- promocja
- W empik go
Zwiadowcy 5. Czarnoksiężnik z Północy - ebook
Zwiadowcy 5. Czarnoksiężnik z Północy - ebook
Od wydarzeń opisanych w Bitwie o Skandię minęło pięć długich lat. Will, niegdyś uczeń Halta, dziś sam jest pełnoprawnym zwiadowcą. Wraz z dawną towarzyszką Alyss, wyrusza na północne rubieże, by zbadać niepokojące pogłoski o mających tam miejsce, dziwnych wydarzeniach. Pozbawiony wsparcia tych, do których obecności przywykł, Will stara się dociec prawdy o mitycznym Czarnoksiężniku, który ponoć objął we władanie okoliczne ziemie. Nawet Halt, choć jego doświadczenie nie ma sobie równych, nie był w stanie przygotować swojego ucznia na spotkanie z istotami rodem z najgorszych koszmarów! Zagubiony w bezkresnych lasach, ścigany przez echa i dziwne, okryte mgłą sylwetki, Will zadaje sobie pytanie – czy magia naprawdę istnieje?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7686-094-7 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tutaj, w południowo-wschodnim zakątku królestwa, jedynymi oznakami nadciągającej zimy były łagodne obłoczki pary, unoszące się nad nozdrzami jego dwóch wierzchowców. Niebo było kryształowo niebieskie, prawie idealnie bezchmurne, a słońce ogrzewało ramiona. Pewnie mógłby przysnąć w siodle, pozostawiając Wyrwijowi swobodny wybór drogi, ale lata spędzone na ćwiczeniach oraz zaprawianiu ciała i umysłu w surowej, bezwzględnej dyscyplinie nigdy nie pozwoliłyby mu tak sobie pobłażać.
Will uważnie przeszukiwał wzrokiem otoczenie; najpierw od lewej do prawej, później od prawej do lewej, tuż obok i daleko na horyzoncie. Niewtajemniczony obserwator nigdy by nie zauważył tego bezustannego ruchu oczu, bo głowa Willa pozostawała cały czas nieruchoma. To także brało się z ćwiczeń: widzieć, nie będąc widzianym, i dostrzegać, nie zostając dostrzeżonym. Will zdawał sobie sprawę, że ten akurat rejon królestwa jest stosunkowo bezpieczny. Właśnie dlatego otrzymał przydział do lenna Seacliff. Żaden świeżo upieczony, dopiero co mianowany zwiadowca nie zostałby skierowany do któregoś z punktów zapalnych królestwa. Will uśmiechnął się pod nosem, rozważając w myślach plusy i minusy obecnej sytuacji. Perspektywa objęcia pierwszego samodzielnego posterunku onieśmielała, nawet bez zamartwiania się o możliwe najazdy czy rebelie. Będzie zadowolony, jeżeli upora się ze wszystkim tu, w tej spokojnej prowincji.
Uśmiech zgasł na wargach Willa, gdy jego bystry wzrok wyłowił, niezbyt daleko z przodu, coś, co skrywały wysokie trawy pobocza drogi.
Postawa zwiadowcy niczym nie zdradzała, że cokolwiek zauważył. Ani nie zesztywniał w siodle, ani nie uniósł się w strzemionach, żeby przyjrzeć się dokładniej, choć tak właśnie postąpiłaby większość ludzi. Wręcz przeciwnie, zdawało się, że jeszcze bardziej niedbale przygarbił się w siodle – na pozór zupełnie obojętny. Lecz jego oczy, skryte w głębokim cieniu pod kapturem peleryny, wyostrzyły uwagę. Coś się poruszyło, był tego pewien. W wysokiej trawie dostrzegł strzępki czerni oraz bieli – kolorów zupełnie nie na miejscu wśród szarzejących zieleni lata i rudych brązów nadchodzącej jesieni.
Nie tylko on wyczuł, że coś jest nie tak. Wyrwij zastrzygł uszami, zarzucił łbem, potrząsnął grzywą, wydał stłumione rżenie. Will nie tylko je usłyszał, ale i poczuł w baryłkowatej piersi konia.
– Widzę – mruknął cichutko, dając znać, że sygnał został zauważony.
Uspokojony głosem Willa, Wyrwij uciszył się, chociaż uszy wciąż miał nastawione i czujne. Juczny podjezdek, z ulgą człapiący za nimi, nie wykazał żadnego zainteresowania zmianami w okolicy. Ot, zwyczajna chabeta, a nie wytrenowany wierzchowiec zwiadowcy. Nie taki jak Wyrwij.
Wysoka trawa znów się zakołysała. Will dostrzegł zaledwie nieznaczne poruszenie, lecz nie było przecież wiatru, który mógłby je spowodować; inaczej z końskich nozdrzy nie buchałyby swobodnie obłoczki pary. Will lekko poruszył barkami, upewniając się, że trzyma kołczan w pogotowiu. Potężny długi łuk leżał mu na kolanach, z cięciwą naciągniętą na łęczysko. Zwiadowcy nie podróżowali z łukami przewieszonymi przez ramię. Nosili je gotowe do błyskawicznego użycia. Zawsze.
Serce biło mu nieco szybciej, niż normalnie. Podejrzany obiekt znajdował się teraz ledwie trzydzieści metrów z przodu. Przypomniał sobie lekcje Halta: „Nie skupiaj się na oczywistościach. Ktoś może chcieć, żebyś zobaczył to, co on chce żebyś zobaczył, a wtedy przeoczysz coś innego”.
Will zdał sobie sprawę, że całą uwagę skoncentrował na wysokiej trawie pobocza drogi. Jego spojrzenie znów prędko zlustrowało lewą i prawą stronę, sięgając linii drzew, rosnących o mniej więcej czterdzieści metrów od drogi, po każdej stronie. Być może jacyś ludzie kryli się w cieniu, gotowi zaatakować, kiedy jego uwagę rozproszyło owo coś, co zaległo w trawie na skraju traktu. Rabusie, banici, najemnicy, kto to może wiedzieć?
Nie wypatrzył niczego w oddali, a kiedy odwrócił się, żeby poprawić jakby od niechcenia wodze jucznego podjezdka, nie dostrzegł niczego również i za sobą. Jeszcze bardziej uspokajał fakt, że Wyrwij nie wysyłał żadnych dodatkowych sygnałów. Gdyby jacyś ludzie chowali się wśród drzew, konik by go ostrzegł.
Will trącił Wyrwija kolanem. Konik zatrzymał się w jednej chwili, juczna chabeta wlokła się jeszcze kilka kroków, nim wzięła przykład z towarzysza. Prawa ręka Willa pewnym ruchem sięgnęła do kołczana, wybrała strzałę i osadziła ją na cięciwie w niecałą sekundę. Zwiadowca ściągnął ramiona, zrzucając kaptur. Wiedział, że długi łuk, mały kosmaty konik i charakterystyczna szaro-zielona cętkowana peleryna pozwolą każdemu obserwatorowi zidentyfikować go jako zwiadowcę.
– Kto się kryje? – zawołał, lekko podnosząc łuk; strzała już czekała, osadzona i gotowa.
Lecz nie spieszył się z naciąganiem cięciwy. Jeżeli ktokolwiek kulił się w trawie, musiał wiedzieć, że zwiadowca potrafi naciągnąć, wystrzelić i trafić w cel, zanim on zdołałby uczynić dwa kroki.
Żadnej odpowiedzi. Wyrwij stał spokojnie, nauczony, by tkwić nieruchomo, jak skała, na wypadek gdyby jego pan musiał strzelać.
– Pokaż się! – krzyknął Will. – Ty tam, w czerni i bieli. Wyłaź.
Przez głowę przemknęła mu zabłąkana myśl, że zaledwie parę chwil temu, rozmarzony, postrzegał to miejsce jako spokojny zakątek na uboczu. Nie spodziewał się zasadzki ze strony nieznanego wroga.
– Daję ci ostatnią szansę! – zawołał. – Pokaż się albo poślę strzałę!
I wtedy coś usłyszał. Cichy jękliwy dźwięk: bolesne skomlenie cierpiącego psa. Wyrwij też usłyszał owo skomlenie. Uszy mu zafalowały, zarżał niepewnie.
„Pies?”, pomyślał Will. Być może zdziczały, przyczajony do ataku? Odrzucił tę myśl niemal w tej samej chwili, w której przyszła mu do głowy. Dziki pies nie wydawałby żadnych odgłosów, żeby go ostrzec. Poza tym dźwięk, który usłyszał, oznaczał skomlenie z bólu, a nie warknięcie czy ostrzegawczy gniewny pomruk. Will podjął decyzję.
Płynnym ruchem wyciągnął lewą stopę ze strzemienia, przerzucił prawą nogę nad łękiem siodła i lekko zeskoczył na ziemię. Zsiadając w ten sposób z konia, pozostawał przez cały czas zwrócony twarzą w stronę potencjalnego zagrożenia. Ręce zachowywał wolne, gotów w każdej chwili oddać strzał. Gdyby zaszła potrzeba, zdołałby wypuścić pierwszy pocisk w tym samym momencie, w którym jego stopa dotykałaby ziemi.
Wyrwij parsknął raz jeszcze. W chwilach niepewności, takich jak ta, konik wolałby, aby jego pan bezpiecznie siedział w siodle. W razie potrzeby Wyrwij reagował natychmiast. Chyży wierzchowiec mógł błyskawicznie unieść jeźdźca z dala od niebezpieczeństwa.
– Wszystko w porządku – Will uspokajająco szepnął do ucha konika. Cicho ruszył naprzód, trzymając łuk w pogotowiu.
Dziesięć metrów. Osiem. Pięć… Już wyraźnie dostrzegał czarno-białe plamy wśród suchej trawy. Zauważył – a – coś jeszcze: matowobrunatne plamy skrzepłej krwi oraz intensywną czerwień świeżej rany. Znowu rozległo się skomlenie. Will ostatecznie zrozumiał, co go zatrzymało.
Odwrócił się, ręką dał znak Wyrwijowi: zagrożenia brak. Konik podbiegł do swego pana kłusem. Odłożywszy łuk na bok, Will uklęknął obok spoczywającego w trawie rannego psa.
– Co się stało, mały? – odezwał się łagodnie. Słysząc głos, pies obrócił łeb, a potem znów zaskomlał. Will dotknął zwierzę delikatnie, przypatrując się długiej, krwawiącej ranie w jego boku. Rozdarcie skóry zaczynało się za lewą łopatką i biegło aż do tylnej łapy. Gdy pies się poruszył, z rany wypłynęła kolejna obfita strużka świeżej krwi. Zwierzę leżało na boku, wyraźnie wyczerpane. Przepełniał je ból.
Owczarek. Należał do rasy hodowanej w przygranicznym regionie północy. Owczarki pochodzące stamtąd słynęły z inteligencji oraz z wierności. Tułów psa był czarny, ze śnieżnobiałym kołnierzem, okalającym szyję oraz pierś. Miał puszysty ogon, na końcu rozbielony i białe łapy. Łeb porastały kępki czarnego futra, jak gdyby naciągnięto na zwierzę kaptur; uszy miał czarne, a wzdłuż pyska i między oczami biegł biały pas.
Rana w boku psa nie wyglądała na zbyt głęboką, więc istniała szansa, iż żebra ochroniły najważniejsze organy wewnętrzne. Okazała się jednak przerażająco długa, a ziejące krawędzie sprawiały wrażenie tak równych, jak gdyby powstały od cięcia ostrzem. Zranienie obficie krwawiło. Will pojął, że krwotok stanowi największy problem. Pies osłabł. Stracił dużo krwi. Być może zbyt dużo.
Uniósł się, podszedł do juków przy siodle, by odwiązać apteczkę, którą każdy zwiadowca woził ze sobą. Wyrwij zerkał na niego ciekawie, teraz już uspokojony, pewien, że pies nie stanowi żadnego zagrożenia. Will wzruszył ramionami, wskazał na apteczkę.
– Ludziom pomaga – stwierdził. Powinno nadać się i dla psa.
Wrócił do rannego zwierzęcia. Pies usiłował podnieść łeb, ale Will delikatnie go przytrzymał, mrucząc uspokajające słowa, kiedy wolną ręką otwierał apteczkę.
– Spokój, maleńki, popatrzymy teraz, co ci zrobili – oznajmił.
Futro wokół rany było posklejane krwią. Will oczyścił je wodą z manierki, najlepiej, jak potrafił. Później otworzył mały słoiczek, ostrożnie rozsmarował na krawędziach rany maść znajdującą się w środku. Zawierała środki przeciwbólowe, które powinny znieczulić ranę, tak by Will mógł ją oczyścić i zabandażować, nie sprawiając psu dodatkowego cierpienia.
Odczekał parę minut, aby maść mogła zadziałać, potem zaczął przecierać zranienie wyciągiem z ziół. To z kolei miało powstrzymać zakażenie i pomóc ranie się zasklepić. Środek przeciwbólowy działał, wiec zabiegi chyba nie przysporzyły psu cierpienia. Will nałożył na ranę więcej maści. Zauważył przy tym płeć zwierzęcia. Mylił się, nazywając owczarka „maleńkim”. Opatrywał sukę.
Wyczuwała, że Will jej pomaga, leżała więc nieruchomo. Od czasu do czasu zaskomliła. Ale nie z bólu, raczej wyrażając w ten sposób wdzięczność. Will przysiadł na piętach, przechylił głowę. Przyglądał się oczyszczonej ranie. Z rozcięcia wciąż sączyła się świeża krew.
Will wiedział, że będzie musiał zamknąć miejsce zranienia. Bandażowanie nie zdałoby się jednak na wiele, zważywszy na gęstość psiego futra oraz nieporęczne umiejscowienie rany. Wzruszył ramionami, uświadamiając sobie, że trzeba szyć.
– Wszystko jedno, kiedy. Teraz przynajmniej maść jeszcze działa – tłumaczył suce. Zaległa z łbem na ziemi, ale zerkała jednym okiem, uważnie obserwując zwiadowcę.
Najpewniej czuła, że jej skórę przeszywa igła, gdy Will pospiesznie zakładał tuzin szwów z delikatnej jedwabnej nici, łącząc ze sobą brzegi rany. Ale jakby nie odczuwała bólu; choć najpierw wzdrygnęła się odruchowo, później leżała spokojnie i pozwoliła mu robić swoje.
Skończywszy, Will łagodnie oparł jedną dłoń na czarno-białym łbie. Poczuł miękkość gęstego futra. Rana wyglądała na skutecznie zamkniętą, ale na pierwszy rzut oka było widać, że owczarek nie jest w stanie samodzielnie chodzić.
– Zostań tutaj – polecił cicho Will. – Zostań.
Pies leżał posłusznie, kiedy Will zbliżał się do jucznego podjezdka. Wziął się za przekładanie bagaży.
Znajdowały się wśród nich dwie długie, zawieszone po obu stronach siodła sakwy, mieszczące książki i osobiste drobiazgi. Między sakwami pozostało niewielkie zagłębienie. Will sięgnął po zapasowy płaszcz i kilka koców, wyłożył nimi tę przestrzeń, aż powstało miękkie, wygodne legowisko, w którym pies mógł się ułożyć. Dość miejsca, by się jakoś umościć, ale nie tyle, by zwierzę mogło wypaść.
Will wrócił na pobocze drogi, gdzie leżała suka, wsunął ręce pod ciepłe ciało owczarka i delikatnie podniósł go, przez cały czas przemawiając doń kojącym głosem. Maść okazała się co prawda skuteczna, ale nie działała zbyt długo. Will wiedział, że wkrótce rana znowu zacznie sprawiać psu ból. Suka zaskomlała, lecz później, gdy Will ułożył ją w legowisku między sakwami uspokoiła się. Jeszcze raz pogłaskał ją po łbie, delikatnie drapiąc za uszami. Nieznacznie uniosła łeb, żeby polizać go po ręce. Ten drobny ruch chyba wyczerpał jej siły. Will spostrzegł, że każde z jej oczu ma inny kolor. Ciekawe. Dotąd widział tylko lewe oko suki, ponieważ leżała na boku. Brązowe. Teraz, gdy przeniósł ją na siodło, dostrzegł też prawe oko, niebieskie. Pomyślał, że dzięki dwoistej barwie ślepi zwierzę wygląda filuternie, jak jakaś psia psotka. Nawet obecny kiepski stan nie potrafił odebrać owczarkowi wdzięku.
– Grzeczna dziewczynka – rzucił w stronę suki. Po chwili, gdy odwrócił się z powrotem do Wyrwija, uświadomił sobie, że konik przypatruje mu się niepewnie.
– Sprawiliśmy sobie psa – oznajmił. Wyrwij pokręcił łbem. Parsknął.
„Ale po co on nam?” – zdawał się pytać.
Wczesnym popołudniem dotarli nad morze. Will wiedział, że oto zbliżają się do kresu wędrówki.
Zamek Seacliff znajdował się na wielkiej wyspie w kształcie liścia, oddzielonej od stałego lądu głębią o szerokości stu metrów. Przy niskim poziomie morza wąska grobla pozwalała przedostać się na wyspę, ale przy wysokim, tak jak teraz, przeprawę zapewniał tylko prom. Trudny dostęp sprzyjał utrzymaniu bezpieczeństwa w Seacliff, choć w rezultacie, na wskutek izolacji, lenno stało się nieco zapyziałym zaściankiem. Dawniej napaści Skandian na wilczych okrętach wywoływały tu sporo zamieszania. Lecz upłynęło już parę lat od dnia, w którym morskie wilki z Północy ostatni raz plądrowały wybrzeże Araluenu.
Wyspa liczyła sobie jakieś dwanaście kilometrów długości i może osiem szerokości. Will nie widział bryły zamku. Warownia wznosiła się zapewne na jakimś wzgórzu w pobliżu centrum wyspy – co wynikało z elementarnych podstaw strategii.
Wcześniej Will zastanawiał się, czy nie zatrzymać się na południowy posiłek, ale znalazłszy się tak blisko celu, postanowił jechać dalej. Na pewno istnieje jakaś oberża w wiosce przytulonej do zamkowych murów. Lub może wyprosi strawę w zamkowej kuchni. Ściągnął wodze. Teraz juczny podjezdek dreptał tuż obok. Zwiadowca schylił się, by zajrzeć do rannego owczarka. Suka miała zamknięte oczy, jej nos spoczywał na przednich łapach. Czarne boki dygotały w rytm oddechu. Przy brzegach rana wciąż jeszcze nieco krwawiła, choć najgorsze zostało opanowane. Zadowolony, że pies leży wygodnie, Will trącił Wyrwija piętą w bok, by zjechać na dół, do promu – wielkiej, płaskodennej krypy, wyciągniętej teraz na brzeg.
Przewoźnik, silnie umięśniony mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, leżał rozciągnięty na pokładzie, drzemiąc w cieple jesiennego słońca. Zbudził się, gdy jakimś siódmym zmysłem wychwycił ciche pobrzękiwanie dwóch końskich uprzęży. Usiadł, przetarł oczy, po czym prędko poderwał się na równe nogi.
– Muszę się dostać na wyspę – oznajmił Will. Mężczyzna niezdarnie zasalutował.
– W rzeczy samej, panie. Oczywiście. Do usług, zwiadowco.
W jego głosie pobrzmiewało zdenerwowanie. Will cichutko westchnął. Wciąż jeszcze nie przywykł do myśli, że ludzie obawiają się zwiadowców – nawet świeżo upieczonych, takich jak on. Jako młodzieniec z natury pogodny, często tęsknił za przyjaznym towarzystwem bliźnich. Jednak życie kogoś takiego jak Will wyglądało zupełnie inaczej niż los zwyczajnych ludzi. Trzeba było trzymać się na uboczu, bo to służyło sprawie. Korpus Zwiadowców otaczała aura tajemnicy. Do legendy przeszła umiejętność posługiwania się przez zwiadowców bronią, ich zdolność przemieszczania się w niedostrzegalny sposób, sekretny zaś charakter formacji jeszcze przydawał jej tajemniczości.
Promowy szarpnął za grubą linę, przechodzącą przez ogromne bloki zamocowane na obu końcach łodzi. Lina łączyła stały ląd oraz wyspę. Prom, z jednej strony już i tak unoszący się na wodzie, z łatwością zsunął się z plaży, aż wreszcie całym dnem spoczął na powierzchni wody. Will domyślił się, że odpowiednie ustawienie krążków pozwala przewoźnikowi bez wysiłku kierować olbrzymią krypą.
Do barierki przybito tablicę z cennikiem. Przewoźnik zauważył, jak Will się w nią wczytuje.
– Zwiadowcy nie muszą płacić, panie. Was przeprawiam za darmo.
Will pokręcił głową. Halt wpoił mu, że swoje rachunki należy regulować. „Nie bądź nikomu nic dłużny”, mawiał. „Dopilnuj, byś nikomu nie był winien żadnej przysługi”.
Szybko obliczył należność. Pół rojala od osoby i tyle samo za każdego konia. Do tego po cztery pennigi za inne zwierzęta. Razem prawie dwa rojale. Will zeskoczył z siodła, wyjął z mieszka złotą monetę wartości trzech rojali i wręczył ją mężczyźnie.
– Zapłacę – powiedział. – Dwa rojale powinny wystarczyć.
Mężczyzna ze zdziwieniem popatrzył na monetę, potem na jeźdźca i na jego dwa konie. Will wskazał ruchem głowy jucznego podjezdka.
– On niesie jeszcze jedno zwierzę – wyjaśnił.
Przewoźnik przytaknął i wydał srebrnego rojala reszty.
– Zgadza się, panie – odparł. Zerknął z zaciekawieniem, kiedy Will wprowadzał małego, niepozornego konika na prom. Dostrzegł owczarka, ułożonego w przytulnym schronieniu.
– Ładna psina – stwierdził. – Wasza to, panie?
– Znalazłem ją ranną, przy drodze – odpowiedział Will. – Ktoś zawadził ją jakimś ostrzem, a później porzucił na pastwę losu.
Przewoźnik skubał w zadumie zarośnięty podbródek.
– Jack Buttle miał owczarka takiego jak ten. I on byłby z takich, co to by zranili psa i porzucili w taki sposób przy drodze. Paskudny ma charakterek ten Jack, zwłaszcza kiedy sobie wypije.
– A co porabia ów Jack Buttle? – zapytał Will.
Przewoźnik wzruszył ramionami.
– Z zawodu to on jest pasterzem. Ale robi różne rzeczy. Niektórzy powiadają, że swoją prawdziwą robotę wykonuje nocami na drogach, szukając podróżnych, których zaskoczyła noc. Tylko nikt tego nie udowodnił. Jak na mój gust, za prędko łapie za tę swoją włócznię. Lepiej się trzymać od niego z dala.
Will znów zerknął na jucznego konia, myśląc o okrutnej ranie zadanej suce.
– Jeżeli to Buttle zranił psa, lepiej niech on trzyma się ode mnie z dala – wycedził chłodno.
Przewoźnik przyglądał się przez chwilę zwiadowcy. Miał przed sobą twarz młodą, urodziwą. Ale w oczach chłopaka dostrzegł błysk stanowczości. Młodzieniec o sympatycznym wyglądzie nie nosiłby szaro-zielonej peleryny zwiadowcy, gdyby nie był twardy jak stal. Zwiadowcy to ludzie sprytni i podstępni, i tyle. Byli nawet tacy, co utrzymywali, że są biegli w mrocznej sztuce magii oraz czarnoksięstwa. Przewoźnik wcale nie dałby sobie odciąć ręki, że w gadkach na temat zwiadowców nie tkwi jakieś ziarno prawdy. Ukradkiem wykonał gest na odpędzenie złych mocy i przeszedł na przód łodzi, zadowolony z wymówki. Pragnął przerwać rozmowę.
– No, lepiej ruszajmy – mruknął. Will wyczuł zmianę nastroju. Zerknął na Wyrwija, uniósł brwi. Konik nie raczył zareagować.
Kiedy przewoźnik znowu pociągnął za grubą linę, prom pomknął po powierzchni wody w kierunku wyspy. Drobne fale z pluskiem uciekały spod tępo zakończonego dziobu, uderzając o niskie drewniane burty. Will zauważył, że dom przewoźnika – mała chatka zbita z desek, z dachem krytym strzechą – znajdował się na wyspie, zapewne dla bezpieczeństwa. Dziób promu wkrótce zachrzęścił o gruby piach wyspy; prąd wody nieco go przekrzywił. Przewoźnik odczepił służący za barierkę sznur z przodu promu, gestem wskazał Willowi, żeby wysiadł na brzeg. Will wskoczył na grzbiet Wyrwija. Końskie kopyta zadudniły po deskach, gdy ostrożnie zjeżdżali z krypy.
– Dziękuję – rzucił Will, kiedy Wyrwij zszedł na plażę. Przewoźnik znowu zasalutował.
– Do usług, zwiadowco – odrzekł. Stał i patrzył, jak drobna, wyprostowana sylwetka na koniu znika mu z oczu, wtapiając się między drzewa.
Dotarcie pod zamek zajęło Willowi dobre pół godziny. Droga wiła się, biegła pod górę w stronę środka wyspy pomiędzy niezbyt gęsto rosnącymi drzewami. Docierało tu mnóstwo słonecznego światła, inaczej niż w gęstych borach otaczających Zamek Redmont albo w ciemnych sosnowych lasach Skandii, które pamiętał Will.
Liście zbrązowiały, lecz większość wciąż trzymała się na gałęziach. W sumie przyjemna okolica. Po drodze Will znajdował mnóstwo śladów zwierzyny – królików oraz dzikich indyków. Raz, przelotnie, mignęło mu coś białego, pewnie zad uciekającej sarny. Willowi przyszło do głowy, że chyba roi się tu od kłusowników. Na ogół podchodził do wieśniaków, którzy od czasu do czasu próbowali urozmaicić jednostajną dietę dziczyzną albo ptactwem. Na szczęście, kłusownictwo podlegało prawu lokalnemu, czyli wchodziło w zakres spraw związanych z powinnościami gajowych miejscowego barona. Jednak na własny użytek, w ramach obowiązków zwiadowcy, Will będzie musiał wywęszyć, kto tutaj kłusuje. Kłusownicy mogą stanowić znakomite źródło informacji, oni wiedzą, co w trawie piszczy. Informacja zaś to podstawowe narzędzie przydatne członkom Korpusu.
Drzewa przerzedziły się jeszcze bardziej, Will wyjechał na oświetlony słońcem przestwór. Kręta droga pod górę zaprowadziła go na naturalny płaskowyż, rozległą równinę szerokości może kilometra. Pośrodku równiny wznosił się Zamek Seacliff oraz jego służebna wioska – skupisko krytych strzechą chat ustawionych blisko zamkowych murów.
Kogoś, kto przywykł do imponującego ogromu Zamku Redmont, czy strzelistego piękna królewskiego Zamku Araluen tutejsza budowla na pewno rozczarowywała. Will zdał sobie sprawę, że spogląda na coś niewiele większego niż zwykły fort; otaczające go mury sięgały ledwo wysokości pięciu metrów. Przyjrzawszy się uważniej, dojrzał, że przynajmniej jeden fragment muru został wzniesiony z drewna – wielkie drewniane pnie ułożono poziomo jeden na drugim i spojono żelaznymi klamrami. Pomyślał, że to całkiem skuteczna osłona, jednak nie wzbudzała takiego respektu, jak potężne ściany Redmont, wzniesione z twardej, żelazistej skały. W każdym rogu znajdowały się solidnie umocnione wieże, a pośrodku tkwił stołp, który w razie ataku zapewniłby obrońcom bezpieczne schronienie jako ostatni punkt oporu. Nad stołpem Will zauważył proporzec, ozdobiony jelenim łbem, poruszany lekką popołudniową bryzą. Proporzec barona Ergella.
– Jesteśmy na miejscu – Will odezwał się do Wyrwija, a koń, słysząc jego głos, potrząsnął grzywą.
Gdy po raz pierwszy ujrzał zamek, Will zatrzymał się. Lecz po chwili trącił piętami boki Wyrwija. Znowu ruszyli naprzód. Objuczony pojezdek, zgodnie ze swym upodobaniem, człapał nieco wolniej. Chwilami, gdy mijali pola uprawne, kierując się do zamku, napinał sznur, na którym go prowadzono. W powietrzu snuł się zapach dymu. Kopki słomy zostały wyzbierane i spalone po zakończeniu żniw. W powietrzu wciąż jeszcze unosił się dym. Za tydzień lub dwa rolnicy zaorzą popioły, użyźnią nimi glebę i cykl rozpocznie się od nowa. Woń dymu, nagie rżyska i padające z ukosa promienie popołudniowego słońca obudziły w Willu wspomnienia. Wspomnienia o dorastaniu. O żniwach i dożynkowych igraszkach. O mglistych latach, o jesieniach, pachnących dymem i sypiących śniegiem zimach. A gdy młody zwiadowca przywołał w pamięci ostatnich sześć lat, pojawiła się też refleksja o głębokim przywiązaniu, jakie zrodziło się między nim a Haltem, jego mentorem, zwiadowcą o zwodniczo posępnej twarzy.
Kilku wieśniaków pracowało jeszcze na polach; zatrzymywali się, żeby popatrzeć na okrytą peleryną postać, podążającą ku zamkowi. Will skinął głową jednemu czy drugiemu spośród najbliżej stojących, a oni odkłonili się powściągliwie, unosząc dłonie w geście powitania. Prości chłopi nie rozumieli zwiadowców i przez to nie całkiem im też ufali. Oczywiście, Will wiedział, że w chwili zagrożenia zwrócą się do członków Korpusu po pomoc, ochronę i przywództwo. Ale teraz, gdy nic im nie grozi, będą się trzymali na dystans.
Mieszkańcy zamku to zupełnie inna sprawa. Baron Ergell oraz jego Mistrz Szkoły Rycerskiej – Will przez parę sekund szukał w pamięci imienia, aż przypomniał sobie, że brzmi ono Norris – pojmowali właściwie rolę Korpusu. Mieli świadomość, jak cenni są zwiadowcy, powołani dla ochrony interesów pięćdziesięciu lenn królestwa. Możni nie obawiali się zwiadowców. Choć to wcale nie znaczyło, że chętnie utrzymywali z nimi bliskie relacje. Ich wzajemne kontakty dotyczyły współpracy i tylko współpracy.
„Pamiętaj”, tłumaczył Halt, „postawiono przed nami zadanie. Każe się nam pomagać baronom, ale lojalność winni jesteśmy przede wszystkim królowi. Jesteśmy bezpośrednimi przedstawicielami królewskiej woli, co może nie do końca pozostawać w zgodzie z miejscowym interesem. Współpracujemy z baronami, doradzamy im. Jednak pozostajemy niezależni. Nie dopuść, by zbyt wiele zawdzięczać baronowi lenna, w którym służysz, albo żeby ludzie z zamku spoufalili się z tobą nad konieczną potrzebę”.
Oczywiście, w lennie takim jak Redmont, gdzie Will przechodził szkolenie, sprawy miały się nieco inaczej. Baron Arald, pan na Zamku Redmont, należał do grona dostojników wchodzących w skład królewskiej rady przybocznej. To pozwalało na większą poufałość między baronem oraz jego urzędnikami a Haltem, zwiadowcą przydzielonym do lenna Aralda. Jednak zwiadowca działający w głębokim terenie pędził z reguły samotniczy żywot.
Rzecz jasna, obecna pozycja Willa miała też dobre strony. Do najważniejszych należało zaliczyć niezachwiane koleżeństwo, jakie łączyło członków Korpusu. W czynnej służbie znajdowało się pięćdziesięciu zwiadowców. Na każdego przypadało jedno lenno w królestwie i każdy potrafiłby wymienić imiona pozostałych. Towarzysza, którego miał zastąpić w Seacliff, Will wcześniej dobrze poznał. Bartell należał do grona egzaminatorów Willa, kiedy chłopak zdawał doroczne egzaminy uczniowskie. Decyzja Bartella o przejściu w stan spoczynku, otworzyła przed Willem szansę na otrzymanie osobistego srebrnego dębowego liścia, symbolizującego, że uzyskał rangę pełnoprawnego zwiadowcy. Bartell bowiem postarzał się.
Nie dawał już rady sprostać trudom korpusowego życia – wyczerpującej konnej jeździe, nocowaniu gdzie popadnie i nieustannej czujności – zamienił więc własny srebrny liść dębu na złoty, oznaczający przejście w stan spoczynku. Otrzymał inny przydział, do kwatery głównej Korpusu w Zamku Araulen, gdzie pracował w archiwum, spisując dzieje Korpusu.
Will uśmiechnął się przelotnie. Polubił Bartella, oczytanego i o zdumiewająco rozległej wiedzy, choć w trakcie kilku pierwszych spotkań nieźle dał się on Willowi we znaki. Bartell z upodobaniem wymyślał dla czeladników takie próby, które miały uprzykrzyć młodzieńcom życie. Tyle że od tamtej pory chłopak nauczył się doceniać trudne kwestie i kłopotliwe zadania, jakie Bartell przed nim stawiał. Wszystkie one służyły jednemu. Miały pomóc mu w przygotowaniu się do trudów, jakie będą udziałem przyszłego życia zwiadowcy.
Jednakże bycie członkiem Korpusu stanowiło największą osłodę trudów jego losu. Wynagradzało samotniczy charakter codziennej egzystencji. Will odczuwał głęboką satysfakcję i dostrzegał nieodparty urok w tym, że stanowi część elitarnej grupy, wprowadzonej w wewnętrzne mechanizmy działania państwa oraz sekrety polityki całego królestwa. Kandydatów na zwiadowców rekrutowano, dbając o ich fizyczne przymioty – musieli wykazywać się dobrą koordynacją ruchów, zwinnością, szybkością ręki i oka – ale w jeszcze większym stopniu liczyła się w ich przypadku wrodzona niektórym ludziom ciekawość. Zwiadowca zawsze pragnął więcej rozumieć, zadawał więcej pytań i dowiadywał się chętnie o wszystkim, co się działo wokół. Gdy Will był jeszcze chłopcem, za nim Halt go przyjął na ucznia, właśnie niepohamowana ciekawość, a w konsekwencji przedwczesna dojrzałość sprawiały, że nie jeden raz wpadał w tarapaty.
Will wjeżdżał właśnie do małej wioski. Przyglądało mu się teraz więcej gapiów. Przeważnie starali się nie patrzeć chłopcu w oczy. A gdy skinął głową w stronę któregoś z nielicznych odważnych, w odpowiedzi natychmiast spuszczali wzrok. Salutowali, niezdarnie unosząc dłonie do czoła, i odsuwali się na bok, żeby przepuścić jeźdźca. Choć całkiem niepotrzebnie, bo szerokiej drogi starczyłoby dla wszystkich. Will notował w pamięci mijane tablice ze znakami cechowymi. Same typowe, spotykał takie w każdej osadzie: kowal, cieśla, szewc.
Na końcu drogi znajdował się większy budynek, jedyna zresztą tutaj piętrowa budowla. Szeroki ganek od frontu oraz szyld z kuflem wiszący nad wejściem. Oberża, Will domyślił się bez trudu. Wyglądała na czystą i dobrze utrzymaną; okiennice sypialni na piętrze świeżo pomalowane, a gliniane ściany pobielone. Will wciąż się przyglądał, gdy nagle jedno z okien na piętrze otworzyło się, a potem wynurzyła się ze środka dziewczęca głowa. Dziewczyna, licząca może dziewiętnaście, a może dwadzieścia lat, miała ciemne, krótko przycięte włosy oraz szeroko osadzone zielone oczy. Cera świeża, uroda wyjątkowa. A co więcej, tylko ona jedna spośród wioskowych nadal patrzyła mu w oczy, gdy on na nią spojrzał. Posunęła się nawet do zuchwałości. Uśmiechnęła się bowiem do Willa, a uśmiech zmienił jej ładną buzię w twarz oszałamiająco piękną.
Will, który był zakłopotany tym, że wszyscy się go trochę boją, teraz poczuł się jeszcze bardziej nieswojo z powodu nieskrywanego zainteresowania jego osobą.
Wyobrażał sobie, że dziewczyna myśli tak: „Aha, zatem ty jesteś nowym zwiadowcą. Z całego Korpusu wybrali chyba największego dzieciucha”.
Will zmieszał się, bo gdy przejeżdżał pod jej oknem i zadarł głowę, by popatrzeć, odrobinę rozdziawił usta. Szybko więc ścisnął wargi i pozdrowił dziewczynę skinieniem. Starał się zachować surowość, bez cienia wesołości. A ona uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Tym razem Will pierwszy odwrócił wzrok.
Wcześniej planował, że zatrzyma się na krótki posiłek w oberży, lecz dziewczyna przyprawiła go o zmieszanie. W rezultacie zmienił plany. Przypomniał sobie pisemne instrukcje, które, jadąc tu, otrzymał. Chatka przydzielona zwiadowcy znajdowała się jakieś trzysta metrów za wsią, przy drodze do zamku, osłonięta niewielką kępą drzew. Teraz dojrzał tę kępę. Gdy tylko zostawił wioskę za sobą, trącił piętami boki Wyrwija, pozwalając konikowi przejść w kłus. Po drodze wyczuwał ze dwadzieścia czy trzydzieści par oczu, z zaciekawieniem wpatrujących się w jego plecy. Zastanawiał się, czy dojrzałby wśród innych zielone tęczówki, spoglądające z pokoju na piętrze oberży. Ale szybko odpędził tę myśl.
Chatka okazała się typową, zbudowaną z bali siedzibą zwiadowcy. Ukryto ją wśród drzew. Dach przykrywały wielkie płaskie rzeczne kamienie, od frontu dostrzegł nieduży ganek, z tyłu stajnię oraz siodlarnię. Will, podjeżdżając bliżej, zdziwił się bardzo, kiedy dotarło do niego, że z komina ustawionego u jednego krańca chatki snuje się dym.
Zeskoczył z siodła. Czuł w kościach całodzienną podróż na końskim grzbiecie. Teraz zajął się wierzchowcami.
Wyrwija nie krępował, bo i po co, ale wodze podjezdka okręcił wokół jednego ze słupków ganku. Sprawdził, jak się miewa owczarek. Upewnił się, że śpi. Uznał więc, że jeszcze przez kilka minut suka może pozostać w swoim legowisku.
Jeżeli żywiłby jakiekolwiek wątpliwości, czy trafił do właściwego miejsca pobytu, to rozwiewał je ostatecznie symbol dębowego liścia, wyrzeźbiony nad wejściem. Will stał przez chwilę, drapiąc Wyrwija za uchem. Konik łagodnie trącał go chrapami.
– Cóż, mój druhu – stwierdził młody zwiadowca. – Wygląda na to, że jesteśmy w domu.
Will pchnął drzwi i wszedł do chatki. Wyglądała oprawie jak ta, która była mu domem przez kilka ostatnich lat. Izba zajmowała mniej więcej połowę powierzchni domku, pełniąc jednocześnie funkcję pokoju dziennego oraz jadalni. Sosnowy stół z czterema prostymi krzesłami po lewej pod oknem, dwa drewniane fotele, wyglądało, że wygodne, i dwuosobowa ława ze skrzynią po przeciwnej stronie, niedaleko ognia wesoło trzaskającego w kominku. Will rozejrzał się po izbie, zastanawiając się, kto zdążył napalić, ale nie dostrzegł żywej duszy.
Kuchnię umieszczono w małym pomieszczeniu, przylegającym do części jadalnej. Miedziane garnki oraz rondle, dopiero co wyszorowane i wypolerowane, wisiały na ścianie obok małego pieca opalanego drewnem. We flakoniku pod oknem stały świeże polne kwiaty – ostatnie w tym roku, pomyślał Will. Domowa atmosfera po raz kolejny przypomniała o Halcie. Poczucie osamotnienia ścisnęło chłopcu gardło. Zwiadowca z ponurą twarzą zawsze starał się mieć kwiaty w swojej chacie.
Will ruszył na inspekcję dwóch małych pokoików. Urządzono je skromnie. Przechodziło się do nich z głównego pomieszczenia. Tak jak się spodziewał, w żadnym nie zastał nikogo. Właściwie nie było już szans natknięcia się na kogokolwiek w małej, bądź co bądź, chatce – chyba że osoba, która napaliła w kominku i ustawiła kwiaty, chowała się teraz w stajni na tyłach domu. Mało prawdopodobne.
Zauważył, że chatka musiała zostać niedawno wysprzątana. Bartell opuścił ją z miesiąc temu albo jeszcze dawniej, a jednak, gdy Will przesunął palcami po półce nad kominkiem, nie znalazł śladu kurzu. Kamienne płyty na podłodze przed paleniskiem także niedawno zamieciono. Żadnego popiołu ani drewnianych drzazg z kominka.
– Najwyraźniej w pobliżu mieszka jakiś przyjazny duszek – mruknął sam do siebie. Potem, przypomniawszy sobie o zwierzętach cierpliwie czekających przed chatą, wyszedł do nich. Sprawdził na niebie pozycję słońca. Oszacował, że wciąż została mu ponad godzina dziennego światła. Pora się rozpakować, zanim powiadomi zamek o swoim przybyciu.
Suka już nie spała. Ślepia, każde w innym kolorze, wykazywały żywe zainteresowanie światem. Will uznał to za dobry znak. Tli się w niej silna wola życia. Osłabionemu psu bardzo jej potrzeba. Łagodnie dźwignął owczarka i wniósł go do domu. Już po chwili suka sprawiała wrażenie całkiem zadowolonej, leżąc na kamiennych płytach w pobliżu kominka i ogrzewając swoje czarne futro. Wróciwszy do jucznego konika, Will wygrzebał z bagażu starą derkę. Zabrał ją do środka, żeby przygotować psu miękkie legowisko. Wymościł derką kawałek podłogi. Obolała suka wstała, przekuśtykała parę kroków, żeby się położyć, zaległa wygodnie, po czym sapnęła z wdzięcznością. Will napełnił miskę z pompy wbudowanej w kuchenną ławę – zauważył, że nie musi nabierać wody ze studni na zewnątrz chatki – i postawił wodę obok psa. Gruby ogon raz czy dwa razy cicho plasnął o podłogę na znak, że zwierzę docenia troskliwość.
Zadowolony, Will wrócił do koni. Rozluźnił popręg przy siodle Wyrwija. Nie miało sensu zdejmowanie siodła, skoro trzeba odbyć jeszcze oficjalną wizytę na zamku. Później wziął się do rozpakowywania skromnego osobistego dobytku. Nie przywiózł ze sobą zbyt wielu rzeczy.
Gdy skończył, rozsiodłał jucznego konia, zaprowadził go do stajni, gdzie wytarł chabetę do sucha i wprowadził do jednego z dwóch boksów. Stwierdził, że żłób w boksie został napełniony świeżym sianem, a w wiadrze czeka woda. Na powierzchni wody nie było ani pyłka kurzu. Ani śladu zielonego osadu na wiadrze. Zabrał wiadro z drugiego boksu i wyniósł je na zewnątrz dla Wyrwija, pozwalając koniowi napić się do woli. Wyrwij z wdzięcznością potrząsnął grzywą.
Will wziął się za układanie dobytku. Swoje posłanie przygotował w większym z dwóch małych pomieszczeń.
Słowo „większym” należało traktować bardzo umownie, jako że miał do dyspozycji ledwo dwie maleńkie dziuple. Zapasową odzież rozwiesił w szafie za zasłoną w tej samej izdebce, która stała się jego sypialną.
W głównym pokoju znajdował się kredens. Na nim Will umieścił zawiniątko z książkami, zamierzając poukładać je później. Przy drzwiach wejściowych znalazł kołki do zawieszania broni, na dwóch powiesił łuk i kołczan. Tylko tymczasowo, potem znajdzie dla broni lepsze miejsce. Noże – saksę, specjalny nóż zwiadowców, oraz nóż do rzucania, wraz z charakterystyczną podwójną pochwą – przez cały czas nosił przy sobie. Zwiadowca odkładał noże wyłącznie na czas snu, a nawet wtedy trzymał je w zasięgu ręki.
Will rozejrzał się. Co prawda przywiózł bardzo niewiele rzeczy, lecz chatka nabrała przytulności – wreszcie do kogoś należała.
Rozmyślania przerwało ostrzegawcze parsknięcie Wyrwija. Równocześnie pies, leżący przy kominku, podniósł głowę, obracając ją z trudem, żeby spojrzeć w stronę drzwi. Will przemówił uspokajająco. Sygnał od Wyrwija nie sugerował zagrożenia, zawierał zwykłą wiadomość: ktoś się zbliża. W chwilę później Will usłyszał lekkie kroki na ganku, a w otwartych drzwiach wyrosła kobieca postać. Kobieta zawahała się, nim zapukała w futrynę.
– Proszę wejść – odezwał się Will.
Weszła do pokoju, uśmiechając się niewyraźnie, jak gdyby nie mając pewności, czy mile ją tu przywitają. Gdy znalazła się w środku, Will przyjrzał się bacznie, przedtem oślepiało go słońce i ledwie widział sylwetkę. Mogła liczyć sobie koło czterdziestki. Najwyraźniej tutejsza wieśniaczka, w każdym razie sądząc po sukni, jaką nosiła. Prosty wełniany ubiór, a na nim czysty biały fartuch. Bez żadnych zdobień, tak lubianych przez możnych. Wysoka, dosyć silnie zbudowana, o zaokrąglonej macierzyństwem figurze. W ciemnych włosach, krótko przystrzyżonych, zaczynały prześwitywać siwe pasemka. Doskonała cera, uśmiech ciepły, szczery. Coś wydało się w niej Willowi znajome, ale nie umiał dokładnie określić, co.
– Mogę w czymś pomóc? – spytał.
Dygnęła pospiesznie.
– Wołają mnie Edwina, panie. Przyniosłam ci to.
„To” okazało się małym garnkiem z przykrywką. Kiedy kobieta ją podniosła, Will poczuł smakowity zapach – w środku była potrawka, przygotowana z mięsa oraz warzyw. Ślina sama napłynęła mu do ust. Jednak, pamiętając o napomnieniach Halta, postarał się, by jego twarz pozostała poważna, beznamiętna.
– Widzę – mruknął wymijająco. Edwina postawiła garnek na stole, następnie sięgnęła do kieszeni fartucha, żeby wyjąć jakąś kopertę. Podała ją Willowi.
– Potrawkę można odgrzać na kolację – stwierdziła.
– Tak sobie myślę, panie, że najpierw musisz spotkać się z baronem Ergellem.
– Niewykluczone – odparł Will. Jeszcze nie rozstrzygnął, czy powinien omawiać własne plany z tą akurat kobietą. Dostrzegł, że wieśniaczka wciąż trzyma kopertę w wyciągniętej ręce. Chwycił list czym prędzej. Zaskoczył go widok pieczęci z dębowym liściem, której towarzyszyły znaki z tajnego kodu, oznaczające liczbę 26 – numer Bartella w Korpusie, jak pamiętał Will.
– Zwiadowca Bartell zostawił to dla kogoś, kogo przyślą na jego miejsce – wyjaśniła, ponaglając ruchem dłoni, żeby otworzył list. – Ja zajmowałam się domem i gotowałam dla niego, gdy tu mieszkał.
Will wszystko pojął, gdy otworzył list. Bartell, pisząc do następcy, nie miał jeszcze pojęcia, kto nim będzie, zwracał się więc po prostu do „Zwiadowcy”. Will spiesznie połykał wiadomość.
Pismo oddaje Edwina Temple, w pełni godna zaufania i sumienna kobieta, która pracowała dla mnie przez ostatnich osiem lat. Mogę ją gorąco polecić każdemu, kto mnie zastąpi. Jest dyskretna, stateczna oraz doskonale gotuje i opiekuje się domem. Edwina wraz z mężem, Clivem, prowadzą oberżę w wiosce Seacliff. Wyświadczyłbyś mnie i sobie przysługę, nadal korzystając z jej usług, gdy przejmiesz moje miejsce.
Bartell, zwiadowca 26.
Will podniósł wzrok znad listu. Uśmiechnął się. Uznał, iż perspektywa, iż ktoś zajmie się gotowaniem, a także sprzątaniem, była kusząca. Ale potem zawahał się. Pozostawała bowiem jeszcze kwestia zapłaty. Nie miał pojęcia, jaka kwota wchodzi w grę.
– Cóż, Edwino – zaczął. – Bartell wyraża się nader pochlebnie na twój temat.
Kobieta znów dygnęła.
– Dobrześmy się dogadywali, panie. Zwiadowca Bartell, zacny to był pan. Służyłam u niego osiem roków, o tak.
– Hmm… cóż…
Kobieta, widząc, jak młody jest Will, i domyślając się, że obejmuje pierwszy posterunek, dodała ostrożnie:
– Jeśli chodzi o zapłatę, panie, nie trzeba się kłopotać. Zapłata przychodzi z zamku.
Will zmarszczył brew. Nie potrafił rozstrzygnąć, czy powinien się zgodzić, by zamek łożył na jego utrzymanie. Miał własne pobory z Korpusu Zwiadowców. Edwina wyczuła, skąd bierze się wahanie, więc prędko odezwała się znowu:
– Wszystko dzieje się, jak należy, panie. Zwiadowca Bartell mówił, że zamek odpowiada za dach nad głową i strawę dla zwiadowcy, co to wypełnia obowiązki. Moje posługi oni opłacają wedle umowy.
Prawda, przypomniał sobie Will. Zamek w ciężar lenna wliczał też utrzymanie zwiadowców, zaliczając wydatek do kosztów, a koszty owe odliczano od podatku, płaconego co roku koronie.
Will znów uśmiechnął się do kobiety. W końcu podjął decyzję.
– W takim razie chętnie skorzystam z twoich usług, Edwino – stwierdził. – Domyślam się, że ty pod nieobecność gospodarza utrzymywałaś dom w czystości i wcześniej rozpaliłaś w kominku?
Przytaknęła.
– Ano. Wypatrywaliśmy cię przez cały ubiegły tydzień, panie – odpowiedziała. – Przychodziłam codziennie, żeby tu trochę ogarnąć, a ogień pomaga powstrzymać wilgoć w domu o tej porze roku.
Will skinął głową z uznaniem.
– Cóż, jestem wdzięczny. A przy okazji, na imię mam Will.
– Witamy w Seacliff, zwiadowco Willu – odparła, uśmiechając się szczerze. – Moja córka, Delia, zobaczyła, jak jechałeś przez miasteczko. Mówiła, że wyglądałeś bardzo poważnie. Jak przystało na zwiadowcę.
Wtedy Willowi nareszcie rozjaśniało się w głowie. Stąd wrażenie, że kobietę jakby już gdzieś spotkał. Teraz dopiero zauważył jej oczy, zielone jak u córki, oraz uśmiech, tak samo promienny i serdeczny.
– Chyba też ją widziałem – oznajmił.
Kiedy kwestia dalszego zatrudnienia została rozstrzygnięta, Edwina z zainteresowaniem zerknęła na skromny dobytek Willa. Jej spojrzenie spoczęło na mandoli opartej o kredens.
– Grywasz na lutni, panie? – spytała.
Will pokręcił głową.
– Lutnia ma dziesięć strun – wyjaśnił. – To jest mandola, taka większa mandolina z ośmioma strunami, strojonymi parami. – Dostrzegł brak zrozumienia na twarzy karczmarki. Tak samo działo się z większością ludzi, kiedy usiłował wytłumaczyć różnicę między lutnią a mandolą. Od razu dał spokój. – Trochę grywam – zakończył.
Pies, dotąd śpiący, teraz właśnie postanowił wydać z siebie przeciągłe westchnienie. Edwina wreszcie zauważyła owczarka. Podeszła bliżej, by mu lepiej się przyjrzeć.
– Trzymasz panie i psa, jak widzę.
– Jest ranna – powiedział Will. – Znalazłem ją przy drodze.
Edwina pochyliła się, delikatnie położyła dłoń na psim łbie. Suka otwarła oczy i spojrzała na kobietę. Ogon zadrgał jej nieznacznie.
– Dobre psy, te owczarki – stwierdziła gospodyni, a Will skinął głową.
– Niektórzy powiadają, że one najzmyślniejsze – odparł. A po chwili, jakby z namysłem, spytał: – Przewoźnik z promu tłumaczył mi, że mogła należeć do człowieka nazwiskiem Buttle. Wiesz, kto zacz?
Na dźwięk tego nazwiska twarz kobiety natychmiast spochmurniała.
– Ano, wiem – odpowiedziała. – Większość ludzi w okolicy wie. I wolałaby go nie znać. Zły to człowiek, ten John Buttle. Jeśli znalazłeś, panie, jego sukę, nie oddawaj jej bez rozmysłu.
Will rzucił karczmarce kolejny uśmiech.
– Powoli, powoli z oddawaniem – zapewnił. – Cóż, widzę, że trzeba bliżej poznać owego typa.
Edwina, nim zdążyła ugryźć się w język, wypaliła:
– Lepiej trzymaj się od niego z daleka, panie. – Potem, zawstydzona, zakryła usta dłonią. Młodość chłopaka budziła w niej macierzyńskie odruchy, stąd nadmierna gadatliwość. Ale zdała sobie sprawę, że mówi do zwiadowcy, a oni raczej nie szukają rad u gospodyni. Will, rozumiejąc, co nią kierowało, obdarzył kobietę miłym spojrzeniem.
– Będę ostrożny – zapewnił. – Chociaż coś mi się wydaje, że najwyższy już czas, by ktoś poważnie rozmówił się z tym osobnikiem. Jednak teraz – powiedział, kończąc temat Buttle'a – czekają inne osoby. Z nimi trzeba mi pomówić najpierw, a baron Ergell znajduje się na samym początku listy.
Odprowadził Edwinę do drzwi. Sam zerknął raz jeszcze na sukę, żeby upewnić się, iż pod jego nieobecność nie wydarzy się nic złego. Zdjął z kołków łuk wraz z kołczanem, cicho zamknął wejście. Edwina gapiła się, gdy poprawiał popręg przy siodle, zanim ponownie dosiadł Wyrwija. Bardziej nawykła do przebywania w towarzystwie zwiadowców niż większość ludzi. Od razu więc stwierdziła, że podoba jej się to, co dostrzegła w nowym. A potem, gdy zarzucił na ramiona szaro-zieloną pelerynę i nasunął kaptur, zauważyła, jak zmienia się z pogodnego, przyjaznego młodego człowieka w posępną, bezimienną postać. Spostrzegła długi łuk, trzymany bez wysiłku w lewym ręku, oraz pierzaste bełty strzał wystające z kołczana. Wedle starego porzekadła zwiadowca nosi przy sobie życie tuzina ludzi. Edwina pomyślała, że przed tym młokosem już raczej John Buttle będzie musiał się mieć na baczności.