Bardzo nam przyjemnie, drogie dziecko.
Śniadanie minęło bez wielkich burz, w dużej mierze dzięki panu Bożysławowi (nie znosił swego imienia i kazał się nazywać Sławkiem), któremu przyszła synowa nadzwyczaj spodobała się z urody. Po śniadaniu nadeszła jednak pora poszukiwania w ogrodzie jajeczek z prezentami – pani Kalina była wielce przywiązana do podobnych tradycji – i zanim Cyprian zdążył znaleźć jakiekolwiek jajko, matka zaciągnęła go w cień ogromnego krzaka zimozielonej laurowiśni.
– Cyprianie – wyszeptała dramatycznie, chwytając syna żelazną ręką za nadgarstek. – Czy ty poważnie myślisz o tej dziewczynie?
– Poważnie, mamusiu – odrzekł syn grzecznie, zastanawiając się, czy mamusia zacznie od nazwiska, czy od manier. Zastanawiał się też, czyby profilaktycznie nie strzelić w rodzicielkę historią jej własnej rodziny, ale dał sobie spokój. Reakcja matki była nieprzewidywalna.
W matce przez chwilę coś bulgotało, jakby nie mogła się zdecydować, co bardziej ją zaszokowało w potencjalnej synowej.
– Pindelak – powiedziała wreszcie z rozpaczą. – Pindelak. Hrabina Dolina-Grabiszyńska de domo Pindelak.
– Mamusiu – odezwał się nieśmiało. – Nie wiem, czy zauważyłaś, ale mamy wiek dwudziesty pierwszy. Dla mnie nie ma najmniejszego znaczenia, czy Anita jest...
Nie dokończył, spiorunowany wzrokiem o wielkiej sile rażenia.
– Czy jest kim?! Majstrem budowlanym? Jak ona mówi? Ty słyszałeś, jak ona mówi?
– Słyszałem – mruknął syn, który posługiwał się dokładnie tą samą współczesną polszczyzną kulturalną, co jego dziewczyna. Tylko przy mamusi starał się uzasadnić jakoś swoje imię, które dostał na cześć Norwida. – Mamusiu, zapewniam cię, że Anita jest bardzo wartościową osobą, najlepszą studentką na roku, a w ogóle na wydziale też...
– No i co z tego, co z tego? Przy poziomie tych waszych studiów to też nic dziwnego. Mówiłam ci, że powinieneś jechać na studia do Warszawy albo do Krakowa... nieważne. Ona mi się nie podoba, synku! Ona nie da ci szczęścia!
Synek powstrzymał się od zawiadomienia mamusi, że Anita owszem, JUŻ daje mu szczęście... od jakiegoś roku. Bystre matczyne oko dostrzegło jednak, co miało dostrzec.
– Matko Najświętsza! Wy jesteście razem? Tylko mi tego nie mów! Ona jest w ciąży? Będziesz musiał się z nią ożenić? Przecież ona złamie ci życie! Jest w ciąży?
Pani Kalina przerwała wydawanie przeraźliwych szeptów i znieruchomiała, hipnotycznie wpatrzona w synowskie oblicze.
– Mam dwa jaja!
Z tym nieco frywolnym komunikatem w cieniu rozrośniętej laurowiśni pojawił się znienacka sam pan hrabia. Wypada nam w tym momencie napomknąć, że profesor doktor Bożysław, czyli Sławek Grabiszyński, nie znosił nie tylko swojego imienia, ale też tytułu hrabiowskiego, którego starał się nigdy nie używać, oraz przydomka Dolina, który też konsekwentnie pomijał. Był o wiele mniejszym snobem niż własna małżonka, największa miłość jego życia, dla której zostawił drugą największą miłość, czyli chirurgię dziecięcą. Przerzucił się na chirurgię plastyczną, bo dawała o wiele większe dochody. Pani Kalina miała nieliche wymagania. Ostatnio jednak coraz częściej profesor myślał z pewną niechęcią o modelowaniu kolejnych damskich cycków i podbródków. Być może nigdy nie przepadał za tym naprawdę, tylko dorabiał ideologię do zarobków – a po drugiej operacji plastycznej wykonanej na własnej żonie może i motywacja tego dorabiania mu sklęsła.
Potencjalna synowa ujęła go wdziękiem, jak najbardziej. Podczas wspólnego szukania jajeczek opowiedział jej dwa tłuste dowcipy chirurgiczne, ona zrewanżowała mu się dwoma soczystymi budowlanymi (ulubione taty Pindelaka) i przyjaźń między nimi została przypieczętowana gromkim, choć mało wytwornym śmiechem. Zostawił ją teraz (Anitę, nie przyjaźń) na ogrodowej huśtawce i udał się na poszukiwanie rodziny. Oraz na odsiecz synowi. Znał żonę i wiedział, jaką sytuację znajdzie za laurowiśnią.
– Sławku! – wyszeptała dramatycznie małżonka. – Ta dziewczyna jest w cią...
Tu zatchnęło ją ostatecznie, ale pan Sławek bez trudu dopowiedział sobie resztę i rozpromienił się jak wielkanocne słońce.
– Gratulacje, synu! Jakże się cieszę! Chodź, chrzanić jajeczka, musimy wznieść toast! Który to miesiąc?
– Jaki toast, chyba zajzajerem! – warknęła małżonka. – Chcesz mieć jakąś Pindelaczkę za synową? Oszalałeś?
– Pindelaczka jest śliczna – oświadczył hrabia małżonek i ojciec rodu. – I ma głowę na swoim miejscu. Bardzo się cieszę, Cypek, naprawdę. Który miesiąc, mówiłeś?
– Nie mówiłem. – Cyprian pozwolił się uściskać i wydobył z ramion ojca. – Tato, mamo, ona nie jest w ciąży. A pobieramy się w maju. Wszystko już załatwione. Ślub konkordatowy, w kościele. Skromny i cichy, tu, na Wyspiańskiego.
Mama D-G przez chwilę wpatrywała się ponuro w kępę fiołków. Znała Cypriana od dwudziestu czterech lat i wiedziała doskonale, że jeśli synuś na coś się uprze, to ona mu tego z pewnością nie wyperswaduje. Wykonała błyskawiczną pracę myślową. Pindelaczka. Budowlaniec. Sposób bycia budowlany, jak najbardziej. Uroda, no, owszem, ujdzie. Nawet pasuje do Cypriana.
Westchnęła.
Może im będzie dobrze razem, kto to wie? Nazwisko dziewczyna w końcu przyjmie po mężu, nie będzie denerwować porządnych ludzi panieńskim.
Ślub.
No, to jest coś. Oczywiście żadne tajniaczenie nie wchodzi w grę. I nie na Pogodnie. Ślub zaplanuje się w katedrze, zaprosi rodzinę, przyjaciół, skromnie, góra sto osób. Miejmy nadzieję, że państwo Pindelactwo nie narobi kłopotów. No nie, będą się przedstawiać tym strasznym nazwiskiem. Boże, już niczym nie można się cieszyć tak po prostu!
Będzie za to okazja do włożenia olśniewającej, zielonosrebrnej kiecki od Versace, do której zakupu zmusiła Bożysława podczas zeszłorocznego pobytu w Mediolanie... Sławek podziwiał katedrę, a ona sklepy. Każdy miał to, co lubił. Ach, no i chyba można wyjąć z kuferka szmaragdowy naszyjnik prababci Grabiszyńskiej (pradziadek szarpnął się na prezent, kiedy wygrał w Monte Carlo... zanim przerżnął tam w ruletkę i bakarata dużą część rodowych posiadłości). Naszyjnik sam w sobie jest dość ostentacyjny, wymaga wielkich uroczystości... No więc będzie uroczystość.
Myśl o ślubie i weselu pocieszyła znacznie panią Kalinę, która ostatecznie pogodziła się z losem. Dała swoim mężczyznom znak do opuszczenia krzaków i wszyscy troje udali się w stronę huśtawki. Jajeczka i inne niespodzianki pochowane w zakamarkach ogrodu poszły chwilowo w niepamięć.
Kiedy Anita usłyszała o skromnym weselu na sto osób, omal się nie udusiła. Oczami duszy zobaczyła natychmiast tę kupę pieniędzy, które trzeba będzie wydać na przystawkę z homara w majonezie, zupę rakową i jesiotra w sosie koperkowym. Nie wiadomo dlaczego akurat taki morski jadłospis przyszedł jej na myśl. Z pewnością był wytworny, choć może nieco jednostajny, za to na pewno cholernie drogi. Wszystko podane na srebrze, złocie i kryształach, pojedyncze brylanty walały się po stole jako dekoracja, a w charakterze serwetek występowały elegancko zwinięte banknoty studolarowe.
Zamknęła oczy, otworzyła i nabrała powietrza, żeby wygłosić swoje zdanie w kwestii własnego przyjęcia weselnego.
Cyprian zdążył ją chwycić za rękę w ostatniej chwili. Zaskoczona, spojrzała na niego i wyraz jego niewinnych, ciemnoniebieskich, a teraz prawie granatowych z przerażenia, oczu powiedział jej wszystko. Zrozumiała, że jej narzeczony, a jednocześnie pewny siebie, swobodny, wesoły i niezależny kolega ze studiów, w domu jest tylko bezradnym przedszkolaczkiem. Przestraszonym kociakiem. Szczeniaczkiem w deszczu pod wiatr. Co to było w deszczu pod wiatr? A, kondukt, u Starszych Panów. Anita uwielbiała Starszych Panów, idoli własnych rodziców. À propos – co na to starszy pan?
Starszy pan Grabiszyński („mów mi Sławek, dziecko, nie będziemy się chyba wygłupiać z jakimś tatusiem”) spoglądał na niemą scenę wzrokiem, w którym widoczne było głębokie zrozumienie. No, teść przynajmniej wygląda na porządnego faceta. Ma poczucie humoru, prawdopodobnie dystans... Musi mieć dystans, inaczej by nie wytrzymał.
– Niteczko najdroższa, błagam, nie sprzeciwiaj się jej – szeptał gorąco Cyprian godzinę później, kiedy rodzice udali się na wiosenny spacer, co młodzi szybciutko wykorzystali jak najbardziej prawidłowo. – Boże, jaka ty jesteś śliczna...
– Nie zmieniaj tematu. – Anita energicznie usiadła w rozgrzebanej pościeli. – W życiu nie zgodzę się na jakieś idiotyczne widowisko, i to ze mną w roli głównej! Sto hrabin, które będą się na mnie gapić! Zapomnij!
– Ale jakie sto hrabin! Co ty mówisz...
– No, może i nie sto, bo jeszcze hrabiowie muszą się zmieścić i z pięć osób z mojej rodziny. Cypek, ty pomyślałeś, ile to będzie kosztować? Wolałabym dostać mały samochodzik. Albo duży samochodzik. Hulajnogę z wodotryskiem!
– Kupię ci hulajnogę z wodotryskiem, Anitko. Zarobię i kupię, słowo honoru. A tych pieniędzy, które matka wyda na wesele, i tak przecież nie dostaniemy do garści. Nie dadzą nam, przykro mi bardzo...
– Skąd wiesz?
– Znam mamusię. – Cyprian westchnął rozdzierająco. – Mamusia straszliwie przeżyje odmowę. A konsekwencje poniesie ojciec. Mama gotowa dostać zapaści albo czegoś gorszego. Robiła już takie numery. Skończy się na tym, że to on przyjdzie do nas i będzie nas prosił, żebyśmy dali spokój. Niteczko, błagam, dajmy spokój...
– Cypek, nie bądź pierdołą – powiedziała niecierpliwie Anita i zanurkowała pod satynową kołdrę, co dało natychmiastowy skutek w postaci skierowania rozmowy na zupełnie inne tory. Rozmowa zresztą dość szybko zanikła.
O trzynastej trzydzieści potencjalna panna młoda w bieli opuściła jakże gościnny dom państwa Dolina-Grabiszyńskich, żeby zjeść śniadanie we własnym domu, ze swymi kochanymi i kochającymi, choć budowlanymi, rodzicami i braciszkiem, dobrze zapowiadającym się studentem filozofii – jedyną humanistyczną zakałą rodziny. Opowiedziała im o pomyśle przyszłej teściowej na wesele, czym ubawiła ich setnie. Została też pochwalona za wykazanie zdrowego rozsądku i asertywność. Potem z kolei ona musiała iść na spacer, miała bowiem wrażenie, że za chwilę pęknie od nadmiaru jedzenia. Dodajmy, że Cyprian nie towarzyszył jej, bo dla jego matki nie do pomyślenia byłoby, aby kogoś z rodziny przy takim święcie zabrakło w domu, chociażby na chwilę. Planowany był natomiast powrót Anity na Pogodno w porze kolacyjnej, następnie znów jej oddalenie się w pielesze, gdzie z kolei Cyprian miał ją i jej rodzinę odwiedzić nazajutrz.
W sumie – raczej skomplikowany i zdecydowanie perypatetyczny sposób spędzania świąt.
Przy kolacji – przy doskonałych sałatkach i pieczonym mięsiwie – Anita zebrała się w sobie i odmówiła efektownego ślubu w katedrze grzecznie, ale stanowczo. Wesela na sto osób również. Wyjaśniła powody swojej niezłomnej decyzji: jest osobą skromną, nie znosi blichtru, tłumy ją krępują, jej rodzina nie jest przyzwyczajona do fet na taką skalę. Argument finansowy nie został w ogóle podniesiony: Anita uznała, że nie byłoby to eleganckie.
Podczas jej kunsztownej przemowy Cyprian znowu dostał granatowych oczu, przyszły teść nie powiedział nic, a teściowa westchnęła i złapała się za serce, ale ostatecznie też nic nie powiedziała.
Anita spojrzała na Cypriana z dyskretnym tryumfem. Tak się załatwia trudne sprawy.
O czwartej rano w świąteczny poniedziałek pod willę przy Wojska Polskiego podjechała karetka pogotowia i zabrała panią Kalinę z potężną arytmią do szpitala na Unii Lubelskiej. Strapiony małżonek pojechał razem z nią.
Syn doczekał do ósmej i zadzwonił ze sprawozdaniem do narzeczonej. Początkowo była trochę zła, bo ją obudził, ale zaraz zaczęła słuchać uważnie, a potem kazała mu przyjechać. Szybko był, bo dzięki zapobiegliwości dziadka Pindelaka, pioniera Szczecina w trudnych latach powojennych, rodzina Anity również mieszkała w willi na Pogodnie, na małej, przytulnej ulicy Jana Styki.
– Cypek – zaczęła nieco strapiona Anita. – Ty myślisz, że to z powodu tego ślubu?
Cyprian ponuro pokiwał głową.
– Mama strasznie się przejmuje, kiedy nie może dopiąć swego. Zawsze tak było. Podobno zaczęło się, jak była jeszcze mała. Jest bardzo wrażliwa.
– I co, jeśli się zgodzimy, to jej przejdzie?
Cyprian bez słowa pokiwał głową.
Anita poczuła się do pewnego stopnia zaszantażowana. Wszystko w niej buntowało się przeciw takiemu obrotowi sprawy. Z drugiej jednak strony – jeśli starsza pani (madame Grabiszyńska zabiłaby Anitę, gdyby się dowiedziała, że jest dla niej „starszą panią”) przypłaci zdrowiem albo, nie daj Boże, życiem, jej, Anity, stanowczość... Czy warta skórka wyprawki?
Oczami duszy Anita ujrzała jasno oświetlone wnętrze katedry, zebrany w ławkach tłum gości, Cypriana w smokingu... nie, we fraku, przystojnego do obłędu... i siebie, w chmurze tiuli i koronek, z bukietem białych kwiatów w dłoni...
Ileż jest kobiet, które tak naprawdę nie chcą raz w życiu być królową w bieli?
Cyprian wpatrywał się w nią z napięciem.
– Zgadzasz się? Niteczko, skarbie? Zgadzasz się?
Jeżeli się nie zgodzi, a pani Kalina umrze... tfu, odpukać! No, to by już było po wielkiej miłości. Cyprian nie będzie umiał żyć z kobietą, która wykończyła jego matkę.
– No zgadzam się... I co, mam teraz lecieć do szpitala z komunikatem?
Cyprian impetycznie chwycił ją w objęcia, równie impetycznie wypuścił i złapał z kolei telefon komórkowy.
– Ojciec? Anita się zgadza!
Blada i znękana, podłączona do kroplówek z potasem i Bóg wie czym jeszcze pani Kalina obserwowała spod oka swojego męża, odbierającego lakoniczny komunikat.
– Już wszystko wiem – powiedziała słabym głosem, bardzo zadowolona. – Teraz odpocznę.
Zamknęła oczy i najspokojniej w świecie zasnęła. Pan Bożysław osunął się na okropnie niewygodne krzesło, sam bliski stanu przedzawałowego. Kalina kilka razy w życiu urządzała mu takie numery, których jako kochający mąż bał się śmiertelnie, a jako lekarz nie rozumiał. Wyglądało mu na to, że ona potrafi jakimś niewytłumaczalnym nakazem woli rozregulować sobie pracę serca. Na życzenie.
Było tak, istotnie. Kalinka odkryła swoją niezwykłą umiejętność w wieku lat dwunastu, na koloniach letnich, których nienawidziła jak zarazy i na których fatalnie się czuła, zbyt mało podziwiana. Rodzice uważali, że ma fanaberie i że pobyt w górach doskonale jej zrobi. Kalinka pokombinowała, wyobraziła sobie plastycznie całą rodzinę, z mamusią, tatusiem i ukochanym psem na czele, leżącą pokotem i dokładnie nieżywą, wczuła się z całej siły we własne wizje i po pięciu minutach jej serce skakało jak szalone, a gorączka rosła lawinowo. No, może lawina rośnie w przeciwną stronę. W każdym razie następnego dnia tata Muszyński, ciężko przerażony, pędził pożyczonym samochodem (własna syrenka odmówiła współpracy) czterysta kilometrów do jeleniogórskiego szpitala, niepewny, czy zastanie córeczkę żywą. Lekarz mówił mu wprawdzie przez telefon, że zastanie, ale jednocześnie opisał sytuację dość dramatycznie. Dziesięć minut po radosnym powitaniu serce Kaliny przestało się wygłupiać. Rodzice nigdy już nie wysłali jej na kolonie.
Nie powiedziała im, że sama sprowokowała swój stan. Troszkę się przy tym przestraszyła, ale tylko troszkę. O wiele bardziej bawiła ją reakcja otoczenia. Zrozumiała, że ma do dyspozycji tajną broń. Zastosowała ją jeszcze z powodzeniem w kilku sprawach pozornie beznadziejnych. Zawsze okazywały się wcale nie tak beznadziejne, jak wyglądały na początku. Rodzice nie wyobrażali sobie, że mogliby narazić zdrowie ukochanej córeczki. A może nawet i życie! Podobnie jej pierwszy narzeczony, okropny, jak się okazało, nudziarz, którego zmuszona była porzucić. Nawet próbował o nią walczyć, ale pokazała co potrafi i facet wymiękł natychmiast.
W stosunku do męża starała się swojej ulubionej metody nie nadużywać. Ostatecznie był lekarzem i mógł się zorientować. No i prawie się zorientował, co i tak nie zmieniało sytuacji: figle z własnym sercem nie były tak do końca bezpieczne.
– Och, Kalinko – powiedział teraz z potężnym westchnieniem. – Igrasz z ogniem. Kiedyś ja przez ciebie dostanę zawału.
Otworzyła jedno oko i natychmiast zamknęła je w powrotem.
– Bzdury gadasz – mruknęła i po chwili mąż usłyszał znajome i jakże ukochane ciche poświstywanie przez nos. A proponował żonie operację przegrody nosowej, to nie chciała.
Kwadrans później serce pani Kaliny biło równo i spokojnie.
Cyprian tymczasem został przechowany w znanej już sobie dosyć dobrze sypialni Anity do kolejnego świątecznego śniadania. Zanim jednak ono nastąpiło, biedny Cypek przeżył następny wstrząs. Anita zresztą również. Otóż młody Stasinek Pindelak, z upodobaniem kultywujący niektóre staropolskie tradycje, wszedł na paluszkach do sypialni siostry, odchylił z rozmachem kołdrę na jej łóżku i zanim zdążył zauważyć, że znajdują się tam dwie osoby, chlusnął hojnie z trzymanego w ręce garnka, wrzeszcząc jednocześnie:
– Śmigus-dyngus!
Drugi okrzyk tego typu uwiązł mu w krtani. Anita i Cypek wrzasnęli za to z całej siły.
– Idiota! – To Anita.
– Jezus, Maria! – To Cyprian.
– O, w mordę jeża – wymamrotał Stasinek, nie mogąc powstrzymać chichotu. – Sorry, ludzie, nie wiedziałem... swoją drogą, nieczujni jesteście, trzeba było drzwi zamknąć... Już idę, już mnie nie ma...
Kochankowie zrezygnowali z ciągu dalszego w kompletnie zmoczonej pościeli, wygrzebali się z niej i usiedli na suchym brzegu łóżka. Po chwili zza drzwi dobiegł ryk Stasinka, dopadniętego jednocześnie przez tatusia i mamusię, też wesołych wyznawców tradycji.
– Dlaczego nie zabiłaś go, kiedy był jeszcze malutki – pożalił się Cyprian. – Nie wiem, czy przez tego idiotę nie straciłem... tego... potencji. Z przestraszenia.
– No. I nie wiadomo, czy będziemy mogli mieć dzieci po takim szoku.
Spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmiechem.
Czasami mówi się różne rzeczy w tak zwaną złą godzinę.
•
Pierwsze słowa na temat nieodzowności posiadania potomka, który odziedziczyłby szlachetne nazwisko Dolina-Grabiszyńskich, usłyszała Anita w dzień ślubu z Cyprianem. Wcześniej pani Kalina uważałaby takie aluzje za wulgarne, ale natychmiast kiedy młodzi odeszli od ołtarza – w katedrze, ma się rozumieć, w obecności półtorej setki zaproszonych – wzruszona do łez matka i teściowa życzyła nowiutkiej synowej gromadki prześlicznych dzieciaczków.
– Zrobi się – powiedziała beztrosko Anita, szalenie zadowolona ze swojego wyglądu królowej. Koronkową suknię zafundował jej osobisty ojciec, który uważał, że jeśli już musi oddać ukochaną córeczkę obcemu facetowi, to odda mu ją w pełnej krasie, a niech mu gały wyjdą na wierzch. Zięciowi, znaczy. Wypruł więc z siebie żyły, a konkretnie poświęcił dawno hodowanego zaskórniaka, i zaprosił szczęśliwą narzeczoną do stosownego domu mody.
– Dziecko – powiedział na jego progu. – Dziecko moje kochane. Nie będą cię te wszystkie hrabiowskie pociotki palcami wytykać. Nic nie mów. Ja wiem, że szkoda pieniędzy. Ale tak naprawdę nie szkoda. – Tu trochę się zapętlił. – Nieważne, wiesz, co mam na myśli. I tak jest nam głupio, że to całe weselisko oni fundują, a nie my, jako rodzice panny młodej. Więc chociaż kieckę musisz mieć odpowiednią. Prawda, Loniu?
– Prawda, Mareczku – odrzekła lojalna małżonka, która właśnie porzuciła nadzieję na mały remont małego domku przy małej uliczce Jana Styki. Mężowski zaskórniak plus jej własne boki powinny jak raz wystarczyć. Ale co tam, chałupa jeszcze się nie rozlatuje, a Anitka musi mieć prezencję.
Dodajmy tu, że państwo Pindelakowie w najmniejszym stopniu nie byli snobami, nie mieli też kompleksów. Mieli natomiast doskonale rozwinięte poczucie proporcji i przy tym ułańską fantazję. Byli w stanie bez żalu zamienić perspektywy remontowe na ślubną suknię dla ukochanej córki.
No więc Anitka miała prezencję. Rodzice, ujrzawszy córkę w kościele w charakterze białego anioła (dokładniej: anioła ecrú), popłakali się zgodnie, ale szybko się pozbierali, bo przecież ojciec musiał ją poprowadzić do ołtarza. Na tę okoliczność pożyczył frak od zaprzyjaźnionego waltornisty filharmonicznego, który akurat tego dnia miał wolne. Anita była z niego dumna – wyglądał o wiele piękniej od teścia, który też był we fraku, ale miał gorszą figurę.
– Mamo, tato, wyglądacie bosko, lepiej od tych wszystkich Grabiszyńskich – wymamrotała pospiesznie, kiedy przyszła kolej na składanie życzeń i rodzice objęli ją domowym zwyczajem oboje naraz. – Z Cypusiem włącznie...
– Nie grzesz, dziecko – odmamrotała zdławionym głosem matka. – Cypek jest w porządku. Kochana, wiesz, czego mogą ci życzyć twoi starzy rodzice...
– Mów za siebie, Lonieczko – obruszył się jej mąż. – Ja tam stary nie jestem. Dziecinko kochana, szczęścia, szczęścia i jeszcze raz szczęścia. Jeśli on ci go nie da, ja mu dam po mordzie...
– Tylko nie bądźcie zanadto wyrywni w sprawie dzieci – przestrzegła kochająca matka. – Bo ja nie mam zadatków na dobrą babcię, a przecież musicie najpierw pożyć trochę, nacieszyć się sobą... Nie spieszcie się, ja wam to mówię!
Tu wzruszeni państwo Pindelakowie musieli ustąpić miejsca świeżo upieczonym teściom kochanej Anitki, których życzenia, wyrażone przez panią Kalinę, rzecznika prasowego rodziny, były, jak wiemy, diametralnie różne. Teść Bożysław zwany Sławkiem ograniczył się do standardowych uścisków, za to niewątpliwie szczerych i serdecznych.
Wesele odbyło się w wynajętym pałacu w Maciejewie. Anita, raz odżałowawszy tę kosmiczną forsę, którą musiało kosztować (nie ją zresztą), bawiła się doskonale, zwłaszcza że udało się przemycić w skład zaproszonych gości kilkunastu kolegów z architektury. Cypek był szczęśliwy, czuły i pełen zapału. W noc poślubną śpiewały im zza otwartego okna całe stada słowików, zapewne stanowiących stałe wyposażenie okolicznych krzaków bzu. Bez pachniał, ma się rozumieć. Księżyc świecił. Wszystkie wróżby na przyszłość wyglądały wspaniale.
I rzeczywiście – wyglądało na to, że ślub Anity i Cypriana zapoczątkował szereg pomyślnych wydarzeń w życiu tych młodych ludzi.
Przede wszystkim kilka miesięcy później oboje summa cum laude zakończyli studia na Politechnice Szczecińskiej. Dyplomy mieli bardzo przyzwoite, Anita dostała nawet propozycję pozostania na uczelni, ale praca naukowa to nie było to, o czym oboje myśleli. Od roku czekało na nich troje starszych kolegów, z którymi już dawno zamierzali założyć własne biuro projektów. Postanowili skoncentrować się na projektowaniu domków jednorodzinnych różnej wielkości i o różnym standardzie, wychodząc ze słusznego założenia, że lud polski (a przynajmniej znacząca jego część) się bogaci, a zatem będzie chciał się również budować. Zapał twórczy młodych ludzi oraz ich niechęć do konwencji i niewątpliwe talenty zawodowe sprawiły, iż firma o wdzięcznej, nieco japońskiej w brzmieniu nazwie „Mata chatę” dość szybko zaczęła przynosić dochody. Może nie była to jeszcze magnacka fortuna, ale robiło się coraz przyzwoiciej.
Byłoby zupełnie wspaniale, gdyby nie to, że firma mieściła się w połowie obszernej willi, której drugą połowę zamieszkiwali teściowie Grabiszyńscy. Anita miała nadzieję, że w miarę szybko przeniosą się z Cyprianem do jakiegoś własnego domu, tylko że na to potrzebne były pieniądze, których jeszcze nie mieli. Kredytu nie chcieli brać. Gdyby ich sytuacja zmusiła, pewnie by wzięli, ale byłoby głupotą nie skorzystać z tej połówki po dziadkach... odkąd dziadek zmarł, babcia Dobrochna i tak mieszkała u syna, w pokoju na parterze. Willa miała rewelacyjną lokalizację, w dobrej dzielnicy, na pryncypialnej ulicy miasta Szczecina. Doskonały adres dla firmy.
Ciężko wzdychając, Anita pogodziła się z sytuacją i na piętrze owej połówki urządziła rozkoszne gniazdko dla siebie i swojego nowego, nad wyraz przyjemnego męża. Na parterze działało biuro architektoniczne „Mata chatę”, zdobywające już pierwsze intratne zlecenia i pierwsze uznanie na rynku. Pani Kalina przyszła kiedyś na małą inspekcję, pokręciła noskiem na nowoczesne meble i resztę urządzenia biura, niemniej zmilczała. Na piętrze jednak trudniej jej było nic nie powiedzieć, kiedy zobaczyła to całe powietrze hulające w miejscach, gdzie jeszcze niedawno stały gromady rodzinnych szaf, kanap i foteli. Fałszywe ludwiki i prawdziwe bidermajery wyniesiono na strych, ustawiono w grzecznym rządku w towarzystwie torebek antymolowych i ładnie przykryto pokrowcami. Na pokojach zostało kilka naprawdę niezbędnych sprzętów. Z okien poznikały ciężkie story, zastąpione obecnie przez zwiewne i minimalistyczne firanki z jasnobłękitnej organzy. Nie było ani jednego dywanu!
– Ojej... – Pani Kalina złożyła buzię w ciup. – Nic tu nie ma... Dzieci kochane, a pomyśleliście, jak przykro będzie babci Dobrochnie, jeśli was kiedyś przypadkiem odwiedzi?
– Babcia Dobrochna była zachwycona – odpowiedziała bezczelnie synowa. – Omówiłam z nią wszystkie zmiany bardzo dokładnie i prosiłam ją o radę. Powiedziała, że nigdy nie miała odwagi, żeby rozwalić ten cały skład meblowy, bo jej kochany Bożydarek był przywiązany do każdego krzesła i każdej żardinierki z osobna. Tak powiedziała. Słowo daję, mamo. I była u nas kilka razy. I to ona poradziła, żeby wszystkie story oddać do schroniska dla bezdomnych kotów...
– Bezdomnych kotów – powtórzyła jak echo pani Kalina.
– No właśnie. – Anita zamrugała długimi rzęsami. – Niektóre całkiem się rozlatywały. Nie koty. Zasłony.
Pani Kalina poddała się. Nie w każdej dziedzinie jednak!
– Anitko, kochana – zagadnęła z miłym wyrazem twarzy. – Ja tu przecież nie przyszłam z inspekcją. Zresztą jest bardzo ładnie. A poczęstowałabyś mnie kawą? Chciałabym pogadać...
– Jasne, z przyjemnością!
Anita ruszyła do kuchni i wzięła się do parzenia kawy. Uczucia miała cokolwiek mieszane. Teściowa potrafiła być urocza i najczęściej taka właśnie była. Czasami jednak dawała popalić. Ciekawe, o co jej tym razem chodzi. Może uważa, że ona, Anita, nie dba o jej ukochanego synusia. Cypek ostatnio ładnie zeszczuplał na lekkostrawnym wikcie swojej nowoczesnej żony, która nie robiła zawiesistych sosów ani pożywnych zupek, za to pchała w niego wielokolorowe sałatki i warzywa w każdej postaci.
Pani Kalina nie miała zamiaru – tym razem! – pouczać synowej w sprawie jedzenia, chociaż brak ciasteczek do kawy zauważyła natychmiast. A Cyprianek tak lubił ciasteczka! W domu zawsze były. Były, są i będą!
Do pani Kaliny nie dotarła jeszcze świadomość, że Cyprian od jakiegoś czasu ma własny dom, a do rodziców może, najwyżej, przychodzić w odwiedziny.
– Anitko... chciałam z tobą porozmawiać o jednej bardzo ważnej rzeczy. I dobrze, że Cypriana nie ma, bo to by było trochę krępujące, a tak między nami kobietami... Swoją drogą, gdzie on jest? Chyba powinien już być w domu o tej porze?
Dochodziła dziewiętnasta.
– Cypek poszedł na wódkę, mamo. Męski wieczorek. Jego ukochany kumpel z liceum na dniach się żeni i dzisiaj chłopcy będą to czcić po swojemu.
– Ukochany kumpel? Który? Na pewno go znam!
– Pewnie tak. Karaluch.
– Ach, Mireczek Karolak, oczywiście, że znam. Zawsze miałam wrażenie, że on jest upośledzony umysłowo, ale Cyprian twierdził, że nic podobnego. Anitko, przecież nie będziemy rozmawiać o Karolaku. Słuchaj, kochana moja, chciałabym cię zapytać, dlaczego ty jeszcze nie jesteś w ciąży?
W Anitę jakby piorun strzelił. Teściowa potrafiła być bezpośrednia.
Teściowa kontynuowała dobrotliwym tonem:
– Bo wiesz, skarbie, jesteście małżeństwem już dziewięć miesięcy. Dziewięć miesięcy – powtórzyła z naciskiem. – Za chwilę powinnam piastować mojego pierwszego wnuka. Jeżeli nie już. Czy ty, kochanie, nie masz, Boże broń, jakichś kłopotów z zajściem w ciążę?
– Nie mam żadnych kłopotów, mamo. Stosujemy antykoncepcję.
– Jezus, Maria!
Teściowa aż się żachnęła. Synowa spojrzała na nią z lekkim zaniepokojeniem, ale na atak arytmii jeszcze to nie wyglądało.
– Dlaczego „Jezus, Maria”, mamo? Uważamy, że jeszcze nie pora na dziecko. Dopiero co się pobieraliśmy. Rozkręcaliśmy firmę. Budowaliśmy nasz wspólny dom. Nie dosłownie, mama rozumie.
– Rozumiem. – Pani Kalina postanowiła nie dostawać arytmii, tylko przemówić synowej do rozumu. – Ale teraz, kochana, już się pobraliście, rozkręciliście firmę, aż dziw bierze, jak sprawnie... no i ten dom też chyba zbudowaliście, prawda?
Na gruzach rodzinnego domostwa przodków – chciała dodać, ale się powstrzymała. Ta Dobrochna! Stara a głupia. To jest, tego, nierozsądna. Kalina nigdy jej tak naprawdę nie polubiła. Swojego czasu, kiedy wychodziła za Bożysława, teściowa Dobrochna tylko wznosiła oczy do nieba ze zgrozą. Dla niej to Kalina była mało dobra dla synusia! No tak, może teraz Anita jest jakąś formą kary boskiej. Tak czy inaczej trzeba jej przetłumaczyć to i owo.
Synowa siedziała na fotelu wyprostowana jak struna i patrzyła na teściową wyzywająco. W tym jej spojrzeniu wyraźne było pytanie: no to co?
– Powiem prosto i krótko, moja droga. Gdybyś wyszła za któregokolwiek swojego kolegę ze studiów albo z liceum, albo nie wiem skąd, z podwórka, to może nie miałoby znaczenia, czy chcesz mieć dziecko czy nie. Ale jesteś żoną Cypriana. Cypriana hrabiego Dolina-Grabiszyńskiego. Nie wyobrażasz sobie nawet, jakie posiadłości miała rodzina swojego czasu na kresach, jakie majątki!
– Miała, ale nie ma – nie wytrzymała Anita. – Ustrój się zmienił geopolityczny. Nawet gdybym natychmiast urodziła tu dziecko, to i tak nie miałoby co odziedziczyć, proszę mamy.
Specjalnie tak powiedziała – proszę mamy, z lekką drwiną. Teściowa łypnęła na nią groźnie.
– Nazwisko – syknęła. – Nazwisko czeka na swojego dziedzica! Tobie się może wydaje, że taka jesteś młoda, a ty wcale młoda już nie jesteś. Dwadzieścia pięć lat. Ostatni gwizdek, żeby urodzić zdrowego potomka!
Anita doskonale wiedziała, że to bzdura z tym gwizdkiem, ale i tak zrobiło jej się nieprzyjemnie.
– Cyprian jest jedynym młodym mężczyzną w rodzinie, spadkobiercą nazwiska – kontynuowała teściowa. – Ma obowiązek wobec swoich przodków, senatorów Rzeczypospolitej! Ma obowiązek spłodzić syna, żeby nazwisko nie zginęło, jak wiele innych znakomitych nazwisk. A jego żona ma obowiązek tego syna urodzić!
Anita, trafiona senatorami Rzeczypospolitej, uznała, że teściowa posunęła się za daleko.
– Jakie mam obowiązki, to sama wiem najlepiej, proszę mamy. Jesteśmy dorośli oboje z Cypkiem i sami zadecydujemy, kiedy będziemy mieli dzieci. Oraz czy w ogóle będziemy je mieli!
Ostatnie zdanie dodała dla zasady, bo tak naprawdę planowali z Cypkiem rozmnożenie się – w jakiejś niedającej się przewidzieć, lecz niezbyt dalekiej przyszłości.
– Ach, tak! – zawołała teściowa cokolwiek zduszonym głosem. – Bierzesz na siebie odpowiedzialność za to, że ród zginie bezpowrotnie? Taka jesteś? Biedny Cyprian! Biedny mój syn!
Wydało jej się, że trochę przeholowała z ekspresją, ale już nie pora było cokolwiek naprawiać. Spektakularnie złapała się za okolice serca i chwiejnym krokiem opuściła mieszkanie na piętrze. Kiedy była pewna, że Anita jej nie widzi, krok jej znormalniał. Takim normalnym przemaszerowała przez ogródek, weszła do własnego mieszkania, upewniła się, że mąż Bożysław jest już obecny, po czym zachwiała się i dostała ataku.
•
– To są jakieś jaja – orzekła autorytatywnie nieco rozśmieszona Eliza Trumbiak. Eliza była osobą z natury autorytatywną. – Jeśli ona wam wykituje, będziesz winna jej śmierci.
– Odpukaj natychmiast i spluń trzy razy przez lewe ramię! Bo powiem ci, Elizka, że tym razem było dość strasznie, nie mogli jej z tej arytmii wyprowadzić w szpitalu! Teść osiwiał do reszty. Jemu zresztą jest bardzo przystojnie z taką siwizną. W ogóle fajny ten mój teść Sławek.
Przyjaciółki siedziały w najciemniejszym kącie restauracyjki „Bohema” i walczyły z długim makaronem. Przy okazji Anita opowiadała Elizie swoje ostatnie przeżycia rodzinne. Eliza błyskała okularami, jadła makaron z krewetkami i innym morskim badziewiem (tak to nazywała) i zastanawiała się, co by tu koleżance doradzić.
Swojego czasu, a konkretnie w latach licealnych, były papużkami nierozłączkami. Eliza wraz z rodzicami, parą sympatycznych nauczycieli, przyjechała do Szczecina z Dąbrowy Górniczej, kiedy była w pierwszej klasie liceum. Bardzo to przeżyła, zostawiając za sobą dawną szkołę i przyjaciół, nie miała jednak żadnej możliwości manewru. Zarówno matka, jak i ojciec poważnie zaniemogli na płuca, co stało się, oczywiście, w wyniku całego życia i życia poprzednich pokoleń w kopalnianym i przemysłowym środowisku. W familii Trumbiaków jedynie najmłodsza córeczka nie biegała jeszcze z inhalatorem przy ustach. Państwo Trumbiakowie postanowili jej tego oszczędzić, przy okazji ratując nędzne resztki własnego zdrowia i życia. Zamieszkali w Zdunowie, zielonej dzielnicy Szczecina, wreszcie w cieniu wysokich sosen, a nie w cieniu kominów. Pracę oboje znaleźli w Dąbiu. Eliza jednak nie chciała chodzić do tej samej szkoły i w rezultacie znalazła się w słynnej szczecińskiej Jedynce. Podobnie jak Anita Pindelakówna.
Polubiły się prawdopodobnie na zasadzie przyciągania kontrastów. Były różne nawet fizycznie. Anita – hoża ciemnopopielata blondyneczka o rozwichrzonej czuprynie, i Eliza – drobna, ciemna, gładka, w okularach skrywających spojrzenie. Anita kochała wszystkich i wszystko, Eliza była nieufna i niezbyt lubiła ludzi, poczynając od swoich rodziców. Anita nie mogła tego zrozumieć, państwo Trumbiakowie bowiem byli naprawdę mili i ona sama za nimi przepadała. Podobnie jak za własnymi rodzicami, z którymi była głęboko zaprzyjaźniona.
Uczyły się doskonale, były zdolne i miały rozliczne talenta. Po maturze siłą rzeczy musiały się rozstać; Anita poszła na swoją wymarzoną architekturę, podczas gdy Eliza wybrała polonistykę i wyjechała do Poznania, szukać uniwersytetu lepszego niż młody szczeciński. Anicie tutejsza politechnika wystarczała w zupełności. Spotykały się rzadziej, ale przyjaźń wciąż kwitła. No i teraz wyglądało na to, że znowu będą blisko siebie, bo Eliza po dyplomie wróciła do Szczecina, pracować na tym samym uniwersytecie, którym kiedyś pogardziła. Wyglądało na to, że Poznań zrobił jej jakąś krzywdę. Nie chciała o tym mówić. Anita podejrzewała, że jest to raczej sprawa męsko-damska aniżeli uczelniana.
W istocie, była to sprawa męsko-damska, w seksownej i eleganckiej postaci pewnego asystenta z wydziału historii. Niestety, amant ów po kilku cudownych spotkaniach stwierdził, że własna żona daje mu więcej satysfakcji niż Eliza, i tak się owa trywialna do bólu przygoda zakończyła. Komplikacją ze strony Elizy była prawdziwa, wielka, obezwładniająca miłość, w jaką dziewczyna zdążyła się wpakować. Komunikat o istnieniu żony był dla niej nie lada szokiem. Znienawidziła seksownego asystenta tak bardzo, jak bardzo go kochała. Znienawidziła też Poznań i przy okazji pogłębiła się w niej nienawiść do ludzkości ogólnie.
Z wyjątkiem Anity i może jeszcze kilku osób. Niewielu.
Chociaż, prawdę mówiąc, odkąd Anita została szczęśliwą żoną ciężko zakochanego w niej Cypriana, Eliza lubiła ją jakby mniej. No, bądźmy naprawdę uczciwi: nie lubiła jej wcale. Była na nią wściekła. Przyjaciółka, której powiodło się w miłości, podczas kiedy ona, Eliza, przeżyła tak koszmarne rozczarowanie, taki zawód – stanowiła dla niej osobistą obrazę. Hamowała jednak uczucia i nie dawała po sobie poznać, co ją nurtuje. Postanowiła poczekać, aż Anita też się na czymś pośliźnie. Nie miała aż tak wielu przyjaciółek, żeby nimi rozrzutnie szafować.
– Słuchaj, Nitka – powiedziała teraz z namysłem, estetycznie zagarniając resztę sosu pomidorowego. – No to może po prostu zróbcie sobie to dziecko i będziecie je mieli z głowy.
– Zastanawialiśmy się nad tym – jęknęła Anita. – To by mnie na jakiś czas wykluczyło z roboty. I z życia w ogóle. Ja nie chcę jeszcze zakopywać się w zupkach!
– W zupkach to chyba topić – zauważyła logicznie Eliza. – Może tak od razu byś się nie utopiła. Chociaż kaszka to chyba może wessać, jak bagno! – Zachichotała. – Podobno fajnie jest mieć dziecko. Ja tam nie wiem, mnie nie ciągnie. Ale ja nie mam męża ani rodziny. Ja sobie mogę być sawantką.
– Co to znaczy, bo nie pamiętam?
– Kobietą uczoną – wyjaśniła Eliza, trzepocząc ciemnymi rzęsami. – Ty nie masz do tego predyspozycji...
– Ja jestem prostym inżynierem – jęknęła Anita. – Wiesz, jak nam się fajnie teraz pracuje? Mamy zlecenia! Zespół nam się ładnie zgrał! Odkąd Zbysio odszedł, a Krzysio przyszedł, to już po prostu wszyscy z dzióbków sobie jedzą! Konkurs chcemy wygrać na osiedle domków jednorodzinnych, takie rozwojowe, wiesz, że można dobudowywać i doklejać te kolejne domki, i nie robi się przez to brzydko. Mamy naprawdę piękną koncepcję! No, bosko jest po prostu!
Eliza wiedziała, że jest bosko, bo słyszała to…
.
.
.