Zwierzak. Spowiedź policyjnego przykrywkowca - ebook
Zwierzak. Spowiedź policyjnego przykrywkowca - ebook
Nawet po skończonej grze, dalej ryzykujesz życiem
Wcielał się w rolę płatnych zabójców, handlarzy narkotyków i gangsterów. Przenikał do najgroźniejszych mafii w Polsce. Każdego dnia ryzykował życie i przebywał wśród niebezpiecznych bandytów, psychopatów i zwyrodnialców. Mieszkał z nimi, pił, przyjaźnił się, robił interesy, a na końcu posyłał ich za kratki.
"Zwierzak", najsłynniejszy polski policjant pracujący pod przykryciem, po raz pierwszy tak szczerze opowiada o kulisach swojej pracy i cenie jaką musiał za nią zapłacić.
"Ile warte jest ludzkie życie? 1 zł 30 gr. W promocji osiemdziesiąt pięć groszy. Tyle mniej więcej kosztuje nabój. Reszta to propaganda, która głosi, że życie jest czymś niezwykle cennym. Tak nie jest. Życie ludzkie kosztuje tyle, ile kosztuje nabój. Reszta to usługa" - mówi autorom "Zwierzak".
Ta książka to spowiedź człowieka, który przez wiele lat żył z podwójną tożsamością i widział rzeczy, o których inni baliby się pomyśleć.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6155-6 |
Rozmiar pliku: | 909 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Życie ludzkie – mogę się mylić w aktualnych cenach – jest warte jakieś jeden złoty i trzydzieści groszy. W promocji osiemdziesiąt pięć groszy. Tyle mniej więcej kosztuje nabój. Reszta to propaganda, która głosi, że życie jest czymś niezwykle cennym. Tak nie jest. Życie ludzkie kosztuje tyle, ile kosztuje nabój. Reszta to usługa.
I niech mi ktoś powie, że jest inaczej. Słyszę czasem: „Zapłacili za jego śmierć dziesięć milionów baksów”. No nie. Ktoś, kto oddał śmiertelny strzał, wcześniej wydał trzydzieści centów na amunicję. No i to wszystko. Oto wartość ludzkiego życia.
Przez kilkanaście lat swojego życia byłem policyjnym przykrywkowcem. To dziwna profesja. Trzeba udawać kogoś, kim się nie jest. Ten zawód ma w sobie coś z aktora. Problem w tym, że tutaj jak wypadniesz z roli, to może się to dla ciebie bardzo źle skończyć. Znacznie gorzej niż pomrukiem niezadowolonej publiczności. Dużo czasu przebywasz z ludźmi, których normalnie nie chciałbyś spotykać na swojej drodze. Z czasem upodabniasz się do nich sposobem zachowania i doborem słów. Pod wieloma kątami zmienia ci się optyka widzenia. Inaczej postrzegasz takie sprawy jak życie czy śmierć.
W czasie tych kilkunastu lat pracy pod przykrywką raz udawałem zabójcę na zlecenie, a innym razem członka jednej z największych mafii w Polsce. Realizowałem różne zadania. Zawsze chodziło o to, żeby z wolności korzystał o jeden bandyta mniej.
Przykrywki to firma usługowa. Jak przychodzi zlecenie, to je robimy. W wielu sytuacjach policjanci operacyjni sami ogarniali temat. My wchodziliśmy do akcji wtedy, kiedy robota była już naprawdę trudna i policja albo nie dysponowała własną agenturą w danym środowisku, albo po prostu nie dawała sobie rady. Nasze operacje to była ostateczność. Byliśmy „armią cieni”. Nie pisano o nas w gazetach, nie mówiono w telewizji, a robiliśmy rzeczy, które normalnym ludziom nie mieszczą się w głowach.
Działaliśmy nie tylko w Polsce, ale też za granicą. Rozpracowywaliśmy od środka grupy przestępcze, które zajmowały się zabójstwami, handlem ludźmi, narkotykami, nielegalną bronią, materiałami wybuchowymi, fałszywymi pieniędzmi albo kradzionymi dziełami sztuki. Czasami mówiono w policji, że mamy fajne życie, bo dysponujemy nieograniczonym funduszem operacyjnym na dobre samochody, drogie ubrania i cygara z Hawany. A jednak niewielu było takich, którzy chcieli się w to bawić.
Wcześniej byłem antyterrorystą. Tam był zespół ludzi, na twarzy kominiarka, w ręku broń i tarcza. W czasie akcji wiedziałem, że w najgorszym razie albo kogoś zastrzelę, albo spierdolę, albo któryś z kolegów rzuci mi się na pomoc. W przykrywkach działasz sam, z otwartą przyłbicą. Niby stoi za tobą zespół ludzi, ale tak naprawdę to jest robota, którą wykonujesz w samotności. Niby masz przy sobie covermana, czyli policjanta odpowiedzialnego za plan danej operacji, jednak gdy realizujesz zadania, to możesz już liczyć tylko na siebie. A każdy twój najmniejszy błąd może cię kosztować życie.
Czy jako przykrywkowcy czuliśmy się elitą w policji? Nieskromnie powiem, że tak. Nawet na drzwiach w naszym gabinecie widniał napis: „Elitarny policjancie, wierny ślubowaniu, powierzone zadanie wypełnisz do końca, nawet za cenę własnego życia”. Tego się trzymaliśmy. Robiliśmy kawał dobrej roboty. Posłaliśmy do pierdla wielu skurwieli, z którymi inni nie chcieliby mieć nigdy do czynienia.Jackowi Tomalskiemu spalono samochód i grożono śmiercią. Nie przespał już spokojnie żadnej nocy, od kiedy usłyszał, że z jego dziesięcioletniej córki szantażyści chcą uczynić prostytutkę. Będąc na granicy obłędu, postanowił wynająć zabójcę. Tę fatalną decyzję ostatecznie przypłacił własnym życiem. Jednak Jacek Tomalski czuł, że nie pozostawiono mu innego wyboru.
1.
Łódź w latach dziewięćdziesiątych nie była szczególnie przyjaznym miejscem do życia. Koniec komunizmu oznaczał upadek kolejnych fabryk i dającego ogromne zatrudnienie przemysłu włókienniczego. Zaczęło obowiązywać prawo rodem z Dzikiego Zachodu. Nieliczni radzili sobie doskonale, za to wielu nie odnajdowało się wcale. Minęło kilka lat wolnej Polski, a w Łodzi – wówczas drugim co do wielkości mieście w kraju – bezrobocie sięgało trzydziestu procent. Panowała bieda, widoczna gołym okiem. W tych realiach rozegrała się jedna z największych afer w ciągu ostatnich trzydziestu lat – afera łowców skór, w którą byli zamieszani pracownicy szpitali, karetek i łódzkich firm pogrzebowych.
2.
Mechanizm tej afery od początku był banalnie prosty.
Ktoś wzywa pogotowie. Karetka jedzie na miejsce. Jeśli uda się człowieka uratować – to dobrze. Jeśli nie, nic straconego. Bo trupa w latach dziewięćdziesiątych można było przehandlować.
Ekipy karetek dogadywały się z firmami pogrzebowymi, że w przypadku zgonu będą polecać rodzinom zmarłych usługi konkretnego zakładu. Cierpiące rodziny odbierały to jako formę bezinteresownej pomocy. Firmy zarabiały, bo organizowały pogrzeby, a lekarz i pielęgniarze w zamian za przysługę otrzymywali bombonierkę i butelkę dobrego alkoholu. Każda ze stron wychodziła z takiego układu względnie zadowolona.
I tak to właśnie wtedy wyglądało. Na początku lat dziewięćdziesiątych zawiązał się nieformalny układ pomiędzy pracownikami karetek a właścicielami zakładów pogrzebowych. Przedmiotem umowy były informacje o zgonach pacjentów. Zapłatę stanowiły alkohol i bombonierki.
A potem, 23 stycznia 2002 roku, na łamach „Gazety Wyborczej” ukazał się artykuł dziennikarzy śledczych Tomasza Patory i Marcina Stelmasiaka, który rzucił na ten układ zupełnie nowe światło. Okazało się, że pudełka czekoladek zastąpiła żywa gotówka. A żeby ją zdobyć, pracownicy karetek byli w stanie zabijać swoich własnych pacjentów.
„Gazeta Wyborcza” pisała:
W łódzkim pogotowiu od ponad dziesięciu lat handluje się zwłokami zmarłych pacjentów. Kto sprzedaje? Niektórzy lekarze, sanitariusze, kierowcy karetek i dyspozytorzy. Kto kupuje? Zakłady pogrzebowe. Ciało zmarłego w pogotowiu nazywa się skórą. Za jedną skórę płaci się dziś 1200–1800 zł. Czy żeby zdobyć skórę, można zabić pacjenta?
Dziennikarze „Wyborczej” udowodnili, że handel skórami stał się starannie zaplanowanym, masowym procederem, który z biegiem czasu przyjmował coraz bardziej patologiczny charakter. Firmy dogadywały się z ekipami karetek na konkretną liczbę zgonów w miesiącu. Gdy ludzie sami z siebie nie umierali „wystarczająco” często, lekarze i sanitariusze im w tym pomagali. Zamieniali się w prawdziwych aniołów śmierci. Najpierw celowo opóźniali swoje przyjazdy do pacjentów – tak by ci zdążyli umrzeć, zanim zjawi się pomoc. Jednak to nie zawsze okazywało się skuteczne. Dlatego sięgnięto po jeszcze bardziej radykalne metody. Ekipy karetek zabijały ludzi własnymi rękoma, podając im Pavulon – lek stosowany do zwiotczania mięśni, użyteczny w czasie operacji, ale zabójczy, jeśli podaje się go w innych okolicznościach.
Na papierze wyglądało to tak: gdy pod koniec miesiąca ekipa danej karetki miała na koncie „tylko” osiemnaście skór – a z firmą pogrzebową była dogadana na co najmniej dwadzieścia – dwóch pacjentów po cichu skazywano na śmierć. W karetce pacjenci dostawali Pavulon i stawali się „skórami”. Zabijano ich w drodze do szpitala. Później stwierdzano zgon, a rodzinom polecano odpowiedni zakład pogrzebowy.
Gdy o tym okrutnym procederze było już głośno, zdarzało się, że rodziny proponowały sanitariuszom łapówki, prosząc, by ich bliskich otoczyć opieką, a nie zabijać. W licznych wywiadach dziennikarz Tomasz Patora wspominał, że w łódzkich szpitalach w latach dziewięćdziesiątych rzadko mówiło się o tym, czy udało się jakiegoś pacjenta uratować. Częściej padało pytanie: „Ile wziąłeś za skórę?”. Za jedną firmy pogrzebowe płaciły medykom mniej niż dwa tysiące złotych – do podziału. Tyle kosztowało życie w ogarniętej beznadzieją Łodzi w pierwszej dekadzie kapitalizmu.
3.
Niektórzy twierdzą, że afera łowców skór nigdy nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby nie jedna postać: Witold Skrzydlewski. Człowiek, który w Łodzi niemal w pojedynkę zmonopolizował rynek usług pogrzebowych. Szef największego zakładu, absolutny potentat. Przez jednych nazywany sprawnym biznesmenem, a przez innych bohaterem polskiej wersji _Ojca chrzestnego_.
Czy rzeczywiście dzięki Skrzydlewskiemu poznaliśmy prawdę? Faktem jest, że na początku pierwszej dekady XXI wieku spotkał się z dziennikarzami „Wyborczej” i opowiedział im o handlu informacjami w sprawie zgonów pacjentów. Jego wypowiedzi znalazły się też w samym artykule. Skrzydlewski tłumaczył, że początkowo sam płacił pogotowiu za skóry, ale miał się wycofać, gdy w grę zaczęły wchodzić „bardzo duże kwoty”. Wtedy miał uznać cały proceder za zbyt niebezpieczny. Czy dopadły go wyrzuty sumienia? Trudno powiedzieć. Już po publikacji artykułu nagle zaczął zaprzeczać, by kiedykolwiek brał udział w handlu skórami. Dziennikarze różnych mediów, którzy przez lata badali tę aferę, do dziś mają w tej kwestii różne zdania.
Jego udział w aferze sugerował też poświęcony tej sprawie słynny film BBC _Nekrobiznes_. Skrzydlewskiemu nigdy nie postawiono jednak żadnych zarzutów. Są w Łodzi tacy, którzy uważają, że takim ludziom jak on – a Skrzydlewski już wtedy był nie tylko bogaty, ale także mocno usytuowany politycznie – nigdy nie dzieje się krzywda.
4.
Sam Witold Skrzydlewski, po dziś dzień król nekrobiznesu w Łodzi, od dwudziestu lat forsuje teorię, że o aferze łowców skór zgodził się opowiedzieć mediom wówczas, gdy sprawy przekroczyły cienką granicę – czyli wtedy gdy nagminnie zaczęto uśmiercać ludzi w karetkach. I gdy środowisko firm pogrzebowych przypominało już bardziej mafię.
Do takich przemyśleń miał dojść pod wpływem jednego dramatycznego zdarzenia. W 2001 roku jego dawny znajomy Jacek Tomalski, ówczesny szef łódzkiego Stowarzyszenia Przedsiębiorców Pogrzebowych, zaplanował zamach na jego życie. Skrzydlewski, dowiedziawszy się o tym, uznał, że nadeszła pora, by oczyścić środowisko ze wszystkich dotychczasowych brudów.
Taką wersję łatwo łyknęli dziennikarze. Pisano: Tomalski szukał kilera, by pozbyć się monopolizującego rynek konkurenta. I że to widmo śmierci skłoniło Skrzydlewskiego – po tym gdy Tomalski został schwytany przez policję – do zwierzeń, w tym do ujawnienia afery łowców skór.
Tak pisał o tym „Newsweek”:
W 2001 r. na Skrzydlewskiego zaplanowano zamach. (…) Jacek Tomalski, człowiek z branży, miał wynająć płatnego zabójcę. O wydarzeniach pisano jako o wojnie grabarzy. Skrzydlewski uznał wtedy, że sprawy zaszły za daleko, i postanowił opowiedzieć dziennikarzom, co się dzieje w łódzkich firmach pogrzebowych. W ten sposób światło dzienne ujrzała jedna z najgłośniejszych afer ostatnich lat.
Fakty jednak mają się nieco inaczej. Jacek Tomalski faktycznie planował zamach, ale bezpośrednim biznesowym konkurentem Skrzydlewskiego nie był. Zlikwidować swojego dawnego kolegę chciał dlatego, że śmiertelnie się go bał. Choć król łódzkiego nekrobiznesu aż do dziś jest wypytywany o zdarzenie sprzed dwudziestu lat, o tym wątku nie lubi mówić.
Czemu Witoldowi Skrzydlewskiemu mogło zależeć na przeforsowaniu takiej wersji zdarzeń i przekonywaniu innych, że to pod wpływem planowanego zamachu na swoje życie chciał pomóc przerwać proceder handlu skórami? Być może dlatego, że zdaniem wielu osób w sprawie Jacka Tomalskiego sam miał nieczyste sumienie. Pora wyjaśnić, dlaczego niepozorny szef stowarzyszenia firm pogrzebowych zapragnął zabić branżowego giganta. I jak mimowolnym bohaterem rozgrywki między Skrzydlewskim a Tomalskim stał się policyjny przykrywkowiec Jurek „Zwierzak”.
5.
Skrzydlewski i Tomalski byli dobrymi kolegami. Poznali się na początku lat dziewięćdziesiątych w Łodzi, w tym smutnym, wstrząśniętym początkami kapitalizmu mieście. Tomalski pracował jako laborant sekcyjny w Wojskowej Akademii Medycznej. Kroił zwłoki. To tam odwiedzał go stawiający pierwsze kroki w biznesie Witold Skrzydlewski.
U Tomalskiego zjawiał się prawie codziennie. Po co ktoś taki jak on kręcił się wśród trupów? To proste. Pracownicy prosektorium byli prawdziwą skarbnicą wiedzy na temat rynku pogrzebowego. Skrzydlewskiego interesowało wszystko, co mogło przydać się do prowadzenia działalności pogrzebowej. Pytał o zasady współpracy laborantów ze służbą zdrowia. Chciał znać wszystkie szczegóły ich profesji. W jaki sposób zajmują się nieboszczykami, jaką kasę biorą od rodzin za ubieranie czy mycie zwłok. W zamian przywoził pracownikom kiełbaski i drobne smakołyki. Poza tym przy prosektorium działały małe firmy zajmujące się organizacją pogrzebów. Skrzydlewski bacznie przyglądał się ich funkcjonowaniu i wyciągał wnioski dla siebie.
Z Jackiem Tomalskim szybko złapał wspólny język. Początkowo traktował go jak nauczyciela, później jak dobrego kolegę. Lata dziewięćdziesiąte należały do nich: Skrzydlewski rósł w siłę i z biegiem czasu całkowicie zdominował rynek. Powoli stawał się milionerem, jednym z najbogatszych mieszkańców Łodzi. Ale Tomalski też radził sobie nieźle. Laboranci w tamtym czasie dorabiali do pensji, ubierając zwłoki. Potrafili zarobić w ten sposób więcej niż na normalnym etacie.
Ani jeden, ani drugi nie mieli więc specjalnych powodów do narzekania. Byli czołowymi, znanymi przez wszystkich postaciami w branży. Dzięki trupom w owładniętej bezrobociem Łodzi stali się królami życia.
Włodzimierz Sumera, znajomy Tomalskiego i właściciel jednego z zakładów, opowiadał w „Gazecie Wyborczej”, że Jacek uwielbiał wydawać pieniądze. A że kochał dobrą zabawę, okazji do tego nie brakowało.
– Trwonił pieniądze z równą łatwością, jak zarabiał. Jak się bawił, to goście pili na jego koszt. Na czterdziestych urodzinach Jacka bawili się wszyscy ludzie z branży i pół pogotowia – wspominał.
Ze Skrzydlewskim skonfliktowali się jesienią 1998 roku. Wedle słów Tomalskiego biznesmen zaproponował mu współpracę, której mechanizm był bliźniaczo podobny do schematu, na jakim opierała się afera łowców skór. Jego zdaniem chodziło o to, by Tomalski gromadził i przekazywał dane zmarłych, których ciała trafiały do prosektorium Wojskowej Akademii Medycznej. Zrozpaczonym rodzinom Tomalski – jak sam opowiadał – miał oferować usługi zakładu prowadzonego przez Skrzydlewskiego. To była pierwsza część dealu. W filmie _Nekrobiznes_ Tomalski wyznał, że Skrzydlewski chciał też wykorzystać jego wpływy w środowisku i wciągnąć go do swojej firmy. Mieli razem pracować nad dominacją na rynku i zastanawiać się, jak skutecznie wyeliminować całą konkurencję.
Ku zaskoczeniu Skrzydlewskiego Tomalski na propozycję nie przystał. Odparł, że „woli jeść chleb z samym smalcem, ale własny”. Być może kilka lat wcześniej zgodziłby się bez chwili zawahania, ale z biegiem czasu działalność branżowego potentata coraz mniej mu się podobała. Zaczął postrzegać go jako biznesmena, który gra nieczysto. Uważał, że błyskotliwa kariera Skrzydlewskiego jest rezultatem nie tyle wrodzonego talentu, ile odpowiednich znajomości i politycznych koneksji. Skrzydlewski zasiadał wtedy w Radzie Miasta, a branża pogrzebowa aż huczała od plotek na temat dziwnych układów zawiązywanych między nim a miastem. Gdyby dał się wciągnąć we współpracę, miałby przeciwko sobie całe środowisko coraz podejrzliwiej przyglądające się Skrzydlewskiemu. Poza tym przewidywał, że ten prędzej czy później sam popadnie w poważny konflikt z prawem.
Najwięcej o wpływach Witolda Skrzydlewskiego mówią umowy, jakie zawierał w Łodzi z władzami miasta oraz z przedstawicielami Kościoła katolickiego. Olbrzymie pieniądze przynosił mu monopol w łódzkich urzędach stanu cywilnego. W każdym z nich jego firma miała swój własny punkt. Z zewnątrz wszystkie przypominały zwyczajne „okienka”, do których można było podejść, by poradzić się w sprawie organizacji pogrzebu. Nieświadomi niczego mieszkańcy już na starcie stawali się więc klientami Skrzydlewskiego. O sprawie po latach pisały lokalne media. Dziennikarka portalu „Nasze Miasto” obeszła wszystkie urzędy i na własne oczy przekonała się, że stoiska branżowego giganta faktycznie znajdują się w każdej placówce.
Są we wszystkich urzędach stanu cywilnego. W Urzędzie Stanu Cywilnego Łódź-Bałuty stoisko mieści się w poczekalni, tuż przy drzwiach do referatu zgonów. Pracownicę firmy pogrzebowej łatwo wziąć za urzędniczkę. Stanowiska działają na podstawie zarządzeń Zarządu Miasta Łodzi z 1993 i 1998 roku. (…) I, co dziwne, umowy są zawarte na czas nieokreślony.
– relacjonowała zaskoczona.
Skrzydlewski pokonywał konkurencję także dzięki doskonałym relacjom z Kościołem. Z filmu _Nekrobiznes_ dowiadujemy się, że będąc miejskim radnym, przez osiem lat przekazywał na Kościół całą swoją pensję. Była to jednak relacja, na której korzystały obie strony. Z biegiem czasu jego zakład przeprowadzał coraz większą liczbę pogrzebów katolickich organizowanych w mieście. Pytania o swoje wyjątkowe relacje z duchownymi i kolejne deale z Kościołem kwitował szerokim uśmiechem, stwierdzając, że wyroki boskie są przecież niezbadane.
Tomalski uważał, że Skrzydlewski przejmuje rynek wskutek działań nie do końca zgodnych z prawem. Podobnie myślała reszta środowiska. Poza tym większość branży zwyczajnie, po ludzku, nie lubiła Skrzydlewskiego. Miała powody – zwykle zachowywał się wyniośle, a na słabszych od siebie patrzył z góry. Jego konkurenci uważali, że traktuje ich jak „chłopków” i że nie liczy się z ich zdaniem. Niechęć do niego rosła z dnia na dzień, a potem przerodziła się w nienawiść.
Sam Skrzydlewski widział to inaczej. Wrogość konkurentów postrzegał w kategoriach zawiści.
– My zaczęliśmy bardzo ekspansywnie wchodzić na rynek, ale z biegiem czasu jakość naszych usług spowodowała, że inne firmy pogrzebowe, oferujące usługi gorszej jakości, nie mogły nam dorównać i zaczęły pozostawać w tyle. Dlatego byłem nielubiany – zeznawał.
W filmie _Nekrobiznes_ podejście do swojej konkurencji, ale także do własnego biznesu Skrzydlewski przedstawiał w charakterystyczny dla siebie sposób. Przywołał pewną anegdotę – on sam jeden tylko wie, czy prawdziwą. Akurat otwierał nowy zakład. Po kilku dniach dzwoni do niego któryś z pracowników i prosi, by przywiózł trochę białej farby. Skrzydlewski zajeżdża na miejsce i wtedy na ścianie budynku swojego zakładu dostrzega wulgarne napisy. „Skrzydlewski to chuj” – to go nie obraża jakoś szczególnie. „Skrzydlewski to kurwa” – to też jeszcze jest w stanie przełknąć.
– Ale w pewnym momencie patrzę i jest też: „Skrzydlewski to stary pedał” – relacjonował podekscytowany. – Oj, tego już było za wiele. Za coś takiego trzeba w mordę walić. Ale nie było kogo. Wszyscy myśleli, że ja to zamaluję, ale nie, ja na przekór postanowiłem tego nie ruszać. I co się stało? Wszyscy zaczęli o tym mówić, aż wycieczki przyjeżdżały. W efekcie zamiast pięciu pogrzebów sprzedaliśmy czternaście – chwalił się Skrzydlewski.
W tej jednej historii zawiera się cała jego biznesowa filozofia, stosunek do życia i do rynkowej konkurencji, którą oczywiście – pewnie słusznie – podejrzewał o tamten wandalski czyn.
Jednak faktu, że Tomalski nie chciał z nim współpracować, zrozumieć nie mógł. Lubił, gdy sprawy szły po jego myśli, a rzadko kiedy ktoś mu odmawiał. Od tej pory w ich relacjach coś pękło. Minęła chwila, a przyjaźni między nimi nie było.
W połowie lat dziewięćdziesiątych w Łodzi powstało Stowarzyszenie Przedsiębiorców Pogrzebowych, na czele którego stanął Skrzydlewski. Jednak gdy właściciele pozostałych zakładów uznali, że na niejasnych zasadach zmonopolizował rynek, postanowili się go pozbyć. Chcieli, by jego metodom przyjrzały się organy ścigania. Na czele organizacji musieli postawić człowieka zdolnego do tego, by się mu przeciwstawić i prześwietlić jego zawrotną karierę. Za jedynego odważnego w swoim gronie uważali Jacka Tomalskiego.
I tak dokonał się przewrót. Walkę o władzę w stowarzyszeniu – dzięki poparciu całego środowiska – wygrał Tomalski. Skrzydlewski z trudem przyjął to do wiadomości. W krótkim czasie od dawnego kolegi otrzymał dwa mocne ciosy. W stowarzyszeniu nie tylko stracił stanowisko, ale też został z niego całkowicie wyrzucony. A więc doszło do podwójnej zniewagi. Pytany potem w filmie _Nekrobiznes_ o swoje relacje z resztą środowiska pogrzebowego, Skrzydlewski odpowiadał, jak zwykle, bardzo obrazowo. I brutalnie szczerze. Mówił:
– Jestem jak niedźwiedź. Ociężały, tęgi. I ja mogę sobie długo drzemać. Ale gdy się takiego niedźwiedzia przedwcześnie wybudzi z zimowego snu, to on jest bardzo zły.
Jacek Tomalski był tą osobą, która wyrwała go ze snu.
Minie chwila, zanim nowy szef stowarzyszenia uzna swoją zgodę na objęcie władzy za najgorszą decyzję w życiu. Dojdzie do takiego wniosku dopiero wtedy, gdy zda sobie sprawę, że zadarł z niewłaściwym człowiekiem. Choć później popełni jeszcze większe głupstwo – będzie szukał kilera, by Skrzydlewskiego zabić.
6.
Obejmując stery w stowarzyszeniu, Tomalski mógł liczyć na poparcie niemal całego środowiska. Jego przebojowość, znajomość fachu i wsparcie, jakie otrzymywał, to w jego rękach były narzędzia, które realnie zagrażały interesom rynkowego potentata. Siłą rzeczy relacje między nimi stawały się coraz chłodniejsze. Skrzydlewski uważał, że Tomalski nastawia całą branżę przeciwko niemu, niesłusznie zwalając na niego winę za niepowodzenia i słabnącą pozycję rynkowych konkurentów.
Krótko po wyrzuceniu Skrzydlewskiego ze stowarzyszenia Tomalski wraz z pozostałymi członkami zdecydowali o skierowaniu sprawy do Urzędu Antymonopolowego. Pomocy szukali także u prezydenta miasta i wojewody. Tomalski wspominał: „Ja wtedy zostałem momentalnie sprzedany Skrzydlewskiemu, że to wszystko moja zasługa, no bo moje podpisy widniały pod każdym z pism. I od tego momentu zaczęły się moje kłopoty”.
Tak wspominał to Skrzydlewski kilka lat później:
– Nie chciałem, ale wyparto mnie z rynku. Stowarzyszenie rozpoczęło wobec mnie kampanię oszczerstw. Prowadzona była w szpitalach. Oni kierowali skargi do urzędów skarbowych, do GIS. Wszędzie. Przeprowadzone kontrole nigdy nie wykazywały żadnych uchybień w mojej działalności.
Tomalski nie mógł się nadziwić, że jego działania nie przynoszą żadnego rezultatu. Coraz wyraźniej dostrzegał strach, jaki pojawiał się w ludziach na samo wspomnienie nazwiska Skrzydlewskiego. Z biegiem czasu zauważył, że o pewnych rzeczach godzą się opowiadać mu tylko na prywatnych spotkaniach. Ale na powtórzenie wszystkiego w sądzie już odwagi nie wystarczało.
– A było tak: wszystkie usługi na cmentarzach katolickich wykonywała firma pana Witolda, bez żadnego przetargu. Na każdym cmentarzu jego firma, zajmująca się także sprzedażą kwiatów, miała prawo stawiać kwiaciarnie, podczas gdy inne firmy nie – opowiadał przejęty Tomalski w czasie jednego z późniejszych przesłuchań w prokuraturze. – Podpisana przez niego umowa z urzędami stanu cywilnego nie miała żadnego terminu zakończenia. Tylko on mógł reklamować tam swoje usługi. Wszystkie pogrzeby finansowane przez opiekę społeczną organizował pan Witold. Akwizycje usług pogrzebowych też odbywały się bez przetargu. Nasuwa się wniosek, że ktoś Witoldowi Skrzydlewskiemu musiał pomagać – przekonywał.
Wątpliwości szefa Stowarzyszenia Przedsiębiorców Pogrzebowych nie podzielały instytucje państwa. A Skrzydlewski przekonywał, że zdominował rynek, bo był sprawniejszy i oferował niższe ceny niż konkurencja. W takim świetle sprawę ukazywali także przedstawiciele miasta. Ich słowa potwierdzał z kolei Sąd Antymonopolowy. Tomalski powoli rozumiał, że swoją walką wiele nie wskóra.
Ale było już za późno, by się wycofać.
7.
Kiedy zdał sobie sprawę, że w jego życiu dzieje się coś niepokojącego?
Chyba po raz pierwszy wtedy, gdy na mieście ukazały się ulotki ostrzegające przed zabijającymi pacjentów pracownikami pogotowia ratunkowego. Na każdej ulotce znajdował się numer telefonu do prosektorium, w którym pracował Tomalski oraz… jego prywatny numer. Przeraził się. Kto mógłby mu zrobić takie świństwo?
Wtedy zaczęły się głuche telefony, potem telefony z pogróżkami. Dzwonili ludzie i krzyczeli do słuchawki: „Utniemy ci głowę i będziemy grali nią w piłkę!”. To jedna z bardziej łagodnych gróźb. Spreparowane ulotki trafiły na podatny grunt, bo w Łodzi o aferze łowców skór robiło się już coraz głośniej. Zdarzały się pobicia lekarzy, obrzucanie karetek kamieniami. A skoro na ulotkach wydrukowano numer do rzekomego łowcy, ludzie chętnie korzystali z okazji, by przetestować na nim zasób słownictwa nienadającego się do cytowania.
Jacek Tomalski uważał, że za drukiem ulotek stał jego dawny kolega Witold Skrzydlewski. Tylko z jego strony mógł się spodziewać jakiejś zemsty, innych wrogów nie miał. Dla Tomalskiego było jasne, że posunął się do tego jego dawny kumpel. W prokuraturze opowiadał o dwóch momentach, które utwierdziły go w tym przekonaniu. Raz Skrzydlewski miał zadzwonić bezpośrednio do jego żony i zagrozić jej, że zostanie wdową. Innym razem ktoś zadzwonił i zapowiedział, że zrobi z ich dziesięcioletniej córki kurwę.
– Sprawdziłem billingi. Telefony były wykonywane z siedziby firmy należącej do Witolda Skrzydlewskiego – zeznał Tomalski, który całą sprawę zgłosił na policję.
Śledztwo zostało jednak umorzone, nie udało się ponad wszelką wątpliwość udowodnić, kto był nadawcą powtarzających się pogróżek. Tomalski zmienił numery telefonów i przez chwilę miał spokój.
Niedługo później ktoś podpalił mu samochód. Sprawca działał na tyle sprytnie, że nie pozostawił żadnych śladów. Tomalski znów poszedł na policję, a w domu nauczył się przed snem zamykać szczelnie okna do wszystkich pomieszczeń. Bał się, że w nocy ktoś wrzuci mu coś do pokoju i spali całe mieszkanie. Od tej pory kładł się i wstawał w poczuciu zagrożenia. O siebie, ale zwłaszcza o rodzinę, żonę i córkę. Mimo zmiany numerów powróciły pogróżki. Telefon dzwonił codziennie – znów słuchał, że „z jego córki trzeba będzie zrobić prostytutkę”. Córkę do szkoły odprowadzała teściowa, ale gdy doszło do podpalenia samochodu, uznali z żoną, że zagrożenie jest zbyt duże. Wywieźli dziewczynkę na działkę do teściów, gdzie zaszyła się na kilka miesięcy i przez dwa miesiące nie chodziła nawet do szkoły. „Przeżywaliśmy piekło” – zeznawał potem Tomalski.
Równocześnie konflikt z Witoldem Skrzydlewskim narastał. Tomalski o nieuczciwych jego zdaniem metodach działania branżowego lidera opowiadał na łamach prasy. Po każdym z artykułów Skrzydlewski kierował sprawy do sądu i je wygrywał. Za zniesławienie Tomalski musiał płacić grzywny. Był wtedy bliski załamania. Raz gdy szedł rano do sklepu, zaczepił go młody mężczyzna. Zagroził, że „jeśli za dużo powie, to dostanie noża”. Tego dnia był umówiony na wywiad z dziennikarzami „Gazety Wyborczej”, miał zamiar opowiadać między innymi o działalności Witolda Skrzydlewskiego. Niedługo później nieoczekiwanie wyleciał z pracy. Skąd nagła decyzja o zwolnieniu? Nigdy się tego nie dowiedział. W prokuraturze zeznał, że prawdopodobnie za wyrzuceniem go z Wojskowej Akademii Medycznej stał Witold Skrzydlewski.
Czy to dawny kompan zgotował mu taki los? Organy ścigania nigdy nie potwierdziły takiej wersji. Tomalski mówił z rezygnacją:
– To wszystko zaczęło się, odkąd z nim zadarłem. Niestety na wiele faktów nie miałem ewidentnych dowodów. Jednak wszyscy wiedzieli, kto za tym stoi.
Rzeczywiście zeznający później w procesie świadkowie przyznawali, że życiowe kłopoty Jacka Tomalskiego rozpoczęły się w chwili, gdy objął stanowisko szefa Stowarzyszenia Przedsiębiorców Pogrzebowych. „Jego problemy wynikały z pism, które kierował do różnych urzędów. A wszystkie te pisma utrudniały działalność firmie Witolda Skrzydlewskiego” – zeznał jeden ze świadków.
– Ja te wszystkie pisma podpisywałem swoim nazwiskiem – powtarzał jak mantrę Tomalski. – Dlatego Witold Skrzydlewski postanowił mnie zniszczyć. Zamienił moje życie w gehennę.
Z zeznań Witolda Skrzydlewskiego:
– Do momentu gdy straciłem funkcję przewodniczącego stowarzyszenia, nasze stosunki były poprawne. Pewnego dnia, choć ciągle byłem szefem, nie zaproszono mnie na walne zgromadzenie. Poszedłem i tak, ale zabrakło dla mnie miejsca przy stole. Wtedy padł wniosek o wykluczenie mnie pod pozorem niepłacenia składek. Faktycznym powodem było jednak to, że moja firma stanowiła konkurencję dla innych zakładów powstających jak grzyby po deszczu. Później nasze złe stosunki przejawiały się w tym, że Tomalski wysyłał na moją firmę donosy. Pisał wszędzie, gdzie się da: do prezydenta, wojewody, na policję, prokuraturę, do gazet, urzędów. Wszystko to inspirował Tomalski.
8.
Opowiada Jacek Tomalski, wrzesień 2001 roku:
– Na początku 2001 roku zaczęło narastać we mnie przekonanie, że nie poradzę sobie z Witoldem Skrzydlewskim. Ze wszystkich instytucji, do których się zwracałem, dostawałem odpowiedzi niekorzystne. Odniosłem wrażenie, że nikt nie może albo nie chce mi pomóc. Bo Skrzydlewski jest zbyt mocny, bo on wszystko potrafi ostatecznie załatwić po swojej myśli.
Przez tego człowieka nabawiłem się choroby wieńcowej, cukrzycy, musiałem usunąć wszystkie zęby. Wszystko zaczęło się od dnia, gdy odmówiłem Witoldowi współpracy, a później jako prezes stowarzyszenia robiłem to, co do mnie należało, badając jego działalność.
Telefony z pogróżkami dzwoniły bez przerwy, przez trzy lata, w dzień i w nocy. Czasami odbierała je moja córka. Byłem przerażony. Jednak w pewnym momencie uznałem, że nie ma co tego zgłaszać. Ze strony organów ścigania nie mogłem liczyć na pomoc. Wśród znajomych zacząłem rozpowiadać, że Skrzydlewskiego trzeba załatwić, że on musi zniknąć z tego świata, bo inaczej zawsze będę miał problemy. Moja rodzina i moja córka już zawsze będą zagrożone. Wielu osobom o tym mówiłem, w ogóle się z tym nie kryłem. Wszyscy się ze mną zgadzali. Opowiadali, że ich też zastraszał. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że Witold jest złym człowiekiem i że ma bardzo wielu wrogów. Byłoby więc dobrze, by taki człowieczek przestał dokuczać innym, a przede wszystkim mnie.
Wśród znajomych zacząłem rozpytywać, czy nie mają kontaktów do osób, które podjęłyby się zabójstwa Witolda. Byłem tak zdeterminowany, że informacja o poszukiwaniach mordercy stała się w środowisku powszechnie znana.
9.
„Czy jest pan zainteresowany rozwiązaniem swoich problemów?” – mniej więcej takie pytanie w letni lipcowy dzień usłyszał w słuchawce swojego telefonu Jacek Tomalski. Zdziwił się lekko, był przyzwyczajony, że jeśli dzwoni ktoś nieznajomy, to zwykle po to, by grozić mu śmiercią. Ale tym razem stało się odwrotnie, ktoś zaoferował mu pomoc. Przez ułamek sekundy zastanawiał się, o jaką pomoc może chodzić. Rozmówca chyba wyczuł krótki moment zawahania, bo po chwili doprecyzował: „Chodzi o problemy, które zgłasza pan od dłuższego czasu”. Już wiedział, że mówił o Skrzydlewskim.
Tomalskiemu serce zaczęło bić mocniej. Tak, był zainteresowany ofertą. Swojego rozmówcę uznał za fachowca, gdy ten zaproponował mu spotkanie w siedzibie zakładu pogrzebowego, w którym pracowała jego żona. Tajemniczy rozmówca znał nazwę firmy, jej dokładny adres. Znaczy – myślał sobie Tomalski – fachura, dobrze się przygotował. A żony akurat nie było w mieście, siedziała z córką na działce. To było dobre miejsce na spotkanie.
Doszło do niego w lipcu 2001 roku. Tomalski przebywał w zakładzie sam, gdy nagle do środka wszedł młody mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, blondyn o średniej budowie ciała, ostrzyżony na krótko, ubrany w ortalionowy dres. Kręcił się przy trumnach, dopytywał o ceny, aż od niechcenia rzucił do Jacka, czy ma problemy z panem Skrzydlewskim i czy chciałby, żeby się one skończyły. W końcu powołał się na ich wcześniejszą rozmowę telefoniczną. Tomalski lekko się wystraszył, ale tak naprawdę kamień spadł mu z serca. Wprost wyjaśnił, że zależy mu na wynajęciu zabójcy. Trzydziestolatek wytłumaczył mu, że sam nie zajmuje się takimi sprawami i jest tylko pośrednikiem. Może skontaktować go z odpowiednią osobą, ale po wszystkim weźmie za to dziesięć procent. Tomalski spytał go, ile kosztuje taka usługa.
„To już trzeba dogadać z zabójcą” – usłyszał.
Uzgodnili, że w najbliższym czasie z Tomalskim skontaktuje się osoba, która podejmie się zlecenia. On sam zachodził w głowę, skąd ci ludzie zdobyli jego numer. Ale przecież o planowanym zabójstwie rozpowiadał od wielu tygodni. Uznał, że w znalezieniu zabójcy pomógł mu zapewne któryś z jego kolegów, a równocześnie wrogów Skrzydlewskiego.
Na telefon od kilera czekał z niecierpliwością, ale nie marnował czasu. Powoli przygotowywał sobie alibi. W środowisku zaczął ogłaszać, że wycofuje się z szalonego pomysłu zabójstwa. Kolegom opowiadał, że marzy mu się zobaczyć Witolda Skrzydlewskiego w kajdankach, bo przecież takie sprawy należy załatwiać po ludzku, z wykorzystaniem odpowiednich organów i instytucji państwa.
W sierpniu zadzwonił telefon: „Dzień dobry, panie Jacku, nazywam się Jurek. Czy pańska propozycja jest aktualna?”.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_