Zwierzokształtni. Wszystkie rysie to fajne chłopaki. Tom 5 - ebook
Zwierzokształtni. Wszystkie rysie to fajne chłopaki. Tom 5 - ebook
Czas na ochronę środowiska! W Niedźwiedzim Polu odbywają się zawody ekologiczne. Uczniowie są zachwyceni i angażują się w wiele akcji na rzecz środowiska: sadzą rośliny, oszczędzają energię, proszą rodziców, żeby przestali odwozić ich do szkoły i przesiadają się na rowery…
Ale o co chodzi z gałęziami w stawie – czy są one częścią projektu? Pan Olsson ma swoje podejrzenia! A w międzyczasie wśród dzieci dokonują się dwie kolejne przemiany.
| Kategoria: | Dla dzieci |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-272-9366-4 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Suri wylegiwała się na jednym z leżaków ustawionych pod wielkimi witrynami. Do jej uszu dobiegał gwar typowy dla krytej pływalni. W przeciwieństwie do innych, zamiast w wodzie, wolała zanurzyć się w lekturze książki. W skupieniu oglądała stronę za stroną, na których przedstawione były rozmaite zwierzęta wodne: ryby, kraby, foki…
– Leci kula armatnia! – usłyszała głośny okrzyk gdzieś z krawędzi basenu.
– No nie! – krzyknęła Suri i prędko złapała ręcznik, by przykryć siebie i książkę, ale było już za późno.
Ułamek sekundy później rozległo się głośne „chlup!” i Suri została ochlapana wodą od stóp do głów.
– Czy wy jesteście normalni?! – wrzasnęła, próbując się osuszyć. Ale wszyscy trzej bracia roześmiali się tylko i kontynuowali zabawę w basenie, jak gdyby nic się nie wydarzyło.
Suri poszukała wzrokiem rodziców. Jej mama, Manju Stimmer, znajdowała się właśnie po przeciwległej stronie pływalni, pokonując kraulem kolejne dystanse. Z kolei tata, Wolfgang Stimmer, wspinał się właśnie na dziesięciometrową platformę, aby oddać skok do wody. Suri westchnęła. Cała jej rodzina zachowywała się tak, jakby nie było lepszych rzeczy do roboty w niedzielę niż spędzenie połowy dnia na basenie. Cud, że jeszcze nie wyrosły im płetwy.
Płetwy… Suri ostrożnie zmrużyła oczy i poruszyła palcami u stóp. Spojrzała na paznokcie pomalowane fioletowym lakierem. Wszystko było w porządku. Nie zapowiadało się na żadną przemianę – jak owego pamiętnego dnia na wycieczce szkolnej. To dopiero była heca. Przemiana nastąpiła zupełnie niespodziewanie, Suri chciała tylko wyciągnąć kacze piórko ze stawu. Żeby nie brodzić po kolana w brudnej wodzie, usiadła na molo i próbowała wyłowić piórko z wody bosymi stopami. Prawie jej się to udało, gdy nagle między palcami wyrosły jej błony. Była w takim szoku, że aż wpadła do wody.
– Suri, idziesz?! – zawołali jej bracia. – Robimy zawody w nurkowaniu!
Suri pokręciła przecząco głową.
– Może później – odpowiedziała, ale tamci nie usłyszeli, bo już zanurzyli się pod wodę.
Suri strasznie nie mogła się doczekać swojej pierwszej przemiany, by wreszcie zobaczyć siebie w swojej zwierzęcej formie. Merle, Finnowi, Einsteinowi, Wilhelminie, Oskarowi, Luzie i Joshowi już się to udało. Marzyła o tym, żeby teraz przyszła kolej na nią.
Świat zwierząt wydawał jej się niesamowicie fascynujący: ssaki, ptaki, płazy, gady, owady, a nawet ryby… każdy gatunek miał w sobie coś wyjątkowego. No, ale raczej nie chciałaby być kaczką. Suri nie lubiła wody, zwłaszcza tej mętnej, w której nie widać dna. Ale cóż począć? Dzikie zwierzęta nie należą do czyścioszków.
Na szczęście od czasu tamtej wycieczki błony między palcami więcej się nie pojawiły. To pewnie tylko pomyłka, jakiś błąd w przemianie.
Swoją drogą, cała ta historia była absolutnie niesamowita. Jeszcze w zeszłym roku nie mieli pojęcia, że istnieją zwierzokształtni ludzie. Niespodziewanie w szkole w Niedźwiedzim Polu pojawił się pan Olsson wraz ze swoją świnką i spośród uczniów klasy 4A i 4B wybrał grupkę dzieci, dla których prowadził zajęcia ze zwierzokształtności. Wszystko odbywało się w ścisłej tajemnicy. Złożyli nawet specjalną przysięgę:
Na nasze płetwy, skrzydła i łapy obiecujemy
Że o naszej tajemnicy nikomu nie powiemy.
Będziemy ją zawsze trzymać w sekrecie
Nikt inny nie powinien się o niej dowiedzieć.
„Na nasze płetwy, skrzydła i łapy”… Suri dostała gęsiej skórki. Do tej pory zdarzyły się już przemiany w zwierzęta żyjące na lądzie i w powietrzu, jednak nikt jeszcze nie przemienił się w zwierzę wodne. A nuż padnie akurat na Suri? Pokręciła głową. Nie chciałaby być rybą, nigdy w życiu.
– Suri?
Dziewczynka wzdrygnęła się, gdy usłyszała głos mamy. Chyba nie wypowiedziała przysięgi na głos? Nie, wszystko było w porządku. Mama zapytała po prostu:
– Zbieramy się. Idziesz z nami czy zostajesz?
– Już idę – wymamrotała Suri, wzięła swoje rzeczy i poszła z mamą pod natryski.
– A ty nic, tylko czytasz i czytasz – powiedziała mama, patrząc na Suri zmartwionym wzrokiem. – Na pewno nie chcesz zapisać się do klubu pływackiego? Będziesz się tam dobrze bawić, zobaczysz.
– Nie, dziękuję, nie trzeba – odparła Suri. Przerabiali tę dyskusję już kilka razy. To, że jej bracia byli zapisani do klubu pływackiego i przynosili do domu mnóstwo medali z różnych zawodów, nie oznaczało, że Suri koniecznie lubi to, co oni.
– A może balet wodny? – Mama podsunęła kolejny pomysł, nie dając za wygraną.
– Mamo, przecież należę już do klubu sportowego dla osób o specjalnych uzdolnieniach. – Suri się uśmiechnęła.
Tak brzmiała oficjalna nazwa zajęć prowadzonych przez pana Olssona, bo nawet rodzice nie mogli wiedzieć, co naprawdę dzieje się na siódmej godzinie lekcyjnej.
– W porządku – powiedziała pojednawczo pani Stimmer. – Ale w razie gdybyś jednak chciała popływać, pamiętaj, że w każdej chwili możesz dać nam znać…
Suri westchnęła i włączyła natrysk, reszta zdania utonęła w szumie wody. Zamknęła oczy i delektowała się ciepłą wodą, która delikatnie obmywała jej ciało i ramiona. Było jej bardzo dobrze. Suri się odprężyła. Sekundę później wyskoczyła spod prysznica jak oparzona. A co, jeśli kontakt z wodą sprowokuje przemianę? Jeśli teraz, przy wszystkich, znowu wyrosną jej błony między palcami?
– Idę się przebrać – wyjaśniła mamie, która patrzyła na nią ze zdumieniem.
Finn zamrugał sennie. Jakiś hałas wyrwał go ze snu.
– O nieee, już czas do szkoły? – wymamrotał i zwlókł się z łóżka. Jednak za oknem wciąż było ciemno. Mrok rozpraszało jedynie delikatne światło księżyca wpadające przez okno.
Finn sięgnął po budzik i nacisnął przycisk, by podświetlić ekran zegara. Wyświetlacz pokazał 01:22. Był środek nocy. Finn ziewnął. Właśnie miał wczołgać się z powrotem pod kołdrę, gdy do jego uszu ponownie dobiegł jakiś hałas.
Krzrzrz… puk!
Może właśnie to go obudziło? Nadstawił uszu. Znów usłyszał ten sam dźwięk: krzrzrz… puk! Odgłos dochodził spoza domu. Przypominał odgłos skrobania po metalu, po którym następował cichy stukot. Co to mogło być? Minęło parę sekund, a potem znów rozległo się: krzrzrz… puk! Dźwięk powtarzał się w regularnych odstępach czasu.
Finn poczuł, że włoski na karku stają mu dęba. Zwierzęcy instynkt, który ostrzegał go przed zagrożeniem, towarzyszył mu także w ludzkiej postaci, choć nie tak intensywnie.
Ostrożnie podszedł do okna. Okno jak zwykle było lekko otwarte, gdyż Finn uwielbiał świeże powietrze. Ponieważ jego pokój wychodził na ulicę, nie miał zbyt dobrego widoku na ogród, a w każdym razie nie udało mu się dostrzec nic interesującego, jeśli nie liczyć kota, który wybrał się na polowanie. Krzrzrz… puk! Dźwięk powtórzył się po raz kolejny.
Finn przemienił się i wskoczył na parapet. Jako łasica miał sto razy lepsze zmysły niż człowiek. Wystawił swój kasztanowobrązowy pyszczek przez szparę w oknie, węsząc dookoła. Nad ulicą Szczupakową 22 unosiły się dobrze znane mu zapachy: woń czarnych owiec hodowanych przez babcię w stodole, przejrzałych jagód na grządce, zapach kompostu za szopą, odór kurzych odchodów, kociej karmy na werandzie sąsiada i spalin samochodowych. Można było wyczuć również lekko stęchły zapach dobiegający od strony rzeki, co oznaczało, że niedługo będzie padać. Krzrzrz… puk! I znów to samo. Odgłos ewidentnie dochodził z tyłu domu. Ktoś był w ogrodzie. A może jakiś włamywacz próbował dostać się do środka przez drzwi do piwnicy? Wąsy Finna zadrżały z podekscytowania. Szykuje się przygoda!
Właśnie miał zamiar zeskoczyć na pergolę przylegającą do ściany domu, gdy jego nozdrza złowiły woń innego zwierzokształtnego. Łasicy, takiej jak on, tylko że samicy, i to znacznie starszej. Finn zmarszczył nos w grymasie oznaczającym uśmiech. Na tyłach domu buszował nie kto inny, jak Rosina Witkowski, jego własna babcia. Rany, ale napędziła mu strachu.
Babcia Finna często szła spać o wiele później niż inni – prawdopodobnie dlatego, że łasice w naturze prowadzą nocny tryb życia. W przeciwieństwie do swojego wnuczka nie musiała też wstawać rano do szkoły. Uspokojony Finn wgramolił się z powrotem do łóżka. Jutro się dowie, co babcia robiła na zewnątrz w środku nocy. Teraz musiał się wyspać. Niewykluczone, że pan Sznabek weźmie go jutro do odpowiedzi. Albo każe im pisać dyktando. Finn westchnął. Komu potrzebny ten angielski? Komu potrzebne te wszystkie słówka? Jednak nie dał rady rozmyślać zbyt długo. Już po chwili poczuł, że kleją mu się oczy.
O godzinie siódmej dwadzieścia Finn nakrył stół do śniadania, ale babcia nie pojawiła się na posiłku. Z jej sypialni dobiegało spokojne chrapanie. Najwyraźniej tym razem nocne spacery zajęły jej wyjątkowo dużo czasu. Finn zjadł kilka tostów i popił je ciepłym kakao. Następnie nakarmił kury, papugę i żółwia oraz wypuścił owce ze stodoły. Zanim ruszył w drogę do szkoły, pobiegł na chwilę za dom. Miał nadzieję dowiedzieć się, czemu jego babcia tak długo była na nogach.
Ze zdumieniem ujrzał głęboką po kolana dziurę w trawniku, której jeszcze poprzedniego dnia z pewnością tam nie było. Co ta babcia znowu wymyśliła? Przecież w tak wielkim dole spokojnie zmieściłby się… właśnie – kto lub co?MAMY LUBIĄ PRZESADZAĆ
Przy ulicy Janowcowej Loris wsiadł do małego żółtego samochodu i zapiął pasy. Do szkoły w Niedźwiedzim Polu nie było daleko, ale mama uparła się, żeby codziennie odwozić go do szkoły.
Sabrina Zügeli – bo tak właśnie nazywała się mama Lorisa – uśmiechnęła się do niego w lusterku wstecznym.
– Masz swoją butelkę z wodą? – zapytała. – Pamiętaj o piciu wody, to jest zdrowe.
Loris kiwnął głową.
– Wszystkie zadania domowe odrobione?
W odpowiedzi ponowne kiwnięcie głową.
– Rzeczy na zajęcia sportowe też nie zapomniałeś? Uprałam ci je, żebyś miał czyste.
Loris poklepał leżącą obok niego torbę sportową.
– Idealnie – powiedziała radośnie mama. Kierunkowskazem zasygnalizowała, że chce się włączyć do ruchu.
Loris się pocił. Było dość ciepło, ale mama nalegała, żeby włożył kurtkę. Chłopiec wykorzystał fakt, że mama skupiła się na prowadzeniu samochodu, i kilkoma zwinnymi ruchami zdjął z siebie okrycie, które umieścił pod nogami na podłodze samochodu.
Kiedy zatrzymali się na światłach przy placu Ratuszowym, Loris spróbował zdjąć z siebie również matczyną kuratelę.
– Możesz mnie tu wysadzić, mamo – zaproponował. –Dalej pójdę pieszo.
Niestety w tym momencie światło zmieniło się na zielone i ruszyli w dalszą drogę.
– Chcę mieć pewność, że dotrzesz do szkoły bezpiecznie.
Loris wstydził się, że mama wciąż odwozi go pod samą szkołę. Przecież nie był już dzieckiem. Einstein też czasem przyjeżdżał do szkoły z rodzicami, ale jego tata miał kabriolet, więc przynajmniej robiło to wrażenie na kolegach. Z kolei Suri miała starszego brata, który od czasu do czasu zabierał ją na przejażdżkę motocyklem. To też wyglądało zupełnie inaczej niż nadopiekuńcza mama.
Na następnym skrzyżowaniu Loris zobaczył małe, brązowe, futrzaste zwierzę, które prześlizgnęło się przez płot i biegło dalej chodnikiem przed siebie. To musiał być Finn, kolega z równoległej klasy. Jako że opanował przemianę bardzo dobrze, zwykle przemierzał drogę do szkoły pod postacią łasicy. Było to jednak dość ryzykowne. Któregoś razu pewna kobieta wzięła Finna za szczura i próbowała uderzyć go torebką. Chybiła o włos. Ludzie potrafią być naprawdę podli dla zwierząt. „Nasze życie też nie jest proste”, pomyślał Loris. Każdego dnia trzeba było znaleźć odwagę do zrobienia wielu trudnych rzeczy: a to człowiek musiał przemawiać przed całą klasą, kiedy nauczyciel wziął go do odpowiedzi, a to musiał robić zakupy w szkolnym sklepiku, walczyć o wieszak w szatni na wuefie, dołączać się do rozmów z innymi dziećmi na przerwie, szukać pani dyrektor Bockelmann albo iść po kredę do pana dozorcy Ploszkego.
Tylko na lekcjach u pana Olssona wcale nie było trudno. Te zajęcia były zupełnie inne niż wszystkie. Loris miał poczucie, że może tam robić wszystko, co zechce. Nauczyciel zwierzokształtności traktował każdego z wyrozumiałością. Każdego dnia Loris cieszył się na myśl o tym, co będzie się działo na siódmej godzinie lekcyjnej.
– Dojechaliśmy, kochanie. – Głos mamy wyrwał go z zamyślenia.
– Okej… no to pa, mamo – pożegnał się szybko i dołączył do innych dzieci, wchodzących do szkoły w Niedźwiedzim Polu.
Przy wielkim kasztanowcu rosnącym na środku szkolnego dziedzińca dostrzegł Merle oraz Wilhelminę, które jako zwierzęta przybierały postać sowy oraz pudla. Kilka kroków przed nimi człapał Einstein, alter ego: zając polny. Koło stojaków na rowery wygłupiali się Oskar i Josh, znani również jako jaszczurka i byk. Oczywiście w obecności innych uczniów wyglądali jak normalni, niczym niewyróżniający się ludzie, gdyż ich niezwykłe zdolności były tajemnicą, którą znała jedynie garstka wtajemniczonych.
Loris był bardzo szczęśliwy, że też należał do zwierzokształtnych. Wyobraźcie to sobie: móc zamienić się w prawdziwe zwierzę! To znaczy… żeby tego dokonać, najpierw trzeba jeszcze opanować tę niezwykłą umiejętność. Jemu niestety jeszcze się to nie udało – ale i bez tego nauki było co niemiara. Pan Olsson wpajał im wszystko, co powinni wiedzieć o przemianie, o życiu zwierząt, o tropieniu, o kamuflowaniu się i o czyhających na nich zagrożeniach. Uczyli się nawet walki i obrony. Loris był pewien, że zostanie zwierzęciem, które w razie kłopotów ucieka, gdzie pieprz rośnie. To samo radził im zresztą pan Olsson na wypadek spotkania z człowiekiem: „Udawajcie przed ludźmi, że się ich boicie, i uciekajcie. W przeciwnym razie pomyślą, że jesteście chorzy. Albo agresywni”.
On i niebezpieczne zwierzę? Na samą myśl Loris poczuł szybsze bicie serca. To byłoby coś!
– Loris, kochanie, twoja kurtka! – rozległo się po całym dziedzińcu.
Czerwony jak burak Loris wziął kurtkę od swojej mamy i wsadził ją do torby sportowej.
– Żebyś miał co na siebie włożyć, gdyby padało! – zawołała za nim pani Zügeli.
Na schodach dogonił go Karim. Karim był najfajniejszym chłopcem w jego klasie.
– Chłopie, czemu te mamy zawsze muszą tak przesadzać – westchnął i poklepał Lorisa ze współczuciem po ramieniu.
– A weź… – powiedział Loris, ale Karim już pobiegł dalej. Ciekawe, czy kiedyś będzie taki fajny jak Karim?