Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Zwierciadło - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
24 września 2025
4491 pkt
punktów Virtualo

Zwierciadło - ebook

Nora Roberts

Zwierciadło

Kontynuacja bestsellerowej „Spuścizny”

Kiedy Sonya MacTavish dziedziczy ogromną wiktoriańską posiadłość na wybrzeżu Maine, nie ma pojęcia, że dom jest nawiedzony.

Kroki, które słyszy nocą, trzaskające drzwi, grająca muzyka — to nie są jedynie wytwory jej wyobraźni. W snach widzi przebłyski przeszłości. W teraźniejszości znajduje portrety panien młodych. Nawiedzają ją wizje zabytkowego lustra, a Sonya czuje, że skrywa ono mroczne rodzinne tajemnice.

Pewnej nocy zwierciadło naprawdę się pojawia i Sonya przenika przez jego taflę niczym przez portal, trafiając do przeszłości. Widzi pannę młodą zamordowaną w dniu ślubu, której na domiar złego ktoś brutalnie zrywa z palca obrączkę.

Scena ta ma się powtarzać wciąż na nowo — oto klątwa sprzed wieków, którą należy przerwać, i zagadka, którą Sonya musi rozwiązać, jeśli ma mieć jakąkolwiek nadzieję na złamanie złego uroku.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68611-18-2
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Dom od wielu poko­leń wzno­sił się na wyso­kim, postrzę­pio­nym kli­fie nad huczą­cym morzem. Trwał na swym poste­runku na ska­li­stym brzegu Maine w cza­sie let­nich upa­łów i zimo­wych sztor­mów, otu­lony zewsząd świeżą wio­senną zie­le­nią lub gasną­cymi bar­wami jesieni.

Jego kamienne, kryte drew­nem ściany i lśniące okna widziały naro­dziny i śmierć, triumfy i tra­ge­die. Na wypo­le­ro­wane pod­łogi lały się łzy i krew, a liczne zaka­marki kryły tajem­nice i cie­nie.

A on pamię­tał je wszyst­kie.

Z jego wie­ży­czek, z tarasu na dachu, z murka nad urwi­skiem oczy wielu ludzi spo­glą­dały ku mia­steczku Poole’s Bay.

Spo­glą­dały daw­niej i czy­niły to na­dal.

Odkąd potężne drzwi wej­ściowe domu roz­warły się po raz pierw­szy w tysiąc sie­dem­set dzie­więć­dzie­sią­tym czwar­tym roku, jego kory­ta­rze zawsze prze­mie­rzał któ­ryś z Poole’ów. To Poole’owie wspi­nali się po oka­za­łych scho­dach, to oni wyglą­dali przez liczne okna i śnili pod wyso­kim dachem. Prze­ży­wali kosz­mary.

Nie­któ­rzy z ich prze­ży­wali je na­dal.

Zamor­do­wana panna młoda, pierw­sza z sied­miu nazna­czo­nych fatum, nie­świa­do­mie prze­nio­sła klą­twę rzu­coną na dom na następne poko­le­nia. I tak klą­twa trwała i trwała, zgar­nia­jąc wciąż nowe ofiary, napę­dzana wście­kło­ścią zazdro­snej wiedźmy.

Obok przed­wcze­śnie uśmier­co­nych panien mło­dych po labi­ryn­tach poko­jów i kory­ta­rzy domu błą­dzili też inni: ci, któ­rzy roz­pa­lali ogień w komin­kach, ście­lili łóżka, przy­go­to­wy­wali posiłki – oni ni­gdy nie prze­stali wyko­ny­wać swych obo­wiąz­ków.

Bie­siad­nicy na­dal wzno­sili kie­li­chy w toa­ście i wiro­wali w tańcu w sali balo­wej, a koły­szący do snu nie­spo­kojne dzieci nie prze­sta­wali ich tulić.

W plą­ta­ni­nie kory­ta­rzy i pokoi mijał czas. Roz­brzmie­wała muzyka, tykały zegary, skrzy­piały pod­łogi. Dom żył w ocze­ki­wa­niu następ­nych poko­leń.

I na tego, kto zdoła zdjąć z niego klą­twę.

Od dnia, w któ­rym Astrid Gran­dville Poole sko­nała w ślub­nej sukni, a jej mor­der­czyni, rzu­ciw­szy na dom klą­twę, sko­czyła z urwi­ska, minęło ponad dwie­ście lat. Nade­szła chwila, w któ­rej kolejny z Poole’ów otwo­rzył podwoje rezy­den­cji i zamiesz­kał pod jej dachem.

Ci, któ­rzy żyli tu wcze­śniej, przy­glą­dali się, jak urzą­dza się w domu i dosto­so­wuje go do wła­snych potrzeb. I jak snuje marze­nia – swoje, a może i ich?

Jak krąży mię­dzy poko­jami, w któ­rych brzmi muzyka, tykają zegary i skrzy­pią pod­łogi. Jak odnaj­duje zwie­cia­dło, w któ­rym zała­muje się czas.

Dra­pież­niki rzeź­bione w jego ramie zdają się szcze­rzyć kły, war­czeć i goto­wać do skoku. A jego tafla otwiera się niczym drzwi – przed nią i przed jej towa­rzy­szem, który rów­nież wywo­dzi się z Poole’ów.

Trzy­ma­jąc się za ręce, prze­cho­dzą na drugą stronę.

I stają się duchami.Rozdział 1

Muzyka, przed­tem stłu­miona i odle­gła, teraz ota­czała ją ze wszech stron. Kolory i kształty, zama­zane i nie­wy­raźne po dru­giej stro­nie tafli, wyostrzyły się.

Sonya zła­pała rękę Owena – kuzyna, o któ­rego ist­nie­niu dowie­działa się kilka mie­sięcy temu. Ta ręka była cie­pła. Praw­dziwa.

Zamiast zeskła­do­wa­nych mebli, nakry­tych bia­łymi płach­tami prze­ście­ra­deł, ota­czali ich wiru­jący w tańcu ludzie. Kobiety o wysoko upię­tych wło­sach w dłu­gich, powłó­czy­stych suk­niach i męż­czyźni w ciem­nych gar­ni­tu­rach tań­czyli, śmiali się i pili. Po całej sali roz­cho­dził się zapach zebra­nych tu w wiel­kiej obfi­to­ści kwia­tów. I woń per­fum. Orkie­stra grała żywą, szybką, taneczną melo­dię.

Sonya usły­szała kobiecy śmiech – piskliwy i oży­wiony. Dostrze­gła strużkę potu na skroni męż­czy­zny o gład­kich, zacze­sa­nych do tyłu wło­sach, pro­wa­dzą­cego swą part­nerkę w tańcu.

Sły­szała też gło­śniej­szy od ryt­micz­nego dźwięku bębna łomot wła­snego serca.

Jej dłoń zadrżała. Owen ści­snął ją moc­niej.

– O, do licha, jakie to dziwne… – rzu­cił nie­omal swo­bod­nie.

Bańka histe­rii w gar­dle Sonyi pękła i dobył się z niej bez­gło­śny śmiech.

– Pełna zgoda. Zro­bi­łam to już raz wcze­śniej, to zna­czy cof­nę­łam się w cza­sie, ale teraz pierw­szy raz dzieje się to na jawie. Wtedy myśla­łam, że śnię. Teraz wiem, że to nie sen.

– Z całą pew­no­ścią. – Owen prze­su­nął wzro­kiem po wiel­kiej prze­strzeni. – Wiemy, gdzie jeste­śmy. W sali balo­wej. Ale czy wiemy kiedy?

– W tysiąc dzie­więć­set szes­na­stym. Czy­ta­łam księgę rodziny Poole’ów i tyle razy prze­glą­da­łam zdję­cia, że nie mam wąt­pli­wo­ści. Jeste­śmy na przy­ję­ciu wesel­nym Lis­beth Poole.

Jakiś facet, naj­wy­raź­niej upo­jony dżi­nem, zato­czył się i prze­nik­nął wprost przez nią.

– O matko.

– Dziw­niej być nie może. – Męż­czy­zna zmarsz­czył czoło, odwró­cił się i spoj­rzał na Sonyę oczami o nieco jaśniej­szym odcie­niu typo­wej dla Poole’ów zie­leni niż jej wła­sne. – Żyjesz?

Zmu­siła się do ski­nię­cia głową.

– Nie nale­żymy do tego miej­sca, czasu czy tam cze­goś. Nie widzą nas tu ani nie czują. Jej tu nie ma.

– Kogo?

– Hester Dobbs. Mor­der­czej wiedźmy. Nie ma jej tu. Na razie. To też nie jej czas.

– Bo od ponad stu lat nie żyje.

– Może da się ją powstrzy­mać. To nie sen, może więc jeste­śmy tu po to, by ją powstrzy­mać. Trzy­na­ście uką­szeń pają­ków wpusz­czo­nych pod suk­nię ślubną – tak umrze dziś Lis­beth. Gdy­by­śmy dali radę…

– Co?… Zedrzeć z niej ubra­nie?

– Nie mam poję­cia. Ale cze­goś musimy spró­bo­wać. Gdzie ona jest? Gdzie do dia­bła jest Lissy?

Owen poka­zał pal­cem.

– Tam, po dru­giej stro­nie sali. Jestem wyż­szy, widzę ponad gło­wami. Też pamię­tam zdję­cia. I wygląda mi to na suk­nię ślubną.

Prze­su­nął Sonyę na lewo.

– Tak! Tak, to ona.

Ruszyła naprzód. Kiedy szła, ludzie prze­ni­kali przez nią w tańcu. Dozna­wała a to sła­bego wstrząsu elek­trycz­nego, a to lodo­wa­tego, prze­szy­wa­ją­cego na wskroś chłodu.

– Jak­bym brnął przez bagno – mruk­nął Owen i prze­cze­sał ręką zmierz­wione brą­zowe włosy. – Albo pie­przone ruchome pia­ski.

– Wiem, wiem. Wcze­śniej też tak było. Znik­nęła mi z oczu, straszny tu tłok. Widzisz ją?

– Po pro­stu idź dalej. Prze­su­nęła się tro­chę w prawo. Tań­czy. O, a teraz… O kurde!

– Co?! Co się stało?

Nagle przed prze­dzie­ra­jącą się przez tłum Sonyą otwarł się skra­wek wol­nej prze­strzeni i ujrzała na mło­dej, uro­dzi­wej twa­rzy szok i ból.

A potem usły­szała krzyk.

– Za późno, już za późno. – Mimo to nie prze­sta­wała prze­py­chać się naprzód. – Jeśli nie zdo­łamy jej oca­lić, musimy choć spra­wić, by Dobbs nie zabrała jej obrączki. Bo potrze­buje sied­miu obrą­czek. Musimy ją uprze­dzić.

Kiedy Lis­beth osu­nęła się w ramiona męża, w powie­trzu dało się wyczuć zmianę.

Do sali balo­wej wtar­gnęła Hester Dobbs. Na jej pięk­nej twa­rzy o ostrych rysach malo­wała się zaja­dłość, a ciemne oczy pło­nęły nie­na­wi­ścią. Opa­da­jące kaskadą dłu­gie, czarne włosy zda­wały się falo­wać na nie­wy­czu­wal­nym wie­trze.

Sonya w pory­wie gniewu krzyk­nęła:

– Zostaw ją! Zostaw ją, ty jędzo!

Dobbs szyb­kim ruchem odwró­ciła głowę. Na jej twa­rzy mignęły zasko­cze­nie i prze­błysk stra­chu. Nie trwało to dłu­żej niż uła­mek sekundy.

W tej samej chwili w Sonyę ude­rzył nie­wi­dzialny podmuch, zwa­la­jąc ją z nóg niczym cios lodo­wa­tej pię­ści. Jego siła wyrwała jej rękę z dłoni Owena i odrzu­ciła w tył poprzez ludzi, któ­rzy zmie­rzali w stronę panny mło­dej.

Wylą­do­wała na ziemi, twardo i bole­śnie w nią ude­rza­jąc – oszo­ło­miona i osłu­piała. Wal­cząc o oddech i gra­mo­ląc się z pod­łogi, dostrze­gła suną­cego ku niej po par­kie­cie pająka wiel­ko­ści dłoni.

Praw­dziwy, pomy­ślała. Jest praw­dziwy, ist­nieje tu i teraz.

Roz­le­gły się krzyki, szlo­chy i tupot wielu stóp, pośród tego zgiełku Sonya pró­bo­wała zerwać się i uciec.

Zoba­czyła czer­wone, lśniące oczy zwie­rzę­cia i w duchu goto­wała się na pierw­sze jado­wite uką­sze­nie.

Gdy pająk był już nie­opo­dal jej gołej nogi, Owen przy­dep­nął go butem. Dał się sły­szeć ohydny chrzęst zgnia­ta­nego odwłoku, na któ­rego dźwięk Sonyi zro­biło się nie­do­brze.

– Wsta­waj! – Owen szarp­nął ją do góry. – Już!

– Masz? Zdo­by­łeś obrączkę?

– Prze­pa­dła. Panna młoda też. My na szczę­ście nie.

Pocią­gnął ją przez tonący w cha­osie tłum i wypchnął przez lustro, a zaraz potem dał za nią susa i znik­nął po dru­giej stro­nie.

Sonya wpa­dła Trey­owi w ramiona, które mocno się wokół niej zaci­snęły. Natych­miast obstą­piły ich psy, cie­szące się z ich powrotu.

– Już jestem. Boże, Sonyu, aleś ty lodo­wata.

– Strasz­nie prze­mar­z­łam. – Szczę­kała zębami.

– Nic ci nie jest? – Prze­su­wa­jąc po niej dłońmi, Trey zer­k­nął na Owena. – Nic wam nie jest?

– Sonya pole­ciała tak jak ty wtedy w Zło­tym Pokoju.

– Nic mi się nie stało. Tylko wytrą­ciło mnie to z rów­no­wagi. – Wtu­la­jąc się w Treya, wdzięczna za jego cie­pło, prze­nio­sła wzrok na Cleo. – To była Lis­beth Poole. Nie mogli­śmy nic zro­bić.

– Wie­cie co? Chodźmy na dół. – Cleo pogła­skała przy­ja­ciółkę po gło­wie. – Chodźmy wszy­scy na dół.

– Muszę się napić. – Widząc, że kun­de­lek Jones z zapa­łem obwą­chuje jego but, Owen pod­niósł nogę i zer­k­nął na pode­szwę. – I kupić sobie nowe buty.

– Co to? – spy­tała Cleo.

– Flaki wred­nego pająka.

– Fuj, wytrzyj ten but! Nie będziesz roz­no­sił fla­ków wred­nego pająka po całym domu.

– Tak też pomy­śla­łem.

Cle­opa­tra Faba­res – naj­lep­sza przy­ja­ciółka i współ­lo­ka­torka Sonyi – prze­jęła dowo­dze­nie.

– Treyu, zabierz Sonyę na dół. Do kuchni – zako­men­de­ro­wała. – Wszy­scy musimy się napić. A ty zdej­mij te okropne buty. Zostaw je na razie tutaj, a potem w coś je zapa­ku­jemy.

– Dobrze, już dobrze.

– Zaraz was dogo­nimy. Nalej­cie nam whi­sky. Podwójną.

Kiedy Owen się schy­lił, aby zdjąć buty, Cleo gło­śno wcią­gnęła powie­trze. Na ten dźwięk męż­czy­zna odru­chowo się wypro­sto­wał.

– Zwier­cia­dło! – zawo­łała. – Znik­nęło! Było, a teraz go nie ma.

Owen się odwró­cił.

– O, do dia­ska!

– Zdej­mij te paskudne buty – pona­gliła go Cleo. – I chodźmy stąd wresz­cie. Chcę się dowie­dzieć, co się działo, kiedy wleź­li­ście w to cho­lerne lustro.

– Naj­pierw whi­sky.

Sonya, choć pocho­dziła ze szkoc­kiej linii Mac­Ta­vi­shów, nawet jeśli tylko emo­cjo­nal­nie, a nie przez więzy krwi, za szkocką whi­sky zde­cy­do­wa­nie nie prze­pa­dała. Dziś jed­nak posta­no­wiła zro­bić wyją­tek. Na­dal wstrzą­śnięta, zapa­la­jąc po dro­dze świa­tła, pozwo­liła się Trey­owi popro­wa­dzić naj­pierw scho­dami na par­ter, a potem kory­ta­rzami do kuchni.

– Nie pamię­tam nic sprzed chwili, kiedy się zna­la­złam przed tym lustrem.

Wbiła ręce we włosy i zgar­nęła je, jakby chciała je zwią­zać, po czym znów pozwo­liła im opaść na plecy.

– Nie pamię­tam, że wsta­łam i poszłam na górę. Ani tego, skąd się tam wzię­li­ście.

– Cleo do nas zadzwo­niła.

– Aha, Cleo zadzwo­niła… – mruk­nęła Sonya.

Cleo – jej naj­bliż­sza przy­ja­ciółka od dekady. Cleo, która bez chwili waha­nia wpro­wa­dziła się do jej domu, mimo że wisiała nad nim klą­twa i krą­żyły w nim zastępy duchów oraz podła wiedźma.

Na Cleo – pomy­ślała Sonya – wszyst­kie te czyn­niki zadzia­łały jak dodat­kowa moty­wa­cja, a nie ele­ment odstra­sza­jący. No, ale jej bab­cia Kre­olka też była samo­zwań­czą wiedźmą – z tych dobrych, rzecz jasna.

W oto­cze­niu dwóch psów, Mookiego i Yody, zeszli na par­ter.

U stóp scho­dów Sonya przy­sta­nęła, by zer­k­nąć na por­tret Astrid Gran­dville Poole – pierw­szej panny mło­dej w tym domu – tak pięk­nej, jed­no­cze­śnie tak nie­szczę­śli­wie wyglą­da­ją­cej w tej bia­łej ślub­nej sukni.

– To od niej się wszystko zaczęło. To, co się teraz dzieje, zaczęło się od niej w dniu jej ślubu w tysiąc osiem­set szó­stym. Kiedy zaszty­le­to­wała ją Hester Dobbs i zabrała jej obrączkę – umil­kła na chwilę. – To musi się skoń­czyć na mnie. Musi. – Pod­nio­sła wzrok na Treya i spoj­rzała w jego ciem­no­nie­bie­skie oczy, któ­rym nauczyła się już ufać. – A więc przy­je­cha­łeś. Cleo zadzwo­niła, a ty przy­je­cha­łeś. O trze­ciej nad ranem.

– Oczy­wi­ście, że tak.

– Ale… byłeś z klientką. W szpi­talu. – Nagle to do niej wró­ciło. – Z tą nie­szczę­śnicą. Na którą rzu­cił się mąż. Były mąż. A jej dzieci…

– …nic im nie jest – dokoń­czył uspo­ka­ja­ją­cym tonem Trey. Sonya na­dal była blada jak ściana. – Już wszystko dobrze. Nie martw się.

– Byłeś smutny i zły. Pozna­łam to po twoim gło­sie, kiedy zadzwo­ni­łeś mi o tym opo­wie­dzieć.

– Są już z nią mama i sio­stra. – Trey odwró­cił Sonyę i skie­ro­wał ją do kuchni. – Jego zgar­nęła poli­cja, a nią zajęła się rodzina. Dziećmi też.

– A ty zaj­miesz się resztą, wiem, bo zawsze tak robisz. Nie obcho­dzi cię wyłącz­nie strona prawna, dbasz o cało­kształt. Ota­czasz ludzi opieką. – Oparła głowę na jego ramie­niu. – Czuję się jakoś dziw­nie.

– Serio? Niech zgadnę dla­czego.

Trey zapa­lił świa­tła w kuchni i spo­strzegł, że w kominku pło­nie ogień – tak samo zresztą jak w olbrzy­miej jadalni.

Ogień – źró­dło świa­tła i cie­pła. Nie tylko on czuł potrzebę opie­ko­wa­nia się innymi.

Popro­wa­dził Sonyę do stołu.

– Sia­daj. Czego się napi­jesz: wina, her­baty, wody?

– Whi­sky. – Wypu­ściła powie­trze.

Trey pomy­ślał o Owe­nie, który przed paroma zale­d­wie godzi­nami, kiedy on, Trey, chciał wyrzu­cić z sie­bie gniew, złość i fru­stra­cję, też się­gnął po szkocką.

– Zdaje się, że to noc whi­sky.

W kuchni robiło się z wolna coraz cie­plej. Ogień w kominku trza­skał, a Sonya patrzyła, jak ubrany w dżinsy i fla­ne­lową koszulę Trey nasy­puje karmy do misek zdez­o­rien­to­wa­nych psów, jedną z nich odsta­wia na bok dla Jonesa, psa Owena, po czym pew­nie kie­ruje się do spi­żarki.

Tak samo jak wtedy, pierw­szego dnia, kiedy opro­wa­dzał ją po domu – myślała na­dal oszo­ło­miona, dozna­jąc lek­kich zawro­tów głowy. Szczu­pły, dłu­go­nogi praw­nik w trze­cim poko­le­niu, o czar­nych wło­sach i ciem­no­nie­bie­skich oczach.

I nie­skoń­czo­nej, zda­wało się, cier­pli­wo­ści.

Znał ten dom rów­nie dobrze jak teraz ona. Nie, nawet lepiej – popra­wiła się. Cha­dzał wszak po tych poko­jach i kory­ta­rzach od dziecka, był mile widziany i zapra­szany przez jej wuja, o któ­rego ist­nie­niu ona nie miała poję­cia. Przez brata bliź­niaka jej ojca, z któ­rym roz­dzie­lono go tuż po naro­dzi­nach.

Ale bra­cia spo­ty­kali się dzięki temu samemu zwier­cia­dłu, przez które wła­śnie prze­szła. Jako dzieci, a potem doro­śli ludzie. Obaj arty­ści pla­stycy, podobni do sie­bie pod tyloma wzglę­dami. Łączyła ich „bliź­nia­cza więź”, jak mawiała Cleo.

Jeden z braci, Andrew Mac­Ta­vish, dora­stał w Bosto­nie jako syn kocha­ją­cych rodzi­ców, a potem mąż kocha­ją­cej żony i ojciec kocha­ją­cej i kocha­nej córki. Wszy­scy oni opła­ki­wali go i wspo­mi­nali.

Drugi wycho­wał się jako Poole w Poole’s Bay, będąc synem kobiety, która tak naprawdę była jego ciotką, a wszystko to za sprawą okrut­nego kaprysu nestorki rodu Patri­cii Poole, następ­nie odzie­dzi­czył kwit­nące rodzinne przed­się­bior­stwo szkut­ni­cze oraz posia­dłość, w któ­rej zamiesz­kał.

Na myśl o tym wszyst­kim Sonya poczuła ucisk w żołądku i zasło­niła twarz rękami. Oddy­chała powoli, jakby pró­bo­wała odzy­skać rów­no­wagę.

Kiedy Trey wró­cił z butelką i szklan­kami, tele­fon w jego kie­szeni zagrał _Ple­ase Don’t Worry_ (_Nie martw się, pro­szę_) zespołu Grand Funk Rail­road.

Sonya lekko się zaśmiała i opu­ściła ręce.

– Clo­ver zawsze ide­al­nie tra­fia. Taka muzyczna pocie­szajka od ducha mojej dzie­więt­na­sto­let­niej babki.

Trey odsta­wił butelkę.

– Ale pomo­gła?

– Chyba tak. – Yoda wspiął się przed­nimi łap­kami na jej kolana, a ona podra­pała go za uchem. – O, i idą następni pomoc­nicy – powie­działa, gdy do kuchni na krót­kich, ale moc­nych nóż­kach wkro­czył Jones z piracką prze­pa­ską na oku, a za nim – Cleo z Owe­nem.

– Wstą­pi­li­śmy do two­jej sypialni po swe­ter, żebyś się ubrała.

– Już mi lepiej, ale dzięki. – Sonya wzięła swe­ter, a potem zła­pała przy­ja­ciółkę za rękę. – Dzięki, że mnie wytro­pi­łaś. I zadzwo­ni­łaś po chło­pa­ków.

Z tele­fonu Cleo popły­nęły dźwięki pio­senki Dionne War­wick: _That’s What Friends Are For_ (_Od tego są przy­ja­ciele_).

– Co prawda, to prawda. – Cleo usia­dła i spoj­rzała na Owena. – Pole­waj, żegla­rzu.

Na co ten hoj­nym ruchem nalał na trzy palce bursz­ty­no­wego płynu do każ­dej szkla­neczki.

– Za to, że tu jeste­śmy. – Wzniósł toast. – Tu i teraz. To cał­kiem nie­zły układ.

– Zga­dza się. – Sonya przy­tknęła szklankę do ust i upiła łyk.

Wzdry­gnęła się.

– W porządku. Dobra. Wiem, że chce­cie wie­dzieć, co się stało, ale czy możemy zacząć od początku? Nie mam poję­cia, jak się zna­la­złam w sali balo­wej, wiem tylko, że byłaś tam ze mną, Cleo. Obu­dzi­łam cię?

– Nie. Ale ktoś mnie obu­dził. – Kobieta upiła długi, powolny łyk i odcze­kała, aż alko­hol roz­grzeje jej trze­wia. – Usły­sza­łam bicie zegara równo o trze­ciej, dźwięki pia­nina, czyjś płacz, a potem takie dzi­waczne odgłosy, jakby ktoś cier­piał. Czyli no… wie­cie… – Rozej­rzała się po twa­rzach pozo­sta­łych i wsu­nęła dłoń w chmurę swo­ich loków. – Nic nowego, nor­malne nocne życie tego domu. Zamie­rza­łam wła­śnie prze­krę­cić się na drugi bok i zasnąć, ale… ktoś mnie szturch­nął. W ramię. – Jakby demon­stru­jąc gdzie, poło­żyła rękę na ramie­niu. – I wypo­wie­dział twoje imię. „Sonya”, tylko tyle, „Sonya”. Ale takim naglą­cym tonem.

– Moje imię?

– Zga­dza się. Włą­czy­łam świa­tło i pomy­śla­łam, że to pew­nie sen, ale ten naglący ton nie dawał mi spo­koju, więc wsta­łam. Chcia­łam zaj­rzeć do two­jej sypialni, ale natknę­łam się na cie­bie, gdy z niej wycho­dzi­łaś. Szłaś, ale spa­łaś. Luna­ty­ko­wa­łaś albo byłaś w tran­sie, jak zwał, tak zwał. Pobie­głam z powro­tem do sie­bie po tele­fon i idąc za tobą, zadzwo­ni­łam do Treya.

To mówiąc, odwró­ciła się do niego i cią­gnęła dalej.

– Owen mi mówił, że u niego jesteś. Opo­wie­dział mi o tej klientce, wiesz, tej zna­jo­mej, którą pobił jej pijany eks. Cie­szę się, że z tego wyj­dzie. I że jej dzie­ciom nic się nie stało.

– Byłem wku­rzony, mia­łaś rację – rzekł Trey do Sonyi. – Poje­cha­łem do Owena po Mookiego i tam wyla­łem przed nim żale. A potem wal­ną­łem się spać w jego gościn­nym pokoju.

– I to była świetna decy­zja – kon­ty­nu­owała Cleo. – Ty, Sonyu, poma­sze­ro­wa­łaś na dru­gie pię­tro. Z jed­nego pokoju dobie­gał szloch kobiety, z bar­dzo bli­ska, bar­dzo wyraź­nie. Zatrzy­ma­łaś się tam. To był kie­dyś pokój dzie­cięcy, prawda? Otwo­rzy­łaś drzwi i przy­się­gam, Son, że widzia­łam kiwa­jący się fotel bujany i usły­sza­łam czyjś płacz, a ty powie­dzia­łaś… no, coś w stylu, że noc w noc, rok po roku, Car­lotta opła­kuje synka.

– Car­lotta, czyli druga żona Hugh Poole’a, jakieś sześć lat po tym, jak Marianne zmarła przy poro­dzie bliź­nia­ków, Owena i Jane. Car­lotta i Hugh mieli póź­niej jesz­cze troje dzieci. Jeden chłop­czyk zmarł jako nie­mowlę. – Sonya znów upiła łyk i się wzdry­gnęła. – To jest opi­sane w księ­dze.

– No wła­śnie. Napi­sa­łam do Treya, żeby wie­dział, dokąd poszły­śmy, to zna­czy dokąd ty poszłaś, i cią­gle ci powta­rza­łam, że jestem z tobą. Bałam się – nie wsty­dzę się tego – że pój­dziesz do Zło­tego Pokoju, kry­jówki tej jędzy. Widzia­łam, że wokół drzwi roz­lewa się czer­wony blask, a ze szpary wydo­bywa się dym. Ty patrzy­łaś na drzwi, a ja myśla­łam tylko: „Dobry Boże, nie idź tam! nie idź tam!”. Oznaj­mi­łaś, że ona się karmi stra­chem i smut­kiem. Powin­nam była wtedy szybko włą­czyć dyk­ta­fon w tele­fo­nie i to nagrać, ale nie pomyśla­łam o tym.

– Cie­kawe czemu?

Cleo zbyła komen­tarz Owena par­sk­nię­ciem.

– Mówi­łaś też inne rze­czy, na przy­kład takie, że ona gasi pra­gnie­nie łzami – co noc od tylu lat. A potem – na szczę­ście – odwró­ci­łaś się w inną stronę.

Unio­sła szklankę w stronę Owena.

– Nalej mi jesz­cze.

I napiła się whi­sky.

– W tej czę­ści kory­ta­rza, gdzie mie­ściły się kwa­tery służby, ktoś jęczał i zawo­dził jak gdyby w cier­pie­niu. Pode­szłaś do drzwi. Przy­się­gam, że poczu­łam zapach cho­roby. Trzesz­czało łóżko, jakby ktoś się w nim rzu­cał i prze­wra­cał. Powie­dzia­łaś, że szkoda, wielka szkoda, że nie możesz pomóc bied­nej Molly O’Brian.

– Molly… – mruk­nęła Sonya. Duch, który ście­lił łóżka, roz­pa­lał w komin­kach i sprzą­tał dom.

– Mówi­łaś, że przy­była tu z Cobh, że uwiel­bia pole­ro­wać meble, i pła­ka­łaś z żalu nad nią. Doda­łaś, że możesz być tylko świad­kiem.

Umil­kła na moment.

– Kiedy znowu się odwró­ci­łaś, pomy­śla­łam: „O, do licha, znowu Złoty Pokój”. Ale nie, ruszy­łaś w stronę sali balo­wej, prze­ka­za­łam to więc Trey­owi. Poza­pa­la­łam świa­tła, bo wszę­dzie było ciemno jak w studni. Wtedy ty otwo­rzy­łaś drzwi do sali balo­wej, a ja tam też włą­czy­łam lampy.

– I wtedy zoba­czy­łam to zwier­cia­dło. Wcze­śniej go nie było. Prze­cież nie­dawno wszy­scy tam byli­śmy i nikt z nas go nie widział. A wtedy stało. Zro­biło się cho­ler­nie, ale to cho­ler­nie zimno i dało się sły­szeć pul­so­wa­nie ze Zło­tego Pokoju. Jakby biło tam jakieś tajem­ni­cze serce.

Cleo lekko zadrżała, lecz mówiła dalej.

– A sądząc po tym, jak spoj­rza­łaś na to lustro, Son, od razu – po pro­stu od razu – pozna­łam, że wiesz coś, czego ja nie wiem. Ani czego wie­dzieć nie mogę. A wtedy – uff! cóż to była za ulga! – usły­sza­łam szcze­ka­nie Yody i reszty psów. Sły­sza­łam, jak bie­gną. Kaza­łam ci zacze­kać. „Bła­gam, zacze­kaj chwilę”, pro­si­łam cię. Na to przy­bie­gli Trey z Owe­nem. No i wtedy się obu­dzi­łaś.

– Nic z tego nie pamię­tam. Nic a nic. Albo… no może tro­chę, jak przez mgłę, tak jak się pamięta sen tuż po prze­bu­dze­niu. Nie­wy­raź­nie. Sły­sza­łam, jak mnie pro­sisz, żebym zacze­kała. Tak mi się wydaje. I że psy szcze­kały. Czu­łam się tak, jak­bym była na pół zanu­rzona w rze­czy­wi­sto­ści, na pół w nie­by­cie. Aż nagle się ock­nę­łam i wtedy sta­łam już przed lustrem.

Uczy­niła gest w stronę Owena.

– Ty widzia­łeś, co w nim zoba­czy­łam.

– Świa­tło, kolory, ruch.

– Trey ani ja tego nie widzie­li­śmy. Bo nie jeste­śmy Poole’ami. Lustro to por­tal – rze­kła Cleo z prze­ko­na­niem. – Nie­stety, nie dla wszyst­kich dostępny. Mówi­łaś, że cię przy­ciąga.

– Bo przy­cią­gało. Grała też orkie­stra, sły­sza­łam ją.

– Tak – wtrą­cił Owen. – Ja, co prawda, nie czu­łem tego przy­cią­ga­nia, ale coś widzia­łem i sły­sza­łem.

– Nie czu­łeś tego, co ja, ale posze­dłeś ze mną.

Tym razem tele­fon Owena zagrał: _We Are Family_ (_Jeste­śmy rodziną_).

– To dopiero była chora wycieczka – rzu­cił Owen i dolał sobie whi­sky. – Pięć minut, mak­sy­mal­nie dzie­sięć, a zapa­mię­tam ją na zawsze.

– Raczej pra­wie godzinę – popra­wił go Trey. – A dokład­nie pięć­dzie­siąt sześć minut.

– Nie­moż­liwe. – Krę­cąc głową, Sonya spoj­rzała na Owena, jakby cze­ka­jąc, by potwier­dził. – To nie mogło trwać dłu­żej niż parę minut.

– A to ozna­cza, że czas bie­gnie tu ina­czej niż tam. Gdzie u dia­bła byli­ście? – dopy­ty­wała Cleo.

– Na weselu Lis­beth Poole – wyja­śniła Sonya. – W sali balo­wej w roku tysiąc dzie­więć­set szes­na­stym.

Po czym zre­la­cjo­no­wała im prze­bieg wyda­rzeń.

– Nie spo­dzie­wała się nas. – Odsu­nęła szklankę i opa­dła na opar­cie. – Kiedy krzyk­nę­łam, wyraź­nie wybiło ją to z rytmu. Nie sądzę, by nas widziała, ale na pewno mnie sły­szała. I myślę, że ją to prze­ra­ziło – na jakąś minutę. Może pół minuty. Ale jej nie powstrzy­mało.

– Bo było już za późno. – Owen zmarsz­czył czoło i utkwił wzrok w szklance. – Nic się nie dało zro­bić. Nie dało się jej powstrzy­mać.

– Pomy­śla­łam, że pierw­sza dopadnę obrączki. Nie pozwolę, by Dobbs ją zabrała. Ale…

– …ale pole­cia­łaś – uzu­peł­nił Owen. – Nie celo­wała we mnie, lecz w cie­bie. Odrzu­ciła cię o trzy, cztery metry do tyłu, i to poprzez bie­gną­cych ludzi.

Się­gnął po swoją szkla­neczkę i opróż­nił ją do dna.

– Cze­goś takiego nie widuje się na co dzień. Pająk to co innego.

– Ten, któ­rego flaki masz na bucie? – spy­tał Trey.

– Ten sam. Więk­szy niż wil­czy pająk, ubar­wiony jak czarna wdowa. Ludzie przez niego prze­ni­kali, a on sunął wprost do Sonyi. Szybki był, sukin­syn. Zdep­ta­łem mu ten wstrętny tyłek i wynie­śli­śmy się stam­tąd czym prę­dzej. – Zwró­cił się do Sonyi: – Lis­beth Poole umarła, tak jak miała umrzeć w noc swego wesela w tysiąc dzie­więć­set szes­na­stym.

– To w takim razie po co to wszystko? – znie­cier­pli­wiła się Sonya, wsu­wa­jąc ręce w dłu­gie, brą­zowe włosy. – Jeśli zawsze ma być za późno, jeśli nie da się nikomu w niczym pomóc, a jej powstrzy­mać od mor­do­wa­nia?

Z tele­fonu Cleo dobie­gła pio­senka Ariany Grande _7 Rings_ (_Sie­dem obrą­czek_).

– Tutaj nie cho­dzi o oca­le­nie tych kobiet, panien mło­dych, Son – ode­zwała się miękko Cleo. – I ni­gdy nie cho­dziło. Cho­dzi o odna­le­zie­nie ich obrą­czek, sied­miu obrą­czek, i zła­ma­nie klą­twy. Wypę­dze­nie Hester Dobbs z tego domu i zdję­cie z niego czaru.

– Ale te pie­przone obrączki są w jej rękach.

– Coś się wymy­śli. – Trey nakrył dło­nią jej dłoń. – Coś się wymy­śli, ale na pewno nie teraz, nie w nocy.

– Rano – ode­zwał się Owen. – Muszę być w pracy za jakieś… – Dotknął ekranu tele­fonu, by spraw­dzić godzinę. – Kur­czę, za jakieś pół­to­rej godziny. I potrze­buję do tego butów. Dobra, idę sma­żyć jajka. – Wstał. – Macie bekon?

– Będziesz teraz sma­żył jajka?

– Droga kuzynko, jeśli wstaję przed wscho­dem słońca, to muszę zjeść śnia­da­nie. Zajmę się beko­nem.

Trey znowu pokle­pał Sonyę po dłoni.

– Wypusz­czę na chwilę psy.

Kiedy odszedł, Sonya się odwró­ciła i wyj­rzała przez okno. Rze­czy­wi­ście. Wsta­wał świt, ciem­ność powoli ble­dła.

Sama też miała pracę. I życie. Ale jeżeli dom wyma­gał od niej cze­goś wię­cej, była gotowa to wypeł­nić.

Nad­cho­dził ranek, a wraz z nim – nowy dzień.

Odsu­nęła się od stołu. Musiała zacząć dzia­łać.

– Zro­bię kawę.

Za oknem jaśniało, a oni sie­dzieli przy śnia­da­niu – tak jak wcze­śniej przy whi­sky i histo­riach o duchach.

Kiedy psy pochło­nęły karmę wsy­paną do misek, Trey ponow­nie wypu­ścił je na dwór.

– Będziesz musiał mnie pod­rzu­cić – rzekł Owen. – Chcę jesz­cze wsko­czyć pod prysz­nic przed pracą. Masz jakąś torbę albo kar­ton na te moje buty?

– Ja się nimi zajmę – zgło­siła się Cleo.

– Zajmę, to zna­czy?

– Spalę je.

– U-lala.

– Na dwo­rze – dodała. – I hoj­nie sypnę solą.

– Boże święty.

– Tak to się robi. Prze­cież nie były nowe. Sama widzia­łam.

– Były naprawdę świet­nie roz­cho­dzone.

Cleo się odwró­ciła, pokle­pała go po policzku i pogła­skała po kil­ku­dnio­wym zaro­ście.

– Na pewno masz inne buty. Jak przy­stało na odno­szą­cego suk­cesy biz­nes­mena i rze­mieśl­nika.

– To miał być przy­tyk?

Kobieta słodko się uśmiech­nęła.

– Poświę­ci­łeś parę świet­nie roz­cho­dzo­nych butów dla mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki. Jaki przy­tyk? Nie tym razem. A szcze­rze mówiąc, gdy­bym tylko umiała, chęt­nie upie­kła­bym ci cia­sto w nagrodę.

– Zawsze możesz się nauczyć. Uwiel­biam cia­sto. Chodźmy, Jones. Treyu, pora na nas.

– Już lecę. Dasz sobie radę, skar­bie – rzekł Trey takim tonem, jakby to było twier­dze­nie, nie pyta­nie, po czym chwy­cił Sonyę za ramiona i poca­ło­wał.

Jego pew­ność sie­bie była zaraź­liwa.

– Jasne, że dam. Jestem prze­cież u sie­bie. To mój dom i moje lustro i tego się trzy­mam.

– Dobrze. Sta­wiam wam dziś wszyst­kim kola­cję. Wpadnę po was o siód­mej.

– Przyjdź zjeść do nas. Ty też, Owe­nie. Zro­bię duszoną woło­winę.

Trey mru­gnął.

– Serio?

– Raz się udało, czemu nie ma się udać i drugi. Bez prze­sady.

– Jestem za. – Owen wsu­nął tele­fon do kie­szeni.

Sonya pode­szła do niego, wspięła się na palce i cmok­nęła go w poli­czek.

– Dzię­kuję za oca­le­nie.

– Chęt­nie bym odpo­wie­dział, że nie ma sprawy, ale… A niech będzie – nie ma sprawy.

– Gdyby coś, to dzwoń – rzu­cił Trey. – Mooks, idziemy.

Kiedy się odda­lili, Sonya powie­działa do Cleo:

– Flir­to­wa­łaś z nim.

Przy­ja­ciółka zro­biła wiel­kie oczy.

– Co, ja? Z Treyem?

– Z Owe­nem. Widzia­łam. Mia­łaś tę swoją kokie­te­ryjną minę. Znam cię.

– Wlazł za tobą w to zwier­cia­dło. A w zasa­dzie przed tobą. Nawet się nie wahał, po pro­stu tam wszedł. I ura­to­wał cię przed pają­kiem. Zasłu­żył na tro­chę flirtu.

– Naprawdę masz zamiar spa­lić jego buty?

– No pew­nie.

Sonya ski­nęła głową i poszła do spi­żarki po worek na śmieci.

– W takim razie chodźmy po nie i zała­twmy to od razu. Potem wezmę długi, gorący prysz­nic i dopiero zacznę dzień.

– Dobry plan.Rozdział 4

Sonya znała poranną rutynę Cleo jak wła­sną kie­szeń, więc kiedy parę minut po dzie­sią­tej Cleo mijała biblio­tekę, poma­chała do niej na powi­ta­nie.

Dała przy­ja­ciółce dzie­sięć minut na pierw­szą, roz­ja­śnia­jącą umysł kawę, po czym zeszła wraz z Yodą na dół.

Cleo sie­działa przy wyspie z kawą, pod­grza­nym baj­glem i tele­fo­nem. Sonya wzięła sobie colę, uchy­liła drzwi przed Yodą, pro­po­nu­jąc mu wyj­ście, z czego chęt­nie sko­rzy­stał, i usia­dła obok przy­ja­ciółki.

– Rozu­miem, że nasi goście już poszli? – spy­tała Cleo.

– Poszli – odparła Sonya. – Owen wcze­śnie rano, a Trey nie­długo po nim.

– Kiedy sły­szę takie rze­czy, bar­dzo się cie­szę, że moja praca nie zmu­sza mnie do wsta­wa­nia o świ­cie.

Pod­nio­sła baj­giel, z uwagą spoj­rzała na przy­ja­ciółkę i natych­miast z powro­tem odło­żyła baj­giel.

– O, do dia­ska. Co się stało? Mów w tej chwili. Czyż­bym coś prze­spała?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij