Zuza albo czas oddalenia - ebook
Zuza albo czas oddalenia - ebook
„Zuza albo czas oddalenia” to zapis szaleńczej miłości sześćdziesięciolatka do dwudziestokilkuletniej blond piękności, odnaleziony przez Jerzego Pilcha w narciarskim bucie, na schodach jednej z warszawskich kamienic.
„Stary satyr i młodziutka nimfa – uparcie eksponujące ten motyw starożytne ludy wiedziały, co czynią”, powiada Jerzy Pilch i zasiada do spisania „summy erotycznej”, brawurowego traktatu miłosnego, w którym splatają się powieść i esej.
Za Zuzą, zwaną w pewnych kręgach Zmysłową Żanetą, bohater podąża w ciemne zaułki Warszawy, krainę męskiego pożądania. Jednak zatracenie w ramionach księżniczki solarium i silikonu nie oznacza wcale zatracenia poczucia humoru i ironii, z jaką bohater spogląda na swoje swawole – świadom swej groteskowości i zarazem powagi.
Pogoń za Zuzą budzi wspomnienie miłosnych początków: pierwszych młodzieńczych uniesień, pierwszej żony, pierwszej kochanki. Przeczucie końca miesza się z grzeszną, nieustraszoną miłością – do prostytutki o niebieskich oczach i blond włosach, której wierność jest wiernością wyższego rzędu, duchową, bo nie cielesną przecież.
„Zuza albo czas oddalenia” przełamuje granicę fikcji i życia relacją z placu boju, na którym miłość wydaje się już być dosłownie – na śmierć i życie. Ściśnięta między chwilą uniesienia a ostatnią kropką.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05759-9 |
Rozmiar pliku: | 721 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
jp
1
To było do przewidzenia: na starość zakochałem się w pochopnej dwudziestolatce. Przez pochopność należy rozumieć zgodę na wykonywanie działań elementarnych za pieniądze, ergo kurewstwo. W tym, co mówię, a raczej w tym, co zapisuję, albo wszystko jest do zakwestionowania, albo wszystko jest ironiczne. Co robić — pisanie jest ironiczne, starość jest ironiczna, kurewstwo jest ironiczne. Nie tak ironiczne jak starość, ale ironiczne. Bo starość to ho, ho! Sam destylat ironii. Najprzód jej nie ma, i to długo nie ma. A potem jak już jest, to jest. Krótko i intensywnie — pękanie tętniaków i gnicie węzłów chłonnych idzie raz-dwa. Pory roku przelatują jak chcą. Długo trwa tylko młodość. Reszta — kipiel. Niektórzy powiadają, że miłość też jest ironiczna. W moim wydaniu na pewno.
W każdym razie połączenie jednego z drugim i drugiego z trzecim (ironii starości, ironii sprzedajności oraz ironii miłości) daje ironię do zatraty.
Kwestionować? Oczywiście chętni do kwestionowania wszystkiego żałobnicy znajdą się zawsze, zawsze można przywołać frazę kwestionującą naszą zawodową pychę: „Są rzeczy mocniejsze od literatury” — na przykład język dziki, niedościgły. O, do cna zgrany, choć wciąż wielce wpływowy duchu opowieści, chroń mnie przed łatwizną parodii! Strzeż pióro przed zacnością i ironicznymi skłonnościami mojej mowy ojczystej! Zawsze można też sklecić błyskotliwą (a więc wszystko podważającą) frazę: „Mężczyzna zakochujący się w sprzedajnej smarkuli jest w gorszej sytuacji niż kobieta zakochująca się w notorycznym uwodzicielu”. Dlaczego? Dlaczego mężczyzna w gorszej? Ach, wielkie albo tylko zgrabnie ułożone aforyzmy ludzkości nie potrzebują komentarza. Istnieją międzynarodowe kodeksy, które nie przewidują, by tacy faceci jak ja w ogóle posiadali męskość. W każdym razie świat końcówek stoi przed nami otworem.
W sprzedajnej dwudziestolatce? Zakochałem się? Facet po sześćdziesiątce opowiadający o swych wzlotach uczuciowych to jest żenada. Oczywiście każdy ma prawo etc., etc. Każdy, ale nie ja. Postna starość ogólnoświatowa w zasadzie nie przewiduje dla mnie dymania w żadnej postaci. Moją ojczyzną jest kraj nizinny i purytański. Wielorako purytański. Za zaborów — jakże tu było purytańsko! Za Niemców, za komuny! Aż się roiło od czarnych sukienek! Purytanin na purytaninie siedział! Purytanin purytanina zwalczał! Purytanin z purytaninem się bratał!
I na tej purytańskiej równinie, na jej brzegu, jest pasmo gór niskich i starych, plemię szczególnie purytańskich purytan tam żyje, ja z nich się wywodzę. Zawsześmy szli obok historii, zawsze jej posłuszni. Ewangelicy mają kochać władzę, i szlus. Gomułki czy Gierka moi współbracia specjalnie nie kochali, nie byli pewni, czy namiestnikowska władza faktycznie pochodzi od Boga, ale co do nich należało — robili. Dlatego — komuna nie komuna — zawsze zamożne były luterskie okolice; niestety, jak zamożne, tak nieliczne. Moim starym specjalnie rozwinięte poczucie tożsamości nie doskwierało, za młodzi na ortodoksję, raczej nie mieli nic przeciwko rozpuszczeniu się (bez opuszczania Kościoła rzecz jasna) w przywilejach klasy średniej; słowem, żyli po to, by nabyć komplet wypoczynkowy (wersalka plus meblościanka) oraz w przyszłości samochód. Wszystko się spełniło. Nie wchodzę w szczegóły, ale po samochodzie pojawiła się konieczność postawienia domu w Wiśle. Weszli w to gładko — ojca świat oswojonych przedmiotów zdawał się upajać, matka była (jak zawsze zresztą) ostrożniejsza, ja nie potrafiłem się w tej zawiłości odnaleźć.
Do pisania, które w takich sytuacjach pomaga, było daleko. Kim jestem? Kim byłem? Głosem wołającego na puszczy w sprawie wiadomej — przyzwolenia dla seniorów? Podymajcie sobie jeszcze, koledzy! Kopulacja to nie jest byle co! Niektórzy utożsamiają ją z życiem.
Mnie nie przystoi miłość, nawet osłonięta woalem fikcji literackiej. Zakochałem się! Darujcie, moi drodzy parafianie — tak powiedzieć to nie tylko nic nie powiedzieć, ale też skłamać, narzucić fałszywą tonację, popaść w faryzeizm — nie ma błędów bardziej kardynalnych.
Większość moich purytan pomarła, co wszakże w nikłym stopniu poprawia sytuację. Króluje nad okolicą moja matka, blisko dziewięćdziesięcioletnia, pełna werwy kobieta, gotowa do walki o czystość rasy, obyczaju i gatunku. To do niej po serii klęsk pojechałem ratować ciało i duszę, to u niej spisuję przygody i przemyślenia. Mój umiarkowanie lodowaty pokój świetnie się do tego nadaje.
Swego czasu (kilkanaście lat temu) matka nie przyjęła do wiadomości mojego rozwodu i od tamtej pory żyje w lęku, iż sprowadzę osobę, która sprzeda albo spali dom w Wiśle, roztrwoni resztki oszczędności, a w osobnym pokoju na parterze przyjmować będzie mężczyzn. Celem antycypowania tej frazy i tej sytuacji mówię, jak mówi Pismo. A Pismo mówi, że „jest czas obłapiania i czas oddalenia się od obłapiania”. Nie dla erotycznej fanfaronady czy tandetnego efektu, ale gwoli maksymalnego zbliżenia rzeczy do słowa powtarzam raz jeszcze: na starość straciłem głowę dla pewnej warszawskiej kurwy. Straciłem głowę? Wszystko straciłem! Oszalałem na jej punkcie! Ożeniłem się z nią!
2
Głowy nie dam, ale najprawdopodobniej miała na imię Zuza. Na pierwsze spotkanie przyszła jako Sonia, po godzinie wyznała, iż naprawdę jest Bellą. Proszę bardzo. Rozbierało się widmo Soni, z łachów wyskoczyła — krew i mleko, hialuron i silikon — Bella. Zapłaciłem za kolejne dwie godziny. Udany wieczór, choć początek był nieoczywisty. Rzadkie imiona. Rzadkie i zawsze dwusylabowe — dodała.
Gdy otwarłem drzwi, lekko ją przymurowało, przez blond głowę przemknęło: w tył zwrot. Myślała, że jestem młodszy. W sumie drobiazg — sam się często w tej kwestii mylę. Samotność postarza. Zwłaszcza samotność z wyboru. Jakby tuszując tę sekundę wahania, Bella wkroczyła brawurowo. Ze skrajności w skrajność, czyli dalej spięta, a nawet zawęźlona. Rozmowa się nie klei, a jak rozmowa się nie klei, to ciężko przejść na dotyk. Oczywiście czasami rozmowa tak się klei, że wyklucza dotyk, ale staramy się unikać obu tych skrajności. Zaproponowałem szybką banię i szybsze, dużo szybsze niż zazwyczaj, „przełamanie lodów”. W ich występnym narzeczu „przełamanie loda”. Na czym ono polega, z jednej strony wstydzę się powiedzieć, z drugiej — łatwo się domyślić. Poszło jak z płatka; wszystkie następne „przełamania” również. Nie dam głowy, czy już wtedy nie traciłem głowy.
Traciłem, ale jeszcze o tym nie wiedziałem. Wszystko wokół wiedziało — i stół wiedział, i okno, i podłoga, i lampa, i widok z góry schodów, i z piwnicznej perspektywy — wszystko, co stworzone i co niestworzone, albo niezbicie wiedziało, albo przeczuwało. A ja nic.
Moje pokolenie poważnie traktowało życie i jego podstawowe objawy. Najkrótsze uczucie trwało nie krócej niż dwa lata.
Ktoś, kogo pokochasz w całej rozpaczy konającego serca, ktoś, bez kogo nie potrafisz żyć — już jest w pobliżu, spotykasz go, gadasz z nim, spoglądasz nań i jeszcze nie wiesz, że spoglądasz w otchłań, spierasz się z przeznaczeniem. Spotkałeś los, i to los definitywny — zostało ci tyle, że nie zdążysz się odkochać.
3
Po tygodniu trafiłem na anons „Zmysłowej Żanety”. Coś się nie zgadzało, coś kusiło — zaprosiłem. Słusznie się domyślacie — to była ona, tyle że na zdjęciu, za pomocą peruki i makijażu, przeistoczona w porywającą brunecicę. Tym razem zaklinała się, że naprawdę, ale to naprawdę jest Olgą. A co do detali, wiedziała przecież, pod jaki adres jedzie. Takich dociekliwców jak ja już się nie spotyka — można ryzykować.
Przysięgała na serce swego psa. Pies, żywa wiązka piór do odkurzania miejsc niedostępnych, urzędowo wabił się Tetmajer. Odnotowuję ten fakt, ponieważ — jak to u psiar bywa — darzyła go wariackim uczuciem. Czy byłem zazdrosny o zwierzę? I to jak! Zawsze traktowała je jak uwielbiane i do granic rozpieszczane dziecko, a z czasem nabrała pewności, iż urodziła je w sensie ścisłym. Pytałem o poetyckość nazwiska. Głucha cisza była odpowiedzią. Nie uwierzycie, ale słowo, czy nawet dźwięk: Tetmajer, wybrała przypadkowo. Gdzieś coś słyszała — to wszystko. Wszystko, czyli nic. Tetmajer alias Teddy, alias Teodor. Mania używania licznych imion odcisnęła się i na psie — skromnie, bo skromnie, ale jednak.
Co tu zresztą wydziwiać. Jeśli dziewczyna ma, dajmy na to, trzy, cztery ogłoszenia, każde pod innym pseudonimem, jeśli w imię rzekomej czułości, a po prawdzie i istotowego podbicia stawki, szepcze ci do ucha swe rzekomo prawdziwe imiona, jeśli na dodatek jeszcze inaczej przedstawia się koleżankom, jeśli sędziwi — w moim wieku — goście, coś sobie ubzdurawszy, nagle zaczynają zwracać się do niej imionami, które nie wiadomo skąd wzięli, powstaje wystarczająco wstrząsająca onomastyczna zawierucha.
4
Zuza — nie może być pełniej. Oczywiście nie dlatego, bym miał samobójczą ochotę na tytuł „Zuzanna i starzec”. Jestem w upadku, ale nie aż takim. Zuza i bez starców jest wystarczająco perwersyjna. Inaczej: to imię nigdy całkowicie nie obywa się bez lubieżnych podglądaczy, ich cienie zawsze są gdzieś w pobliżu, drzemią, śpią, nie żyją — na każdy sygnał gotowi do zmartwychwstania. Ich gapienie się mocniejsze od śmierci. Gapię się jak oni. Jest na co. Historii Zuzanny w naszej purytańskiej Biblii nie ma — połączenie owocu zakazanego z papirusem zawsze robiło na mnie wrażenie.
Zuzanna może im powiedzieć: „tak”, bardzo mało brakuje. Oni ewidentnie mieli do czynienia z Zuzami, które nie mówiły „nie”. I doskonale wiedzą, co uczynić, by choć z daleka nasycić się jej odsłoniętym widokiem. „A była Zuzanna delikatna i pięknego wejrzenia. A ci przewrotni kazali ją odsłonić (bo była zakryta), żeby się przynajmniej tak nasycić pięknością jej”.
Usta Zuzy jako sznur hialuronowy — dokładnie odmierzona dawka, jest pełniej, ale bez karykaturalnego rozdęcia. Piersi Zuzy — arcydzieło chirurgii plastycznej. Serio. Zawsze twierdziłem i nadal twierdzę, że lepsze piękno syntetyczne niż brak naturalnego. Lepsza cielesna konstrukcja niż anatomiczna zapaść. Nie ma się co łudzić, i w tej dziedzinie ślepe przywiązanie do natury daleko nas nie zaprowadzi. Najstarsi ziemscy starcy zamiast się cieszyć, że dożyli epoki ciała skorygowanego, nadal uważają, że jest to nie do przyjęcia. Wyrażenie „sztuczny biust” wymawiają z pogardą i wstrętem, decydujące się na ingerencje chirurgii plastycznej młode dziewczyny uważają za niespełna rozumu zwyrodnialczynie etc., etc. Nie ma co demonizować. W dzisiejszych czasach młodzież inwestuje we własne ciało, a już młodzież żyjąca z piękna swego ciała musi to robić. Muszą poprawiać po Panu Bogu i nie ma na to rady. A jak nie ma na to rady, wpierw trzeba ustąpić, potem docenić. Ciało stało się szatą, której model i krój można zmieniać, że o drobnych poprawkach (krawieckich) nie wspomnę. Czy wielokrotnie przerabiana szata zdobi duszę — nie wiem. Nie wiem, ale dlaczego nie? Im bardziej ciało przerabiane, tym dusza ma większe wymagania.
Oczywiście nie mówię o przypadkach skrajnych, nie mówię o dziewczynach zarabiających wyłącznie na kolejne operacje plastyczne, nie mówię o dziewczynach, dla których operacje tego typu stały się celem samym w sobie, o dziewczynach uzależnionych od kolejnych chirurgicznych poprawek. Nie mówię o ofiarach, których ciała zniekształciły botoks i nigdy nie znikająca opuchlizna.
Zastrzeżenia są tak oczywiste i tak łatwe do obalenia, że nie odmówię sobie nazwania rzeczy po imieniu — obecnie pieniądze są moją młodością? Gotówka miłością? Nie dar otrzymuję, a towar kupuję? Tak powiadacie? Takąż, moi drodzy antagoniści, wysnuwacie rację? Ależ oczywiście! Jestem całym sercem po waszej stronie. W stopniu o wiele znaczniejszym, niż się wydaje, kasa jest konieczna. Kasa jest tu warunkiem niezbędnym. Nie tylko transakcji, ale i uniesienia. Nic na to nie poradzę, ale kręci mnie płacenie. Inaczej powiem: ponieważ lubię sytuacje czyste moralnie, z najwyższą ochotą płacę dziewczynom. Rzecz jasna, grosz jest zarazem elementem wyuzdania i perwersji. Bez grosza ani wzwodu, ani orgazmu, ani czułych szeptów nad ranem. Tak jest: złoty polski w jej dłoniach jest moim eliksirem młodości. Dokładniej: jest obrazem, który działa jak eliksir młodości. Wręczam jej wiadomy zwitek, patrzę, z jaką czułością składa banknoty, i czuję, jak elastycznieją mi mięśnie, wygładza się skóra, ciemnieje siwizna. Czasami i tak bywa. Nieporównanie częściej natomiast wzrasta jej przychylność dla mojej starości. Kasa wyzwala w niej takie pokłady gerontofilii, że maluczko brakuje, bym uwierzył może nie w miłość prawdziwą, ale w czystość układu. Kobieta, która wzięła kasę, jasno i wyraźnie mówi: „Zgadzam się. Zgadzam się, ale dorzuć jeszcze stówę”.
Pewnie, że tak, napiwek musi być. A o cóż innego idzie? Oczywiście są takie, co jedynie pragną bez strat odpękać przykry obowiązek — długo one z nami nie zabawią. O nich się bardzo złe rzeczy słyszy. Żyją bez zasad, a to jest niemożliwe. Każde, nawet najniżej położone miejsce ma swoje zasady.
Ach, dożyć przyjaznej frazy i pa, pa, ziemio cudowna. W ogóle czegokolwiek dożyć. Czego? Jak to czego? Zdrowia, szczęścia oraz gruntownej rewizji planów samobójczych.
Nie pamiętam, czy wspomniałem, że zakładam teczkę przeznaczoną na wycinki parkinsonowskie? Mogłem nie wspomnieć, bo zgęstka spraw była znaczna, a wycinków zero. Dopiero wczoraj jeden, ale rozległy: „Robin Williams zabił się, bo miał parkinsona”. Dobra fraza, można powiedzieć, i nagrody godna. Miał, a może nie miał. Wczesna faza parkinsona rzadko bywa zejściowa. Raczej budzi zachwyt. Zachwyt ten z czasem bokiem wam wylezie, na razie jest w powijakach.
Oto dosięgnęła cię jedna z najdotkliwszych chorób ludzkości, a ty mimo to radzisz sobie! Uporządkowałeś sprawy. Z sobą samym do ładu doszedłeś! Żyć, nie umierać! Zresztą nie wiadomo. Williams podobno napić się lubił, a i szkodliwe, wyniszczające depresje nim miotały! Czyli mogło być rozmaicie. Parkinson nie musiał być jak spod igły. Chlanie, choć straceńcze, mogło być pod kontrolą. Akcja toczyła się w USA, a tam nigdy nie wiadomo. Przeważnie leczą się nie ci, co powinni. Nie przepadałem za tym aktorem o dziwnej twarzy. Jako młodzieniec mógł być starcem. I na odwrót. Żadne mecyje, ale jak na Hollywood role zbyt erudycyjne. Zanim zaczął, już był dobry. No ale rozumiem — depresja z powodu urody cheerleaderek (chodził, podobnie jak Staszek Barańczak, na NBA) mogła działać nieobliczalnie. Wymyśliliście koszykówkę — grę, w której każda akcja kończy się punktem, i myślicie, że ujdzie wam to bezkarnie!
Dodatkowy walor Zuzy: brała pieniądze w taki sposób, jakby wahała się, czy wziąć. Już prawie nie brała, a w ostateczności brała.
Dożyć frazy wyznawczej w miłości prawdziwej — owszem, można, ale jak powszechnie wiadomo, nic tak hucznie nie mija jak miłość przelotna. Zwitek banknotów — też, ale jakby mniej. Pytanie, skąd mam kasę, na szczęście nie padło. Skądś mam. Mówić o tym niezręcznie. Dżentelmeni etc. Poza tym w porównaniu z prawdziwą kasą — moja kasa marna i żadna.
Kręcił mnie jej fach, kręciło wyobrażenie kilku otaczających ją równocześnie mężczyzn. Przyglądałem się im uważnie, każdy był mną i tu było sedno mojej ciemności. Oczywiście łatwo tę ciemność rozjaśnić i powiedzieć, że po prostu jestem gotów, by brać w posiadanie i równocześnie gapić się, jak biorą w posiadanie, i że od zawsze szukające mocnych wrażeń, teraz otępiałe i wypalone zmysły potrzebują coraz większych dawek. Można powiedzieć, iż mam wyraźną skłonność do uprzedmiotowiania kobiet.
Powoli, powoli. Najprzód trzeba odpowiedzieć na pytanie: czy są kobiety, które pragną być uprzedmiotowiane? Oczywiście, są. I właśnie w takiej archaiczności ja buszuję.
Jak w tych ustaleniach mieści się Zuza? Mieści się i nie mieści. Zależy od dnia. W moim spaczonym nie spaczonym wyobrażeniu zachodzi coś, w czym może w ogóle nie brała udziału. Coś poniżej wyobraźni Vlada.