Zwierciadło - ebook
Nora Roberts
Zwierciadło
Kontynuacja bestsellerowej „Spuścizny”
Kiedy Sonya MacTavish dziedziczy ogromną wiktoriańską posiadłość na wybrzeżu Maine, nie ma pojęcia, że dom jest nawiedzony.
Kroki, które słyszy nocą, trzaskające drzwi, grająca muzyka — to nie są jedynie wytwory jej wyobraźni. W snach widzi przebłyski przeszłości. W teraźniejszości znajduje portrety panien młodych. Nawiedzają ją wizje zabytkowego lustra, a Sonya czuje, że skrywa ono mroczne rodzinne tajemnice.
Pewnej nocy zwierciadło naprawdę się pojawia i Sonya przenika przez jego taflę niczym przez portal, trafiając do przeszłości. Widzi pannę młodą zamordowaną w dniu ślubu, której na domiar złego ktoś brutalnie zrywa z palca obrączkę.
Scena ta ma się powtarzać wciąż na nowo — oto klątwa sprzed wieków, którą należy przerwać, i zagadka, którą Sonya musi rozwiązać, jeśli ma mieć jakąkolwiek nadzieję na złamanie złego uroku.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68611-18-2 |
| Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dom od wielu pokoleń wznosił się na wysokim, postrzępionym klifie nad huczącym morzem. Trwał na swym posterunku na skalistym brzegu Maine w czasie letnich upałów i zimowych sztormów, otulony zewsząd świeżą wiosenną zielenią lub gasnącymi barwami jesieni.
Jego kamienne, kryte drewnem ściany i lśniące okna widziały narodziny i śmierć, triumfy i tragedie. Na wypolerowane podłogi lały się łzy i krew, a liczne zakamarki kryły tajemnice i cienie.
A on pamiętał je wszystkie.
Z jego wieżyczek, z tarasu na dachu, z murka nad urwiskiem oczy wielu ludzi spoglądały ku miasteczku Poole’s Bay.
Spoglądały dawniej i czyniły to nadal.
Odkąd potężne drzwi wejściowe domu rozwarły się po raz pierwszy w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym czwartym roku, jego korytarze zawsze przemierzał któryś z Poole’ów. To Poole’owie wspinali się po okazałych schodach, to oni wyglądali przez liczne okna i śnili pod wysokim dachem. Przeżywali koszmary.
Niektórzy z ich przeżywali je nadal.
Zamordowana panna młoda, pierwsza z siedmiu naznaczonych fatum, nieświadomie przeniosła klątwę rzuconą na dom na następne pokolenia. I tak klątwa trwała i trwała, zgarniając wciąż nowe ofiary, napędzana wściekłością zazdrosnej wiedźmy.
Obok przedwcześnie uśmierconych panien młodych po labiryntach pokojów i korytarzy domu błądzili też inni: ci, którzy rozpalali ogień w kominkach, ścielili łóżka, przygotowywali posiłki – oni nigdy nie przestali wykonywać swych obowiązków.
Biesiadnicy nadal wznosili kielichy w toaście i wirowali w tańcu w sali balowej, a kołyszący do snu niespokojne dzieci nie przestawali ich tulić.
W plątaninie korytarzy i pokoi mijał czas. Rozbrzmiewała muzyka, tykały zegary, skrzypiały podłogi. Dom żył w oczekiwaniu następnych pokoleń.
I na tego, kto zdoła zdjąć z niego klątwę.
Od dnia, w którym Astrid Grandville Poole skonała w ślubnej sukni, a jej morderczyni, rzuciwszy na dom klątwę, skoczyła z urwiska, minęło ponad dwieście lat. Nadeszła chwila, w której kolejny z Poole’ów otworzył podwoje rezydencji i zamieszkał pod jej dachem.
Ci, którzy żyli tu wcześniej, przyglądali się, jak urządza się w domu i dostosowuje go do własnych potrzeb. I jak snuje marzenia – swoje, a może i ich?
Jak krąży między pokojami, w których brzmi muzyka, tykają zegary i skrzypią podłogi. Jak odnajduje zwieciadło, w którym załamuje się czas.
Drapieżniki rzeźbione w jego ramie zdają się szczerzyć kły, warczeć i gotować do skoku. A jego tafla otwiera się niczym drzwi – przed nią i przed jej towarzyszem, który również wywodzi się z Poole’ów.
Trzymając się za ręce, przechodzą na drugą stronę.
I stają się duchami.Rozdział 1
Muzyka, przedtem stłumiona i odległa, teraz otaczała ją ze wszech stron. Kolory i kształty, zamazane i niewyraźne po drugiej stronie tafli, wyostrzyły się.
Sonya złapała rękę Owena – kuzyna, o którego istnieniu dowiedziała się kilka miesięcy temu. Ta ręka była ciepła. Prawdziwa.
Zamiast zeskładowanych mebli, nakrytych białymi płachtami prześcieradeł, otaczali ich wirujący w tańcu ludzie. Kobiety o wysoko upiętych włosach w długich, powłóczystych sukniach i mężczyźni w ciemnych garniturach tańczyli, śmiali się i pili. Po całej sali rozchodził się zapach zebranych tu w wielkiej obfitości kwiatów. I woń perfum. Orkiestra grała żywą, szybką, taneczną melodię.
Sonya usłyszała kobiecy śmiech – piskliwy i ożywiony. Dostrzegła strużkę potu na skroni mężczyzny o gładkich, zaczesanych do tyłu włosach, prowadzącego swą partnerkę w tańcu.
Słyszała też głośniejszy od rytmicznego dźwięku bębna łomot własnego serca.
Jej dłoń zadrżała. Owen ścisnął ją mocniej.
– O, do licha, jakie to dziwne… – rzucił nieomal swobodnie.
Bańka histerii w gardle Sonyi pękła i dobył się z niej bezgłośny śmiech.
– Pełna zgoda. Zrobiłam to już raz wcześniej, to znaczy cofnęłam się w czasie, ale teraz pierwszy raz dzieje się to na jawie. Wtedy myślałam, że śnię. Teraz wiem, że to nie sen.
– Z całą pewnością. – Owen przesunął wzrokiem po wielkiej przestrzeni. – Wiemy, gdzie jesteśmy. W sali balowej. Ale czy wiemy kiedy?
– W tysiąc dziewięćset szesnastym. Czytałam księgę rodziny Poole’ów i tyle razy przeglądałam zdjęcia, że nie mam wątpliwości. Jesteśmy na przyjęciu weselnym Lisbeth Poole.
Jakiś facet, najwyraźniej upojony dżinem, zatoczył się i przeniknął wprost przez nią.
– O matko.
– Dziwniej być nie może. – Mężczyzna zmarszczył czoło, odwrócił się i spojrzał na Sonyę oczami o nieco jaśniejszym odcieniu typowej dla Poole’ów zieleni niż jej własne. – Żyjesz?
Zmusiła się do skinięcia głową.
– Nie należymy do tego miejsca, czasu czy tam czegoś. Nie widzą nas tu ani nie czują. Jej tu nie ma.
– Kogo?
– Hester Dobbs. Morderczej wiedźmy. Nie ma jej tu. Na razie. To też nie jej czas.
– Bo od ponad stu lat nie żyje.
– Może da się ją powstrzymać. To nie sen, może więc jesteśmy tu po to, by ją powstrzymać. Trzynaście ukąszeń pająków wpuszczonych pod suknię ślubną – tak umrze dziś Lisbeth. Gdybyśmy dali radę…
– Co?… Zedrzeć z niej ubranie?
– Nie mam pojęcia. Ale czegoś musimy spróbować. Gdzie ona jest? Gdzie do diabła jest Lissy?
Owen pokazał palcem.
– Tam, po drugiej stronie sali. Jestem wyższy, widzę ponad głowami. Też pamiętam zdjęcia. I wygląda mi to na suknię ślubną.
Przesunął Sonyę na lewo.
– Tak! Tak, to ona.
Ruszyła naprzód. Kiedy szła, ludzie przenikali przez nią w tańcu. Doznawała a to słabego wstrząsu elektrycznego, a to lodowatego, przeszywającego na wskroś chłodu.
– Jakbym brnął przez bagno – mruknął Owen i przeczesał ręką zmierzwione brązowe włosy. – Albo pieprzone ruchome piaski.
– Wiem, wiem. Wcześniej też tak było. Zniknęła mi z oczu, straszny tu tłok. Widzisz ją?
– Po prostu idź dalej. Przesunęła się trochę w prawo. Tańczy. O, a teraz… O kurde!
– Co?! Co się stało?
Nagle przed przedzierającą się przez tłum Sonyą otwarł się skrawek wolnej przestrzeni i ujrzała na młodej, urodziwej twarzy szok i ból.
A potem usłyszała krzyk.
– Za późno, już za późno. – Mimo to nie przestawała przepychać się naprzód. – Jeśli nie zdołamy jej ocalić, musimy choć sprawić, by Dobbs nie zabrała jej obrączki. Bo potrzebuje siedmiu obrączek. Musimy ją uprzedzić.
Kiedy Lisbeth osunęła się w ramiona męża, w powietrzu dało się wyczuć zmianę.
Do sali balowej wtargnęła Hester Dobbs. Na jej pięknej twarzy o ostrych rysach malowała się zajadłość, a ciemne oczy płonęły nienawiścią. Opadające kaskadą długie, czarne włosy zdawały się falować na niewyczuwalnym wietrze.
Sonya w porywie gniewu krzyknęła:
– Zostaw ją! Zostaw ją, ty jędzo!
Dobbs szybkim ruchem odwróciła głowę. Na jej twarzy mignęły zaskoczenie i przebłysk strachu. Nie trwało to dłużej niż ułamek sekundy.
W tej samej chwili w Sonyę uderzył niewidzialny podmuch, zwalając ją z nóg niczym cios lodowatej pięści. Jego siła wyrwała jej rękę z dłoni Owena i odrzuciła w tył poprzez ludzi, którzy zmierzali w stronę panny młodej.
Wylądowała na ziemi, twardo i boleśnie w nią uderzając – oszołomiona i osłupiała. Walcząc o oddech i gramoląc się z podłogi, dostrzegła sunącego ku niej po parkiecie pająka wielkości dłoni.
Prawdziwy, pomyślała. Jest prawdziwy, istnieje tu i teraz.
Rozległy się krzyki, szlochy i tupot wielu stóp, pośród tego zgiełku Sonya próbowała zerwać się i uciec.
Zobaczyła czerwone, lśniące oczy zwierzęcia i w duchu gotowała się na pierwsze jadowite ukąszenie.
Gdy pająk był już nieopodal jej gołej nogi, Owen przydepnął go butem. Dał się słyszeć ohydny chrzęst zgniatanego odwłoku, na którego dźwięk Sonyi zrobiło się niedobrze.
– Wstawaj! – Owen szarpnął ją do góry. – Już!
– Masz? Zdobyłeś obrączkę?
– Przepadła. Panna młoda też. My na szczęście nie.
Pociągnął ją przez tonący w chaosie tłum i wypchnął przez lustro, a zaraz potem dał za nią susa i zniknął po drugiej stronie.
Sonya wpadła Treyowi w ramiona, które mocno się wokół niej zacisnęły. Natychmiast obstąpiły ich psy, cieszące się z ich powrotu.
– Już jestem. Boże, Sonyu, aleś ty lodowata.
– Strasznie przemarzłam. – Szczękała zębami.
– Nic ci nie jest? – Przesuwając po niej dłońmi, Trey zerknął na Owena. – Nic wam nie jest?
– Sonya poleciała tak jak ty wtedy w Złotym Pokoju.
– Nic mi się nie stało. Tylko wytrąciło mnie to z równowagi. – Wtulając się w Treya, wdzięczna za jego ciepło, przeniosła wzrok na Cleo. – To była Lisbeth Poole. Nie mogliśmy nic zrobić.
– Wiecie co? Chodźmy na dół. – Cleo pogłaskała przyjaciółkę po głowie. – Chodźmy wszyscy na dół.
– Muszę się napić. – Widząc, że kundelek Jones z zapałem obwąchuje jego but, Owen podniósł nogę i zerknął na podeszwę. – I kupić sobie nowe buty.
– Co to? – spytała Cleo.
– Flaki wrednego pająka.
– Fuj, wytrzyj ten but! Nie będziesz roznosił flaków wrednego pająka po całym domu.
– Tak też pomyślałem.
Cleopatra Fabares – najlepsza przyjaciółka i współlokatorka Sonyi – przejęła dowodzenie.
– Treyu, zabierz Sonyę na dół. Do kuchni – zakomenderowała. – Wszyscy musimy się napić. A ty zdejmij te okropne buty. Zostaw je na razie tutaj, a potem w coś je zapakujemy.
– Dobrze, już dobrze.
– Zaraz was dogonimy. Nalejcie nam whisky. Podwójną.
Kiedy Owen się schylił, aby zdjąć buty, Cleo głośno wciągnęła powietrze. Na ten dźwięk mężczyzna odruchowo się wyprostował.
– Zwierciadło! – zawołała. – Zniknęło! Było, a teraz go nie ma.
Owen się odwrócił.
– O, do diaska!
– Zdejmij te paskudne buty – ponagliła go Cleo. – I chodźmy stąd wreszcie. Chcę się dowiedzieć, co się działo, kiedy wleźliście w to cholerne lustro.
– Najpierw whisky.
Sonya, choć pochodziła ze szkockiej linii MacTavishów, nawet jeśli tylko emocjonalnie, a nie przez więzy krwi, za szkocką whisky zdecydowanie nie przepadała. Dziś jednak postanowiła zrobić wyjątek. Nadal wstrząśnięta, zapalając po drodze światła, pozwoliła się Treyowi poprowadzić najpierw schodami na parter, a potem korytarzami do kuchni.
– Nie pamiętam nic sprzed chwili, kiedy się znalazłam przed tym lustrem.
Wbiła ręce we włosy i zgarnęła je, jakby chciała je związać, po czym znów pozwoliła im opaść na plecy.
– Nie pamiętam, że wstałam i poszłam na górę. Ani tego, skąd się tam wzięliście.
– Cleo do nas zadzwoniła.
– Aha, Cleo zadzwoniła… – mruknęła Sonya.
Cleo – jej najbliższa przyjaciółka od dekady. Cleo, która bez chwili wahania wprowadziła się do jej domu, mimo że wisiała nad nim klątwa i krążyły w nim zastępy duchów oraz podła wiedźma.
Na Cleo – pomyślała Sonya – wszystkie te czynniki zadziałały jak dodatkowa motywacja, a nie element odstraszający. No, ale jej babcia Kreolka też była samozwańczą wiedźmą – z tych dobrych, rzecz jasna.
W otoczeniu dwóch psów, Mookiego i Yody, zeszli na parter.
U stóp schodów Sonya przystanęła, by zerknąć na portret Astrid Grandville Poole – pierwszej panny młodej w tym domu – tak pięknej, jednocześnie tak nieszczęśliwie wyglądającej w tej białej ślubnej sukni.
– To od niej się wszystko zaczęło. To, co się teraz dzieje, zaczęło się od niej w dniu jej ślubu w tysiąc osiemset szóstym. Kiedy zasztyletowała ją Hester Dobbs i zabrała jej obrączkę – umilkła na chwilę. – To musi się skończyć na mnie. Musi. – Podniosła wzrok na Treya i spojrzała w jego ciemnoniebieskie oczy, którym nauczyła się już ufać. – A więc przyjechałeś. Cleo zadzwoniła, a ty przyjechałeś. O trzeciej nad ranem.
– Oczywiście, że tak.
– Ale… byłeś z klientką. W szpitalu. – Nagle to do niej wróciło. – Z tą nieszczęśnicą. Na którą rzucił się mąż. Były mąż. A jej dzieci…
– …nic im nie jest – dokończył uspokajającym tonem Trey. Sonya nadal była blada jak ściana. – Już wszystko dobrze. Nie martw się.
– Byłeś smutny i zły. Poznałam to po twoim głosie, kiedy zadzwoniłeś mi o tym opowiedzieć.
– Są już z nią mama i siostra. – Trey odwrócił Sonyę i skierował ją do kuchni. – Jego zgarnęła policja, a nią zajęła się rodzina. Dziećmi też.
– A ty zajmiesz się resztą, wiem, bo zawsze tak robisz. Nie obchodzi cię wyłącznie strona prawna, dbasz o całokształt. Otaczasz ludzi opieką. – Oparła głowę na jego ramieniu. – Czuję się jakoś dziwnie.
– Serio? Niech zgadnę dlaczego.
Trey zapalił światła w kuchni i spostrzegł, że w kominku płonie ogień – tak samo zresztą jak w olbrzymiej jadalni.
Ogień – źródło światła i ciepła. Nie tylko on czuł potrzebę opiekowania się innymi.
Poprowadził Sonyę do stołu.
– Siadaj. Czego się napijesz: wina, herbaty, wody?
– Whisky. – Wypuściła powietrze.
Trey pomyślał o Owenie, który przed paroma zaledwie godzinami, kiedy on, Trey, chciał wyrzucić z siebie gniew, złość i frustrację, też sięgnął po szkocką.
– Zdaje się, że to noc whisky.
W kuchni robiło się z wolna coraz cieplej. Ogień w kominku trzaskał, a Sonya patrzyła, jak ubrany w dżinsy i flanelową koszulę Trey nasypuje karmy do misek zdezorientowanych psów, jedną z nich odstawia na bok dla Jonesa, psa Owena, po czym pewnie kieruje się do spiżarki.
Tak samo jak wtedy, pierwszego dnia, kiedy oprowadzał ją po domu – myślała nadal oszołomiona, doznając lekkich zawrotów głowy. Szczupły, długonogi prawnik w trzecim pokoleniu, o czarnych włosach i ciemnoniebieskich oczach.
I nieskończonej, zdawało się, cierpliwości.
Znał ten dom równie dobrze jak teraz ona. Nie, nawet lepiej – poprawiła się. Chadzał wszak po tych pokojach i korytarzach od dziecka, był mile widziany i zapraszany przez jej wuja, o którego istnieniu ona nie miała pojęcia. Przez brata bliźniaka jej ojca, z którym rozdzielono go tuż po narodzinach.
Ale bracia spotykali się dzięki temu samemu zwierciadłu, przez które właśnie przeszła. Jako dzieci, a potem dorośli ludzie. Obaj artyści plastycy, podobni do siebie pod tyloma względami. Łączyła ich „bliźniacza więź”, jak mawiała Cleo.
Jeden z braci, Andrew MacTavish, dorastał w Bostonie jako syn kochających rodziców, a potem mąż kochającej żony i ojciec kochającej i kochanej córki. Wszyscy oni opłakiwali go i wspominali.
Drugi wychował się jako Poole w Poole’s Bay, będąc synem kobiety, która tak naprawdę była jego ciotką, a wszystko to za sprawą okrutnego kaprysu nestorki rodu Patricii Poole, następnie odziedziczył kwitnące rodzinne przedsiębiorstwo szkutnicze oraz posiadłość, w której zamieszkał.
Na myśl o tym wszystkim Sonya poczuła ucisk w żołądku i zasłoniła twarz rękami. Oddychała powoli, jakby próbowała odzyskać równowagę.
Kiedy Trey wrócił z butelką i szklankami, telefon w jego kieszeni zagrał _Please Don’t Worry_ (_Nie martw się, proszę_) zespołu Grand Funk Railroad.
Sonya lekko się zaśmiała i opuściła ręce.
– Clover zawsze idealnie trafia. Taka muzyczna pocieszajka od ducha mojej dziewiętnastoletniej babki.
Trey odstawił butelkę.
– Ale pomogła?
– Chyba tak. – Yoda wspiął się przednimi łapkami na jej kolana, a ona podrapała go za uchem. – O, i idą następni pomocnicy – powiedziała, gdy do kuchni na krótkich, ale mocnych nóżkach wkroczył Jones z piracką przepaską na oku, a za nim – Cleo z Owenem.
– Wstąpiliśmy do twojej sypialni po sweter, żebyś się ubrała.
– Już mi lepiej, ale dzięki. – Sonya wzięła sweter, a potem złapała przyjaciółkę za rękę. – Dzięki, że mnie wytropiłaś. I zadzwoniłaś po chłopaków.
Z telefonu Cleo popłynęły dźwięki piosenki Dionne Warwick: _That’s What Friends Are For_ (_Od tego są przyjaciele_).
– Co prawda, to prawda. – Cleo usiadła i spojrzała na Owena. – Polewaj, żeglarzu.
Na co ten hojnym ruchem nalał na trzy palce bursztynowego płynu do każdej szklaneczki.
– Za to, że tu jesteśmy. – Wzniósł toast. – Tu i teraz. To całkiem niezły układ.
– Zgadza się. – Sonya przytknęła szklankę do ust i upiła łyk.
Wzdrygnęła się.
– W porządku. Dobra. Wiem, że chcecie wiedzieć, co się stało, ale czy możemy zacząć od początku? Nie mam pojęcia, jak się znalazłam w sali balowej, wiem tylko, że byłaś tam ze mną, Cleo. Obudziłam cię?
– Nie. Ale ktoś mnie obudził. – Kobieta upiła długi, powolny łyk i odczekała, aż alkohol rozgrzeje jej trzewia. – Usłyszałam bicie zegara równo o trzeciej, dźwięki pianina, czyjś płacz, a potem takie dziwaczne odgłosy, jakby ktoś cierpiał. Czyli no… wiecie… – Rozejrzała się po twarzach pozostałych i wsunęła dłoń w chmurę swoich loków. – Nic nowego, normalne nocne życie tego domu. Zamierzałam właśnie przekręcić się na drugi bok i zasnąć, ale… ktoś mnie szturchnął. W ramię. – Jakby demonstrując gdzie, położyła rękę na ramieniu. – I wypowiedział twoje imię. „Sonya”, tylko tyle, „Sonya”. Ale takim naglącym tonem.
– Moje imię?
– Zgadza się. Włączyłam światło i pomyślałam, że to pewnie sen, ale ten naglący ton nie dawał mi spokoju, więc wstałam. Chciałam zajrzeć do twojej sypialni, ale natknęłam się na ciebie, gdy z niej wychodziłaś. Szłaś, ale spałaś. Lunatykowałaś albo byłaś w transie, jak zwał, tak zwał. Pobiegłam z powrotem do siebie po telefon i idąc za tobą, zadzwoniłam do Treya.
To mówiąc, odwróciła się do niego i ciągnęła dalej.
– Owen mi mówił, że u niego jesteś. Opowiedział mi o tej klientce, wiesz, tej znajomej, którą pobił jej pijany eks. Cieszę się, że z tego wyjdzie. I że jej dzieciom nic się nie stało.
– Byłem wkurzony, miałaś rację – rzekł Trey do Sonyi. – Pojechałem do Owena po Mookiego i tam wylałem przed nim żale. A potem walnąłem się spać w jego gościnnym pokoju.
– I to była świetna decyzja – kontynuowała Cleo. – Ty, Sonyu, pomaszerowałaś na drugie piętro. Z jednego pokoju dobiegał szloch kobiety, z bardzo bliska, bardzo wyraźnie. Zatrzymałaś się tam. To był kiedyś pokój dziecięcy, prawda? Otworzyłaś drzwi i przysięgam, Son, że widziałam kiwający się fotel bujany i usłyszałam czyjś płacz, a ty powiedziałaś… no, coś w stylu, że noc w noc, rok po roku, Carlotta opłakuje synka.
– Carlotta, czyli druga żona Hugh Poole’a, jakieś sześć lat po tym, jak Marianne zmarła przy porodzie bliźniaków, Owena i Jane. Carlotta i Hugh mieli później jeszcze troje dzieci. Jeden chłopczyk zmarł jako niemowlę. – Sonya znów upiła łyk i się wzdrygnęła. – To jest opisane w księdze.
– No właśnie. Napisałam do Treya, żeby wiedział, dokąd poszłyśmy, to znaczy dokąd ty poszłaś, i ciągle ci powtarzałam, że jestem z tobą. Bałam się – nie wstydzę się tego – że pójdziesz do Złotego Pokoju, kryjówki tej jędzy. Widziałam, że wokół drzwi rozlewa się czerwony blask, a ze szpary wydobywa się dym. Ty patrzyłaś na drzwi, a ja myślałam tylko: „Dobry Boże, nie idź tam! nie idź tam!”. Oznajmiłaś, że ona się karmi strachem i smutkiem. Powinnam była wtedy szybko włączyć dyktafon w telefonie i to nagrać, ale nie pomyślałam o tym.
– Ciekawe czemu?
Cleo zbyła komentarz Owena parsknięciem.
– Mówiłaś też inne rzeczy, na przykład takie, że ona gasi pragnienie łzami – co noc od tylu lat. A potem – na szczęście – odwróciłaś się w inną stronę.
Uniosła szklankę w stronę Owena.
– Nalej mi jeszcze.
I napiła się whisky.
– W tej części korytarza, gdzie mieściły się kwatery służby, ktoś jęczał i zawodził jak gdyby w cierpieniu. Podeszłaś do drzwi. Przysięgam, że poczułam zapach choroby. Trzeszczało łóżko, jakby ktoś się w nim rzucał i przewracał. Powiedziałaś, że szkoda, wielka szkoda, że nie możesz pomóc biednej Molly O’Brian.
– Molly… – mruknęła Sonya. Duch, który ścielił łóżka, rozpalał w kominkach i sprzątał dom.
– Mówiłaś, że przybyła tu z Cobh, że uwielbia polerować meble, i płakałaś z żalu nad nią. Dodałaś, że możesz być tylko świadkiem.
Umilkła na moment.
– Kiedy znowu się odwróciłaś, pomyślałam: „O, do licha, znowu Złoty Pokój”. Ale nie, ruszyłaś w stronę sali balowej, przekazałam to więc Treyowi. Pozapalałam światła, bo wszędzie było ciemno jak w studni. Wtedy ty otworzyłaś drzwi do sali balowej, a ja tam też włączyłam lampy.
– I wtedy zobaczyłam to zwierciadło. Wcześniej go nie było. Przecież niedawno wszyscy tam byliśmy i nikt z nas go nie widział. A wtedy stało. Zrobiło się cholernie, ale to cholernie zimno i dało się słyszeć pulsowanie ze Złotego Pokoju. Jakby biło tam jakieś tajemnicze serce.
Cleo lekko zadrżała, lecz mówiła dalej.
– A sądząc po tym, jak spojrzałaś na to lustro, Son, od razu – po prostu od razu – poznałam, że wiesz coś, czego ja nie wiem. Ani czego wiedzieć nie mogę. A wtedy – uff! cóż to była za ulga! – usłyszałam szczekanie Yody i reszty psów. Słyszałam, jak biegną. Kazałam ci zaczekać. „Błagam, zaczekaj chwilę”, prosiłam cię. Na to przybiegli Trey z Owenem. No i wtedy się obudziłaś.
– Nic z tego nie pamiętam. Nic a nic. Albo… no może trochę, jak przez mgłę, tak jak się pamięta sen tuż po przebudzeniu. Niewyraźnie. Słyszałam, jak mnie prosisz, żebym zaczekała. Tak mi się wydaje. I że psy szczekały. Czułam się tak, jakbym była na pół zanurzona w rzeczywistości, na pół w niebycie. Aż nagle się ocknęłam i wtedy stałam już przed lustrem.
Uczyniła gest w stronę Owena.
– Ty widziałeś, co w nim zobaczyłam.
– Światło, kolory, ruch.
– Trey ani ja tego nie widzieliśmy. Bo nie jesteśmy Poole’ami. Lustro to portal – rzekła Cleo z przekonaniem. – Niestety, nie dla wszystkich dostępny. Mówiłaś, że cię przyciąga.
– Bo przyciągało. Grała też orkiestra, słyszałam ją.
– Tak – wtrącił Owen. – Ja, co prawda, nie czułem tego przyciągania, ale coś widziałem i słyszałem.
– Nie czułeś tego, co ja, ale poszedłeś ze mną.
Tym razem telefon Owena zagrał: _We Are Family_ (_Jesteśmy rodziną_).
– To dopiero była chora wycieczka – rzucił Owen i dolał sobie whisky. – Pięć minut, maksymalnie dziesięć, a zapamiętam ją na zawsze.
– Raczej prawie godzinę – poprawił go Trey. – A dokładnie pięćdziesiąt sześć minut.
– Niemożliwe. – Kręcąc głową, Sonya spojrzała na Owena, jakby czekając, by potwierdził. – To nie mogło trwać dłużej niż parę minut.
– A to oznacza, że czas biegnie tu inaczej niż tam. Gdzie u diabła byliście? – dopytywała Cleo.
– Na weselu Lisbeth Poole – wyjaśniła Sonya. – W sali balowej w roku tysiąc dziewięćset szesnastym.
Po czym zrelacjonowała im przebieg wydarzeń.
– Nie spodziewała się nas. – Odsunęła szklankę i opadła na oparcie. – Kiedy krzyknęłam, wyraźnie wybiło ją to z rytmu. Nie sądzę, by nas widziała, ale na pewno mnie słyszała. I myślę, że ją to przeraziło – na jakąś minutę. Może pół minuty. Ale jej nie powstrzymało.
– Bo było już za późno. – Owen zmarszczył czoło i utkwił wzrok w szklance. – Nic się nie dało zrobić. Nie dało się jej powstrzymać.
– Pomyślałam, że pierwsza dopadnę obrączki. Nie pozwolę, by Dobbs ją zabrała. Ale…
– …ale poleciałaś – uzupełnił Owen. – Nie celowała we mnie, lecz w ciebie. Odrzuciła cię o trzy, cztery metry do tyłu, i to poprzez biegnących ludzi.
Sięgnął po swoją szklaneczkę i opróżnił ją do dna.
– Czegoś takiego nie widuje się na co dzień. Pająk to co innego.
– Ten, którego flaki masz na bucie? – spytał Trey.
– Ten sam. Większy niż wilczy pająk, ubarwiony jak czarna wdowa. Ludzie przez niego przenikali, a on sunął wprost do Sonyi. Szybki był, sukinsyn. Zdeptałem mu ten wstrętny tyłek i wynieśliśmy się stamtąd czym prędzej. – Zwrócił się do Sonyi: – Lisbeth Poole umarła, tak jak miała umrzeć w noc swego wesela w tysiąc dziewięćset szesnastym.
– To w takim razie po co to wszystko? – zniecierpliwiła się Sonya, wsuwając ręce w długie, brązowe włosy. – Jeśli zawsze ma być za późno, jeśli nie da się nikomu w niczym pomóc, a jej powstrzymać od mordowania?
Z telefonu Cleo dobiegła piosenka Ariany Grande _7 Rings_ (_Siedem obrączek_).
– Tutaj nie chodzi o ocalenie tych kobiet, panien młodych, Son – odezwała się miękko Cleo. – I nigdy nie chodziło. Chodzi o odnalezienie ich obrączek, siedmiu obrączek, i złamanie klątwy. Wypędzenie Hester Dobbs z tego domu i zdjęcie z niego czaru.
– Ale te pieprzone obrączki są w jej rękach.
– Coś się wymyśli. – Trey nakrył dłonią jej dłoń. – Coś się wymyśli, ale na pewno nie teraz, nie w nocy.
– Rano – odezwał się Owen. – Muszę być w pracy za jakieś… – Dotknął ekranu telefonu, by sprawdzić godzinę. – Kurczę, za jakieś półtorej godziny. I potrzebuję do tego butów. Dobra, idę smażyć jajka. – Wstał. – Macie bekon?
– Będziesz teraz smażył jajka?
– Droga kuzynko, jeśli wstaję przed wschodem słońca, to muszę zjeść śniadanie. Zajmę się bekonem.
Trey znowu poklepał Sonyę po dłoni.
– Wypuszczę na chwilę psy.
Kiedy odszedł, Sonya się odwróciła i wyjrzała przez okno. Rzeczywiście. Wstawał świt, ciemność powoli bledła.
Sama też miała pracę. I życie. Ale jeżeli dom wymagał od niej czegoś więcej, była gotowa to wypełnić.
Nadchodził ranek, a wraz z nim – nowy dzień.
Odsunęła się od stołu. Musiała zacząć działać.
– Zrobię kawę.
Za oknem jaśniało, a oni siedzieli przy śniadaniu – tak jak wcześniej przy whisky i historiach o duchach.
Kiedy psy pochłonęły karmę wsypaną do misek, Trey ponownie wypuścił je na dwór.
– Będziesz musiał mnie podrzucić – rzekł Owen. – Chcę jeszcze wskoczyć pod prysznic przed pracą. Masz jakąś torbę albo karton na te moje buty?
– Ja się nimi zajmę – zgłosiła się Cleo.
– Zajmę, to znaczy?
– Spalę je.
– U-lala.
– Na dworze – dodała. – I hojnie sypnę solą.
– Boże święty.
– Tak to się robi. Przecież nie były nowe. Sama widziałam.
– Były naprawdę świetnie rozchodzone.
Cleo się odwróciła, poklepała go po policzku i pogłaskała po kilkudniowym zaroście.
– Na pewno masz inne buty. Jak przystało na odnoszącego sukcesy biznesmena i rzemieślnika.
– To miał być przytyk?
Kobieta słodko się uśmiechnęła.
– Poświęciłeś parę świetnie rozchodzonych butów dla mojej najlepszej przyjaciółki. Jaki przytyk? Nie tym razem. A szczerze mówiąc, gdybym tylko umiała, chętnie upiekłabym ci ciasto w nagrodę.
– Zawsze możesz się nauczyć. Uwielbiam ciasto. Chodźmy, Jones. Treyu, pora na nas.
– Już lecę. Dasz sobie radę, skarbie – rzekł Trey takim tonem, jakby to było twierdzenie, nie pytanie, po czym chwycił Sonyę za ramiona i pocałował.
Jego pewność siebie była zaraźliwa.
– Jasne, że dam. Jestem przecież u siebie. To mój dom i moje lustro i tego się trzymam.
– Dobrze. Stawiam wam dziś wszystkim kolację. Wpadnę po was o siódmej.
– Przyjdź zjeść do nas. Ty też, Owenie. Zrobię duszoną wołowinę.
Trey mrugnął.
– Serio?
– Raz się udało, czemu nie ma się udać i drugi. Bez przesady.
– Jestem za. – Owen wsunął telefon do kieszeni.
Sonya podeszła do niego, wspięła się na palce i cmoknęła go w policzek.
– Dziękuję za ocalenie.
– Chętnie bym odpowiedział, że nie ma sprawy, ale… A niech będzie – nie ma sprawy.
– Gdyby coś, to dzwoń – rzucił Trey. – Mooks, idziemy.
Kiedy się oddalili, Sonya powiedziała do Cleo:
– Flirtowałaś z nim.
Przyjaciółka zrobiła wielkie oczy.
– Co, ja? Z Treyem?
– Z Owenem. Widziałam. Miałaś tę swoją kokieteryjną minę. Znam cię.
– Wlazł za tobą w to zwierciadło. A w zasadzie przed tobą. Nawet się nie wahał, po prostu tam wszedł. I uratował cię przed pająkiem. Zasłużył na trochę flirtu.
– Naprawdę masz zamiar spalić jego buty?
– No pewnie.
Sonya skinęła głową i poszła do spiżarki po worek na śmieci.
– W takim razie chodźmy po nie i załatwmy to od razu. Potem wezmę długi, gorący prysznic i dopiero zacznę dzień.
– Dobry plan.Rozdział 4
Sonya znała poranną rutynę Cleo jak własną kieszeń, więc kiedy parę minut po dziesiątej Cleo mijała bibliotekę, pomachała do niej na powitanie.
Dała przyjaciółce dziesięć minut na pierwszą, rozjaśniającą umysł kawę, po czym zeszła wraz z Yodą na dół.
Cleo siedziała przy wyspie z kawą, podgrzanym bajglem i telefonem. Sonya wzięła sobie colę, uchyliła drzwi przed Yodą, proponując mu wyjście, z czego chętnie skorzystał, i usiadła obok przyjaciółki.
– Rozumiem, że nasi goście już poszli? – spytała Cleo.
– Poszli – odparła Sonya. – Owen wcześnie rano, a Trey niedługo po nim.
– Kiedy słyszę takie rzeczy, bardzo się cieszę, że moja praca nie zmusza mnie do wstawania o świcie.
Podniosła bajgiel, z uwagą spojrzała na przyjaciółkę i natychmiast z powrotem odłożyła bajgiel.
– O, do diaska. Co się stało? Mów w tej chwili. Czyżbym coś przespała?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki