Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żurawie rzężą żałośnie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żurawie rzężą żałośnie - ebook

Dobra powieść jest jak zwierciadło. Krzywe, oczywiście.

Baranów to miejscowość wyjątkowa, choć w swojej wyjątkowości podobna do wielu innych miast w Polsce. Jest Ojciec Założyciel, dobry duch wszystkich lokalnych inwestycji. Jest zakład przetwórczy z niemieckim kapitałem i komunistyczną historią. Jest i lokalna grupa trzymająca władzę, prężnie działający ksiądz i ekscentryczni staruszkowie, zajmujący się sobie tylko wiadomymi sprawami.

W końcu są i obywatele – nękani codziennością, pomysłami z góry i z dołu, próbujący odnaleźć się w rzeczywistości, która w kraju znad takiej jednej rzeki wcale do najprostszych nie należy. Nawet w dobie kapitalizmu.

Bo wszystko, co zostało opisane w tej książce, może się wydarzyć naprawdę. O ile już do tego nie doszło…

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8313-540-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Samochód typu pikap z impetem wypadł z lasu na niestrzeżony przejazd kolejowy. Tuż obok, po prawej, jest Rzeka płynąca z kierunku wschodniego na zachód, a nad nią przerzucony stalowy most kolejowy. Pociąg towarowy relacji Porty–Śląsk zgrał się co do dziesiętnej sekundy. Z siłą równą masie własnej lokomotywy i czterdziestu wagonów, plus każdy dwadzieścia ton węgla wiezionego na Śląsk znad Morza Bałtyckiego, pomnożoną przez niespotykaną na tym odcinku prędkość uderza auto od strony kierowcy, prosto w naklejkę „Program Zabagniania i Rozwoju Terenów Zalewowych”. Znienacka. Miażdżącego potylicę pisku dartych szyn i zarzynanych kół nie zagłuszyła nadciągająca od południa burza.

Maszynista zeznał potem, że wjechał w mgłę, uwaga, znienacka i znienacka oczadział, zobaczył światełko w tunelu, a może błyskawicę we mgle i chciał jak najszybciej się tam dostać, tak powiedział, dlatego przesunął wajchę gazu do oporu. Oprzytomniał w chwili uderzenia. Był czysty jak łza. Do tego momentu.

Burza szybko odbiła z powrotem torami na południe, a potem z deczka na wschód i na północ w aleję Tornad. Panuje tu bowiem przekonanie, że jeśli burza idzie od południa, to przez Rzekę nie przejdzie, bo ta ją odbija. Jest też inne przekonanie, ale o tym później.

Na pewno tym razem by przeszła, bo miała potencjał tornadowy i opracowany nowy plan ataku, ale teraz akurat odbiła z innego powodu.

Miejscowi długo rozprawiali o tym, co nie zostało z samochodu i co zostało przywiezione. Dzikie Dzieci z Baraków obok torów znalazły w lesie dwie tajemnicze klatki, każda o objętości na oko metra sześciennego, wyrzucone z pikapowej paki uderzeniem pociągu.

Jeden wędkarz miał powiedzieć nazajutrz, że siedział wtedy za szczupakiem na Rzece, przy Obozie Uchodźców, naprzeciw Szklanej Góry (Uchodźcy Turystyczni ze Śląska, jakich tu wiele, na wakacje spływali kajakami, zbili nad Rzeką trzy domki z piętrowymi łóżkami, osiem miejsc noclegowych, wiata, ławeczki, pomost, jak się poszuka jesienią, to są ziemniaki, sól i podpałka, jest nawet prawdziwa porcelana do wypróżnień na łące z tyłu; spokojnie, na pewno nie jest inteligentna, więc nie doniesie nikomu, co jedliście, piliście czy nie daj Boże wapowaliście – a warto to podkreślić, gdyż spokój i magia wypróżnień w dzisiejszych czasach wcale nie są takie oczywiste). Popijał wodę z ogórków, bo jest bardzo zdrowa i korzystnie wpływa na ruchy robaczkowe jelit, które, jak wiadomo, są podstawą długiego i szczęśliwego życia, i przysięgał, że słyszał przed wypadkiem żurawie. Wszyscy się z niego śmiali. Jedni widzą myszki, drudzy słyszą żurawie. Gdzie żurawie tutaj, mówili, idź się, chłopie, przespać.

Żaden rasowy wędkarz, choćby go ogniem przypalali, nie sprzeda swojej najlepszej miejscówki na ryby. Na liny zwłaszcza.

W noc poprzedzającą wypadek jeden gość, stary, dobry znajomy, który przebywał w Jukeju (gdzie dopłynął na fali wstąpienia Polski do towarzystwa z gwiazdkami), ale regularnie obserwował niebo nad rodzimym miastem i był w stałym kontakcie z kontaktem tutaj, dopatrzył się koniugacji gwiazd, czyli jednej z tych rzeczy, w których efekcie dziania się maszynista feralnego pociągu, z objawami zespołu Korsakowa, przebywa do dziś w Specjalnym Ośrodku w Parzących Miechach.2

Takich burz jeszcze tu nie widzieli. Przechodziły od tygodnia, całą dobę, na okrągło, co na tej długości i szerokości geograficznej nosi znamiona anomalii. Ciężkim taranem atakowały od południa w stronę centrum, trzymała je Rzeka, z flanek zaś portale burzowe w Przełęczy Wielkiej i na Ogrodowcach wyrzucały lekkie kawalerie tornad, które bezlitośnie siekły tyły.

W pierwszej kolejności atak na stacje transformatorowe w celu odcięcia prądu i wywołania chaosu. Taran przebił się w końcu III Tamą na Krzywie i ciężkie deszczowe chmury zawisły na niskim pułapie, powodując liczne podtopienia i, jakże wrażliwe cywilizacyjnie, awarie wody i kanalizacji. Nocne alarmy i ledwo zipiące koguty służb całą dobę. Wyły psy, co do jednego, no może z wyjątkiem yorków i mopsów, których wówczas nie było jeszcze w mieście ani jednego, ale gdyby były, to na pewno nie one. W kontrze kocia muzyka.

Wyjące po domach dzieci, wyjące matki szarpiące włosy z głowy, ojcowie i synowie walczący o tron. Raczkująca łączność satelitarna i komórkowa wariowała, paliły się styki komunikacyjne w urzędach. Stan kryzysowy smaczny i zdrowy. Czuć było coś nad doliną i nie był to ocet. Za wcześnie na ocet, w tym roku w ogóle może być lipa z ogórkami, jak tak pada. Na razie tylko tutaj, bo w reszcie kraju słońce.

Poziom Rzeki w strefie wód wysokich i zagrożenie powodziowe rosną.

***

Stary Mordziaty wie swoje i niejedno przeżył nad wodą, a wie mianowicie, że najlepsze liny rosną na Jeziorku Kurkowym. Jeziorko Kurkowe to pozostałość po meandrującej bardziej tu niż ówdzie Rzece. Jedno takie wymeandrowanie rozrzuciło ciemne kleksy po łąkach i sosnowym lesie podrasowanym dębami, bukami, grabami, wiązami, brzozami. Z czasem tereny bliżej rzeki przejęły olchy, a za przyczółki miały już potężne wierzby, które setki topielców opłakały i opłakiwać kolejne setki będą. Wierzby to twarde zawodniczki, niejedno licho w nich spało, jak i po wiązach, ale w tych mniej chętnie, bo te mają koszmarną opinię. Powszechne są potężne jałowce.

W Jeziorku Kurkowym trafiały się najlepsze w okolicy liny.

Mordziaty lubi je tylko wiosną, burzową wiosną jak ta, maj to miesiąc lina, mawia. W tym roku biorą jak szalone. W głowę zachodził, czy to nie sprawa starej zanęty wzbogaconej o coś ekstra. Z grubsza patent opiera się na siekanych czerwonych robakach z kompostu, wymieszanych z różnymi rzeczami, jak kaszka kukurydziana. Nęci się trzy, cztery dni, potem dzień, nawet dwa przerwy, ale to jak ktoś jest cierpliwy i chce lina podjudzić. Nęcić wieczorem, a na łowy to tak grubo przed wschodem słońca, najlepiej po ciemku, żeby rozłożyć się ze sprzętem, czyli wypada wstać koło trzeciej w nocy tak naprawdę, ale czego się nie robi dla zajęcia miejscówki przed wrogim kolegą wędkarzem.

Zawsze można zaliczyć nockę i wtedy dzieją się czary. Powoli, jak najciszej, maksymalna mimikra. Brania zaczynają się jakiś kwadrans przed wschodem, opary nad wodą i pierwsze bąbelkowe ścieżki. Bąbelkują też butwiejące w mulistym dnie liście, ale te znaki żerowania pozna każdy, kto choć raz miał lina na haczyku. Spławik typu wagler jest najlepszy, no chyba że z kolca jeżozwierza, najważniejsze jest prawidłowe ustawienie gruntu, możliwie najcieńszy przypon, plecionka sprawdza się bardzo dobrze, haczyk nie mniejszy niż ósemka i najlepsze – czerwony hybrydowy robak z kompostu.

Przynęta ma być tuż nad dnem, najlepiej tak założyć robaka, żeby wił się w konwulsjach w miarę żwawo, zahaczając ogonkiem czy też główką o dno, wzbijając delikatnie muł i dając znać rybom, że „Oto jestem! Hop! Hop!”.

***

U Babci na podwórku są dwie skrzynie na kompost. Wrzuca się do nich potężne ilości fusów po kawie do jednej, do drugiej po herbatach – zielonej i czarnej – a do obu rosówki, gnojaki i całą rozmiarówkę dżdżownicy kalifornijskiej. Te na kofeinie są żwawsze, ale chętnie zasilają się teiną; i na odwrót – wśród herbatników trafiają się kawosze, koniec końców powstała hybryda – Superczerwony, prawdziwa perełka inżynierii genetycznej.

Tym mutantom nie potrafią się oprzeć najchytrzejsze z chytrych sztuk. Dzięki kofeinie utrzymują się przy życiu wyjątkowo długo, są bardzo mocne, żwawe, elastyczne i szybko się regenerują, to z kolei zasługa zielonej herbaty.

Jednego robaka można używać nawet kilka sezonów, trzeba tylko dać mu czas na zagojenie ran i mieć nadzieję na trafienie następnym razem w skrzyni albo pod szpadlem na działce. Sprężyste i aromatyczne do tego stopnia, że tradycyjne próbowanie przynęty, często kończące się wypluciem, bo lin lubi wybrzydzać, w tym wypadku kończy się szybszym połknięciem, tak że ryba, będąc już w sadzyku, czuje jeszcze łaskotanie w brzuszku, gdzie Superczerwony dogorywa bądź nie, tylko wierzga, bo kwas trawi mu rany kłute i szarpane. A może w tym się tarza, odkażając, bo skórę ma przystosowaną do życia w gnilnym środowisku i jest odporny na działanie wielu toksyn i trupiego jadu.

Często łaskotanie ustaje dopiero w chwili otwarcia jamy brzusznej ryby, no i można się zdziwić, bo ta niby martwa, a flaki żyją własnym flaczym życiem, takie mocne są te hybrydy. Trochę poparzone kwasem żołądkowym, częściowo poszarpane, dłużej dochodzą do siebie, ale prawdziwą gratką jest spotkać po latach takiego weterana. Powiem jedno, nie warto wtedy polegać na sumieniu i trzeba dać mu szansę godnie zginąć na haczyku, dajmy na to w paszczy szczupaka, bo te rzucają się na płotki, okonie, siebie, kaczki i robaki, a na ich uzębione jak tarka gardła i soki żołądkowe trawiące ołów, stal i plastik nie ma mocnych, nawet Superczerwonego.

***

Brania są delikatne – najpierw drgania, potem spławik zaczyna odjeżdżać w różnych kierunkach, ale jeszcze się nie przytapia. Nie należy za szybko zacinać, bo lin lubi pocmokać i popróbować przynętę. Tylko w przypadku hybrydy ten moment, kiedy spławik nurkuje z ukosa i trzeba ciąć, następuje szybciej. Należy jak najprędzej wyprowadzić rybę z miejsca żerowania, tak żeby reszta się nie skapnęła. Liny to jedne z najbardziej walecznych, jak również podejrzliwych i płochliwych ryb. Pięknych ciemno-oliwkowo-zielonych. Małe wodne prosiątka (karp to już ordynarna świnia wodna typu duńskiego, naszpikowana mułem i metalami ciężkimi).

Na Kurkowym trafiały się i trzykilowe sztuki, mięso znakomite, najgorzej jest ze skrobaniem. Drobna, mocno wbita i ośluzowana łuska, niemal pancerz, lecz są sposoby na to zagadnienie – można rybę sparzyć, równie dobrze sprawdza się zapiekanie w glinie bądź bryle soli; kiedyś nie dziwota, dziś to modne rzeczy w stylu kuchni fjużyn.

Przy dobrym sprzęcie i siłowym rozwiązaniu – bo, powiedzmy to, bawienie się delikatnym sprzętem w zmęczenie ryby jest dobre dla miastowych i ładnie wygląda na jutubie, a tak naprawdę jest mało humanitarne i stwarza tylko pozory walki – można wyhaczyć nawet z pięć najchytrzejszych z chytrych sztuk. Tak się można bawić trzy, cztery dni, tydzień nawet, ale nie dwa, jak w tym roku!

Jednak to nie sprawa zanęty. Grunt też nie ma nic do rzeczy.

Mgła (?) wślizguje się nad Rzekę – to ważne, wślizguje, bo mgły stosują różne ślizgi, natomiast kiedy padają elektrofiltry w ZP1, jest to bardziej opad prasy sprężającej powietrze. Ekolodzy nie wymyślili jeszcze smogu, który był od zawsze, ale nie o tej porze i nie tutaj. Bardziej przypominało to punktowy front burzowy, który pomrukiwał gdzieś od Świętej Wieży.

Nad lustrem wody zamarły zimne niebieskie pociski, w trzcinach ucichły potrzeszczy piski. Zastygł nawet Superczerwony na haczyku, liny jakby zmulone.

Mordziaty siedział niewidoczny w szuwarach, maskujące moro i poczciwe gumofilce, parno, ale jakby zimno, ki pieron. Popatrzył na szwajcarską kolejarską busolę, spadek po dziadku kolejarzu. Czas jest, a słońca nie widać. Wagler na trzyipółmetrowym węglowym teleskopie, pięć przelotek, tak samo dobry na szczupaka na żywca, jak na każdą rybę, ani drgnie. Zrobiło się mroczniej, mimo słońca pory wstawania. Usłyszał silnik samochodu. Nie widział, co się dzieje na drugim brzegu. Silnik cały czas na chodzie, ktoś zaklął ze wschodnim akcentem, a może z przegłosem, a chwilę potem walnęło w wodę, jakby rzucił beczki. Samochód odjechał bardzo szybko, uwalił lusterka na wąskiej leśnej drodze.

Fala po beczkach dotarła do Mordziatego. Poczuł dziwny zapach, coś jak połączenie dojrzałego obornika i zjełczałego miodu gryczanego, gdyby tylko ten jełczał. Zamroczyło go. Usłyszał z daleka pociąg.

Stoi na stacji, obok dziadka, który spogląda na swoją kolejarską busolę i kręci kolejarskim wąsem. Za wcześnie, wymamrotał i obrócił się w stronę wnuczka, za wcześnie. Oczy miał wydłubane, czaszka pusta, bez mózgu. Za wcześnie, powtórzył. Mały Mordziaty zesztywniał, za plecami usłyszał rzężące żałośnie żurawie.

Żałośnie, jak w tej piosence Królowa bez. Nie do końca wiadomo bez czego, może idzie o bezy ciasteczka albo o bez roślinę, ale w tych przypadkach dopełniacz liczby pojedynczej i mnogiej brzmią całkiem inaczej, w każdym razie to numer byłej wokalistki czeskiego pochodzenia zespołu ANO. Kiedyś niegrzeczna, nielubiąca się uczyć i obrażająca nauczycieli na cały kraj ze sceny na pewnym znanym festiwalu, gdzie miała debiut, dziś to prawdziwa dama, pomalowana w różne wzory, w tym matematyczne, a osoba dobrze poinformowana mówi nawet o macierzy i równaniu różniczkowym pierwszego rzędu w miejscu niewidocznym dla szerszej widowni; są kolorowe cytaty, pulsary i, najprawdopodobniej, żurawie. Do tego przegryza bezy właśnie i pisze książki dla dzieci jak tę, w której jeden chłopak zjada gile z nosa i może nie byłoby to takie dziwne, gdyby nie to, że zjadał nie tylko swoje.

Stary Mordziaty z powrotem znalazł się nad jeziorkiem. Nigdy nie widział ani nie słyszał żurawia, ale wzmożona perystaltyka jelit podpowiadała mu, że to one rzężą. Ciarki przeszły mu po plecach, nawet się zdziwił, o, ciarki mi przeszły po plecach, jak to mówią, i dopiero teraz zorientował się, że stoi po kolana w wodzie, jeszcze krok i zaczyna się linowa głęboczka.

W celu uspokojenia bakterii zamieszkujących wszelkie zakamarki ciała, łącznie z okrężnicą, i ukojenia rzężących żałośnie nerwów dopił wodę po ogórkach, spojrzał na jeziorko, zebrał szybko graty, rower i potykając się co raz, uciekał, jakby go sto żurawi goniło.

Usłyszał huk i potworny jazgot. Co się, do lina pana, dzieje?!3

W Baranowie owce prują i Baranów z tego słynie, a przynajmniej słynął, bo jednej nocy wszystkie owce zniknęły.

***

Za czasów borów lasów na zachód od Baranowa funkcjonowała, i funkcjonuje nadal w prawie niezmienionej postaci, osada Obrusy (przy średniej dwadzieścia dziewięć kilometrów na godzinę to jakieś dziesięć minut na rowerze typu kolarka albo dwudziestką dziewiątką od Cmentarza do Dąbrowy, stamtąd niebieskim szlakiem lądujemy za DPS-em, w dobrym tempie i niełatwym terenie to minimum pół godziny; w nocy adrenalina razy dziesięć). Mężczyźni ganiali po lasach za zwierzyną i ujarzmiali Rzekę, a kobiety i dzieci uprawiały zbieractwo. Nie było wówczas gospodarki rolnej i ludzie robili, co chcieli.

Legenda głosi, że zajechał na te ziemie król znany z pobożności. Miało to miejsce jesienią, gdzieś w dwunastym wieku, skusił go Łowczy, mamiąc wizjami zwierzyny wszelakiej. Było, jak mówił. Bory, lasy, pagórki, skałki i Rzeka. Tylko gadzina gdzieś się pochowała. Stali na północnym brzegu. Las przyglądał się przybyszom bielmem skał. Wtem zakotłowała się woda! Od zachodu nad lustrem powstawał lej, a na sinogranatowym niebie wir wciągający Rzekę z jej mieszkańcami. Rzekłbyś, gdybyś tylko wówczas miał taką wiedzę, galaktyka wsysana przez czarną dziurę.

Z podziemi dochodziły tam-tamy. Zawyło tornado, odpowiedziały wilki. Coś szło ciężko, torturując drzewa. Zrobiło się ciemno, albo inaczej – raz ciemno, raz widno, istny stroboskop, o którego istnieniu w dalekiej przyszłości nie mieli pojęcia, jak i o czarnych dziurach, ale takie mieli skojarzenia. Ten król był pobożny, ale nie tak, jak trwoga to do boga (celowo małą), nowego, którego na dobrą sprawę znał słabo, i może coś tam ludzie w zamku gadali, tylko był on w stałym kontakcie z innymi Bogami (dla niego dużą).

Byli tu wcześniej, długo przed tym, który stosuje technikę nawracania metodą ognia i miecza i aż tak bardzo nie różni się od starych bożków, ci zaś mogli się nieco wpienić faktem wkroczenia na swój kwadrat, czy też bardziej heks, obcych Książkarzy, zwyczajna wojna gangów.

Król oficjalnie popierał nowego, bo wiedział, że to nieuniknione, ale teraz jął się modlić do bożka od rzek i cieków wodnych. Gdy wymówił imię, padł blady strach po załodze raczej niestrachliwej, starzy wyjadacze mózgów wrogów teraz byli potulni jak baranki. Nie wiedzieli, że król trzyma sztamę z bożkiem, którego wyobrażenie miano w czasach czarnych dziur i stroboskopów odnaleźć na malowidłach naskalnych w Kanadzie i Szachownicy II.

Z lasu dobiegł ich dziwny zapach. Z nosami w górnym wietrze, nieco nierozsądnie zaczęli wspinać się na wzgórze o mętnym spojrzeniu – kolesie w zbrojach, z mieczami, pikami, halabardami i Bóg, ten od rzezi, wie, jakim żelastwem jeszcze. W polowaniu brało udział – licząc orszak, nagonkę, uzbrojenie, obóz – dobre dziesięć ton najprzedniejszej stali. Ależ to było widowisko! Rzeka podświetlana serią wyładowań trzymała burzę w ryzach, tornado po drugiej stronie łamało karki najstarszym dębom i bukom, a połamanych kończyn nikt nie liczył.

Nawałnica znienacka odbiła na południe. Król i świta podnieśli głowy, bo pracowali już w dolnym wietrze, i stanęli przed sporym ostańcem wapiennym o kształcie czaszki. Oczodoły płonęły mlecznym półmatem, wejścia broniły upiorne zęby, po dwa stalaktyty i stalagmity. Strach był, ale co mieli robić? Burza robiła kółeczko, jakby brała rozpęd i wracała. Przecisnęli się wąskim gardłem uzębionej paszczy. Długi i wysoki tunel miał na ścianach pochodnie, po wyjęciu pierwszej zamknęło się wejście i nastała ciemność. Wzięli kolejną i nastało światło, ale nie od pochodni, tylko po całości korytarza, coś jak kinkiety w kształcie liścia dębu czerwonego, w jesiennej, półmatowej szacie.

Znaleźli się w komnacie o potężnym sklepieniu, pod które weszłaby cała planowana w Baranowie bazylika. Spod kopuły kaskadowo rwał potok i rozpadał się w dziesiątki korytarzy. Z tuneli położonych wyżej mrugały światła, też czerwone. Wychynęli potężni ludzie z kagankami, cali w skórach; niewidocznymi szlakami w skale zeszli do świty. Król podniósł rękę, żeby załoga wstrzymała się z rzezią, na to jeszcze przyjdzie pora. Olbrzymi w skórach z nieznanego Łowczemu zwierzęcia przemówili w starym języku, a że król nie był w ciemię bity i uczył się języków, odpowiedział i zorientowawszy się co do przyjaznych zamiarów olbrzymów, dał się poprowadzić z ekipą w jeden z korytarzy.

Powietrze może nie tyle zatęchłe, co zaczadzone, ale czuć było jego ruch. Z sufitu zwisały całymi kępami, unieruchomione między stalaktytami, nietoperze. Błyszczały im oczy i zęby, jak nafosforowane, z wyróżniającymi się kłami, wcale nie drobne igiełki, aż trudno było wzrok oderwać. Szli w milczeniu po kostki w wodzie. I to kapanie, kap, kap, kap. Zrzucili całą stal. Pogubili się w przewyższeniach, czasie i rozwidleniach. Skrajnie wyczerpani znaleźli się wreszcie w innej rozświetlonej jaskini, nie tak dużej jak poprzednia, ale wystarczająco, żeby zrobić wesele, takie huczne i właściwe.

Sama grota była otwarta na zewnątrz. Widok na Rzekę ze zbocza jakiegoś stromego wzgórza od południowej strony, w dole przepaść. Burza przechodziła nad głowami skołowana, bo zniknął jej nagle silny sygnał ściągający. Poszła więc, gdzie przeważnie chodziła, wzdłuż Rzeki na wschód.

Grota była przytulnie urządzona, połączenie kamienia z drewnem, pięć pieców gotowych przyjąć żubra, do tego paleniska otwarte, usytuowane pod naturalnymi kominami. Z małych otworów w ścianach wydobywał się trudny do zdefiniowania zapach olejków eterycznych, mirry, kadzideł? – człowiekowi od razu lżej się na duszy robiło. Funkcjonowało nawet ogrzewanie podłogowe. Na deskach dębowych masywne ławy i stoły. Skóry zwierząt, o jakich się Łowczemu śniło, a o jakich ściemniał królowi, ścieliły barłogi i potężne trony, na ścianach dziwne malowidła i mnóstwo oręża z najprawdziwszej stali damasceńskiej.

Kobiety i dzieci wyglądały z zaciemnionych, ale ogrzewanych grot-pokoików. Król i świta zostali podjęci po królewsku, pieczone dziki, jelenie, zające, bażanty, kuropatwy i dziwny, ale pyszny, podany półkrwiście stek w kształcie kielni, o której istnieniu, nota bene, również pojęcia nie mieli. Zmęczeni, a może zaczadzeni, zalegli snem sprawiedliwych.

Wszystkim śniło się to samo – że biorą udział w jakimś tajemniczym rytuale ogniska, nad Rzeką, z obowiązkową w takich wypadkach kąpielą na waleta i orgietkami na wysepkach i łachach pośrodku nurtu.

Obudzili się rozochoceni przed grotą-czaszką, ale wejścia już nie było, a w oczodołach siedziały gołębie. Patrzyły złowieszczo. Martwe konie bez oczu i mózgów leżały na jednej kupie, dziesięć ton najprzedniejszej stali zniknęło. Szczęśliwie dotarli pod Kalisz. Król specjalnym edyktem nadał ziemie i Rzekę pod opiekę Łowczemu właśnie, chociaż początkowo już go widział gdzie indziej, bo dla gości z Inkwizycji był to smakowity kąsek. Łowczy, baron niemiecki, był już na ich celowniku, wystarczyło szepnąć słówko, dlatego to „wygnanie” przyjął niemal z radością.

Z nowym bogiem – no nie dało się inaczej, powiedział Mieszko I „A”, to trzeba teraz powiedzieć „B” – przyszła z Zachodu nowa technologia i gospodarka rolna. Baron zaś był niezastąpiony w budowaniu przyczółków pod ekspansję, co nazywało się osadnictwem na prawie niemieckim. O grocie i ludzie ją zamieszkującym zapomniano. Albo celowo przemilczano, uczestników tamtej wyprawy bowiem zesłano z rodzinami do Obrusów, ponieważ po tym śnie (?) przygodzie stali się rozwiąźli i wzrosła dzietność do oszałamiających rozmiarów, co przyczyniło się szybko do eksplozji demograficznej macierzy. Sioło Krowia Woda zajął sam Łowczy. Król upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu, ale przestał słynąć z pobożności.

Inkwizycja węszyła dalej.

W ten sposób dotarł na te ziemie Bursztynowy Szlak. Zaczęło się kupiectwo i handel. Osada szybko urosła i przeniosła w górę rzeki, zostawiając w dole zbójeckie Obrusy. W Obrusach pozostał kult, przywleczony podobno aż z Kanady, od plemienia Indian Tasttine, którzy przed ich odkryciem odkryli nas, a oparty o Rzekę, gdzie oddawano cześć i składano ofiary czemuś wychodzącemu z wody.

W Jaskini Niedźwiedziej, Rezerwat „Mrówki i Węże”, znaleziono wcale niemałe szczątki jakiegoś zwierzęcia. Nazwa jaskini stąd, że były to ponoć kości niedźwiedzia z jurajskich czasów, ale pewności nie ma, ponieważ razem z profesorem o biblijnie brzmiącym nazwisku zaginęła dokumentacja, a świadkowie, obsługa wykopalisk i tubylcy, ginęli w tajemniczych okolicznościach, wieszali się albo ginęli na bagnach zwodzeni syrenim gruchaniem. Ciekawsze są malowidła w Szachownicy II – przedstawiają stwora stojącego na dwóch łapach, wielkości drzew, ma rybią łuskę na płaskim, sporym ogonie, cielsko faktycznie niedźwiedzie, po grzbiecie idzie kolczatka, obowiązkowe szpony, ale łeb nieproporcjonalnie mały, zwłaszcza do zębów, tak samo nieproporcjonalnie długich, czerwonych, ślepka, można rzec, jak u misia, ale też czerwone, z hipnotyzującą, ledwo widoczną czarną spiralką, jak już człowiek ją zauważy, jest za późno.

Jednak za późno jest już wcześniej, stwór idzie przez las w stronę rzeki, a za nim ślad, jakby smuga po ślimaku, z której wydostaje się opar, lekka mgiełka. W tej mgiełce ludzie. Wymachują rękami, jeden idzie na czworaka, inny, najprawdopodobniej ksiądz, przebija krzyżem-włócznią kobietę, która ma na widły nadziane niemowlę, kot wydrapuje psu oczy. Makabryczny pochód idzie za śladem w kierunku wysokiego brzegu jak lemingi, w tle pożar i wisielcy, a nad tym wszystkim unoszą się jakieś ptaki, być może kruki wietrzące wyżerkę, ale dzioby nie te.

W tamtych czasach składanie ofiar na nikim nie robiło wrażenia, a nawet było zalecane, co zresztą przekształcono z czasem, po którymś soborze, w instytucję baranka ofiarnego. To dla wierzących, bo dla niewierzących i satanistów jest wersja z kozłem.

Przywleczono w górę Rzeki owce i tak powstał Baranów.

Miał być nowoczesny. Jak się powszechnie wydaje, nowoczesność polega na zaradności życiowej i braku guseł, albo przynajmniej oparta jest na gusłach, ale nowoczesnych, pasujących do realiów rynkowych lub nawet stojących z nimi w sprzeczności, co składa się na ów magiczny czynnik – niewidzialna ręka rynku, duch święty, zwał, jak zwał. Zaimplementowano naprędce gospodarkę rolną, zbóje przeszli na feudalizm. Kult ukryty, jak wirus opryszczki, w zwojach mózgowych kąsał jeszcze znienacka, ginęli wtedy ludzie. Kilkaset lat później dalej ciągną na bagna albo wieszają za Drugą Bramką. Obrusy zaś do tej pory przypominają wieś jak za Kołodzieja Piasta i mają się tam dobrze podejrzane stowarzyszenia w rodzaju Czarcich Kręgów.

Już nie miasto, bo zły car zabrał prawa miejskie, ale nie poczucie bycia miastowym, zasłynęło z handlu i aż do drugiej wojny światowej kwitło w najlepsze. Pozbawienie praw miejskich nastąpiło w wyniku spisku uknutego przez Zawistne Baby z czeczeni (celowo małą) i panów na obejściu z Zawodzia, mało brakło, a doszłoby do rozbioru wewnątrz rozbioru i Baranów zostałby podzielony po połowie między te dwie wioski.

Pieniądze płynęły jak Rzeka, leniwie, ale z mocą, tu i ówdzie meandrując, szarpiąc, podmywając, zatapiając. Prosperitę przerwała najpierw pierwsza, potem druga wojna. Zważywszy, iż Baranów handlem, a więc Żydami stał, można się spodziewać, że podupadł, ale gdzie tam. Do dziś w gminnych przedszkolach i szkołach naucza się podstaw przedsiębiorczości, a w każdej klasie nad tablicą motto – „Lepszy gram handlu niż kilo roboty”.

Podczas drugiej wojny w tajemniczych okolicznościach zaginął tu niemiecki generał, który zainstalował się ze sztabem w ruinach zamku, a raczej w podziemiach, których ściany wykute w skale zdolne były, i są do tej pory, dać odpór współczesnym bombom penetrującym przeznaczonym do walki partyzanckiej w górach i do niszczenia bunkrów. Niemcy (gdyby nie początek zdania, byłoby celowo małą) planowali tu coś grubego – doki dla u-bootów. U Wrót Jury, które tworzą Góra Czaszki i Wapiennik, miała stanąć tama, zatapiając Obrusy i Baranów. Na drugi dzień po rozbiciu sztabu generał nie wrócił znad Rzeki, ponoć był zapalonym wędkarzem i miał w zwyczaju przed akcją iść na szczupaki. Groziło represjami, więc miejscowa ludność zwiała do lasów i tuneli, a niemcy (celowo małą) zrównali Baranów z ziemią. Trzy razy. Jednak marketingowo bardziej liczy się kto pierwszy, ten lepszy, a nie ile razy został zbombardowany.

Jest wersja, i są na to dowody, że w Baranowie miał mieć przed wybuchem wojny swój sztab 30 Dywizji Piechoty Wojska Polskiego. Rozmowę na ten temat, pod koniec sierpnia trzydziestego dziewiątego, przeprowadził szef transportu bodaj z pułkownikiem Surackim, a podsłuchał szpieg, czeczeniec (celowo małą), do spółki z Kawką, hodowcą gołębi, tu pewności nie ma co do nazwisk, nie ulega jednak wątpliwości, że ani na Czeczenię, ani Kawkowo nie spadła nawet jedna bomba.

Baranów został zbombardowany nie w odwecie za śmierć generała, to też, ale ponieważ spodziewano się tu przed nim polskiego sztabu i takie uderzenia w strategiczne punkty, łączność, transport, magazyny wyprzedzają w każdej wojnie, na całym świecie, regularne naloty dywanowe, w których specjalizowali się nie niemcy (celowo małą) akurat, a alianci. Ale tu tkwi haczyk i sprytni PZM-owcy ładnie go wykorzystali, Baranów bowiem nie był wówczas miastem, tylko wsią, i mógł sobie być pierwszy zbombardowany, ale jako wieś.

Teraz najlepsze. Według kronik faceta z Wierzchołków, który miał dobre wtyki u Owczarzy z okolic Cięciwy, na PZM też nie spadła żadna bomba z samolotu, tylko prowadzony był ciężki ostrzał artyleryjski (który ma na celu przygotowanie gruntu pod wjazd jednostek pancernych i wkroczenie piechoty, czyli klasyczne działania na froncie) z południowego wschodu armatami Kanone 18 in Mörserlafette, cudeńkami techniki wówczas. Sugerowałoby to duże znaczenie strategiczne miejsca, w którym stoi obecnie ośrodek ZHP.

Według pieśni i podań ludowych zielone ludziki pojawiły się tam już na początku wakacji trzydziestego dziewiątego, a tydzień przed wybuchem wojny od strony Bieńca i za Szachownicą lądowali spadochroniarze – ci sami, co Mussoliniego odbijali. Na koniec, nie wiadomo skąd, pojawili się ludzie z jednostki specjalnej od nietypowych projektów, co potwierdza Książkarz Dżimi i ma na to liczne dowody w postaci guzików od mundurów i nie tylko. Do czego więc zmierzam, to to, że w końcu nie do nas prezydent zagląda. Tak oto PZM, Pierwsze Zbombardowane Miasto, zdaniem wielu lokalnych patriotów i historyków zaiwaniło nam, Baraniorzom (bo piszemy się dużą) fakt bycia pierwszym zbombardowanym miastem. Nie pomogło nam odsłanianie pomnika ofiar niemiecczyzmu i salwa honorowa wojska, transmitowana w jednym z dwóch kanałów telewizji publicznej.

Tereny stworzone są do działań partyzanckich i nie mieli tu niemcy (celowo małą) łatwego życia. Wynieśli się tak szybko, jak przyszli.

Ludność z owcami przetrwała okupację w jaskiniach. Powiada się, że część zwierząt zaginęła w tunelach i okolicach ponoru Suchej Strugi i że część z nich przeżyła, co więcej, zaczęła się rozmnażać. Doszło do wykształcenia rasy łysych Ślepych Owiec, które nocami wychodzą z podziemi na wypas, o czym słyszał ktoś przez kogoś, kto przysięgał się na matkę, że widział. Poprzedzają je nietoperze, robiąc wywiad, owce bowiem już w trzecim pokoleniu są wyposażone ewolucyjnie w echolokację.

Nagie ciała zwabiają komary i inne insekty, a te stanowiły z kolei pożywienie nietoperzy, typowa symbioza, z tym że nie do końca. Ich przysmakiem są pękające od krwi kleszcze, i nietoperze, jeśli mają wybór, to wolą pić krew, więc te tak się wycwaniły, że czekają, aż się kleszcze utuczą, następnie serwują sobie już w jaskiniach, gdzie nikt nie widzi, sutą kolacyjkę, nierzadko dopijając ze świeżej ranki (tłumaczą owcom, że ich ślina powoduje zakrzep krwi, co jest oczywistą nieprawdą). Pytanie tylko, co żrą owce zimą, możliwe, że również ewolucyjnie hibernują razem ze swoimi skrzydlatymi przyjaciółmi, ale nikt jeszcze tego nie potwierdził.

Z tych naziemnych owiec do późnego Gierka jeździły skóry w góry, a mięso przelewało się drugim i trzecim obiegiem, drzwiami i oknami, podziemnymi przejściami i tunelami. Radosne, baraniną karmione blisko siedmiotysięczne miasteczko.

***

Do Baranowa zjeżdża się z każdej strony. Panuje tu inna strefa klimatyczna, tak nie-dorzeczna, że nieujęta w Podstawie Propagandowej geografii. Gmina Baranów to rozległa dolina rzeki, wylana hektarami łąk, z ziołami i roślinami, o których holenderskie krowy i owce mogą tylko pomarzyć, a kwaśne mleko czy oscypek z takiej łąki nie mają sobie równych. Dookoła iglasta klimatyzacja, na wapiennym filtrze, dającym ten specyficzny odczyn gleby rodzący trufle, a wodzie ultraczystość, zmineralizowanie i jony takie to, a takie. W powietrzu zwierzęcy magnetyzm.

Nadspodziewanie dobrze rosną tu jałowce, są tak potężne, że odnotował to pewien facet, który jest zapaleńcem od rzek i zdobywa je w ten sposób, w Polsce na razie, że idzie w dół, od źródeł do ujścia. Raz szedł naszą Rzeką i mówił, że pierwszy raz poczuł się nieswojo nad wodą właśnie tu, w okolicach Mostu Kolejowego, dlatego wyjątkowo nocował u Dziadków na podwórku.

Styczeń, w namiocie, mimo śniegu i mrozu, koło minus dziesięciu (Babcia przez pół roku nie chodziła na Renek, tak się tego wstydziła, wiadomo, co ludzie gadają). Zawsze chodził zimą, ze specjalnym wózkiem, bo tak jest łatwiej, nie ma chaszczy, w każdym razie szedł grubo po Wydarzeniu i podzielił się spostrzeżeniami nie tylko flory natury. Trzymaj się, gościu, już wygrałeś.

Na północnym brzegu doliny leży Wichrowe Wzgórze. Na południowym stoku, opadającym w stronę zabytkowego kościoła Parafii numer 1, stały krzyże przypominające zarazę cholery, od zachodu wiatraki. Dziś do wschodniego zbocza, wiatry wieją tu przeważnie z kierunku zachodniego, przytuliła się elegancka dzielnica willi jednorodzinnych. Wcześniej były pola i nieużytki, aż raczkujący deweloper baranowski wpadł na pomysł, żeby zrobić tu drugie Beverly Hills. Ludzie to kupili, tę wizję „Beavers Hills”, ponieważ nazwę nieznacznie zmieniono z racji praw autorskich, chociaż i tak nikt nie wnikał, co to znaczy. Ważne, że brzmiało podobnie, a że Wzgórza są przecież wszędzie dookoła i niektóre mają oczy, to teraz mieszkają tam Baraniorze – jeśli nie wyższej klasy średniej, to na zasadzie jak cię widzą, tak cię piszą, na dobrej do niej drodze.

Na samym szczycie Wichrowego został kawałek sosnowego lasku i trochę miejsca na obserwacje nieba podczas gwiazd spadania.

Rzeka wije się ze wschodu na zachód, przez ciemnozielone lasy Zakręconego Parku Krajobrazowego niebieską, jeśli niebo akurat jest niebieskie (wtedy to ładniej wygląda), poszarpaną jak psu z gardła wyjęta wstęgą. Na tym odcinku to dzika rzeka. Regulowana raz, na potrzeby młyna i elektrowni, faszynowo-kamiennymi opaskami tuż przed Liną. Działał przy I Tamie piękny drewniany młyn, odnotowany w podwodnym rejestrze zabytków jako zabytkowa elektrownia wodna, numer rejestru 347/26/86, i tartak. W wakacje na tamach płonęły tony faszyny, a po drewnianym młynie została budka z blachy falistej, zasłaniająca maszynerię elektrowni wodnej, która według zapowiedzi nowego prezesa Współdzielni ma wkrótce ruszyć na nowo, otwierając nową epokę w dziejach miasteczka.

W oddali kopciły do niedawna ryngowce, takie potężne piecokominy z pełnej cegły do wypalania skały wapiennej. Było ich około setki. Piecarze dla każdego mieli ciężką pracę, a z niej ciężkie pieniądze dla siebie. Sporo wapienników ocalało i działa kilkanaście nawet teraz, tylko wkład inny.

W zamian pięknie zakopciły cztery kominy Zakładu Przetwórstwa numer 1 (ZP1), przerabiającego, w sposób społecznie odpowiedzialny i ze szczególną troską o środowisko naturalne, sól tej ziemi, wapień właśnie, na Polskę, jej budowę, jej domy, drogi, mosty, parkingi, garaże i ogrodzenia, lotniska, a już wkrótce kolonie na Marsie, prowadzone są przecież zaawansowane badania i inwestycje w rodzaju Belzebuba i Silosu-Matki. W wyniku niemieckiego ordungu i po latach modernizacji teraz kopci tylko jeden komin, ale tylko od czasu do czasu, kiedy elektrofiltry padną.

Stojąc na szczycie Wichrowego, patrząc na wschód, mamy bezobjawowo kopcący komin po prawej, a po lewej, bliżej, największe w tej części Europy Hale Zamrażania, drugiego giganta przemysłu, Zakładu Przetwórstwa numer 2 (ZP2). ZP2 zajmuje się wytwarzaniem i gromadzeniem mrożonek, słodkim letnim ochłodzeniem i ochładzaniem stosunków sąsiedzkich w szczególności. Powiada się, że właściciel interesu, uznany ekoterrorysta Padre, jak nazwali swego dobrodzieja pracownicy i mieszkańcy, jest w istocie Ojcem Założycielem dzisiejszego Baranowa, może nawet całej gminy.

Jak w filmach o ludziach przychodzących do takiego Ojca z problemami nie tylko natury wychowawczej, całujących go w pierścień, Ojciec zaś, w zamian za drobną przysługę albo nawet obietnicę przyszłej przysługi, bo nic tak nie wiąże człowieka z człowiekiem jak zobowiązanie, obiecuje załatwić sprawę. Żołnierze, to jest dzieci Ojca, w jego imieniu wręczają innym ludziom uzbrojone wędki zawinięte w gazetę, przeważnie spinningi na szczupaki, sandacze i okonie, podrzucają końskie, ale częściej baranie, łby do łóżka, żeby mogli na to węgorzy nałapać.

No tego rodzaju rzeczy pokazujące, jak poczciwym człowiekiem jest Ojciec, czyli Padre. Jest trzecim pracodawcą w Gminie, zaraz po Urzędzie i ZP2. Zapewnia miejsca pracy i byt, może nie tak godny jak ZP1, ale pewny. Dzięki bogu, temu od pieniędzy, każda mieścina ma takiego Ojca. Jest to stary patriarchalny wzorzec, na który uwzięły się ugrupowania używające bez pojęcia przymiotnika „liberalny”, zaś ich zwolennicy ukrywają się pod skomplikowanymi skrótami i jeśli on upadnie, ten wzorzec, czy też Padre odejdzie do Krainy Wiecznego Biznesu, to upadnie Baranów i stoczy moralnie na samo dno jaskini najgłębszego grzechu.

Po obu stronach Rzeki Zakłady Przetwórstwa 3–10 two­­­­rzą Zagłębie Ogórkowe. Dzisiejsi tubersi nie mają pojęcia, jak to jest, niepełnoletnim będąc, pracować w wakacje miesiąc przy ogórach, kiedy decyzja o rzuceniu pracy często zapadała po pierwszej wypłacie, aby na drugi dzień jechać w ubikacji zatłoczonego pociągu nad morze, a że nie było komórek, rodzice z reguły nie wiedzieli, co, gdzie i z kim, i dostawali pocztówkę albo nie.

W sezonie letnim nad doliną unosi się zapach ogórków konserwowych, a w burzowe noce słychać tarcie chrzanu, a jak chrzan, to i ćwikła, bo ZP3–10 przerabiają nie tylko ogórki, ale warzywa w ogóle i owoce na słoiki, i są w tym dobre. Produkty Zagłębia zdobywały medale na targach żywności, a przebojem okazała się seria Zakładu Przetwórstwa numer 4, Słoiki Próżności, i niedościgniony Chrzan Próżności, od którego nos i potylicę urywało; rozmaite sałatki i oczywiście Ogórki Próżności w kilku wariantach, a ponieważ Zagłębie zaspokaja gusta i guściki, była nawet ekskluzywna seria ogórków konserwowych w gorzkiej czekoladzie, miniogórki marynowane z cynamonem i laską wanilii z Cejlonu i zapiekane w cieście jak do kibbelingów, ale cieszyła się powodzeniem jedynie wśród smakoszy w rodzaju tej dziwnej kobiety demolującej kuchnie w restauracjach. Czytelnik nieraz pewnie styka się z produktem Zagłębia, może nawet wkłada go do wielkanocnego koszyczka, niech poczyta etykiety. Niech czyta.

Obracamy się na południe, po lewej komin widocznie kopcący, bo padły elektrofiltry, zdarza się, i widok na dolinę Rzeki. Za rzeką, po prawej stronie trasy na Świętą Górę, drugie wzniesienie, ze starą, kiedyś piękną kapliczką na wzgórzu, a tam widoki na Beavers Hills i dolinę z drugiej strony. Tuż za kapliczką Nocne Dzięcioły. Słychać je bardzo wyraźnie zimowymi bezwietrznymi nocami, jak stukają uparcie w skały, szósta–dwudziesta druga, w niedzielę nie dziobią.

Okolica w kierunku południowo-zachodnim to rozbudowana sieć punktów przerabiania ziemi, bo kamień to przecież ziemia, w lepszą ziemię, czyli nawozy, ziemi w szutrowe, bite dukty leśne, ziemi w domy, place i pałace, bo i takie cacka jak trawertyn i marmur potrafią wystukać Nocne Dzięcioły. Dzięcioły jak to dzięcioły, mają szósty zmysł do wykrywania ukrytych tuneli, ale w tym wypadku wsadzają dzioby dokładnie tam, gdzie nie powinny. Nikt nie wpadł jeszcze na to, że nadają alfabetem Morse’a.

Na wzgórzu kapliczkowym wieszano kiedyś powstańców, styczniowych zdaje się, a dużo wcześniej urządzano pokazowe wieszania co zuchwalszych zbójów, szczególnie tych, którzy nie chcieli przejść na rolnictwo. Także niejaki Mąciński, dużo wcześniejszy Ojciec Założyciel, którego nazwę dumnie pałac w jakimś tam stylu nosi, wieszał tu nieposłusznych poddanych.

Inne źródła podają, że wysłannik Inkwizycji powywieszał na zlecenie sekciarzy (Baranów bowiem był po nowoczesnemu tolerancyjny i udzielał schronienia arianom, kalwinistom, Murzynom i Żydom, tym zwłaszcza, a także maoistom), którzy mieli związek z Rzeką, chowali się po jaskiniach i byli poza oficjalnym kościelnym obiegiem, a więc poza wszelką kontrolą, co oczywiście było nie do zaakceptowania, i że fakt ten wywieszenia miał zaważyć na dalszych dziejach Baranowa. Inkwizycja, i nie tylko, często torturowała skazańców w lochach kościoła Parafii numer 1, z którym tunelami pałac ma połączenie. Kapliczka, jak to z miejscami mordu bywa, to taka nakrywka.

Na zachód. Niedaleko Cmentarz, położony przy Górze św. Janiny, z której nasi ojcowie i ich koledzy zjeżdżali na sankach na pełnej prędkości, prosto na ulicę i w mur domu. Stąd polski snajper wypatrzył niemieckiego generała wychodzącego w kierunku Rzeki, ale był już poza zasięgiem skutecznego strzału i nagle zniknął z pola widzenia. Zapadł się pod ziemię.

Za Cmentarzem niezmierzone lasy Zakręconego Parku Krajobrazowego przecina, osią Wschód–Zachód, Trakt Kamieński, takie starorzecze Bursztynowego Szlaku. W tych lasach, na tym trakcie, bywała kiedyś królowa Błona, nawet jest gdzieś niedaleko wąwóz jej imienia, tylko trudno tam trafić, ponieważ lubiła Błona przecieranie szlaków, nie tylko kulinarnych, ale i obyczajowych. Biegła w czarnej magii i truciznach upodobała sobie okolice łuku czy też Cięciwy. Gościła często przy Górze Czaszki, albowiem żywo była zainteresowana niespotykaną chutliwością tubylców. Biedny Zygmunt.

Bywali z nią na Trakcie inni ważni ludzie, a kilku jest w Powrozie pochowanych w specjalnych kopcach czy też kurhanach, takich bieda-piramidach w każdym razie.

Jakieś dwadzieścia kilometrów na zachód od Baranowa Rzeka zmienia znienacka bieg i brużdżąc brzegi, odbija z kierunku zachodniego na wschód, w Krzoczewie idzie już na północ. Stąd nazwa krainy – Wielka Cięciwa Rzeki.

Inne przekonanie dotyczące Rzeki mówi, że właśnie łuk, czy też Cięciwa, ściąga burze. I faktycznie, większość nawałnic atakuje z flanki zachodniej. Nawet można połączyć przekonania o odbijaniu i ściąganiu, ponieważ łuk wytwarza pewien rodzaj pola, taki portal burzowy, który ściąga burze, a te po ściągnięciu odbija rzeka, częściej na wschód, w stronę alei Tornad. Po drodze ma przeważnie Baranów. Jedni mówią, że po drugiej stronie takim portalem jest stacja transformatorowa, inni że sama Góra Ogrodnika na Ogrodowcach. Transformatory zamieniają prąd na burze magnetyczne, po których padają sieci – z prądem, komórkowa, światłowody i Internet. Wzrasta wówczas współczynnik depresji wśród młodzieży, celebrytów, toktikowców, influenserów, patostrimerów i tym podobnych.

Dżimi mówi, że dwa tygodnie bez wody i prądu i dochodzi do zamieszek, plądrowania sklepów, w końcu rewolucja, marsz na Belweder czy też ratusz i koniec świata, jaki znamy, na który on jest już przygotowany. Działają tylko krótkie i średnie fale, no i komunikacja po tradycyjnym, podziemnym kablu.

Północ leśno-polowa z wioskami, gdy stoi się tyłem do Nocnych Dzięciołów. Uprawa rolna w okolicy to nieustanna walka z kamieniami. Gryka na tym tle się wyróżnia. Można doliczyć się w sumie czterech wiatraków, ale tych współczesnych, zielonych, postawionych na polach między Halami ZP2 a trasą na Wierzchołki. Po lewej stronie drogi wojewódzkiej prowadzącej do Pierwszego Zbombardowanego w Drugiej Wojnie Światowej Miasta (tak to sobie wykombinowali wizerunkowo, dzięki czemu regularnym gościem BOMB-y, Bogatych Obchodów Miasta Bombardowania, jest sam prezydent) stoi piąty wiatrak. Wiatraki to element projektu Miasta i Gminy Baranów pod nazwą „Mała Holandia”. Planuje się tu raj dla rowerzystów i wprowadzenie, poprzez turystykę na terenach zalewowych, powszechnej depresji.

W samym środku doliny Stary Baranów – teraz z rondem, dookoła może i stare wapienne budownictwo, ale wszystko otynkowane, więc trudno powiedzieć. Przed wojną stała tu waga miejska i synagoga, a po – od bomb ocalałe, potężne wierzby, klony, dęby i mnóstwo habazi dających cień i kryjówkę klientom Rybki, lokalu gastronomicznego klasy śledź z beczki plus litrowy kufel z grubego szkła.

Runął mur, a wszystko tylko przez to, że jeden, być może niepoważny, facet z gitarą i brodą (nikt wówczas nie myślał o barberach) to wyśpiewał, potem zaczęli śpiewać z nim lu­­­­­dzie, coraz więcej ludzi i zapachniało niczym innym, jak wypowiedzią performatywną, zakładając, że taka była, to zna­­­­czy spełniono określone warunki, bo jak okazja czyni złodzieja, tak okoliczności czynią wypowiedź performatywną. Czyni ją na przykład szczery zamiar jej wypowiedzenia, to bardzo ważne, potrzebne są też określone słowa klucze.

I tak na przykład jeśli facet śpiewał żartobliwie, ironicznie (bo dziś nie można poważnie traktować facetów z brodami, przynajmniej dziewięciu na dziesięciu), to nie, nie była taką wypowiedzią, ale jeśli śpiewał czasownikami dokonanymi, z przekonaniem, wiedział, że ludzie nie tylko chcą to usłyszeć, ale słyszą naprawdę, zgadzają się co do tego, to tak, wtedy wypowiedź nabiera cech performatywności, a więc kreowania rzeczywistości.

Ciekawe, czy gość czytał Austina od deski do deski, bo w Polsce jest raptem kilka osób, które to zrobiły, łącznie z przypisami i bibliografią, i Ojciec nie jest jedną z nich. To jedna z tych książek, których listę wypożyczeń służby pilnie śledzą i mogła być wówczas w drugim, a może i trzecim obiegu.

Po śpiewaku nastała rzeczywistość pod nazwą Wolny Renek. Obowiązuje tu Przegłos Barani, pochodny trzeciej palatalizacji, gdzie „y” ulega wymianie na „e”, a bliżej opisuje to zjawisko gramatyka historyczna. Niebywałych rzeczy można się dowiedzieć z przygód dajmy na to głoski „ć” na przestrzeni wieków. Są tu narody ze wschodniej grupy indoeuropejskiej, wokalizacje jerów, koniugacje, deklinacje, miesza się w to wszystko zachodnia grupa (w tym Germanie z jidyszem!), słowem: czego tu nie ma; dziwne, że jeszcze się za to nie wziął Wołuszyński, ale on specjalizuje się w robieniu tajemnicy z rzeczy oczywistych, a tu mamy do czynienia z prawdziwą zagadką.

Najbardziej poczytnych autorów – jak Szober, Doroszewski czy nawet Dubisz z Kurczabową, którzy i tak przy Klemensiewiczu to drobne płotki – czyta się jak rasowy kryminał, thriller z wartką akcją, a między wierszami karty ociekają krwią i przemocą i do końca nie wiadomo, kto jest winny.

Ruscy, w związku z tym wyśpiewaniem, musieli wycofywać się spod muru gruzów, z całym dobytkiem, jaki gromadzili od końca drugiej wojny, gotowi na trzecią, i teraz w Baranowie sprzedawali wszystko. Wszystko. Włącznie z pełnym umundurowaniem wojsk wszelkiego rodzaju, karabinami szturmowymi i snajperskimi, radiostacjami polowymi i przenośnymi, radarami krótkiego i średniego zasięgu, sonarami, polowym sprzętem echolokacyjnym i zakłóceniowym. Lornetki, lunety, teleskopy, czasomierze, zapalniki czasowe i do bomb penetrujących, generatory prądu, kawior i skopolamina, niezbędnik sapera, wszystko solidnej roboty.

„Zdjełano w SSSR” ma dziś taką wartość, co „mejd in dojczland” albo „japan” wtedy, a można powiedzieć, że lepszą. Sprzęt ten lekceważony, więc tani jak barszcz (którym ruscy też handlowali), jeszcze na lampach, jak współczesne wysokiej klasy wzmacniacze dla posiadaczy niezwykle wrażliwych uszu, jest w pełni niezależny od dzisiejszej elektroniki i TokTika, tak że świat cyfrowy może się co najwyżej zresetować i zaktualizować. Kto miał wówczas trochę rozeznania i grosza, a dolar miał się bardzo dobrze, ten nieźle się obłowił. Do dziś po wiejskich stodołach stoją czołgi, transportery opancerzone i amfibie, wypolerowane, po przeglądach, z wymienionym olejem, rozrządem i przeklętą uszczelką pod głowicą, ubezpieczone i gotowe do walki.

Widać to najlepiej po wszelkich zlotach patriotów i miłośników militariów, co zresztą jest nierozłączne, a czego dowodem są rozmaite inscenizacje historycznych walk, które mają pokazać najeźdźcy ze Wschodu bądź Zachodu: patrzcie, jesteśmy przygotowani, to wasz sprzęt i ciągle jest na chodzie.

Podczas jednej z takich imprez w Kawkowie wyrwał się na miasto czołg typu Rudy 102, goście wlecieli na Krajową z zamiarem najechania dyskoteki Słoneczko w czeczeni (celowo małą), ale chyba im się coś pomyliło, bo Słoneczko dawno zaszło, w każdym razie zdążyli oddać kilka strzałów ze ślepaków w stronę policji i uciekli w lasy, na bunkry.

Magistrat wdrożył plan „Menel-”, który zakładał, całkiem słusznie, iż wycinając stare, potężne drzewa i krzewy, dające cień, osłonę i zasłonę, pozbawi się amatorów wody po ogórkach miejsca schronienia. Pozbawi się też miasto tlenu i podniesie mu temperaturę, zrobi się duszno, niedorzecznie i niegrzecznie, ale było to konieczne, ponieważ program „Menel-” to tylko etap szerszego projektu „Mała Holandia”, który oprócz raju dla rowerzystów i powszechnej depresji zakłada utworzenie Doliny Kalcytowej, czyli czegoś w rodzaju połączenia dolin Krzemowej i Królów.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: