- promocja
- W empik go
Zwiadowcy 2. Płonący most - ebook
Zwiadowcy 2. Płonący most - ebook
Królestwo Araluenu przygotowuje się do wojny z okrutnym baronem Morgarathem. Will, zwiadowca Gilan oraz Horacy otrzymują ważne zadanie - wyprawiają się do sąsiadującej z Araluenem Celtii, by wezwać jej władcę na pomoc w walce z najeźdźcą. Gdy docierają na miejsce, ich oczom ukazuje się przerażający widok - wioski Celtii są opustoszałe, wiatr hula po zniszczonych zabudowaniach, na gościńcach zaś królują bandyci. Od wyczerpanej, niemal umierającej z głodu dziewczyny, bohaterowie dowiadują się, że Morgarath uprzedził ich zamiary - zaatakował Celtię, porwał górników, a króla i jego ludzi odrzucił daleko na południe... Gdy Gilan wyrusza z wieściami do Araluenu, Will, Horacy i Evanlyn odkrywają, że plan diabolicznego hrabiego jest dalece bardziej wyrafinowany, niż mogliby sądzić. Tylko dni dzielą Morgaratha od wybudowania mostu, który pozwoli mu przerzucić armię na ziemie królestwa. Nie ma czasu, by poinformować o tym władcę, Will i Horacy muszą wziąć sprawę we własne ręcę. Ale spalenie mostu do dopiero początek kłopotów.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7686-091-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Skąd oni się tu wzięli? – spytał Will podczas jednego z krótkich postojów. – Przecież teraz Wąwóz Trzech Kroków jest chyba naprawdę dobrze strzeżony?
Było to jedyne dostępne przejście łączące królestwo Araluen i płaskowyż, na którym wznosiły się Góry Deszczu i Nocy, gdzie mieściła się siedziba Morgaratha. Króle – stwo przygotowywało się do nadchodzącej wojny z Morgarathem, toteż niezbyt liczny stały garnizon pilnujący wąskiego przesmyku został wzmocniony kompanią piechoty i łuczników.
– Owszem, w większej liczbie mógłby przejść tylko tamtędy – przyznał Halt – ale tak mały patrol zapewne zdołał przekraść się na teren królestwa drogą przez urwiska.
Górzysty płaskowyż, który stał się miejscem wygnania Morgaratha, wznosił się wysoko nad południowymi krańcami królestwa. Od Wąwozu Trzech Kroków na wschodzie aż ku zachodowi ciągnęły się przepastne urwiska, tworząc naturalną granicę między płaskowyżem i Araluenem. Dalej linia ich skręcała na południowy zachód, przechodząc w kolejną nieprzebytą przeszkodę zwaną Rozpadliną – była to ogromna szczelina biegnąca aż do morza i dzieląca krainę Morgaratha od królestwa Celtów.
Przez ostatnich szesnaście lat właśnie te naturalne fortyfikacje chroniły Araluen i sąsiednią Celtię przed najazdami Morgaratha. Jeśli jednak spojrzeć na to z drugiej strony, zapewniały buntownikowi ochronę przed siłami Araluenu.
– Sądziłem, że te urwiska są przeszkodą nie do przebycia – zdziwił się Will.
Halt pozwolił sobie na ponury uśmiech.
– Nie ma przeszkód, których nie dałoby się pokonać. Zwłaszcza jeśli ktoś mało dba o to, jakie straty poniosą wykonawcy jego rozkazów. Przypuszczam, że spuścili się na linach lub zeszli po drabinach sznurowych którejś bezksiężycowej nocy, przy złej pogodzie. Tym sposobem zdołali ominąć nasze straże graniczne.
Wstał, dając tym samym do zrozumienia, że postój dobiegł końca. Will uniósł się również, ramię w ramię podeszli do koni. Wskakując na siodło, Halt stęknął cicho. Rana, jaką odniósł podczas starcia z kalkarami, wciąż jeszcze dokuczała mu nieco.
– Mniej mnie obchodzi, jak się tu dostali – ciągnął. – Idzie o to, dokąd zmierzają i jakie mają zamiary.
Ledwo wymówił te słowa, gdy usłyszeli przed sobą głośny okrzyk, potem jakieś dziwne pomruki, a następnie szczęk broni.
– A tego być może zaraz się dowiemy! – dokończył Halt.
Puścił się galopem, kierując konikiem za pomocą kolan, gdy tymczasem jego ręce napięły potężny długi łuk. Will galopował tuż za nim, ale umiejętnościami jeździeckimi nie dorównywał Haltowi – prawą ręką trzymał wodze, w lewej dzierżył swój własny łuk.
Jechali przez rzadki las, pozostawiając troskę o wybór drogi swoim wierzchowcom. Nagle wypadli na szeroką polanę. Wstrzymany przez swego pana Abelard stanął jak wryty, Wyrwij tuż obok niego. Will wypuścił z dłoni wodze i błyskawicznie sięgnął do kołczanu po strzałę.
Pośrodku otwartej przestrzeni rósł spory figowiec. U jego stóp znajdowało się małe obozowisko. Z ogniska wznosiła się jeszcze smużka dymu, obok leżał tobołek i koc. Czterech wargalów, których śladami podążali, otoczyło samotnego mężczyznę, opierającego się plecami o pień drzewa. Na razie jego długi miecz trzymał napastników na dystans, lecz wargalowie nie dawali za wygraną, czekając na najmniejszy błąd i wypatrując luki w szermierczych zasłonach ofiary. Uzbrojeni byli w krótkie miecze i topory, a jeden z nich miał ciężką żelazną włócznię.
Na widok stworów Willowi zaparło dech w piersiach. Pościg trwał długo, a teraz nagle i niespodziewanie ujrzał ich na własne oczy. Byli potężnie zbudowani, mieli długie ryje i wielkie żółte kły, które szczerzyli teraz, czając się na swą ofiarę. Porośnięci byli kudłatym futrem, a prócz tego nosili zbroje z czarnej skóry. Mężczyzna odziany był podobnie. Odpierał ich ataki, ale gdy krzyknął, w jego głosie słychać było strach:
– Cofnąć się! Spełniam misję na polecenie lorda Morgaratha. Cofnąć się, to rozkaz! Rozkazuję wam w imieniu lorda Morgaratha!
Halt na grzbiecie Abelarda podjechał kilka kroków w ich stronę, by móc lepiej celować.
– Rzucić broń! Wszyscy! – zakrzyknął. Pięć par oczu skierowało się ku niemu, czterej wargalowie i ich ofiara byli najwyraźniej zaskoczeni. Napastnik uzbrojony we włócznię pierwszy odzyskał przytomność umysłu. Zorientował się, że widok jeźdźca osłabił czujność mężczyzny uzbrojonego w miecz, zrobił wypad i wbił włócznię w jego ciało. W następnej sekundzie strzała Halta przeszyła jego serce i napastnik padł martwy obok swej ofiary. Mężczyzna opadał jeszcze na kolana, gdy pozostali wargalowie ruszyli w stronę zwiadowców.
Pomimo niedźwiedziowatej postury poruszali się niewiarygodnie szybko.
Druga strzała Halta powaliła wargala szarżującego z lewej strony. Will strzelił do stwora biegnącego z prawej i natychmiast zdał sobie sprawę, że nie docenił prędkości, z jaką poruszała się bestia. Strzała ze świstem przeleciała tam, gdzie wargal znajdował się o ułamek sekundy wcześniej. Chłopak błyskawicznie dobył następnej strzały i usłyszał ochrypły jęk bólu, gdy trzecia strzała Halta utkwiła w piersi środkowego napastnika. Will wypuścił drugą strzałę, celując do ostatniego z wargalów, który był już zatrważająco blisko.
Przerażony widokiem dzikich oczu i żółtych kłów, zbyt pospiesznie zwolnił cięciwę. Jego strzała nie miała żadnej szansy, by trafić wargala, który niemal już go dopadał.
Napastnik wydał z siebie triumfalny charkot, ale wówczas niespodziewanie Wyrwij ruszył na pomoc swemu panu. Konik zarżał i stanął dęba, młócąc przednimi kopytami. Zamiast cofnąć się przed straszliwym stworem, wybiegł do przodu na jego spotkanie. Zaskoczony Will chwycił się łęku siodła.
Wargal był równie zdezorientowany. Podobnie jak wszyscy jego pobratymcy, żywił zabobonny lęk przed końmi – lęk, który narodził się podczas bitwy na Wrzosowiskach Hackham Heath przed szesnastoma laty, kiedy to pierwsza armia wargalów Morgaratha została zdziesiątkowana przez aralueńską kawalerię. Na swoją zgubę wargal zawahał się i postąpił krok do tyłu, by uniknąć kopyt tłukących powietrze.
Czwarta strzała Halta trafiła go w szyję. Odległość była tak niewielka, że przebiła ją na wylot. Wargal wydał śmiertelny wrzask i runął martwy na trawę.
Blady jak ściana Will zsunął się z końskiego grzbietu, kolana się pod nim ugięły. Musiał przytrzymać się boku Wyrwija, by nie upaść. Halt szybko zeskoczył z siodła i stanął obok chłopca, obejmując go ramieniem.
– Już dobrze, Willu – głęboki głos zwiadowcy przebił się przez strach, który ogarnął umysł chłopca. – Już po wszystkim.
Ale Will był w stanie tylko potrząsnąć głową, wciąż przerażony sceną, która dopiero co się rozegrała.
– Halt… chybiłem… i to dwa razy! Straciłem głowę i chybiłem! – Było mu wstyd, że tak haniebnie zawiódł swego nauczyciela. Poczuł, że ramię Halta obejmuje go mocniej, uniósł twarz, by spojrzeć w brodate oblicze mistrza i jego ciemne, głęboko osadzone oczy.
– Inną jest rzeczą strzelać do tarczy, a inną do szarżującego wargala. Tarcza zazwyczaj nie próbuje cię zabić.
– To ostatnie zdanie Halt wypowiedział znacznie łagodniejszym tonem. Zdał sobie sprawę, że Will przeszedł wstrząs. I nic dziwnego – przyznał w duchu.
– Ale ja… chybiłem.
– I to będzie dla ciebie nauczką. Następnym razem nie chybisz. Wiesz już teraz, że lepiej oddać jeden dobry strzał niż dwa w pośpiechu – stwierdził stanowczo Halt, po czym ujął Willa za ramię i odwrócił go w stronę obozowiska pod figowcem. – Chodź, zobaczymy, czego uda nam się dowiedzieć o tym człowieku – rzekł, kładąc w ten sposób kres rozmowie o niepowodzeniu Willa.
Odziany na czarno mężczyzna i wargal leżeli martwi obok siebie. Halt przyklęknął, by odwrócić człowieka twarzą do góry. Gwizdnął cicho ze zdumienia.
– To Dirk Reacher – stwierdził, na poły do siebie. – Ostatnia osoba, którą spodziewałbym się tu ujrzeć.
– Znałeś go? – spytał Will. Nieokiełznana ciekawość sprawiła, że zgodnie z przewidywaniami Halta groza dopiero co minionych chwil zaczęła się oddalać.
– Osobiście wygnałem go z królestwa pięć czy sześć lat temu – wyjaśnił zwiadowca. – Był tchórzem i mordercą. Zdezerterował, a potem przystał do Morgaratha – umilkł na chwilę. – Morgarath ma szczególną zdolność przyciągania ku sobie takich właśnie ludzi. Tylko czego on tu szukał…?
– Wołał, że pełni jakąś misję dla Morgaratha – przypomniał Will, ale Halt pokręcił głową.
– Nie wydaje mi się. Wargalowie ścigali go, a tylko sam Morgarath mógłby im to nakazać, tego zaś by nie uczynił, gdyby Reacher nadal był na jego usługach. Przypuszczam, że znów zdradził. Porzucił Morgaratha, który wysłał wargalów w ślad za nim.
– Dlaczego? – zdziwił się Will. – To znaczy, dlaczego miałby znów zdezerterować?
Halt wzruszył ramionami.
– Nadchodzi wojna. Ludzie tacy jak Dirk raczej starają się unikać podobnych nieprzyjemności.
Sięgnął po tobołek leżący obok ogniska i zaczął w nim grzebać.
– Szukasz czegoś szczególnego? – zainteresował się Will. Halt zmarszczył brwi; wyraźnie znudziło mu się przeszukiwanie pakunku i po prostu wysypał całą jego zawartość na ziemię.
– No cóż, coś mi mówi, że jeśli Dirk zdradził Morgaratha i zamierzał wrócić do Araluenu, wystarałby się o jakiś fant, którym okupiłby swoją wolność. Tak więc. – urwał wpół zdania, bo dostrzegł starannie złożony pergamin leżący pośród ubrań na zmianę i przyborów do jedzenia. Przejrzał pospiesznie dokument i uniósł lekko jedną brew. Will, który spędził u boku zwiadowcy już niemal rok, wiedział, że oznaczało to coś na kształt zdumionego okrzyku, jaki wydałby z siebie ktokolwiek inny na miejscu jego mistrza. Wiedział też, że jeśli będzie próbował przerwać Haltowi, nim ten skończy czytać, zwiadowca po prostu go zignoruje. Odczekał więc, aż Halt złożył pergamin, wstał powoli, spojrzał na swego ucznia i dostrzegł naglące pytanie w jego oczach.
– Coś ważnego? – upewnił się Will.
– Można powiedzieć, że tak – stwierdził chłodno Halt. – Chyba wpadły nam w ręce plany Morgaratha dotyczące zbliżającej się wojny. Pewnie dobrze byłoby je zawieźć do Redmont.
Gwizdnął cicho, a Abelard i Wyrwij podbiegły truchtem do swych panów.
Tymczasem w odległości kilkuset metrów czaił się intruz, który wybrał swą kryjówkę niezwykle starannie, mając na uwadze nawet kierunek wiatru, by koniki zwiadowców nie wyczuły jego obecności. Wróg upewnił się, że Halt i jego uczeń, którzy dosiedli wierzchowców, opuścili łąkę, scenę niewielkiej bitwy, która tu się rozegrała – a potem wyszedł z ukrycia i zwrócił się na południe, ku przepastnym urwiskom.
Czas powiadomić Morgaratha, że jego plan się powiódł.
Dochodziła północ, gdy samotny jeździec ściągnął wodze swojego wierzchowca przed chatką ukrytą pośród drzew nieopodal Zamku Redmont. Juczny konik, którego prowadził za sobą, także się zatrzymał. Jeździec, wysoki mężczyzna, którego ruchy znamionowała gibkość właściwa młodemu wiekowi, zeskoczył z siodła i wszedł na wąski ganek, schylając się, by nie zawadzić głową o niski okap. Z przylegającej do domu stajni rozległo się ciche rżenie, na które jego własny koń podniósł głowę i odpowiedział podobnym powitaniem.
Przybysz uniósł dłoń, by zapukać do drzwi, kiedy dostrzegł błysk światła za zasłoniętym oknem. Zawahał się. Światło przemierzyło wnętrze pokoju i odezwał się głos:
– Witaj, Gilanie – drzwi stanęły otworem. – Co cię tu sprowadza? – odezwał się Halt.
Młody zwiadowca zaśmiał się z niedowierzaniem na widok swojego dawnego mistrza.
– Halt, jak ty to robisz? – zdumiał się. – Skąd zanim jeszcze otwarłeś drzwi, mogłeś wiedzieć, że to właśnie ja przyjechałem w środku nocy?
Halt wzruszył ramionami, dając Gilanowi znak, by wszedł do środka. Zamknął za nim drzwi, przeszedł do schludnie urządzonej kuchni, otworzył drzwiczki pieca i dorzucił drew do przygasającego już ognia. Postawił miedziany czajnik na blasze, potrząsnąwszy nim uprzednio, by upewnić się, że wewnątrz jest dość wody.
– Kilka minut temu usłyszałem tętent twojego konia – wyjaśnił. – A potem odezwał się Abelard. Rży w ten sposób tylko na powitanie któregoś z koni zwiadowców – dodał i wzruszył ramionami. Miało to oznaczać, że odpowiedź na pytanie Gilana jest tak prosta, że nie warto poświęcać jej więcej czasu. Gilan zaśmiał się znowu.
– Zapewne – przyznał – tylko że mógł to być którykolwiek z nas, zwiadowców. A jest nas około pięćdziesięciu, nieprawdaż?
Halt przechylił głowę na bok, spoglądając z politowaniem na swego dawnego ucznia.
– Gilanie, kiedy jeszcze usiłowałem cię czegoś nauczyć, słyszałem twoje kroki na tym ganku tysiące razy. Uwierz, że nadal jestem w stanie je rozpoznać.
Młodszy zwiadowca rozłożył bezradnie ręce w geście poddania. Rozpiął klamrę płaszcza i przerzucił go przez oparcie krzesła. Podszedł bliżej do pieca. Noc była chłodna, toteż nie mógł już się doczekać, kiedy skosztuje gorącego napoju przyrządzonego przez Halta. Skrzypnęły drzwi pokoju na tyłach domu i pojawił się Will, który najwyraźniej w pośpiechu narzucił ubranie na koszulę nocną. Miał potargane włosy i wyglądał na zaspanego.
– Witaj, Gilanie – rzucił niedbale. – Co cię do nas sprowadza?
Gilan załamał ręce w żartobliwym geście:
– Doprawdy, czy moje niespodziewane pojawienie się w środku nocy nie jest tu dla nikogo zaskoczeniem? – spytał.
Zajęty przy piecu Halt odwrócił się, by ukryć uśmiech. Kilka minut wcześniej słyszał, jak Will rzucił się do okna na dźwięk końskich kopyt zbliżających się do chaty. Widocznie Will podsłuchał rozmowę Halta z Gilanem i postanowił również popisać się stoickim spokojem wobec niespodziewanego gościa. Znając Willa, Halt był pewien, że chłopak wprost płonie z ciekawości i dałby wszystko, żeby poznać przyczynę tej niespodziewanej wizyty, toteż postanowił zabawić się nieco jego kosztem.
– Już późno, Willu – oznajmił. – Wracaj lepiej do łóżka. Jutro czeka nas pracowity dzień.
Nonszalancja Willa ulotniła się bez śladu, a na jego twarzy pojawił się wyraz głębokiego rozczarowania. Ton w głosie mistrza oznaczał wyraźne polecenie, a on przecież tak bardzo pragnął poznać przyczynę odwiedzin Gilana o tak niezwykłej porze.
– Halt, proszę! – zawołał chłopiec. – Chciałbym wiedzieć, o co chodzi!
Halt i Gilan wymienili rozbawione spojrzenia. Will tymczasem dosłownie przestępował z nogi na nogę w nadziei, że Halt zmieni jednak zdanie i nie każe mu iść spać. Zwiadowca z kamienną twarzą postawił trzy kubki na kuchennym stole.
– W takim razie dobrze się składa, że pomyślałem też o tobie, prawda? – zauważył, a Will dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że dał się nabrać. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i usiadł przy stole.
– Skoro to już sobie wyjaśniliśmy, może zechcesz, Gilanie, wyjawić przyczynę twych niespodziewanych odwiedzin – nim mój uczeń pęknie z ciekawości?
– Chodzi o te plany Morgaratha, które przejąłeś w zeszłym tygodniu. Skoro teraz wiemy, co wróg zamierza uczynić, król pragnie zgromadzić całą armię na równinie Uthal przed następnym nowiem. Skoro Morgarath zamierza przebić się przez Wąwóz Trzech Kroków, musimy być gotowi.
Zdobyty dokument rzeczywiście zawierał bezcenne informacje. Według planu Morgaratha pięciuset skandyjskich najemników miało przedrzeć się przez bagniste mokradła i zaatakować od tyłu aralueński garnizon, strzegący Wąwozu Trzech Kroków. Nawet gdyby nie uwzględniać elementu zaskoczenia, napaść z tej strony była o wiele łatwiejsza, toteż obrońcy Wąwozu nie mieli żadnych szans wobec tak znacznej przewagi nieprzyjaciela. W krótkim czasie przed głównymi siłami Morgaratha droga stanęłaby otworem i wargalowie weszliby na równiny, mogąc bez przeszkód rozwinąć szyk bojowy.
– Tak więc Duncan zamierza odpowiedzieć zaskoczeniem na próbę zaskoczenia – skonstatował Halt, z wolna kiwając głową. – Dobre myślenie. W ten sposób przejmiemy kontrolę nad polem bitwy.
Teraz Will również skinął głową i stwierdził równie poważnym głosem:
– I dopadniemy wojska Morgaratha uwięzione w przełęczy.
Gilan odwrócił się nieco, by ukryć uśmiech. Zastanowił się przez chwilę, czy on również w swoim czasie próbował naśladować sposób zachowania Halta, gdy był jeszcze jego uczniem. Miał wrażenie, że raczej… tak.
– Wręcz przeciwnie – sprostował. – Gdy tylko jego wojsko rozpocznie natarcie, Duncan zamierza się wycofać na z góry upatrzone stanowiska i pozwolić Morgarathowi rozwinąć szyk na równinach.
– Chce go wpuścić? – Will był tak zdziwiony, że aż zaczął mówić piskliwym głosem. – Czy król oszalał? Dlaczego mielibyśmy.
Zdał sobie sprawę, że obaj zwiadowcy spoglądają na niego w szczególny sposób; Halt z uniesioną brwią, a Gilan z dziwnym uśmieszkiem na ustach.
– To znaczy… – zawahał się, przyszło mu bowiem poniewczasie do głowy, że wątpienie w pełnię władz umysłowych króla może zostać uznane za obrazę majestatu. – Nie chciałem powiedzieć niczego złego. Chodzi mi tylko o to…
– Och, jestem pewien, że król nie poczułby się urażony, słysząc, jak jakiś nędzny czeladnik pomawia go o szaleństwo – zauważył Halt. – Królowie wprost uwielbiają, kiedy w ten sposób przywoływać ich do rozumu.
– Ale… pozwolić mu wejść na nasz teren? Po tylu latach? To przecież… – chciał już powiedzieć „szaleństwo”, ale w porę ugryzł się w język. Pamiętał jednak doskonale niedawne spotkanie z wargalami. Myśl o tym, że tysiące takich stworów miałyby bez przeszkód przebyć Wąwóz, mroziła mu krew w żyłach.
Pierwszy odpowiedział Halt:
– Oto właśnie chodzi, Willu. „Po tylu latach”. Minęło szesnaście lat, a my wciąż musimy strzec się Morgaratha, bezustannie próbujemy odgadnąć, co knuje. Przez cały ten czas nasze siły związane są przy granicach, bo muszą pilnować urwisk i pilnie strzec Wąwozu Trzech Kroków. Przez cały ten czas inicjatywa pozostaje w jego rękach, to od jego zachcianki zależy, kiedy, gdzie i jak zaatakuje. Ostatnim przykładem były kalkary, o czym wiesz akurat lepiej niż ktokolwiek inny.
Gilan spoglądał z podziwem na swojego byłego mistrza. Halt w mgnieniu oka pojął, co kryje się za planem króla. Oto kolejny dowód – prócz wielu poprzednich – że władca postępuje słusznie, uważając Halta za jednego ze swych najbardziej zaufanych doradców.
– Halt ma słuszność, Willu – odezwał się. – Jest jeszcze inna przyczyna. Po tych szesnastu latach względnego spokoju zaczynamy popadać w gnuśność. Nie, nie my, nie zwiadowcy. Ale z pewnością wieśniacy, spośród których rekrutują się przecież nasi żołnierze, a nawet i niektórzy baronowie czy rycerze z odległych lenn położonych na północy.
– Widziałeś na własne oczy, z jaką niechęcią niektórzy wieśniacy porzucają swe gospodarstwa, żeby wyruszyć na wojnę – wtrącił Halt. Will w milczeniu skinął głową. Rzeczywiście, ostatni tydzień spędzili wraz z Haltem na wędrówce po wsiach na terenie baronii Redmont. Dokonywali poboru, bowiem to właśnie chłopi stanowili trzon armii. Niejednokrotnie spotkali się z otwarcie wrogim przyjęciem – choć wrogość ta ustępowała, kiedy Halt kładł na szalę całą siłę swej osobowości i autorytetu.
– Otóż zdaniem króla Duncana nadszedł czas, by załatwić tę sprawę raz na zawsze – ciągnął dalej Gilan. – Teraz jesteśmy u szczytu potęgi i sił nam już nie przybędzie; z czasem bezczynność może nas przyprawić co najwyżej o ich utratę. Tak więc oto nadarza się okazja, by uporać się z Morgarathem na dobre.
– Wszystko to jednak nie przybliża nas do odpowiedzi na moje pierwsze pytanie – zauważył Halt. – Cóż sprowadza cię tutaj o tak dziwnej porze?
– Rozkazy Crowleya – odparł krótko Gilan. Położył rulon pergaminu przed Haltem, który rzuciwszy mu pytające spojrzenie, rozwinął pismo i przeczytał je. Will wiedział, że Crowley jest dowódcą wszystkich zwiadowców, najstarszym rangą z całego korpusu. Halt skończył czytać, a następnie starannie zwinął pergamin.
– Jedziesz więc z poselstwem do króla Celtów, Swyddneda – stwierdził. – Domyślam się, że po to, by powołać się na traktat o wzajemnej pomocy, który Duncan zawarł z nim kilka lat temu?
Gilan skinął głową, delektując się kolejnym łykiem rozgrzewającego napoju.
– Król uważa, że potrzebne nam będą wszelkie siły, jakie zdołamy zgromadzić.
Halt w zamyśleniu pokiwał głową.
– Trudno się z nim nie zgodzić – rzekł powoli. – Ale…? – Rozłożył ręce w pytającym geście. Przecież skoro Gilan miał jechać z poselstwem do Celtów, im prędzej tam się znajdzie, tym lepiej – zdawał się przez to mówić.
– Otóż – rzekł z naciskiem Gilan – jest to oficjalne posłannictwo do Celtii. – Słowo „oficjalne” wymówił szczególnie dobitnie, a Halt zrozumiał go w mgnieniu oka.
– Oczywiście – kiwnął głową. – Prastare celtyckie tradycje.
– Rzekłbym raczej, że przesądy – burknął Gilan. – Jeśli o mnie chodzi, oznacza to po prostu karygodną stratę czasu.
– Jasne, jasne – zgodził się Halt. – Skoro jednak Celtowie obstają przy tych zwyczajach, co innego możesz zrobić?
Will spoglądał na nich z niepokojem. Najwidoczniej obaj zwiadowcy rozumieli się doskonale, ale Will pojmował z tego tyle, co gdyby rozmawiali ze sobą po hiszpańsku.
– Zazwyczaj, kiedy czasy są spokojne, nie zwracamy na to uwagi – powiedział Gilan. – Jednak wobec wszystkich przygotowań, jakich wymaga nadchodząca wojna, jest tyle pracy, że nie wiadomo, w co ręce włożyć. Po prostu potrzebny jest każdy z nas. Tak więc Crowley doszedł do wniosku.
– Chyba wiem, do jakiego – przerwał mu Halt i właśnie w tym momencie Will już nie wytrzymał.
– A ja nie! – wybuchnął. – O czym wy obaj mówicie? Niby gadacie po aralueńsku, a nie w jakimś obcym języku, ale ja i tak nie mogę się w waszych słowach dopatrzyć żadnego sensu!Halt powoli odwrócił się ku swemu zapalczywemu czeladnikowi i uniósł wysoko brwi. Will skulił się i mruknął:
– Wybaczcie. Przykro mi.
Starszy zwiadowca skinął głową, kwitując jego przeprosiny.
– I słusznie. Natomiast odpowiedź na twoje pytanie jest prosta: to jasne, że Gilan chce mnie zapytać, czy mógłbyś pojechać z nim do Celtii w charakterze posła.
Gilan przytaknął ruchem głowy, a Will zmarszczył brwi; teraz już był zupełnie zdezorientowany.
– Ja? – rzekł z niedowierzaniem w głosie. – Ale dlaczego ja? Na co się mogę przydać w Celtii?
Pożałował tych słów natychmiast, gdy je wypowiedział. Mógłby się raz wreszcie nauczyć, żeby nie dawać Haltowi takich okazji do kpin ze swojej osoby. Halt tymczasem zasznurował usta, udając, że rozważa jego pytanie.
– Na co…? Pewnie na nic. Właściwe pytanie brzmi, czy tutaj jesteś na coś potrzebny. A odpowiedź brzmi: zdecydowanie na nic.
– Ale dlaczego… – zaczął Will i umilkł. Albo mu wyjaśnią, albo nie. Choćby nie wiadomo jak się dopytywał, Halt nie powie niczego ani o sekundę wcześniej, niż uzna za stosowne. Wręcz przeciwnie, odnosił niekiedy wrażenie, że im więcej pytań zadawał, tym chętniej Halt zwlekał z odpowiedzią, bawiąc się utrzymywaniem go w niepewności. W końcu zlitował się nad nim Gilan, który zapewne z własnego doświadczenia wiedział, jak trudno wyciągnąć coś z Halta, kiedy ten zdecyduje się milczeć.
– Chodzi po prostu o to, żeby było nas więcej, Willu – wyjaśnił. – Zgodnie z obyczajami Celtów oficjalne poselstwo winno składać się z trzech osób i szczerze mówiąc, Halt ma rację. Akurat bez ciebie Araluen w tej chwili może się obejść. – Uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem. – Jeśli to ci poprawi nastrój, mogę wyznać, że i mnie wyznaczono do tego zadania dlatego, że jestem najmłodszym z Korpusu Zwiadowców.
– Ale po co aż trzy osoby? – spytał Will, zadowolony, że przynajmniej Gilan skłonny jest odpowiadać na pytania. – Przecież chodzi o to, żeby po prostu dostarczyć list. Wystarczyłby jeden jeździec, prawda?
Gilan westchnął.
– O tym właśnie mówiliśmy. To taki przesąd, któremu Celtowie zawzięcie hołdują. Pochodzi z dawnych czasów, kiedy Skottowie, Hibernianie i Celtowie zjednoczeni byli unią pod rządami Rady Celtyckiej. Składało się na nią trzech władców tych krain.
– Rzecz polega na tym – wtrącił Halt – że Gilan oczywiście mógłby pojechać sam, ale wówczas zwlekaliby i zbywali go całymi dniami albo i tygodniami, zanim uporaliby się z kwestiami etykiety oraz protokołu. My zaś nie mamy czasu do stracenia. Jest takie stare celtyckie powiedzenie, w którego prawdziwość wszyscy tam wierzą: „Jeden mąż może być zdrajcą. Dwóch może być w zmowie. Trzem mężom ufajcie, szlachetni panowie”.
– Aha, czyli mam jechać dlatego, że nie jestem tu do niczego potrzebny! – stwierdził Will, nieco urażony. Halt uznał więc, że pora odrobinę podbudować jego urażoną miłość własną – ale tylko odrobinę.
– Prawdę mówiąc, sprawy tak właśnie się mają. Musisz jednak wiedzieć, że z takim poselstwem do Celtów nie może udać się byle kto. Wszyscy posłowie muszą mieć jakiś oficjalny status lub ustaloną pozycję w świecie. Nie mogą to być na przykład zwykli pachołkowie czy wieśniacy.
– A ty, Willu – dodał Gilan – należysz do Korpusu Zwiadowców. W oczach Celtów to nie byle co.
– Przecież jestem tylko uczniem – wybąkał Will, ale ku jego zdziwieniu obaj mężczyźni poważnie pokręcili głowami.
– Nosisz Dębowy Liść – rzekł stanowczo Halt. – Z brązu czy ze srebra – to bez znaczenia. Jesteś jednym z nas.
To stwierdzenie mistrza wyraźnie podniosło Willa na duchu.
– Cóż, to co innego – powiedział. – W takim razie z przyjemnością będę ci towarzyszył, Gilanie.
Halt rzucił chłopcu chłodne spojrzenie. Uznał, że duma Willa dość już została połechtana. Świadomie ignorując słowa chłopaka, zwrócił się do Gilana:
– No dobrze – rzekł – a czy przychodzi ci do głowy jeszcze ktoś, z kogo nie mamy tu żadnego pożytku, a kto mógłby pełnić rolę trzeciego posła?
Gilan wzruszył ramionami i uśmiechnął się, widząc, jak Willowi zrzedła mina.
– To jest właśnie drugi powód, dla którego Crowley mnie tu przysyła – odpowiedział. – Sądzi, że w Redmont, jako jednej z największych baronii, może znaleźć się jeszcze jedna osoba odpowiednia do tej misji. Masz jakiś pomysł?
Halt w zamyśleniu potarł podbródek, wyraźnie coś przyszło mu do głowy.
– Myślę, że mamy tu kogoś, kto w sam raz się nada – stwierdził i zwracając się do Willa, rzekł: – Ty lepiej naprawdę już idź spać. Ja pomogę Gilanowi przy koniach, a potem udamy się na zamek.
Will nie oponował. Teraz, gdy Halt wspomniał o spaniu, poczuł nieodpartą chęć, by ziewnąć. Wstał i poczłapał do swojego pokoiku.
– Do zobaczenia rano, Gilanie.
– I to o świcie – Gilan uśmiechnął się, a Will uniósł oczy ku niebu, udając, że ta myśl napawa go przerażeniem.
– Wiedziałem, że to powiesz.
Halt i Gilan w zgodnym milczeniu jechali przez pola ku Zamkowi Redmont. Jednak Gilan, który już dawno nauczył się wyczuwać nastroje swojego dawnego mistrza, miał wrażenie, że Halt chce z nim coś omówić i w rzeczy samej, po jakimś czasie starszy zwiadowca przerwał ciszę.
– To posłannictwo do Celtii zdarzyło się we właściwym czasie. Myślę, że taka wyprawa dobrze Willowi zrobi – stwierdził. – Trochę się o niego martwię.
Gilan zmarszczył czoło. Zdążył już polubić tego niesfornego młodzieńca.
– W czym problem? – spytał.
– Od tego starcia z wargalami w zeszłym tygodniu jest jakiś nieswój – wyjaśnił Halt. – Myśli, że stracił panowanie nad sobą.
– A stracił?
Halt stanowczo pokręcił głową.
– Jasne, że nie. Jest odważniejszy od większości dorosłych mężczyzn. Jednak gdy wargalowie ruszyli na nas, wystrzelił zbyt pospiesznie i spudłował.
Gilan machnął ręką.
– To żaden wstyd. W końcu nie ma nawet szesnastu lat. Przecież nie uciekł, prawda?
– Ależ nie, skąd. Dotrzymał pola, a nawet strzelił jeszcze raz. Wyrwij zmusił wargala do cofnięcia się, a ja dzięki temu mogłem się rozprawić z paskudą. To dobry koń.
– I ma dobrego pana – dodał Gilan, a Halt skinął głową.
– To prawda. Ale tak czy inaczej wydaje mi się, że kilka tygodni z dala od tych wszystkich wojennych przygotowań dobrze chłopcu zrobi. Może jeśli spędzi nieco czasu z tobą i z Horace'em, przestanie tak rozpamiętywać swoje niepowodzenie.
– Z Horace'em? – zdziwił się Gilan.
– Horace to jeden z uczniów Szkoły Rycerskiej i przyjaciel Willa. Proponuję go na trzeciego uczestnika waszego poselstwa. – Halt zastanawiał się przez chwilę, a potem dodał: – Tak, chyba tak. Kilka tygodni spędzonych w towarzystwie młodszych ode mnie wpłynie na niego korzystnie. Niezbyt wesoły ze mnie kompan dla młodego chłopaka, niektórzy nawet twierdzą, że od czasu do czasu bywam zbyt ponury.
– Ty? Ponury? A któżby mógł opowiadać o tobie takie rzeczy?
Halt popatrzył uważnie na Gilana. Jego dawny uczeń najwyraźniej czynił wielkie wysiłki, by zachować kamienną twarz.
– Wiesz co, Gilanie? – rzekł kwaśnym tonem. – Sarkazm wcale nie jest pośledniejszą formą humoru. Sarkazm po prostu nie ma z poczuciem humoru nic wspólnego.
Choć było już po północy, gdy Halt i Gilan dotarli do zamku, w oknach gabinetu barona Aralda wciąż paliło się światło. Baron i sir Rodney, Mistrz Sztuk Walki, mieli niemało zajęć, musieli bowiem przygotować przemarsz swych wojsk na równinę Uthal, gdzie mieli dołączyć do pozostałych sił królestwa. Kiedy Halt wyjaśnił, co sprowadza Gilana do Redmont, sir Rodney od razu zrozumiał, do czego zwiadowca zmierza.
– Masz na myśli Horace'a? – upewnił się Rodney.
Niewysoki brodaty zwiadowca niemal niedostrzegalnie kiwnął głową.
– Owszem, to wcale nie jest zły pomysł – stwierdził Rodney i zaczął w zamyśleniu przechadzać się po pokoju. – Ma wystarczającą pozycję, by móc spełnić to zadanie. Bądź co bądź przynależy do Szkoły Rycerskiej, choć jest dopiero uczniem. I tak wyruszamy pod koniec tygodnia, więc nie straci zbyt wielu ćwiczeń… – przerwał i rzucił Gilanowi znaczące spojrzenie. – Może się nawet okazać całkiem przydatnym towarzyszem w podróży.
Młodszy zwiadowca popatrzył pytająco, więc sir Rodney wyjaśnił:
– To jeden z moich najlepszych uczniów, urodzony szermierz. Już przewyższa pod względem umiejętności szermierczych większość pozostałych kadetów Szkoły Rycerskiej. Natomiast na co dzień jest trochę zbyt sztywny, brakuje mu elastyczności. Może towarzystwo dwóch niezdyscyplinowanych zwiadowców pomoże mu nabrać nieco dystansu do samego siebie.
Uśmiechnął się krótko, by dać im do zrozumienia, że nie zamierzał nikogo tym żartem obrazić. Rzucił okiem na miecz, który Gilan nosił u pasa. Zwiadowcy rzadko wyposażeni byli w tego rodzaju broń.
– To ty jesteś tym uczniem MacNeila, o ile się nie mylę?
Gilan skłonił się.
– Tak, miałem zaszczyt pobierać lekcje u mistrza.
– Hm – mruknął sir Rodney; teraz spoglądał na Gilana zupełnie inaczej, jakby nagle ujrzał go w całkiem nowym świetle. – W takim razie może po drodze nadarzy się okazja, byś udzielił Horace'owi kilku wskazówek. Byłbym wielce zobowiązany. Przekonasz się, że pojętny z niego uczeń.
– Z przyjemnością – Gilan skłonił się znowu. Ten czeladnik rycerski zaczął go naprawdę ciekawić. Podczas swego terminu u Halta wiele słyszał o sir Rodneyu i wiedział doskonale, że w zwyczaju dowódcy Szkoły Rycerskiej nie leżało przesadne wychwalanie swych kadetów.
– A więc sprawa załatwiona – wtrącił baron Arald, któremu spieszno było, by powrócić do tysięcy szczegółów, jakie należało jeszcze ustalić przed wymarszem ku równinie Uthal. – O której chcesz wyruszyć, Gilanie?
– Jak najprędzej po wschodzie słońca, panie – odparł Gilan.
– W takim razie wydam polecenie, by Horace zgłosił się do ciebie przed świtem – zapewnił sir Rodney. Gilan pokłonił się po raz trzeci, czując, że oznacza to zakończenie rozmowy. Następne słowa barona potwierdziły to w całej rozciągłości:
– A teraz wybaczcie nam, proszę. Musimy zająć się pewnym drobiazgiem. Trzeba mianowicie zaplanować wojnę.
Niebo było ciężkie od nabrzmiałych deszczem chmur.
Słońce może i wstawało gdzieś na horyzoncie, ale nie było go wcale widać, tylko matowe, szare światło stopniowo i niechętnie wypełniło nieboskłon.
Gdy trzej jeźdźcy opuścili ostatnią grań, pozostawiając za sobą masyw, na którym wznosił się Zamek Redmont, nowy dzień zdecydował się wreszcie, jakie przybierze oblicze, i zaczął padać deszcz – zimny, wiosenny deszczyk. Właściwie była to mżawka, ale mżawka uporczywa. Z początku woda spływała po ich wełnianych płaszczach, jednak wkrótce zaczęła przenikać w głąb włókien. Już po jakichś dwudziestu minutach wszyscy trzej kulili się w siodłach, próbując utrzymać tyle ciepła, ile się dało.
Gilan odwrócił się, by spojrzeć na towarzyszy, którzy jechali zgarbieni, wpatrzeni w grzbiety swych wierzchowców. Uśmiechnął się pod nosem, a potem odezwał się do Horace'a, który trzymał się nieco z tyłu, jadąc obok jucznego konika prowadzonego na sznurze przez Gilana.
– Jak tam, Horace – spytał – podobają ci się nasze przygody?
Horace otarł wodę z twarzy i uśmiechnął się.
– Mniej ich, niż się spodziewałem, panie – odparł – ale i tak lepsze to od codziennego drylu.
Gilan skinął głową i także odpowiedział mu uśmiechem.
– Nietrudno mi w to uwierzyć – rzekł, po czym dodał przyjaznym tonem: – Nie musisz jechać z tyłu za nami. Wiesz, my, zwiadowcy, przywiązujemy niewiele wagi do ceremoniału. Przyłącz się do nas.
Trącił Blaze'a w bok kolanem, a gniady konik natychmiast postąpił krok na stronę, czyniąc miejsce dla Horace'a. Chłopak ponaglił konia, by zrównać się ze zwiadowcami.
– Dziękuję, panie – Horace wyraził swą wdzięczność. Gilan zerknął z ukosa na Willa.
– Prawda, jaki uprzejmy? – zastanowił się. – Najwyraźniej w Szkole Rycerskiej dbają o dobre maniery swoich uczniów. Miło, kiedy ktoś zwraca się do człowieka w ten sposób.
Will wyszczerzył zęby, wyczuwając, że Gilan pokpiwa sobie z jego przyjaciela. Jednak uśmiech zniknął z jego oblicza na dźwięk dalszych słów Gilana, który ciągnął w zamyśleniu:
– To wcale nie taki głupi pomysł. Może i ty mógłbyś mówić do mnie „panie”? – rzekł, odwracając głowę, niby po to, żeby przyjrzeć się drzewom rosnącym wzdłuż drogi, a w gruncie rzeczy po to, by Will nie dostrzegł uśmiechu, którego Gilan pomimo wszelkich wysiłków nie mógł powstrzymać.
Willa aż zatkało. Nie wierzył własnym uszom.
– Panie? – odezwał się wreszcie. – Gilanie, naprawdę chcesz, żebym mówił do ciebie „panie”? – Gdy ujrzał zmarszczone brwi starszego towarzysza, poprawił się czym prędzej: – To znaczy, panie Gilanie? Naprawdę chcesz, panie, żebym mówił do ciebie, to znaczy do pana panie? – ciągnął, plącząc się coraz bardziej.
Gilan potrząsnął głową.
– Nie. „Pana panie” to nie jest właściwy sposób zwracania się do osoby starszej. Ani „panie Gilanie”. Zwykłe „panie” w zupełności wystarczy, nie uważasz?
Will usiłował sklecić jakieś odpowiednio uprzejme zdanie, ale wszystko mu się pomieszało, więc tylko bezradnie rozłożył ręce.
Gilan dodał:
– W końcu to nie od rzeczy, bo dzięki temu cały czas będziecie pamiętać, kto tu dowodzi, nieprawdaż?