Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zwierciadlana zagadka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zwierciadlana zagadka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 318 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Дозволено Цензурою.

Варшава 5 Сентября 1879 года.

Druk Ziem­kie­wi­cza i No­akow­skie­go, Kra­kow – Przedm. N. 15.

Daw­niej pa­trzy­łam na zwier­cia­dła tak, jak wy wszy­scy pa­trzy­cie, wzro­kiem roz­tar­gnio­nym, obo­jęt­nym, – bo i czem­że ma za­cie­ka­wiać sztucz­ne od­bi­cie przed­mio­tów, któ­re mo­że­my wi­dzieć w ich praw­dzie i rze­czy­wi­sto­ści?

Je­że­li cza­sem bacz­niej spoj­rza­łam w lu­stro, to chy­ba kie­dy cho­dzi­ło o po­pra­wie­nie źle wpię­tej ko­kar­dy, lub o ja­kąś dziw­ną, grę świa­tła i per­spek­ty­wy, któ­ra nie­raz bawi oko w miesz­ka­niach, gdzie licz­ne zwier­cia­dła i wiel­kie szy­by okien­ne od­sy­ła­ją so­bie wnę­trze kom­nat jak­by prze­ina­czo­ne, po­usta­wia­ne pod róż­ne­mi ką­ta­mi.

Ale i ta­kie wi­do­wi­sko za­wsze dla oka było tyl­ko za­baw­ką, i wzrok choć ba­daw­czy, za­wsze po­zo­sta­wał spo­koj­nym.

Te­raz dzie­je się in­a­czej.

Od nie­ja­kie­go cza­su nie mogę spoj­rzeć w zwier­cia­dło bez wzdry­gnię­cia się i ro­dza­ju trwo­gi, któ­rej na­wet naj­go­ręt­sza cie­ka­wość nie zdol­na jest prze­módz.

Wśród przy­go­to­wań do ja­kiej uro­czy­sto­ści lub za­ba­wy, kie­dy ce­re­mo­niał stro­ju przy­mu­sza mie do dłuż­sze­go sie­dze­nia przed go­to­wal­nią, o ile tyl­ko mogę, trzy­mam oczy spusz­czo­ne, aże­by przy­pad­kiem nie spoj­rzeć i nie zo­ba­czyć…

Wpraw­dzie nic jesz­cze nie wi­dzia­łam nad­zwy­czaj­ne­go, nad­ludz­kie­go, ale wiem, że może… mo­gła­bym zo­ba­czyć.. i wy­by­ście mo­gli…

A niech mi wy­pad­nie wie­czo­rem iść ze świe­cą na­prze­ciw zwier­cia­dla­nej ta­fli, o! wte­dy, na­praw­dę ser­ce mi bije, jak dziec­ku w ciem­nym po­ko­ju.

No, to jesz­cze moż­na­by po­ło­żyć na karb dam­skich ner­wów, ale po­wia­dam wam, i w bia­ły dzień, w naj­we­sel­sze po­łu­dnie, ile razy prze­cho­dzę koło zwier­cia­dła, to z ta­kiem wzru­sze­niem, z ja­kiem prze­cho­dzi­my koło za­mknię­tych drzwi domu, w któ­rym wła­śnie za­szedł ja­kiś tra­gicz­ny lub oso­bliw­szy wy­pa­dek. Drzwi za­mknię­te; prze­cho­dzień na pro­gu ich nic nie wi­dzi, ale wie, że się za nie­mi coś dziw­ne­go dzie­je, i mówi so­bie: A gdy­by się też otwo­rzy­ły?

O mój Boże! Gdy­by się wszyst­kie te krysz­ta­ło­we drzwi po­otwie­ra­ły, cóż­by­śmy nie zo­ba­czy­li?

A ca­łej tej bie­dy, tej go­rącz­ko­wej cie­ka­wo­ści, tych po­stra­chów, któ­rych się wsty­dzę, na­ro­bił mi pe­wien list, – na sze­ro­kim, bi­bu­la­stym pa­pie­rze, pi­sa­ny drżą­cą ręką, przy­pie­czę­to­wa­ny ko­lę­do­wym opłat­kiem, któ­ry przed ro­kiem pocz­tą miej­ską mię do­szedł.

Każ­da oso­ba ucho­dzą­ca za ma­jęt­ną, je­że­li jesz­cze miesz­ka na jed­nej z po­kaź­niej­szych ulic, od­bie­ra nie­za­wod­nie raz albo i kil­ka razy na ty­dzień li­sty, tak zwa­ne z proś­ba­mi.

Nie chcę ja źle mó­wić o miej­skiej po­czcie, któ­ra z wie­lu wzglę­dów jest uży­tecz­nym wy­na­laz­kiem, jed­nak mu­szę przy­znać, że ma jed­ną stro­nę nie­zno­śną: zmu­sza nas do przyj­mo­wa­nia wszyst­kie­go, co­kol­wiek nam z ła­ski swo­jej na­rzu­ci.

Daw­niej, kie­dy list przy­nie­sio­no i nie chcia­no po­wie­dzieć od kogo po­cho­dzi, ła­two było po­zbyć się na­trę­ta pro­stą od­po­wie­dzią, że "od nie­zna­jo­mych nie przyj­mu­je się li­stów."

Dziś kie­dy ko­per­ta spa­da jak z ob­ło­ków, opa­trzo­na mar­ką, tym znacz­kiem cza­ro­dziej­skim, co wszyst­kie dro­gi jej otwie­ra, kie­dy spa­da z rąk urzę­do­we­go roz­no­si­cie­la, co jak Prze­zna­cze­nie jest isto­tą nic nie­wie­dzą­cą i za nic nie­od­po­wie­dzial­ną, cóż ro­bić? Kogo się spy­tać? Komu zwró­cić ta­jem­ni­czą prze­sył­kę? Trze­ba wszyst­ko przyj­mo­wać, i każ­de pi­smo otwo­rzyć na wszel­ki wy­pa­dek, bo trud­no z sa­me­go ze­wnę­trza od­gad­nąć, czy nie na­le­ży do rzę­du li­stów po­trzeb­nych?

A co się też to nie­po­trzeb­nych na­otwie­ra! Już nie mó­wię o wy­two­rach zło­śli­wo­ści ludz­kiej, o tych zja­dli­wych ano­ni­mach, co z po za wa­row­ni pocz­to­wej, strze­la­ją so­bie wy­god­nie na spo­koj­nych prze­chod­niów, o tych nie chcę mó­wić, bo dzię­ki Bogu, w na­szem spo­łe­czeń­stwie ta ven­det­ta, jak i wszel­kie inne, nie ła­two się przyj­mu­je, – ależ sa­mych owych po­kor­nych, po­tul­nych li­stów z proś­ba­mi, co za fo­lia­ły gro­ma­dzą się bez­u­ży­tecz­nie!

Naj­czę­ściej bez­u­ży­tecz­nie, bo je­że­li na pod­pi­sie zo­ba­czy­my na­zwi­sko nie­zna­ne, a na wstę­pie sa­kra­men­tal­ne wy­ra­zy:

"Szla­chet­na oso­bo!"

Albo: "Zna­ne echo wspa­nia­ło­myśl­no­ści czu­wa­ją­cej nad cier­pią­cą ludz­ko­ścią…"

Od­kła­da­my list na bok nie czy­ta­jąc da­lej, – a nie chce­my czy­tać nie z żad­nej po­gar­dy, ani też z ja­kiejś za­twar­dzia­ło­ści ser­ca, ale z oba­wy, aby li­tość nie wcią­gnę­ła nas w przed­się­wzię­cia prze­cho­dzą­ce roz­są­dek i za­so­by; każ­dy ma tyle nę­dzy do ra­to­wa­nia w koło sie­bie, tyle ko­niecz­nych po­dat­ków ro­dzin­nych, to­wa­rzy­skich lub spo­łecz­nych, że gdy­by chciał słu­chać wszyst­kich gło­sów, co się do nie­go wzno­szą, ach! i Kre­zu­so­wem bo­gac­twem nie ob­dzie­lił­by rze­szy, mu­siał­by nie­raz po­świę­cić bliz­kich dla da­le­kich, ująć obo­wiąz­kom dla zbyt­ku, bo i w mi­ło­sier­dziu by­wa­ją wy­sko­ki za­kra­wa­ją­ce na zby­tek, roz­ko­sze na­d­e­ta­to­we, któ­rych tyl­ko naj­szczę­śliw­si mogą so­bie po­zwa­lać.

Kto nie po­sia­da Gol­kon­dy, ten musi nie­raz bro­nić się od współ­czu­cia, jak­by od po­ku­sy, więc już woli i nie czy­tać i nie słu­chać, kie­dy wie na­przód, że nie może wy­słu­chać.

Jed­nak i mię­dzy temi sto­sa­mi pa­pie­rów bez na­my­słu prze­zna­czo­nych na nie­pa­mięć, tra­fi się cza­sem kar­ta, któ­ra od pierw­szych wy­ra­zów chwy­ta za ser­ce taką roz­dzie­ra­ją­cą, praw­dą, albo wśród chwa­stów proś­bo­we­go sty­lu, od­sła­nia ta­kie wspa­nia­łe ru­iny wiel­kiej du­szy, że choć obo­jęt­nem na­zwi­skiem pod­pi­sa­na, przy­cią­ga jak­by daw­na zna­jo­mość; nie mo­że­my lej kart­ki pu­ścić z ręki, póki jej nie do­czy­ta­my do koń­ca, a do­czy­taw­szy mó­wi­my z wes­tchnie­niem! Ileż mu­siał cier­pieć czło­wiek, co tak pi­sze, ileż mu­siał z sobą wal­czyć, nim się od­wa­żył to na­pi­sać i wy­słać!

Ta­kim był ów list, któ­ry przed ro­kiem ode­bra­łam. Za­miast w dłu­gich omó­wie­niach da­wać o nim nie­do­kład­ne po­ję­cie, wolę go do­słow­nie wy­pi­sać:

"Sza­now­na pani

Wie­le jest rze­czy w nie­bie i na zie­mi, o któ­rych mę­dr­com na­wet się nie śni­ło. "

Tak po­wie­dział je­den z naj­więk­szych mę­dr­ców, i to jest jed­ną z naj­więk­szych prawd, ja­kie wy­po­wie­dział.

Co­dzień wi­dzi­my, że dzi­siaj się speł­nia to, o czem wczo­raj wąt­pio­no, o czem oneg­daj ni­ko­mu się nie śni­ło.

A jed­nak lu­dzie za­wsze wąt­pią!

Za­dzi­wi, może i zra­zi pa­nią tak nie­zwy­kłe za­czę­cie li­stu. Ale bo też i moje ży­cie nie­zwy­kłe… Ja je­stem cho­dzą­cym przy­kła­dem i na­ocz­nym świad­kiem owych rze­czy, o któ­rych dzi­siej­szym uczo­nym się nie śni… Wi­dzia­łem zja­wi­ska nie­po­ję­te, strasz­ne, za­chwy­ca­ją­ce, – nie po­wiem nad­przy­ro­dzo­ne, bo wszyst­ko, co ist­nie­je, pod­cho­dzi pod pra­wa przy­ro­dy, ale któ­re wy­da­ją się ta­kie­mi, do­pó­ki ro­zum nie prze­nik­nie ich przy­czyn. Otoż wła­śnie, ująć te zja­wi­ska w kar­by nauk ści­słych, spo­żyt­ko­wać je dla spo­łe­czeń­stwa, to je­dy­ne i ostat­nie ma­rze­nie mo­jej du­szy, zresz­tą, na wszyst­ko za­mar­łej.

Je­stem na dro­dze wiel­kie­go wy­na­laz­ku, co wy­wo­ła nie­obra­cho­wa­ne skut­ki i na­stęp­stwa, nie­tyl­ko w za­kre­sie nauk przy­ro­dzo­nych, zwłasz­cza opty­ki i astro­no­mii, ale i w in­nych ga­łę­ziach wie­dzy ludz­kiej; trud­no ob­li­czyć, ja­kie skarb­ni­ce otwo­rzy dla dzie­jo­pi­sów i ar­che­olo­gów, ja­kie cu­dow­ne uła­twie­nia przy­nie­sie po­dróż­ni­kom w do­kład­nem po­zna­niu glo­bu. I nie do­syć, że wzbo­ga­ci umysł ludz­ki, wpływ jego roz­cią­gnie się i na czyn­ną stro­nę spół­e­czeń­stwa, da się uczuć w we­wnętrz­nem ży­ciu ro­dzin, spro­wa­dzi nie­je­den prze­wrót w po­li­ty­ce, może na­wet rzu­ci nowy pro­mień na mo­ral­ność, me­ta­fi­zy­kę i psy­cho­lo­gię.Że ten wy­na­la­zek jest mo­żeb­ny, za to mogę rę­czyć, bo wi­dzia­łem go na wła­sne oczy, ale go wi­dzia­łem w ręku ob­cem, za­zdro­snem, któ­re go trzy­ma­ło w ukry­ciu nie­uży­tecz­nem dla ludz­ko­ści.

Ja­bym so­bie po­stą­pił in­a­czej, po­dzie­lił­bym się nim z bliź­ni­mi, – ale dla wpro­wa­dze­nia go w rze­czy­wi­stość po­trze­ba środ­ków ma­te­ry­al­nych, któ­rych mi zu­peł­nie bra­ku­je.

Nie­gdyś by­łem bo­ga­ty, bar­dzo bo­ga­ty… Do­stat­ki ro­ze­szły się na po­szu­ki­wa­nie owej ta­jem­ni­cy, a nie po­wiem, aby po­szły na mar­ne, do­cie­kłem wie­le, ach! pra­wie wszyst­kie­go, ale wła­śnie w epo­ce, w któ­rej ostat­nia za­sło­na już mia­ła opaść, reszt­ki mego mie­nia oka­za­ły się wy­czer­pa­ne.

O pani! Two­je ser­ce od­czu­je całą roz­pacz, cały żal czło­wie­ka, co w wi­gi­lię tak wiel­kie­go, wy­cze­ki­wa­ne­go świę­ta, musi wró­cić się od pro­gów świą­ty­ni, – czło­wie­ka, co u kre­su tylu usi­ło­wań, tylu zwy­cięztw i ro­jeń, wi­dzi się obez­wład­nio­nym przez nędz­ny brak środ­ków.

Nędz­ny, a jed­nak wszech­wład­ny! Bez pie­nięż­nej po­mo­cy nie po­tra­fię do­ko­nać ostat­nich prób, z któ­rych wyj­dzie w ca­łym bla­sku owo od­kry­cie, waż­ne dla was wszyst­kich w ogól­no­ści, a dla mnie w szcze­gól­no­ści jesz­cze sto­kroć waż­niej­sze, bo w niem tyl­ko znaj­dę, – a przy­najm­niej mam na­dzie­ję, że znaj­dę, – roz­wią­za­nie strasz­nych za­ga­dek mego ży­cia.

Tak, ży­cie moje było strasz­ne. Każ­dą po­myśl­ność, każ­dą, wy­jąt­ko­wą, wiel­kość, trze­ba na tym świe­cie oku­pić wy­jąt­ko­we­mi cier­pie­nia­mi. I mnie ręka prze­zna­cze­nia wta­jem­ni­czy­ła w sfe­ry in­nym lu­dziom nie­zna­ne, ale mi ten fa­tal­ny za­szczyt ka­za­ła opła­cić nie­szczę­ścia­mi tak okrop­ne­mi, że na­wet nie śmiem ich opo­wia­dać, bo nikt mi nie wie­rzy! Lu­dzie się uśmie­cha­ją…. Moje dzie­je, aż nad­to rze­czy­wi­ste, bio­rą; za przy­wi­dze­nia scho­rza­łe­go umy­słu. Nie­ste­ty! Cze­muż tak nie jest? Cze­muż ja mu­szę słu­żyć za ży­ją­cy do­wód, że nie­praw­do­po­dob­ne może być praw­dzi­wem?

Gdy­bym jesz­cze miał zdro­wie i mło­dość, wziął­bym się ener­gicz­nie do pra­cy, po­ło­wę ży­cia po­świę­cił na zbu­do­wa­nie no­we­go ma­jąt­ku, a dru­gą na speł­nie­nie wiel­kiej my­śli. Ale nie­szczę­ścia i za­wo­dy star­ga­ły moje siły; o ile mogę wno­sić z opła­ka­ne­go sta­nu mego zdro­wia, dnie moje są już po­li­czo­ne… Trze­ba śpie­szyć z po­mo­cą, je­że­li się chce ura­to­wać skarb ja­kie­go je­dy­ną tra­dy­cyę po­sia­dam. Szko­da by­ła­by, nie­na­gro­dzo­ną szko­da, gdy­bym go miał za­nieść bez­u­ży­tecz­nie do gro­bu… I to do ja­kie­go? Do wspól­ne­go dołu ubo­gich!

Pani! Echo wspa­nia­ło­myśl­no­ści, jaka… i t… d… ośmie­la mię… i t… d…

– Tu omi­jam ustęp czy­sto oso­bi­sty, za­wie­ra­ją­cy kil­ka stów po­chleb­nych; trze­ba jed­nak przy­znać, że w po­rów­na­niu z in­ne­mi li­sta­mi, obec­ny za­wie­rał ich bar­dzo mało, i te na­wet, któ­re w nim zna­la­złam, były ze­sta­wio­ne nie­zręcz­nie, jak­by przy­mu­so­wo; znać czło­wie­ka, co jesz­cze nie przy­wykł do proś­by. Po kil­ku ziarn­kach ka­dzi­dła, rzu­co­nych oszczęd­niej pra­wie nie­chęt­nie, au­tor wra­ca do swe­go dum­ne­go, zbo­la­łe­go tonu:

– Gdy­by – pi­sze – cho­dzi­ło tyl­ko o moją oso­bi­stą nę­dzę, nie tru­dził­bym ni­ko­go ję­ka­mi, nie ko­ła­tał­bym do żad­nych drzwi, od któ­rych słusz­nie mogę być ode­sła­ny do źró­deł mi­ło­sier­dzia pu­blicz­ne­go, umyśl­nie na ten cel prze­zna­czo­nych. Zło­żył­bym gło­wę pod smut­nym da­chem któ­re­go z za­kła­dów do­bro­czyn­nych, i tam resz­tę dni mo­ich prze­cier­piał w mil­cze­niu.

Ale tu cho­dzi o na­ukę! Ona to daje mi od­wa­gę, naj­trud­niej­szą, ze wszyst­kich, od­wa­gę że­bra­nia

Cięż­ka to osta­tecz­ność dla czło­wie­ka, co znał dnie szczę­śliw­sze, co zwykł da­wać, a nie przyj­mo­wać. Ale kto chce dojść do celu, nie może w dro­gach prze­bie­rać.

W imię więc na­uki bła­gam was o ra­tu­nek. Mó­wię was, bo do­brze wiem, że jał­muż­na z jed­nej ręki dana, nie wy­star­czy na speł­nie­nie mego przed­się­wzię­cia. Nie wy­ma­gam za­tem od pani tak wy­gó­ro­wa­nej ofia­ry, pro­szę tyl­ko, abyś ze­chcia­ła tę myśl rzu­cić i sze­rzyć w kole two­ich zna­jo­mych; wiem, że w tem kole są lu­dzie ucze­ni, lu­dzie mi­łu­ją­cy po­stęp i świa­tło.

Upra­szam, abyś im pani mój los przed­sta­wi­ła, ze­zwa­lam, abyś na­wet mój list po­ka­za­ła. Może we­zmą, do ser­ca krzyk bo­le­ści, i wy­ko­na­ją zbio­ro­wo to, co po­je­dyn­cze­mi si­ła­mi nie da się wy­ko­nać.

Co­kol­wiek uczy­ni­cie dla mnie, uczy­ni­cie dla sa­mych sie­bie, i mogę śmia­ło obie­cać, że znaj­dzie­cie na­gro­dę nie­tyl­ko w in­nem ży­ciu, ale już tu, w nie­spo­dzia­nem zbo­ga­ce­niu umy­słu i nie­opi­sa­nych roz­ko­szach dla du­szy.

Ocze­ku­jąc na wy­rok, co ma roz­strzy­gnąć, ostat­nią moją, na­dzie­ję na zie­mi, po­zo­sta­ję z głę­bo­kim sza­cun­kiem

Ce­za­ry S.

Uli­ca Myl­na. Nr. 11-ty."

Taki list każ­de­go­by za­sta­no­wił. Już sam na­głó­wek z Szek­spi­ra za­dzi­wił mię, jak­by per­ła na dro­dze zna­le­zio­na. Po­mi­mo nie­odzow­ne­go "echa wspa­nia­ło­myśl­no­ści," i kil­ku in­nych ste­reo­ty­po­wych wy­ra­żeń, całą swo­ją tre­ścią, ca­łym, że tak po­wiem, swo­im ka­mer­to­nem, ów list wy­róż­niał się mię­dzy współ­brać­mi, jak Be­li­za­ry­usz mię­dzy że­bra­ka­mi. Na­wet z tą dumą było mu ja­koś do twa­rzy. Wpraw­dzie, w po­dob­nych ra­zach, duma nie jest ani wła­ści­wą ani zręcz­ną, bo jak słusz­nie po­wie-; dzia­no, "po­ko­ra nie­bio­sa prze­bi­ja," a dumą rzad­ko się wy­gry­wa, zwłasz­cza kie­dy się po­trze­bu­je dru­gich; – jed­nak na ten raz, wy­jąt­ko­wo, ów kró­lew­ski styl zdra­dzał taką wia­rę w sa­me­go sie­bie, taką… pew­ność prze­ko­na­nia, taką nie­złom­ną, choć za­wie­dzio­ną na­dzie­ję, że i w czy­tel­ni­ka po­wo­li wpa­jał wia­rę.

Na­zwi­sko pod­pi­sa­ne­go ude­rzy­ło mię tak­że. Przez usza­no­wa­nie dla nie­szczę­ścia, ozna­czy­łam je tyl­ko pierw­szą gło­ską, ale jest to na­zwi­sko zna­ko­mi­te, nie bez pew­nych za­sług w prze­szło­ści, a dziś już ta­kie rzad­kie, że aż do ode­bra­nia proś­by uwa­ża­łam je za wy­ga­słe.

Wi­dok tego pod­pi­su obu­dził na­wet we mnie ja­kieś za­mglo­ne wspo­mnie­nia. Zda­je mi się, że w dzie­ciń­stwie sły­sza­łam o czło­wie­ku no­szą­cym po­dob­ne imię i na­zwi­sko, jako o świet­nym by­wal­cu świa­to­wym, któ­ry chwi­lo­wo dom otwar­ty pro­wa­dził w na­szem mie­ście. Kie­dy to było? Kto mi mó­wił o nim? Na te py­ta­nia wy­raź­nej od­po­wie­dzi nie mo­głam zna­leźć, po­mi­mo naj­mo­zol­niej­szych wy­si­leń pa­mię­ci. Wiem tyl­ko, że w opo­wia­da­niach star­szych osób nie­raz się ta fi­gu­ra prze­su­wa­ła, wpraw­dzie wca­le nie­po­dob­na do au­to­ra dzi­siej­sze­go li­stu, bo ja­śnie­ją­ca bo­gac­twem i swo­bo­dą, ależ trzy­dzie­ści czy wię­cej lat cza­su, to prze­rwa, po któ­rej się i przy­ja­cie­le nie za­wsze po­zna­ją. Te wra­że­nia, wspo­mnie­nia­mi po­par­te, co­raz moc­niej przy­cią­ga­ły mię do li­stu. Jed­nak po kil­ka­krot­nem od­czy­ta­niu, za­czę­łam się za­trwa­żać wiel­ko­ścią rosz­czeń w nim za­war­tych.

Wi­dzia­łam, że pro­szą­cy ma­łym dat­kiem się nie za­do­wo­li, może się na­wet i ob­ra­zi? A my­śle­ćo speł­nie­niu wszyst­kich jego żą­dań, by­ło­by to pusz­czać się na przed­się­wzię­cie rów­nie ogrom­ne jak nie­pew­ne, brać na sie­bie od­po­wie­dzial­ność za cu­dzy po­mysł, któ­ry może jest czy­stą mrzon­ką?

Odło­ży­łam więc na bok bi­bu­la­stą ćwiart­kę, i przez kil­ka dni usi­ło­wa­łam o niej za­po­mnieć.

Ale w tej ćwiart­ce był wy­raź­nie za­klę­ty duch ja­kiś, któ­ry za mną cho­dził i nie dał mi spo­ko­ju.

Co we­zmę książ­kę do ręki, to mię­dzy li­nia­mi czy­tam: "Że ten wy­na­la­zek jest mo­żeb­ny, za to rę­czę, bo wi­dzia­łem…"

Co we­zmę pió­ro do ręki, to same mi się pi­szą sło­wa: "Jest wie­le rze­czy w nie­bie i na zie­mi…"

A niech się za­my­ślę, za­raz mi w oczach sta­je pa­mięć wszyst­kich wiel­kich wy­na­laz­ców, nie­po­zna­nych, nie­oce­nio­nych za ży­cia. Prze­cią­ga­ją przedem­ną na burz­li­wym oce­anie dzie­jów, ża­ło­sne po­sta­cie Wat­ta, Ber­nar­da Pa­lis­sy, Ga­li­le­usza, i ty­sią­ca in­nych. Ich ręce peł­ne skar­bów, ale jak je utrzy­mać, kie­dy bu­rza mio­ta ich wą­tłem czó­łen­kiem? Wo­ła­ją o po­moc, – tłum stoi na brze­gu, przy­glą­da się cie­ka­wie wal­ce ge­niu­szu z lo­sem; – lecz nikt się ani ru­szy. Już łód­ka nik­nie… już pęka z ło­sko­tem… roz­bi­tek woła o ra­tu­nek, o jed­ną linę zba­wie­nia, – już prąd go po­rwał, on jesz­cze skar­bu nic pusz­cza, w za­ci­śnię­tych rę­kach trzy­ma go na­mięt­nie, – cały już po­grą­żo­ny, jesz­cze ręce pod­no­si… Aż nad­biegł bał­wan czar­ny, prze­ra­ża­ją­cy, ude­rzył i wszyst­ko schło­nął. Tłu­my syk­nę­ły, zro­zu­mia­ły, że to już ko­niec, a jed­nak jesz­cze sto­ją i cze­ka­ją. O, nie próż­no cze­ka­ją! Nie­dłu­go coś na wo­dzie bły­sło… pusz­czo­ny z mar­twej ręki skarb wy­pły­wa na wierzch. Skarb wy­pły­nął, ale roz­bi­tek nie wy­pły­nie.

Cie­ka­wość wi­dzów ro­śnie, – skarb co­raz bliż­szy, – fala go pod­no­si i na brzeg wy­rzu­ca. Tłu­my ci­sną się ku nie­mu, chcą… na­ko­niec spraw­dzić, czy to skarb rze­czy­wi­sty? Bo póki im go z da­le­ka po­ka­zy­wa­no, nie chcia­ły wie­rzyć, mó­wi­ły, że to szych i fałsz. O, te­raz się po­zna­li! To skarb nie­za­prze­czo­ny, war­tość jego prze­cho­dzi na­wet ocze­ki­wa­nie. Roz­ry­wa­ją, go so­bie, ob­no­szą go w try­um­fie, śpie­wa­ją hym­ny na chwa­łę roz­bit­ka, ale roz­bi­tek już hym­nu nie sły­szy, do­cze­kał wszyst­kie­go, prócz try­um­fu. Całe po­ko­le­nia będą się wzbo­ga­ca­ły i ży­wi­ły jego od­kry­ciem, a on skoń­czył w bez­den­no­ściach nę­dzy i opusz­cze­nia. Ty­sią­ce przez nie­go uwie­rzą w moc ge­niu­szu, a on sko­nał, wąt­piąc o so­bie.

Cze­mu się naj­czę­ściej tak dzie­je? Cze­mu nie znaj­dzie się ani jed­na ręka, coby na czas przy­nio­sła po­moc, już je­że­li nie z li­to­ści, to z mą­drej ra­chu­by, bo prze­cież ten, co ra­tu­je po­sia­da­cza skar­bu, zbie­rze pierw­sze ko­rzy­ści i wdzięcz­ność po­ko­leń?

– "Aha! Trzy­mam cię za sło­wo!" Od­zy­wa się gło­sik po­dob­ny do su­mie­nia. – "Po­et­ka do­bro­dzi­ka snu­je łza­we ele­gie nad lo­sem ge­niu­szów nie­po­zna­nych w prze­szło­ści, roz­czu­la się w teo­ryi, a kie­dy przyj­dzie do prak­ty­ki, kie­dy los ci po­zwa­la po­dać za­raz, w tej chwi­li, ową… linę zba­wie­nia, to za­my­kasz oczy i proś­bę w kąt rzu­casz! Któż ci po­wie­dział, czy ów czło­wiek z uli­cy Myl­nej nie jest jed­nym z owych ge­nial­nych roz­bit­ków? I tam­te nie in­a­czej wo­ła­ły, i tam­te nie by­ły­by zgi­nę­ły, gdy­by nie od­kła­da­no z dnia na dzień ra­tun­ku, gdy­by chcia­no raz tyl­ko spraw­dzić ich nie­szczę­ście. "

Co­dzień po­wta­rza­ne te mo­ra­ły nie po­ma­łu mię nie­cier­pli­wi­ły. Na­próż­no od­po­wia­da­łam: Ba! to może tyl­ko przy­wi­dze­nie sza­leń­ca, albo zręcz­na pu­łap­ka na ła­two­wier­nych za­sta­wio­na… Do­brze czu­łam, że głos ma słusz­ność, je­że­li nie we wszyst­kiem, to przy­najm­niej wte­dy, kie­dy twier­dzi, że nie moż­na żad­nej wąt­pli­wej rze­czy po­tę­piać, do­pó­ki się jej nie spraw­dzi­ło.

Chcąc raz się już po­zbyć i Szek­spi­ra i Ga­li­le­usza, i roz­tar­gnień my­śli i na­uczek su­mie­nia, za­czę­łam szpe­rać w sto­sie pa­pie­rów, od­na­la­złam ów list uprzy­krzo­ny, wy­pi­sa­łam z nie­go do­kład­ny ad­res, i czło­wie­ka wiel­ce za­ufa­ne­go wy­sła­łam na wy­wia­dy.

Jak po­szedł, tak na pół dnia prze­padł. Wie­czo­rem do­pie­ro wró­cił zmor­do­wa­ny i roz­draż­nio­ny.

– Ach, co ja się też na­la­ta­łem! Nie próż­no ta uli­ca na­zy­wa się Myl­na. Ani domu zna­leźć, ani nu­me­ru do­czy­tać. Co ja ob­sze­dłem dzie­dziń­ców, pię­ter i pię­te­rek, to i na wo­ło­wej skó­rze­by nie spi­sał. Na­ko­niec znaj­du­ję, ale co? Wid­mo… okrop­ność… Ach pani, je­że­li ten czło­wiek jesz­cze dwa ty­go­dnie prze­trzy­ma na tym świe­cie, to po­wiem, że do­ka­zał sztu­ki. – Od pół roku już pra­wie sa­mem tyl­ko mle­kiem żyje, na inną, stra­wę go nie stać. Bo co też to za nę­dza, co za trzesz­czą­ca nę­dza! Miesz­ka na fa­cy­at­ce, – izba odra­pa­na, – wpraw­dzie dużo tam ru­pie­ci, ale to wszyst­ko dwóch zło­tych nie war­te; ja­kieś sta­re ob­ra­zi­ska po­odw­ra­ca­ne do ścia­ny, po­za­kry­wa­ne ła­ta­ne­mi szma­ta­mi, ja­kaś czar­na książ­ka, ja­kieś w ką­cie flasz­ki i ba­nie szkla­ne z wy­krę­ca­ne­mi szy­ja­mi, wszyst­ko to tro­chę tak wy­glą­da, jak te miesz­ka­nia czar­no­księż­ni­ków, któ­re przed­sta­wia­ją na te­atrze, ale z rze­czy po­trzeb­nych do ży­cia, nic, zgo­ła nic. Py­ta­łem się, czy ma to albo owo? wszyst­ko po­sprze­da­wał, na­wet łóż­ko, – bie­dak, bę­dzie mu­siał umie­rać na sło­mie. A le­d­wo śmia­łem się o co py­tać, taka har­da w tym czło­wie­ku du­sza. Jed­ną nogą… już w gro­bie, a czo­ło nosi wy­so­ko, jak­by miał jesz­cze świat pod­bić. A mówi jak z książ­ki. Nie wie­le ja tam zro­zu­mia­łem o czem, to jed­no wiem na pew­no, że je­że­li go kto ma ra­to­wać, oj! musi się śpie­szyć, bo śmierć z każ­de­go kąta tam wy­glą­da.

Po spra­woz­da­niu tak ża­ło­snem, nic nie po­zo­sta­wa­ło tyl­ko spie­szyć z po­mo­cą; wpraw­dzie od­strę­czał mię ob­raz czar­no­księz­kich przy­rzą­dów, za­kra­wa­ją­cych na budę szar­la­ta­na, – ale, mó­wi­łam so­bie, – wszyst­ko jed­no, szar­la­tan czy nie szar­la­tan, za­wsze to pew­ne, że z nę­dzy umie­ra.

Szczę­śli­wym tra­fem tego dnia wła­śnie spo­tka­łam' się z pa­nią Mar­tą, za­cną ma­tro­ną, któ­ra całe ży­cic po­świę­ca dzie­łom do­bro­czyn­nym.

Dziś nie­ste­ty, już jej mię­dzy nami nie­ma, od kil­ku mie­się­cy wy­je­cha­ła w da­le­kie stro­ny, i nie wiem, czy kie­dy wró­ci; a szko­da, War­sza­wa je] po­ża­łu­je; nie War­sza­wa my­ślą­ca, pi­szą­ca lub tań­cu­ją­ca, ale War­sza­wa cier­pią­ca; zna­ło ją nie czo­ło mia­sta, ale ser­ce mia­sta, zna­ła ją do­brze ta war­stwa to­wa­rzy­stwa ci­cha, nie­wi­dzial­nie a skrzęt­nie za­pra­co­wa­na, któ­ra snu­je ol­brzy­mią sieć mi­ło­sier­dzia, ogar­nia­ją­cą wszyst­kie zbo­la­łe człon­ki spo­łe­czeń­stwa. W tym osob­nym świe­cie, któ­re­go ist­nie­nia wie­lu się na­wet nie do­my­śla, pani Mar­ta zaj­mo­wa­ła wy­bit­ne sta­no­wi­sko, spra­wu­jąc jed­nak nie tyle pra­wo­daw­czą, ile wy­ko­naw­czą wła­dzę. Bo też to umysł na wskroś prak­tycz­ny, nie ba­wią­cy się w żad­ną czu­łost­ko­wość; nie ma w nim ani krzty za­pa­łu. Teo­rye fi­lan­tro­pij­ne zo­sta­wia lu­dziom książ­ko­wym, a sama tym­cza­sem uwi­ja się jak mrów­ka, bez pla­nu z góry wy­tknię­te­go, ra­chu­jąc na Opatrz­ność, któ­ra ja­koś jej nig­dy nie za­wo­dzi; więc daje z dnia na dzień, wspie­ra­jąc każ­dą bie­dę, co jej pod rękę wpad­nie, byle za­raz, byle bez od­kła­da­nek, bo za­wsze po­wta­rza: "Dwa razy daje, kto pręd­ko daje." Ma jesz­cze i dru­gie ulu­bio­ne wy­ra­że­nie, któ­re na swo­je ko­py­to prze­ro­bi­ła ze zna­ne­go przy­sło­wia; ma­wia ona: "Oko da­ją­ce­go tu­czy ubo­gie­go.'' We­dług niej nig­dy nie trze­ba się spusz­czać na ni­ko­go, i tyl­ko ta spra­wa do­brze pój­dzie, gdzie czło­wiek wła­sną, oso­bą nad­ło­ży. To też nie lubi dzia­łać przez po­słów, a że mimo lat jest rzeź­ka i zdro­wa, wszę­dzie sama cho­dzi, wszyst­kie­go sama się do­tknie, co przy­najm­niej o po­ło­wę skra­ca jej czyn­no­ści, bo wi­dząc na wła­sne oczy, wie od razu, cze­go się trzy­mać, nie da się oszu­kać ani po­zo­rom nę­dzy, ani po­zo­rom do­stat­ku.

A co to za rząd­ność w sza­fo­wa­niu czy swo­im czy cu­dzym gro­szem! Nic jej nie po­rwie za gra­ni­ce roz­sąd­ku; daje pod kred­ką, aże­by jak naj­więk­szą, licz­bę po­trze­bu­ją­cych ob­dzie­lić; daje mało, ale za to czę­sto, i tą cią­głą pie­czą może wię­cej spra­wia ucie­chy, niż­by spra­wi­ła jed­no­ra­zo­wem syp­nię­ciem, po któ­rem jesz­cze okrop­niej boli opusz­cze­nie. To też nie ma przed­mie­ścia, nie ma za­uł­ka, gdzie­by jej od­wie­dzi­ny nie były wy­cze­ki­wa­ne i bło­go­sła­wio­ne, jak gdy­by ja­kiś wschód słoń­ca.

Po­ka­za­łam jej list mego ta­jem­ni­cze­go roz­bit­ka z peł­ną, wia­rą w jej do­świad­cze­nie i by­strość, nie bez oba­wy jed­nak, czy pani Mar­ta nie ru­szy ra­mio­na­mi, i nie wy­śmie­je szum­nych obiet­nic ma­rzy­cie­la.

Na wiel­ki mój po­dziw i wiel­ką ra­dość wca­le nie ru­szy­ła ra­mio­na­mi, ale po­rząd­nie skła­da­jąc na­po­wrót ćwiart­kę i wsu­wa­jąc ją do ko­per­ty, po­wie­dzia­ła:

– Tu są dwie rze­czy do zro­bie­nia: naj­przód czło­wie­ka ra­to­wać od gło­do­wej śmier­ci, a po­tem – co do od­kry­cia, zo­ba­czy­my. Kto wie? Może on rze­czy­wi­ście co uży­tecz­ne­go wy­na­lazł? W każ­dym ra­zie trze­ba pójść, zo­ba­czyć, a na­de­wszyst­ko wy­py­tać się bez po­wąt­pie­wań, bez szy­dze­nia, tak jak­by mu się naj­zu­peł­niej wie­rzy­ło; u czło­wie­ka zra­nio­ne­go nie­po­wo­dze­niem na­le­ży i am­bi­cyę usza­no­wać, to jał­muż­na dla du­szy.

Na­za­jutrz więc rano, wy­bra­ły­śmy się na uli­cę Myl­ną.

Nie wiem, czy uli­ca Myl­na po­sia­da zło­śli­wą wła­sność omy­la­nia, czy (jak pół­żar­tem twier­dzi­ła moja to­wa­rzysz­ka) złe du­chy prze­szka­dza­ły nam w speł­nie­niu li­to­ści­we­go uczyn­ku, dość, że z go­dzi­nę cho­dzi­ły­śmy od uli­cy Kar­me­lic­kiej do uli­cy Prze­jazd, nie mo­gąc i nie mo­gąc wy­na­leźć owej fa­cy­at­ki. Co­śmy się na­sta­ły przed do­ma­mi, na­py­ta­ły po sie­niach, co się lu­dzie na­oglą­da­li za nami! Pani Mar­ta, któ­ra po­mi­mo cią­głe­go sto­sun­ku z nie­szczę­śli­we­mi jest nad­zwy­czaj we­so­ła, śmia­ła się do roz­pu­ku i mó­wi­ła mi, że w cią­głych drep­ta­niach po mie­ście, bar­dzo czę­sto ją ści­ga po­dob­na prze­ko­ra, – to – do­da­ła, – wy­raź­nie dja­bel­ski fi­giel, bo tyl­ko uwa­żaj moja ko­cha­na, ile razy czło­wiek cze­go szu­ka, wszyst­ko prę­dzej znaj­dzie, niż to cze­go szu­ka.Że jed­nak w księ­gach świę­tych po­wie­dzia­no: "Szu­kaj­cie a znaj­dzie­cie,'' więc nie tra­ci­ły­śmy fan­ta­zyi, i oto z na­gła ja­kieś prze­czu­cie tknę­ło nas obie ra­zem; za­trzy­mu­je­my się przed nędz­nym dwor­kiem, któ­ry do­tąd mi­ja­ły­śmy z dziw­ną nie­uwa­gą; tak, dzie­sięć razy prze­szły­śmy pier­wej koło nie­go, za­wsze nam się zda­wa­ło że "to nie może być tu. " A to wła­śnie było tu. Na­wet, wziąw­szy szkieł­ko, do­czy­ta­ły­śmy ów 11-ty nu­mer, moc­no za­tar­ty i szyl­dem przy­cie­nio­ny. Te­raz już umiem do­sko­na­le opo­wie­dzieć: par­kan z bra­mą i furt­ką, na dzie­dziń­cu stud­nia z zie­lo­ną gał­ką, w głę­bi dwo­rek, z ja­kąś od­ręb­ną, nie dzi­siej­szą ce­chą, przed stu laty mógł być bar­dzo ład­ny, ale dziś nie­po­koi oko tą syp­ko­ścią, co wła­ści­wa jest każ­dej ru­de­rze; znać, że je­że­li się trzy­ma, to tyl­ko dzię­ki róż­nym pod­pór­kom jak sta­ru­szek o kiju. Je­dy­ne okno pią­ter­ka tak jest mi­ster­nie wpra­wio­ne w ro­dzaj Oka-Opatrz­no­ści, że wy­da­je się ra­czej na­głów­kiem drzwi wej­ścio­wych, niż osob­ną fa­cy­at­ką.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: