Związani milczeniem - ebook
Związani milczeniem - ebook
Ta książka to dowód, że ludziom u władzy prawdę trzeba mówić prosto w oczy.
Maybelline Chen nie jest idealną chińską córką – zamiast sukienek woli bluzy z kapturem, nie znosi matematyki i marzy o karierze pisarskiej. Na szczęście obok niej zawsze jest ukochany brat. Danny to złoty syn swojej rodziny – wysportowany, popularny i mądry chłopak, który właśnie dostał się na prestiżowy Uniwersytet Princeton. Ale Danny ma też jedną tajemnicę – skrywaną przed światem chorobę. Gdy przegrywa walkę z depresją i popełnia samobójstwo, świat May rozpada się na drobne kawałki. Po śmierci Danny’ego na pogrążonych w smutku najbliższych May spada lawina rasistowskich oskarżeń – zdaniem opinii publicznej stawiali chłopakowi zbyt wysokie wymagania i wywierali presję, która doprowadziła go do ostateczności. Wbrew woli rodziców, May postanawia przerwać milczenie rodziny i zaczyna publikować teksty, w których mierzy się z uwłaczającymi stereotypami dotyczącymi osób azjatyckiego pochodzenia. Okazuje się jednak, że zabranie głosu może kosztować ją więcej, niż myślała… Czy w sytuacji, gdy chińska mniejszość zdaje się nie podzielać jej opinii, sprawa Chenów zaczyna nabierać rozgłosu, a rodzina odwraca się od May plecami, walka o prawdę i sprawiedliwość jest naprawdę warta świeczki?
Joanna Ho– amerykańska autorka pochodzenia chińskiego. Za swoją misję uważa edukowanie młodych na temat uprzedzeń, rasizmu i działalności równościowej. Pracowała jako nauczycielka angielskiego, wicedyrektorka szkoły średniej i dziekan na uniwersytecie. Stworzyła program resocjalizacyjny zastępujący karę pozbawienia wolności oraz opracowała szkolenie zawodowe dla nauczycieli i wychowawców. Mieszka z rodziną nad Zatoką San Francisco, a jej codzienność wypełniona jest domowymi ciasteczkami z czekoladą, przygodami w plenerze i pisaniem nagradzanych powieści dla dzieci. „Związani milczeniem” to jej debiut YA.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8352-568-6 |
Rozmiar pliku: | 762 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Milczenie jest dla mojej mamy niczym prywatny arsenał. Zgromadzone w nim środki mają tę samą funkcję, co Moc w Gwiezdnych wojnach – służą do narzucania mi jej woli. Milczenie matki raz może być migającą ostrzegawczo żółtą lampą, a innym razem – lupą, przez którą ogląda mnie jak okaz pozaziemskiej fauny. Najczęściej jednak to hipopotam, a raczej ciężarna hipopotamica, dźwigająca brzemię jej rodzicielskich rozczarowań. Mama potrafi poszczuć ją na mnie zawsze i wszędzie, nawet kiedy gawędzi z gośćmi i częstuje ich herbatą.
Tak właśnie było tamtego wieczoru, kiedy umarł Danny.
Akurat w tym momencie, kiedy wujek i ciocia Wu przyszli do nas na kolację, Danny zbiegł z tupotem po schodach – normalnie jak jakiś bawół, tylko że metr osiemdziesiąt wzrostu, a do tego w koszykarskich szortach – i ryknął:
– May-May! Widziałaś moje skarpetki z Gwiezdnymi wojnami?
Widząc gości, znieruchomiał na chwilę, a potem parsknął śmiechem.
– No co, wszyscy lubią Gwiezdne wojny, tak?
I obróciwszy się na pięcie, poleciał z powrotem na górę, do siebie. Przez tych kilka ostatnich miesięcy dało się zauważyć, że mój brat jest bardziej rozkojarzony niż zwykle, co mogło się wydawać nieco dziwne.
Mama wynurzyła się z kuchni cała jak spod igły. W jej włosach lśniły perełki skroplonej pary. Zamiast coś powiedzieć, potrząsnęła tylko głową i się roześmiała.
Jej wzrok przesunął się po mnie, rejestrując takie szczegóły jak moje ulubione podarte dżinsy i włosy związane w płaski kok na czubku głowy. Włożyłam najładniejszą bluzę z kapturem, jaką miałam w szafie, ale nic to nie dało: mama, ani na chwilę nie przestając się uśmiechać, uniosła nieznacznie prawą brew.
– 1– powiedziała, zatrzymując spojrzenie na Celeste.
Do mnie nie odezwała się ani słowem.
Rzuciłam okiem na Celeste, która oczywiście prezentowała się bez zarzutu. Jedwabiste włosy spływające przez ramię niczym strumień przez próg wodospadu. Czarna sukienka skromnie sięgająca kolan, luźna i raczej bezkształtna; ja wyglądałabym w czymś takim jak worek na kartofle, ale na niej leżała jak na modelce. Celeste miała figurę stworzoną do klasycznego kroju qipao: szczupła, wręcz drobniutka, z krągłościami zarysowanymi nieznacznie, za to wszędzie tam, gdzie należy.
Na powitanie mojej mamy odpowiedziała uśmiechem i skinieniem głowy.
– 2, ayi.
Mówiła po mandaryńsku bez śladu amerykańskiego akcentu; można by pomyśleć, że urodziła się w Tajwanie.
Pięć minut później wrócił Danny. Przebrał się już, ale wciąż chichotał pod nosem.
– Cześć, wujku – powiedział. – Cześć, ayi. Cześć, Celeste.
Policzki Celeste przybrały barwę kwitnącej wiśni, a ja przewróciłam oczami. Co druga dziewczyna w szkole robiła dokładnie to samo, co ona. Mama cicho wciągnęła powietrze przez zęby i rzuciła mi krótkie spojrzenie z ukosa.
Tata zaprowadził gości do jadalni, a ja wróciłam do siebie, żeby przebrać się w wąskie dżinsy z wysoką talią i kremowy kardigan z koronkowymi akcentami na rękawach. Dostałam go od mamy jakiś czas temu, ale wciąż jeszcze miał metki. Ponieważ to był sweter, a nie bluza z kapturem. Uczesałam też włosy, ale niewiele im to pomogło po całym dniu chodzenia w koku. Sterczały na wszystkie strony, więc związałam je z powrotem, żeby wyglądały w miarę porządnie.
Kiedy stanęłam w drzwiach jadalni, obciągając na sobie ten kremowy kardigan, Danny aż prychnął w swoją pełną klusek miskę i uniósł pytająco brew. Posłałam mu mordercze spojrzenie, a on, tłumiąc chichot, skupił się na parującej zupie niu rou mian. Długo musiał studzić ją dmuchaniem, żeby dała się przełknąć.
– 3 – powiedziała mama, stawiając przede mną miskę.
Zupa, choć za gorąca, kusiła. Wołowina była tak delikatna, że wręcz rozpływała się w ustach. Wszyscy przy stole zgodnie wychwalali mamę poparzonymi ustami, a ona, starając się nie pokazać, jak bardzo jest jej miło, powiedziała tylko:
– 4. Może być. Byłaby lepsza, gdybym nie zapomniała zrobić suancai. – I szybko zmieniła temat: – Jak tam w szkole, Celeste?
Celeste uniosła wzrok, pałeczki z nawiniętymi kluskami zatrzymały się w pół drogi do ust.
– Dobrze, ayi.
Ciocia Wu natychmiast włączyła się do rozmowy.
– May – zwróciła się do mnie – słyszałam, że świetnie napisałaś klasówkę z matematyki w zeszłym tygodniu.
– Celeste była lepsza – odparła moja mama. – Podobno dostała najwięcej punktów!
Celeste skuliła się, zawstydzona. Nie wiem, skąd mama czerpie takie informacje, ale ma swoje dojścia, a oceny z matmy szczególnie ją interesują, bo jest inżynierką. Moje wyniki w nauce to dla niej kolejny powód, aby wezwać ciężarną hipopotamicę. Mnie natomiast ten przedmiot wisi; wolę pisać.
– 5. – Mama pochwaliła z kolei wujka i ciocię.
– Uczy się po nocach, czasem aż się o nią martwimy. – Ciocia Wu pokręciła głową. – Mówię jej: Idź spać, popsujesz sobie wzrok. A ta nic, wkuwa dalej.
– 6. To dobrze, że tak pilnie się uczy.
– Muszę ją upominać, żeby trochę zwolniła. Szóstka z minusem to nie grzech! – zaśmiał się wujek Wu i spojrzał na mojego tatę. – Gdybym ja kiedyś przyniósł ze szkoły szóstkę z minusem, to w domu byłoby wielkie święto.
– Nie miałeś co marzyć o takich stopniach, nawet gdyby cię było stać na łapówki dla belfrów. Częściej bywałeś na dywaniku u dyrektora niż na lekcjach – przypomniał mu tata i obaj zaczęli się śmiać jeszcze głośniej, patrząc na siebie oczami pełnymi wspomnień z dawnych czasów.
Wujek Wu i mój tata dorastali razem w chińskiej dzielnicy San Francisco. Kiedy wujek nas odwiedzał, słyszało się na przemian kantoński i angielski – jeśli chodziło o język, byli jak płazy, które w każdym z tych środowisk czują się równie swobodnie. Uwielbiałam patrzeć, jak tata z powrotem zmienia się w nastolatka: przy wujku miał styl, śmiał się, rzucał slangiem.
– Co by teraz Joe sobie pomyślał, gdyby zobaczył, że wyszliśmy na ludzi? Że mamy dzieciaki? – Wujek Wu siorbnął trochę zupy, pogryzł kluski. – Nie uwierzyłby własnym oczom.
– Byłby zachwycony. – Tata spoważniał, wyglądając przez drzwi do salonu, gdzie na półce biblioteczki stało wyblakłe zdjęcie wujka Joego. – To wszystko jego zasługa.
– Ai-ya, były z was niezłe łobuzy – powiedziała mama, udając poirytowanie, aby skierować rozmowę z powrotem na weselsze tory. – Jak ja się cieszę, że kiedy cię poznałam, nie mieszkałeś już w Chinatown.
Zaczęła nam dolewać zupy i dokładać klusek.
– Ja dziękuję, mamo – chrząknęłam, potrząsając głową. – Już nie mogę.
– Jak to już nie możesz? Prawie nic nie zjadłaś, Maybelline.
To był jej pomysł, żeby dać mi takie imię. Usłyszała je w reklamie kosmetyków, kiedy jeszcze była bardzo młoda, świeżo po studiach na najlepszym tajwańskim uniwersytecie. „Może to Maybelline”. Uznała, że to słowo ma w sobie urok i elegancję, czyli wszystko, czego chciała dla swojej przyszłej córki.
Nikt oprócz niej nie używa mojego pełnego imienia.
Przy gościach mama siliła się na pogodny ton, ale u niej pogodny ton to coś takiego jak sztuczna opalenizna zimą gdzieś na granicy z Kanadą.
– Myślałam, że niu rou mian to twoja ulubiona zupa – powiedziała, nalewając mi do miski pełną łyżkę wywaru z pływającymi kawałkami mięsa. W jej oczach dostrzegłam nieme ostrzeżenie: „Nie rób mi wstydu”.
Byłam najedzona po kokardę, ale ugryzłam się w język. Tak jest bezpieczniej. Zamykam za sobą wrota mojej jaskini milczenia i już, a za każdym razem, kiedy się tam chowam, robię jakąś małą zmianę wystroju. Teraz jest to już właściwie w pełni urządzony pokój: mam w nim paczkę paluszków Pocky, książki, dwie rozłożyste rośliny w doniczkach i łóżko. Dobrze mi tam.
Kiedy już cały stół rozpoczął drugą rundę zupy, mama zrobiła taką minę, jakby nagle coś sobie przypomniała, chociaż ja miałam wrażenie, że czekała na tę chwilę od samego rana.
– Danny! – zawołała. – Powiedz wszystkim, co się stało.
Ciocia Wu wyprostowała się na krześle.
– 7! Czy to nie dzisiaj miały być…
Danny otworzył szeroko oczy, a ja dostrzegłam w nich ciemną głębię. Coś się w niej pogrążyło, opadło na samo dno.
– Mamo, nie teraz… – poprosił zdławionym głosem.
– To najlepszy moment! Jesteśmy tu sami swoi, jak jedna rodzina.
Danny zwiesił głowę i na długą chwilę utkwił oczy w swojej misce, a gdy uniósł je z powrotem, wyraz jego twarzy zmienił się tak błyskawicznie, że nikt poza mną niczego nie zauważył.
– Dostałem się do Princeton – oznajmił z uśmiechem, który uwidocznił dołeczek na jego prawym policzku, w dziwnym miejscu, tak wysoko, że wyglądał, jakby ktoś wziął i przesunął go ręcznie.
Posypały się gratulacje, a ktoś zapytał, czy ze Stanforda też się już odezwali. Danny przecząco pokręcił głową. Wciąż się uśmiechał, ale dołeczek na policzku rozmył się i w końcu zatarł zupełnie. Miałam wrażenie, że mój brat czuje się zagubiony; cały zniknął pod tą lawiną serdecznych życzeń i zadawanych w najlepszej wierze pytań.
Obserwowałam go uważnie spod zmarszczonych brwi, myśląc: coś jest nie tak. Chciałam zajrzeć mu w oczy, ale unikał mojego wzroku. Wiedział, że w tej chwili staram się przekazać mu milion pytań, bez słów, prosto do mózgu.
– My też mamy dobre wieści – powiedziała ciocia Wu, oglądając się na córkę, która rzuciła jej spojrzenie pod tytułem „Zamknij się, mamo” i potrząsnęła słabo głową. – Celeste dostała się na letni staż w Google! Przyjmują tam tylko uczniów ostatniej klasy, ale dostała się, chociaż jest dopiero w drugiej.
Ciocia Wu pękała z dumy. Mama złożyła dłonie i uśmiechnęła się szeroko, z zapartym tchem. Na mnie nigdy nie patrzyła takimi oczami, płonącymi dumą niczym dwie latarnie. To spojrzenie było przeznaczone wyłącznie dla Celeste.
– May, 8? Jakie masz plany na lato?
Doleciał mnie aromat jaśminu; to Celeste, ostrożnie, z uwagą, nalewała herbatę do filiżanek stojących obok talerzy. Swoją napełniła na samym końcu. Spojrzałam na ciocię Wu i odpowiedziałam jak gamoń:
– Eee… W sumie to nie wiem.
– May świetnie pisze – wtrącił Danny, zawsze gotów mnie bronić. I dodał z bananem na twarzy: – No i genialnie tańczy breakdance.
Kawałek wołowiny stanął mi w gardle, ale mój brat paplał dalej:
– Kiedyś chciała dołączyć do Jabbawockeez i ćwiczyła bez przerwy, żeby poprawić swoje ruchy. Nic, tylko trening i trening.
Obejrzał się w moją stronę i mrugnął nieznacznie. Odpowiedziałam uśmiechem, wdzięczna, że próbuje odwrócić ode mnie uwagę. Wiedział, że nie znoszę czuć na sobie czyjegoś wzroku, nie lubię, kiedy ludzie mnie obserwują, jakby szacowali moją wartość. Wydaje mi się, że te spojrzenia wydobywają wszystkie moje mankamenty. Tak bardzo tego nie znoszę, że w siódmej klasie omal nie zawaliłam angielskiego na koniec roku, bo nie chciałam zrobić ostatniej prezentacji na lekcji, przed wszystkimi. Zaliczenie zawdzięczam tylko pani Johnson, która wysłuchała tego, co przygotowałam, w cztery oczy, już po lekcjach. Od tamtej pory przybyło mi trochę odwagi, ale tylko trochę.
– Danny trenował razem z May, u niej w pokoju – oznajmił tata, bujając głową. W zamyśle miało to naśladować nasze taneczne ruchy, ale wyszło mu beznadziejnie.
– Przestań, ba, proszę. Genów tańca na pewno nie odziedziczyła po tobie. – Danny przerwał mu te popisy, a tata klepnął go w ramię. Wszyscy zaczęli się śmiać, zapominając o mnie.
Mama zabrała ze stołu miski i pałeczki. Bez słowa. Nie musiała się odzywać. Obok niej stała hipopotamica i kręciła łbem. To mówiło samo za siebie.
------------------------------------------------------------------------
1 Ni yuelaiyue piaoliang a (chiń.) – No, no, jak ty wypiękniałaś!
2 Xiexie, ayi (chiń.) – Dziękuję, ciociu.
3 Re de, gankuai chi a (chiń.) – Jedz, bo wystygnie.
4 Hai hao er yi (chiń.) – Ujdzie.
5 Zhen lihai (chiń.) – Świetnie!
6 Bu yao danxin (chiń.) – Nie ma się czym martwić.
7 Shi a (chiń.) – No tak!
8 Ni ne (chiń.) – A ty?2
Po kolacji tata poszedł po drabinę i zabrał się do wymieniania żarówek w przedpokoju. Żarówki to jego konik. Jak trafi na jakąś wyprzedaż, bierze naraz cały karton. Albo dwa. Albo dwanaście. W korytarzu na piętrze jest mały schowek, a w nim same żarówki, do wyboru, do koloru. Ledowe, świetlówki, halogeny, neonowe, CFL, żarowe – czego tam nie ma. Wymiana żarówek jest dla niego tym, czym dla innych ulubiony serial: powtarza się w regularnych odstępach czasu i niekiedy może zdarzyć się mały bingefest. Marzenie mojego ojca – przysięgam, że tak jest – to mieć w salonie ścianę pokrytą od góry do dołu żarówkami.
Stanęłam pod drabiną i złapałam go za duży palec u nogi.
– Ba, strasznie jedzie w całym domu. Nie umyłeś nóg, zanim przyszli goście?
– Tylko mięczaki się myją. Prawdziwym facetom zawsze śmierdzą nogi – odparł, a ja ścisnęłam nos palcami, krzywiąc się z obrzydzeniem. Coś mi mówiło, że specjalnie ustawił się z tą drabiną właśnie tutaj, w przejściu, żebym musiała go minąć, idąc do swojego pokoju. Wiedział, że jestem wkurzona po tej kolacji, a zawsze, kiedy chciałam zostać sama, akurat gdzieś w pobliżu trzeba było wymienić żarówkę.
– Kończysz już? – zapytałam.
– Został mi jeszcze tylko twój pokój – oznajmił wesołym tonem, schodząc ostrożnie z drabiny. Był szczupły, ale tu i tam trochę się już zaokrąglił.
Dźgnęłam go palcem w miękki wałeczek na wysokości pępka.
– Owszem, to właśnie tak zwane tatusiowe ciałko – poinformował mnie. – Zaczęło rosnąć, kiedy urodził się twój brat, a przy tobie jeszcze go przybyło.
– Najlepsza poduszka na świecie – wyszczerzyłam zęby.
– Ai-ya, bez przesady. Aż tak mi ten brzuch nie urósł. – Nadąsał się i ruszył na piętro. Nawet pomykając po schodach w skarpetkach, stawiał kroki pewnie, czuć było ten jego charakter. Dzieciństwo na ulicach Chinatown pozostawiło nieusuwalny ślad, był tym przesiąknięty jak palacz dymem. Uwielbiał tradycyjną chińską siu yeh, czyli późną kolację, jedzoną o północy. Tartaletki z kremem jajecznym – wyłącznie z piekarni Golden Gate Bakery przy Grant Avenue. W każdym pomieszczeniu zawsze siadał pod ścianą, w takim miejscu, skąd było widać wszystkie wejścia. Zapytałam go kiedyś, dlaczego tak robi. Zamiast wyjaśnić, zmienił temat.
Zanim dotarłam na górę, zdążył już się dobrać do oświetlenia w moim pokoju.
– Yam, podaj mi tę żarówkę – poprosił, balansując chwiejnie z jedną nogą na moim łóżku, a drugą na półce biblioteczki. „Yam” to „May” czytane od tyłu. Mój ojciec myśli, że jest królem dowcipu.
– W zeszłym tygodniu zmieniałeś żarówkę w tej samej lampce – przypomniałam mu.
– Kupiłem nowe, ledowe. Energooszczędne i były na wyprzedaży. Nie bój się, inne żarówki w razie czego trzymam w specjalnym pudełku na zapasy. – Zakołysał się nagle, bo noga zsunęła mu się z półki.
– Uważaj, ba.
– Luzik – rzucił beztrosko, a potem zapytał po cichu: – Jak się czujesz, Yam?
– E – mruknęłam mało konkretnie. Chciał mnie pocieszyć, ale nie miałam ochoty roztrząsać tego, co wydarzyło się przy kolacji. Ani też gadać o mamie.
Tata bez słowa zajął się wkręcaniem żarówki. Kiedy skończył, dodał konspiracyjnym, odrobinę teatralnym tonem:
– Słuchaj, kiedy poprzednim razem zmieniałem ci tutaj żarówkę, mówiłaś o tym chłopaku, jak mu na imię? John, Joe, Jacob…?
– Josh.
– O właśnie, Josh. Gra w futbol, ale podobno jest dojrzały. Ma bogatego ojca, jakiegoś inwestora. Widzisz? Pamiętam. Na lekcjach podrzuca ci śmieszne liściki.
– Mhm, składa kartki w taki sposób, że wyglądają jak piłka.
– Powiedz mu, że nie wolno ci umawiać się z chłopakami, dopóki nie skończysz czterdziestu pięciu lat.
– Umawiać się? A kto tak robi? Chyba tylko dziadersi, ba. Teraz ludzie są w związku – poinformowałam go, udając, że nie widzę jego uniesionych niespokojnie brwi, i uklękłam na łóżku, szukając telefonu, który jak zawsze musiał mi się zaplątać w pościeli albo wpaść między materac i ścianę. – Poza tym on wcale mi się nie podoba. To kumpel, nic więcej.
– Jeśli życie mu miłe, na śmiesznych liścikach się skończy. No, gotowe. – Tata zeskoczył z mojego łóżka, waląc głucho piętami w podłogę, i poklepał mnie po plecach, a w drodze do wyjścia rzucił przez ramię jak gdyby nigdy nic: – Mama jest w kuchni. Na pewno byłoby jej bardzo miło, gdyby mogła z kimś pogadać.
***
Kiedy weszłam do kuchni, mama skinęła mi głową, ale nie odezwała się ani słowem i nie przerwała swojego zajęcia, czyli pakowania do pudełek wszystkiego, co zostało z kolacji.
Załadowałam zmywarkę i włączyłam program. W kuchni było słychać tylko ciche buczenie maszyny i szum wody w kranie. Ta głupia hipopotamica drałowała dookoła mnie ciężkim truchtem, zataczając kółka niczym tresowane cyrkowe zwierzę. Nalawszy na gąbkę trochę płynu, zabrałam się do brudnych garnków.
W końcu mama przerwała milczenie.
– Celeste 9 – powiedziała. . Xiaoshun. To tak jakby jej ulubione słowo. Wyszukałam je kiedyś w sieci. Ma to oznaczać „oddanie okazywane rodzicom przez dzieci”, co dla mnie brzmi jak jakiś bełkot. Nie ma tak naprawdę dobrego odpowiednika. W tym jednym budzącym postrach słowie upchnięte jest i posłuszeństwo, i szacunek, i troska, i wszystkie inne pożądane cechy. Każde dobre chińskie dziecko powinno być xiaoshun.
Nie podobało mi się wcale, że przez cały wieczór myślałam o mamie, a ona zwracała uwagę wyłącznie na Celeste. Owszem, muszę przyznać, że te moje myśli nie były najfajniejsze, ale przynajmniej dotyczyły jej, a nie kogoś innego.
– To prawda, mamo – przytaknęłam. – Celeste jest idealna.
Ani słowa więcej, rozkazałam sobie. Mama poderwała głowę, obrzucając mnie ostrym spojrzeniem. Natychmiast włączył jej się alarm: młoda pyskuje.
– Co cię ugryzło, Maybelline? – zapytała.
– Nic.
– Celeste wie, jak zadbać o swoją przyszłość, i bardzo ciężko pracuje. Mogłabyś się od niej wiele nauczyć.
– Ja też przykładam się do pracy, mamo.
– Tak? – Z trzaskiem wcisnęła wieczko na szklany pojemnik. – Celeste 10, ale ty też mogłabyś się dostać na staż w Google.
– Nie chcę iść na staż do Google’a.
– Więc czego chcesz?
Milczałam, czując, że pytanie jest podchwytliwe.
– Danny w twoim wieku już udzielał się w kilku szkolnych kółkach i był kapitanem drużyny koszykówki.
Tarłam gąbką garnek, tak mocno, jakbym chciała wyskrobać z niego cały teflon. W uszach brzmiały mi nasze dawniejsze rozmowy: Powinnam cię zapisać na jakiś letni obóz albo kurs wakacyjny. Przy Dannym nigdy nie musiałam o tym nawet myśleć, bo on zawsze się udzielał. Ciężarna hipopotamica uwaliła się tuż przy mojej nodze, nie spuszczając ze mnie pełnego dezaprobaty wzroku; mama nie musiała przerywać sprzątania kuchni, bo to hipopotamica okazywała mi całe jej rozczarowanie. Wykrzywiłam się w stronę tego zwierza i pokazałam mu plecy, chowając się w mojej jaskini milczenia, aby rozwiesić tam sobie kilka sznurów nastrojowych światełek.
Ale mama jeszcze nie skończyła.
– Ty też jesteś zdolna. Tak bardzo, że nie chce ci się uczyć. Nie masz celu. Snujesz się tylko.
– Mam dobre stopnie, mamo.
– Dobre stopnie to za mało, Maybelline. – Wstawiła pojemnik do lodówki i odwróciła się do mnie. – Musisz lepiej zadbać o swoją przyszłość.
– W porządku, mamo. – Moje dłonie same szorowały garnek, jakby miały własną wolę i świadomość. Zamknęłam oczy i odetchnęłam głęboko. Powoli, żeby nie było, że się wkurzyłam i strzelam focha.
Przez długą minutę czułam na plecach jej wzrok. W końcu mama westchnęła.
– Maybelline, ja tylko próbuję ci pomóc.
Milczałam, wiedząc, że lepiej trzymać język za zębami.
Tak mijała minuta za minutą. W końcu obejrzałam trzymany w dłoniach garnek i sprawdziwszy, czy nie zarysowałam teflonu, odstawiłam go na suszarkę. Potem przyszła kolej na większe naczynia, które nie mieściły się w zmywarce. Następnie umyłam łyżki i pałeczki. Zmywanie sztućców nie daje najmniejszej satysfakcji, więc zawsze zostawiam je sobie na koniec. Kiedy wszystko było już czyste, wytarłam ręce ścierką do naczyń i nie mówiąc ani słowa, zostawiłam mamę samą w kuchni.
------------------------------------------------------------------------
9 Celeste zhen de hen xiaoshun (chiń.) – Celeste naprawdę szanuje rodziców.
10 Celeste hen lihai (chiń.) – Celeste świetnie sobie radzi.3
Przebrana w luźne, workowate dresy i oversize’owy T-shirt, rzuciłam się na łóżko, które przyjęło mnie z otwartymi ramionami. Wcisnęłam twarz w poduszkę, a miękka, puchata poszewka przyćmiła trochę moją frustrację.
Sięgnęłam pod materac, gdzie trzymałam mój pamiętnik. Przerzuciwszy strony pokryte starymi bazgrołami, wierszami oraz sporą ilością skrajnych emocji i najtrudniejszych wspomnień, znalazłam czystą i zaczęłam pisać.
Nagle otworzyły się drzwi i promień światła przeciął mój pokój. Widząc cień czyjejś postaci, szybko wcisnęłam pamiętnik z powrotem pod materac. Nie pokazywałam go nikomu, nawet własnemu bratu.
Danny wszedł do środka, nucąc pod nosem piosenkę Sam Smith11 Lay Me Down. Najpierw to było tylko ciche mruczando, ale z każdą chwilą uderzał w coraz bardziej dramatyczne tony.
– Can I lay by your side? Next to youuuu-oouu-oouu… Youuuu-oouu-oouu… And make sure you’re allriiiiight…?12 – zawodził, efekciarsko przeciągając samogłoski na końcu wersów.
– Wow, Danny! – Uśmiechnęłam się. – Nie wiedziałam, że umiesz to zaśpiewać jeszcze gorzej niż oryginał.
Wyciągnął się obok mnie, zawijając w kołdrę.
– Jak tam, May-May? Nie słyszałem wszystkiego, co było w tej kuchni.
Mówił na mnie May-May, od mojego imienia i chińskiego słowa mei-mei, czyli siostrzyczka.
– Normalka. Kiedy przychodzi Celeste, zawsze robi się słabo. – Zwinęłam się w kłębek obok niego, a on poklepał mnie po głowie jak jakiegoś pudelka i westchnął.
– Narobiła ci siary tym stażem w Google’u.
Wyrzuciłam ręce w powietrze.
– No przecież jasne, że załapała ten staż. Chodzący ideał. Skończy szkołę z najlepszym wynikiem, nie ma bata. Zapraszają ją na wypasione staże, a ja co? Marnuję życie, bo nie mam żadnych planów na wakacje.
Danny prychnął z lekceważeniem.
– Mogło być gorzej.
– Jasne. Mogłam na przykład zajść w ciążę.
– Albo zawalić semestr w chińskiej szkole.
– Strzelić sobie kolczyk w nosie, tak jak Calvin.
– Ej, bez kitu, podobno matka próbowała mu go wyrwać. – Danny skrzywił się, pocierając palcami nos.
– Dziwnym nie jest. – Uśmiechnęłam się i dodałam głosem naszej mamy: – Tylko świnie i krowy noszą kolczyki w nosie.
– Calvin musi mieć nos ze stali – powiedział Danny i oboje parsknęliśmy cichym śmiechem, który otulił nas jak ciepłe gniazdo, bezpieczne niczym kołyska.
Po chwili milczenia przysunęłam się do niego i zapytałam:
– Ge13, dlaczego mi nie powiedziałeś, że dostałeś się do Princeton?
Danny spoważniał. Wbił wzrok w sufit i skulił się w sobie.
– Nie wiem – odpowiedział szeptem. – Jakoś mnie to nie jara.
– Serio? Princeton cię nie jara?
– No, wiem. Powinienem się cieszyć, prawda? Wszyscy się cieszą.
– Tylko ty nie. – Odwróciłam się, żeby móc spojrzeć mu w twarz. Oczy miał zamknięte, pierś unosiła się w rytm oddechów.
Pokręcił głową.
– Nic nie czuję. Zero.
– Może to nie jest uczelnia dla ciebie. Ale skoro już dostałeś się do Princeton, to przyjmą cię wszędzie.
Danny znów pokręcił głową i przez dłuższą chwilę nic nie mówił. W końcu to ja zapytałam:
– Odezwali się ze Stanforda, prawda?
Przytaknął, nie otwierając oczu.
– Nie dostałem się już ostatecznie. – Znów milczał przez chwilę. – Nie chciałem psuć atmosfery przy kolacji. Wszyscy tak się cieszyli, kiedy dowiedzieli się o Princeton.
Mój brat marzył o Uniwersytecie Stanforda od drugiej klasy podstawówki, kiedy do naszej szkoły przyjechało dwóch graczy koszykarskiej reprezentacji tej uczelni. Ja tego nie pamiętam, bo byłam dopiero w zerówce, ale Danny po tym spotkaniu wybłagał u rodziców bluzę z emblematem Stanforda i chodził w niej bez przerwy, aż w końcu śmierdziała nawet świeżo po praniu. Złożył tam papiery w zeszłym roku, już na jesieni, ale dostał się tylko na listę rezerwową. A teraz zapadła ostateczna decyzja.
– Och, ge, strasznie mi przykro… – Objęłam go i przytuliłam mocno. – Ci, co cię nie przyjęli, nie mają pojęcia, że popełnili kolosalny błąd.
Danny skrzywił się i powiedział cicho:
– Powinienem się cieszyć, że dostałem się do Princeton, co nie? Tylko że marzyłem o Stanfordzie.
– Włożyłeś w to mnóstwo pracy. Należało ci się! Ale jak chodzisz do Sequoia Park High, to nie masz co marzyć o Stanfordzie, jeśli twoi rodzice tam nie studiowali albo tam nie pracują. To ten durny system, Danny. Ich strata. – Uderzyłam pięścią w poduszkę. – Dobrze się czujesz?
Zamiast odpowiedzieć, znów gapił się w sufit. Jego milczenie było jak czarna dziura, więc gadałam dalej, żeby zapełnić tę pustkę.
– Zobaczysz, ge, spodoba ci się w Princeton. – Szturchnęłam go, siląc się na uśmiech. – A ich czeka grube zdziwko. Jeszcze nie wiedzą, z kim tańczą.
Danny uniósł się na łokciu i z lekkim uśmieszkiem wyciągnął na całą długość, prezentując te swoje metr osiemdziesiąt trzy.
– Jak się dowiedzą, to nie wyrobią.
Parsknęłam śmiechem, a on znów poklepał mnie po głowie.
– Mamą się nie przejmuj – powiedział. – Ona wszystko bierze sobie do serca. Ale zawsze będzie po twojej stronie… nawet kiedy strzelisz sobie kolczyk w nosie, jak Calvin.
Wcisnął do nozdrza złożone w kółko palce i już: z powrotem był sobą. To się stało tak nagle, że aż mrugnęłam oczami. Może przed chwilą tylko mi się przywidziało, że Danny to czarna dziura?
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Jak się czujesz?
Nagle zawibrował jego telefon.
– To Marc – poinformował mnie, zerknąwszy na wyświetlacz, i błyskawicznie wystukał odpowiedź. – Ludzie idą dzisiaj do Annette. Jej starzy wyjechali. Z Markiem chyba zabierze się Tiya. – Wsunął rękę pod łóżko i zaczął macać po podłodze. – Gdzie masz telefon, May-May? Jak ją znam, pewnie od dawna się do ciebie dobija. Ja chcę tam wpaść, dobrze mi zrobi, jeśli wyrwę się z domu. Idziesz?
Ja też zaczęłam obmacywać posłanie, szukając telefonu; przysięgłabym, że jeszcze przed chwilą był pod ręką. Mój telefon chyba ma nogi, bo ciągle mi ucieka i chowa się w najdziwniejszych miejscach. Raz obleciałam cały dom z góry na dół i po długich godzinach poszukiwań znalazł się w lodówce.
W końcu udało mi się go namierzyć – nie leżał pod poduszką, tylko jakimś cudem wpadł pod poszewkę, zaplątał się w samym rogu. Okazało się, że owszem, Tiya wypisuje do mnie już od jakiegoś czasu.
Mayday, ferie wiosenne się zaczęły!
Chodźmy gdzieś!
Mayday
Mayday
Mayday
Gdzie jesteś??
Była u nas na kolacji
Celeste z rodzicami
I jak?
Norma
Dzisiaj impreza u Annette
Chodź, wytańczymy się,
aż nam nogi odpadną
Nogi = tyłki
Od razu poczujesz się lepiej
Nie, zostaję w domu
Podobno będzie Joooosssh
A idź. Wiesz, że to nie tak.
A on by chciał właśnie tak
Jutro mi opowiesz
Bądź grzeczna
My, imigranci, zawsze
robimy robotę
Nwm o jaką robotę ci chodzi
Ale jemu niczego nie zrobię
PS sprawdź głosówkę
Zajrzałam na pocztę głosową i fakt, była tam wiadomość od Tiyi. Dotknęłam przycisku odtwarzania, dając na głośnik, żeby Danny też mógł posłuchać.
– LET’S GO OUUUUT TONIGHT! I have to go OUUUUT tonight! – poleciało z telefonu. To Tiya śpiewała na cały głos piosenkę Mimi z musicalu Rent. Od pierwszej klasy liceum jarała się musicalami i podjęła się szkolenia mnie w znajomości broadwayowskiego repertuaru, więc znałam te wszystkie kawałki. Lubiła je, bo mogła śpiewać na ful i brzmiało to kozacko. Ja miałam inny powód, żeby lubić piosenki z musicali: byłam oczarowana jej głosem.
Zaprzyjaźniłam się z Tiyą Marie Duverne w siódmej klasie podstawówki. Wyznaczyli nas do prezentacji na nauce o społeczeństwie i zrobiłyśmy numer taneczny o religiach świata. Reszta jest historią. Moja mama przepada za Tiyą, bo ma świetne stopnie, a kiedy u nas jest, zawsze zjada wszystko z talerza. Jej mama przepada za mną z tych samych powodów. Okazuje się, że imigranci z Haiti i z Chin mają ze sobą bardzo wiele wspólnego.
Telefon mojego brata znów zabuczał.
– Marc pisze, żebyś wpadła. – Danny puścił do mnie oko.
Marc, brat Tiyi, był jego najlepszym kumplem też jeszcze od podstawówki. Grali w kosza i trzymali się razem, bo w drużynie nie było innych kolorowych chłopaków. Danny był o rok starszy od Marca, ale w liceum dzielili obowiązki kapitana reprezentacji Sequoia Park High School. Chyba codziennie spotkali się na boisku. Byli jak para dobrze rozchodzonych koszykarskich butów: jeden nie umiał funkcjonować bez drugiego.
Wzruszyłam ramionami.
– Mogę iść, jeśli chcesz. Albo może ty zostań w domu, napchamy się lodami i całą noc będziemy jechać po Stanfordzie.
– Z takim nastawieniem zepsujesz całą zabawę. Zaczniesz marudzić i będę cię musiał niańczyć całą noc. Sorry, nie chce mi się. – Danny pokazał mi obiema rękami znak pokoju, wstał z uśmiechem i ruszył do wyjścia. – Lody i Stanford ogarniemy jutro.
I znów zostałam sama. Wyciągnęłam się na posłaniu, rozrzucając szeroko ręce i nogi, tak jak się robi orzełka na śniegu. Przez chwilę leżałam bez ruchu, a potem sięgnęłam po mój pamiętnik. Pisanie pomaga mi ogarnąć bajzel w głowie. Nie wiem czemu, ale wszelkie pomysły lepiej przechodzą mi przez palce niż przez usta i łatwiej mi wtedy je uchwycić.
Słyszałam, jak Danny krząta się u siebie. Przed wyjściem zajrzał do mnie jeszcze raz. Był w dżinsach i gładkim białym T-shircie, a kiedy szedł, spod nogawki mignęły mi te jego skarpetki z Gwiezdnych wojen. Wybór obuwia wydawał się trochę dziwny: włożył swoje koszykarskie anty KT3, które zazwyczaj służyły mu tylko do gry. Były lśniąco białe, aż kłuło w oczy; musiał je wyczyścić specjalnie na tę imprezę.
Pamiętam dobrze jego osiemnaste urodziny, kiedy spod specjalnie wybranego przeze mnie papieru w niebiesko-złotych barwach Golden State Warriors wyjrzało pudełko z tymi KT trójkami. Skakał i wył jak opętaniec. Koszykarskie buty firmy Anta, model Klaya Thompsona – Danny nie marzył o żadnym innym prezencie na osiemnastkę, więc oszczędzałam każdego centa, żeby mógł go dostać. Zazwyczaj woził je w swoim samochodzie, w oryginalnym pudełku, gotów do gry zawsze i wszędzie. Tego wieczoru pudełko trzymał w dłoni – pewnie chciał z powrotem schować je w aucie – a na przedramieniu dyndała mu kurtka.
– Jejuuu… – szepnęłam. – Jesteś u mamy. W butach po domu? Życie ryzykujesz.
– I po co denerwować mamę, May-May? – Danny, uśmiechnięty od ucha do ucha, zrobił w miejscu kilka szybkich koszykarskich zwodów. Rzuciłam w niego poduszką. Wtedy przestał się ciskać i podszedł do mojego łóżka, potykając się po drodze o but leżący na samym środku.
– May-May… – Pokręcił głową. – Szafę się zamyka.
– To weź i zamknij – odparłam, podkreślając wypowiedź następną latającą poduszką. Danny przyklęknął na podłodze i zgarnął porozrzucane ciuchy do szafy w rogu pokoju. Tam lądują wszystkie moje rzeczy, kiedy nie chce mi się sprzątać. A nigdy mi się nie chce. Na samym szczycie sterty ubrań położył ten uwłaczający rozumowi i godności człowieka but, po czym otrzepał dłonie.
– Widzisz, jak się dla ciebie poświęcam…? – mruknął, pochylając się, żeby przytulić mnie mocno.
– Na pewno nie wolisz posiedzieć ze mną? Jak chcesz, to dam ci jeszcze coś posprzątać.
– Luz, nie trzeba.
– Możemy obejrzeć Gwiezdne wojny… – dodałam najbardziej kuszącym tonem, na jaki było mnie stać, ale on tylko się roześmiał i potargał mi włosy. Wolałabym, żeby został w domu, ale równie dobrze mogłabym próbować złapać chmurę: strzępy mlecznej mgły zawsze wypłyną z zaciśniętej dłoni. Zarzucił kurtkę na ramię, obracając się do drzwi, ale jeszcze się zatrzymał i cofnął, żeby pocałować mnie w czoło.
– Kocham cię, May-May. – Spojrzał mi prosto w oczy, uśmiechając się po swojemu, krzywo, a na jego policzku znów pokazał się ten scentrowany dołeczek. Dopóki na mnie patrzył, nie mogłam odwrócić wzroku.
A potem już go nie było.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
------------------------------------------------------------------------
11 Sam Smith identyfikuje się jako osoba niebinarna, więc stosuje się neutratywy i rodzaj neutralny (przyp. tłum.).
12 Can I lay by your side? (…) (ang.) – Czy mogę położyć się obok? Przy tobie? Tak aby było ci dobrze?
13 Ge (chiń.) – starszy brat.