Zwijanie świata - ebook
Zwijanie świata - ebook
Książka o ludzkich losach, o wielkości i znikomości istnienia, o powtarzaniu się cyklu życia i śmierci, a także o miłości i niespełnieniu. Podlasie i Mazury zostały w niej ukazane jako miejsce magiczne, uwikłane w historię i porzucone. Bohaterami tej rozpisanej na wiele głosów opowieści są ludzie żyjący i umarli, prawdziwi i zmyśleni, wciąż upadający i podnoszący się, którzy wiodą przeznaczony sobie żywot zarówno w świecie rzeczywistym, jak i zmitologizowanym, w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7453-309-6 |
Rozmiar pliku: | 908 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
RUDE ZWIERZĘ
Przez las, wcześniej po błocie, teraz pod sosnami, przez wielką kałużę, obok drogi Heńka. Ryczy japończyk. Tupie jak dzik osaczony. I nagle koń nie koń, jeleń nie jeleń – wielkie rude zwierzę z biało-rudym łbem, w poprzek i zygzakiem, bo tu skrzyżowań nie ma. Mirek po hamulcach, ja na szybę, szyba cała, my też, a wielkie rude zwierzę, koń nie koń, zniknęło, przepadło w lesie.
– Jego las – sapnął Mirek.
– A może to samica?
– To zwierzę, więc jego!
Jot czekała na zakupy. Przeglądała torby i cieszyła się: O! kawa! O! cukier! Natka selera! O! brukselka! Brakuje mi… O, nie, jest! Kapusta pekińska, rzodkiewki, pomidory!
Mirek zapatrzył się w ikonę Bożiej Matieri Wzyskanije Pagibszych. W 1927 roku koło Równego na Wołyniu (1921 rok: 30 482 mieszkańców, w tym 21 702 Żydów) we wsi Bieławy, w ubogiej chatce wdowy Stefanidy nastąpił cud – czudiesnoje obnowlenije starinnowo obraza, a potem były czudiesnyje iscilenija i zjeżdżali się wierni z Wołyni, Polesja, Hełmszcziny, Grodzjenszcziny, Wiljenszcziny i Galicyny. A teraz Mirek patrzył w oczy świętej panienki i jedno oko wydawało się niebieskie, a drugie zielone. Przekręcił obraz do góry nogami.
Las zaszumiał, jakby miał coś przeciwko.
– Kiedy mam cię zabrać?
– Kiedy las przestanie szumieć.
– Kiedy?
– Za tydzień, dwa.
Potem słyszałem chichot japończyka. Chlapał się błotem, ocierał o drzewa, parskał i podskakiwał na kamieniach. Zawył i zniknął. Jeszcze tylko przebiegło wielkie rude zwierzę, warknął pies i cisza. Taka cisza, w której chciałbyś znaleźć choć jeden dźwięk poza wiatrem. Ale nie ma wiatru. Cisza.
(Maria pierwsza rozciera jego dłonie i on żyje. Maria druga rozciera w dłoniach deszcz i pyta, czy on zawsze będzie ją kochał?)
Do kuchni wlazł Żuk. Chodzi po kamiennej części podłogi, na drewnianą nie wejdzie, choćby go ciągnąć. Widać był nauczony, że wolno mu tylko do progu. Kiedyś cała podłoga była drewniana. Jot patrzy w psi pysk:
– Ojej, on oślepł!
– Nie oślepł, tylko światło tak wypełniło jego oczy, jakby były zupełnie czarne.
– Podoba ci się ta Olga?
– Tak, podoba mi się.
– Naprawiłeś wędkę?
– Naprawiłem.
– Może byś przyniósł trochę raków.
– Przyniosę.
– Ale nie z naszej rzeczki!
– Nie, z Buga.
– Tam nie ma raków!
– Ale nie z naszej rzeczki.
Papierosowy dym układa się w szereg pochylających się postaci. Jot przestawia butelki na piecu, wszystkie niebieskie, bo to jest niebieska część kuchni. Każdej dotyka delikatnie, ledwie porusza palcem, nawet nie porusza, ale poprawia.
Za lasem błysnęła małanka. Mignął cień dzika.
Bug pienił się i złościł. Praskał zawiniętym ogonem po brzegach. Tłukł, mielił, wciągał.
ZUPA
– Zadowolony stary pisarz siada i liczy strony. Strony, które napisał.
– A jak nie jest zadowolony – znowu spytała Ewka – to co liczy?
– Liczy strony, których nie napisał!
– I daj spokój z tą zupą! – wrzasnąłem do Jot, bo było gorąco, a zupa była do niczego.
Jot zaniemówiła, zastygła, jakby jej nie było.
Pisarz jest świnią, której nie smakuje zupa.
Córki wyniosły się nad łąkę.
Przecież nie wylałem tej zupy. A może naprawdę była niesmaczna.
Pisarz siada i liczy strony, które napisał. Liczy ogórki, które zakisił. Pisarz liczy nowo posadzone drzewka, liczy kwiaty. Liczy kopce wykopane przez krety, do jednego liczy dzięcioły. Pisarz je zupę. Potem napisze, że jadł zupę. Potem napisze, że przyszedł Waśka i usiadł przy stole, przy którym pisarz jadł zupę.
Waśka usiadł.
– Może zupy? – spytała Jot.
– A… – Waśka na chwilę wstrzymał oddech. – A daj!
– A ty skąd, Wasia?
– Z mogiłki. Byłem u Stacha i zajrzałem do tatula. Bogu dziękować…
– A za co? – pomyślałem.
– Za dom, za świnki, za krówkę…
– A gdzie ta krówka? – pomyślałem.
– No, krówki to już nie ma, ale była…
Ty to byś dziękował za to, że żyjesz – pomyślałem.
– No i za takich sąsiadów, jak wy! – Waśka dokończył zdanie i zabrał się do zupy.
Przeleciała kolorowa mucha brzęcząca grubym basem, nie znam się na głosach, może tenorem, ale grubym tenorem, i poleciała dalej.
Z łąki wróciła Ewa, przyniosła jakieś kolorowe kwiatki. Na kwiatkach też się nie znam – i usiadła przy stole.
– Jak grób tatula? – spytałem.
– A dobrze, krzyż równiutko wyczyściłem, lampki sprzątnąłem. Tak myślę, że i my tam w nim niedługo. Za matulą dwaj bracia. A kto tam kolejność zna? Może i być odwrotnie.
Wasia spojrzał w stronę swojego podwórka, skąd doleciał huk traktora.
– Nie kracz, Wasia, zupę jedz.
– A wiecie, żona księdza mercedesa rozbiła. Jak kto obok by siedział, to by był trup. A jej nic, tylko mercedes na złom.
– Na zakręcie przy krzyżu?
– A skąd wiesz?
– Widziałem tam kupę szkła i poharatane drzewo.
– Na zakręcie, do krzyża kilka kroków. Nikt nie wie, jaka kolejność mu pisana. Gdyby bat´ka siedział z boku…
– Jak zupa? – spytała Jot.
– Bardzo dobra, najlepsza w takie gorąco. A ja mam jeszcze drewniane talerze. Pokażę je wam albo i dam, bo wy takie rzeczy lubicie. Matula tatulowi na takich jeść dawała i nigdy się nie tłukły.
– Te nasze też nietłukące – pochwaliła się Jot.
I tyle z tego postępu – pomyślałem.
– No widzisz, a tamte sami sobie robiliśmy – dokończył Waśka.
„Pomyśl o starcach napełnionych samotnością, należałoby popieścić ich miłością”. – Czytam w wierszu Pomyśl o przysłanym na konkurs przez trzynastolatkę.
– Stary pisarz siada i czyta wiersze podlotków.
– I co, jest zadowolony czy nie? – spytała Ewka.
Spod szafki ledwo wypełzła mysz. Wtuliła łepek w futro i zasnęła. Najpierw zdechnie, a potem wyschnie na wiór. Trzeba ją zakopać, zanim dopadnie do niej Żuk i sam się struje. Żeby Ewa jej nie zauważyła, musiałem szybko odpowiedzieć:
– Stary pisarz ani jest zadowolony, ani nie jest. Stary pisarz po prostu jest stary.
LUSIA SIEROTKA
Kiedy trafił na nią stary Szołcha, powtarzała, twardo wymawiając „s”: „Jestem Lusia – sierotka”.
Nikt nie wiedział, ile miała lat. Sama pewnie nie wiedziała. Stary Szołcha powiedział, że dała mu ją na wychowanie kuzynka z Łobeza, bo matka Lusi umarła w szpitalu, a ta kuzynka też już umarła. Niektórzy ludzie mówili, że może to Marysi wróciło z domu dziecka i Maryśka oddała je Szołsze. Na głowie było więcej spraw niż Lusia. Szołcha załatwił jej papiery na nazwisko zmarłej kuzynki – Szołcha – i została. Może i byłby z tego międzynarodowy skandal, gdyby ktoś doniósł, ale nikt nie doniósł.
W szkole dzieci Lusię trochę przedrzeźniały, ale coraz lepiej mówiła, tak jak one, a że uczyła się byle jak, tak jak one, to szybko dały jej spokój.
Raz było śmiesznie i nieśmiesznie – po powrocie nauczyciela z kursu. Nauczyciel przyniósł wtedy szczura w klatce i tłumaczył „poglądowo”, że to szczur. Dzieci chichotały rozbawione. Najstarszy rzucił w szczura patykiem.
– A ty, Lusiu, co powiesz? – spytał nauczyciel. (Nauczyciel wyróżniał Lusię. Może jej żałował, a może mu się podobała, bo wyglądała na siedemnaście lat).
– Ja powiem, że on by mnie ugryzł, bo on tak samo głodny, jak ja byłam, a oni mnie gryźli.
Dzieci się głośno śmiały, aż Najstarszy krzyknął: „Cicho, bo pizdnę!”. I Lusia go za to polubiła, a on, potem, przynosił jej po parę cukierków, czego Lusi nie było trzeba, bo u Szołchy miała wszystko.
A nauczyciel powiedział wtedy:
– Ładna ta nasza Lusia i mądra, a wy głupie, bo rechoczecie jak żaby w maju!
I Lusia postanowiła napisać do nauczyciela list.
Stary Szołcha, jak zdarzyło mu się czasem wypić, wyciągał haftowane obrusy, porcelanę i srebrny lichtarz z siedmioma kubeczkami i mówił:
– To dla ciebie, jak wyjdziesz za mąż. A potem dodawał: – Na twoją naukę też mam. Potem przytupywał, a wtedy z narożnego pokoiku dobiegał głos:
– To ty, tatulu? Ja ci na drogę wyszykuję.
– Tak, matulu, tak – odpowiadał Szołcha i szedł sprawdzić, czy u matki wszystko w porządku. Przekładał matkę na drugi bok, a ona przesypiała następny dzień.
Niektórzy ludzie gadali o tym, że Szołcha, jakby zeźlony, nie chce mówić o dobrach wdowy Koniukowej. Gadali też, że wdowa skarżyła się bat´ce, że Szołcha zszedł z rozumu i całą przyszłość ma za nic. Bat´ka potem pytał Szołchę, czy z bogiem spać się kładzie i o grzechu nie myśli. Ale Szołcha się kładł i nie myślał. Ciężko w dzień pracował, to o czym miał myśleć.
W nocy Lusia pisała list do nauczyciela: „Pod tą główką chcę ci napisać, że bardzo za panem zanudziłam”. Wyrywała kartkę i zaczynała od nowa: „Drogi mój nauczycielu”.
List schowała w dzienniku. Było w nim na koniec, że go kocha i chce wyjść za niego – „A herbatę popijemy na porcelanie” – i że dalej będzie się uczyć.
List znalazł Najstarszy. Długo czytał. Wydukiwał sylaby i składał je w słowa. Potem list podarł i nie odzywał się do nikogo przez dwa dni.
Nauczyciel dostał drugi list, który Lusia schowała w małej kieszonce w jego marynarce.
Po szkole Lusia w miejscu, w którym nikt nie widział, czekała na nauczyciela w czwarty dzień tygodnia. (Bo pierwszy dzień to dzień czekania, drugi dzień to dzień zazdrości, trzeci dzień to dzień płakania, a czwarty dzień to dzień miłości).
Powiedziała mu, że albo się z nią ożeni, albo ona wyjdzie za Najstarszego, albo lepiej pójdzie do klasztoru i tam umrze.
– Jesteś młoda i piękna, a ja postarzałem się i jestem bardzo słaby – powiedział nauczyciel. – Będę się o ciebie bał, będę chodził za tobą jak lis, który lęka się o swoje małe. Jestem zmęczony i pusty, ani życia w mieście, ani tutaj mi nie szkoda, ani mi go żal. Tego, co czuję, i tak nie wyrzucę z siebie, nie powiem, nie napiszę i nie chcę. Ty masz wszystko przed sobą, ja nic. (Byle wąż nie porwał pisklaka, byle kuna nie zjadła kury).
Potem odszedł i mruczał bezmyślnie pod nosem, bo na co mu ta miłość.
Szukali jej bosakiem z łodzi cały dzień. Kiedy ją wyciągnęli, była zupełnie naga, opleciona wodorostami. Dzieci mówiły, że wyglądała jak wianek.
Stary Szołcha płakał nad haftowanymi obrusami, obleciały go ćmy i usłyszał:
– To ty, tatulu? Ja ci na drogę wyszykuję.
– Tak, córuś, tak.
Pochowali ją jako Lusię Szołchę. Nikt nie zauważył, że nie wiedzą, jak się naprawdę nazywała.
Dwa tygodnie później (dwie niedziele – powiedział Waśka) aresztowali Najstarszego. Puścili go i aresztowali wdowę Koniukową, ale ją też puścili.
– A ja myślę, że ona tak sama – powiedział Waśka.
SZEŚĆ PUNKTÓW
Za każdym razem, kiedy dzwonił telefon, odczekiwał cztery do sześciu dzwonków i szybko w tym czasie wyliczał, kto to może dzwonić. Zawsze dochodził do tego, że to będzie ona, i to była ona. Może zauważył, a może nie zauważył, że od dawna tylko ona do niego dzwoniła. Ale teraz telefon nie miał jeszcze prawa dzwonić.
Postawił czajnik i przygotował kubek. Zaczął spisywać warunki, które jej postawi. Myślał chyba o jakichś dwudziestu, ale na razie napisał cztery:
1. Musi mieć pewność, że ona nie będzie miała żadnego kochanka.
2. Wszystkie sprawy finansowe załatwiają wspólnie.
3. To on będzie decydował, kogo mają zaprosić do domu.
4. Jego żuki mają wisieć w pokoju na ścianie naprzeciwko okna.
Punkt czwarty skreślił, ale potem napisał na nowo.
Kiedy dopadł do czajnika, wylatywała z dzióbka resztka pary. Na szczęście czajnik się nie spalił, jak kilka przed nim. Znów nalał wody i przyglądał się swoim punktom. Powinien być piąty: „Swoje rzeczy będą prać oddzielnie”.
Wstawił ten punkt między trzeci a czwarty, a potem przestawił między drugi a trzeci. To jednak ważniejsze, nie można nikomu pozwalać na oglądanie intymnej bielizny. Nawet jej.
Tym razem zdążył do czajnika. Wyciągnął chleb i kawałek kiełbasy. Spojrzał na punkt pierwszy, najważniejszy. Skąd można mieć taką pewność? Zawsze się mówi: tylko ty! A sam mówiłem inaczej? Poprawił na: „Nie będzie chciała mieć żadnego kochanka”. Tak lepiej.
Nie chciało mu się otwierać nowej kostki masła. Zawsze, kiedy to robił, zostawał na maśle malutki kawałek papieru, taki pasek pośrodku. Wiele razy próbował tak oderwać papier, żeby się nie porwał, ale nadaremnie. No to zje sobie chleb z kiełbasą bez masła.
Pomyślał o czymś, co dotyczyłoby diety i jedzenia. „Ona nie będzie sprawdzać, co on je i jakie je lekarstwa”. Źle to zabrzmiało, więc: „Nie chcę, żeby sprawdzano, co w ogóle jem i jakie jem lekarstwa”. Wstawił ten punkt między drugi a nowy trzeci.
– Sześć, to wystarczy, jak napiszę więcej, to pomyśli, że wariat. Jest o miłości, o pieniądzach, o jedzeniu, o gospodarce domowej, o życiu towarzyskim i o żukach. O żukach… I tu po „naprzeciwko okna” dopisał jeszcze – „bo są piękne”.
Spojrzał na telefon. Teraz to już mogłaby zadzwonić. Spojrzał na kartkę. Lepiej przepisać. Zdąży. Wyciągnął nową kartkę i wpierw od góry do dołu postawił cyfry – od jedynki do szóstki.
Wstał i rozejrzał się po mieszkaniu. To bardzo ładne mieszkanie. Spojrzał w stojące obok drzwi duże lustro. Poprawił koszulę i uśmiechnął się do siebie. Spojrzał jeszcze raz na telefon i wziął się do dokładnego wpisywania punktów. Zaczął od szóstego. Dodał „bardzo” – „bo są bardzo piękne”.
Trochę mu było żal, a trochę się cieszył, że teraz będzie inaczej. Jakie tam inaczej, to prawie tak samo, jak było, no może trochę inaczej. Spojrzał na miejsce, w którym wisiał teraz smutny chłopiec podpierający rączką brodę. Chłopiec patrzył wprost w jego oczy, jakby chciał powiedzieć: wcale mnie to nie bawi. Odłożył kartkę, na której wcześniej każdy punkt zakreślił w kółeczko, i zaczął przechadzać się po pokoju.
Nogi stawiał wpierw całą stopą, a po chwili na palcach: prawa, lewa. Tak chodzili na defiladach niemieccy żołnierze. Tylko że oni zadzierali nogi do góry najwyżej, jak się dało. Jemu wystarczało, że podniesie tę swoją girę tylko trochę wyżej niż zwykle.
Spojrzał na telefon. Jeszcze zdążę. Wyciągnął z szafy marynarkę. Otrzepał ją i poprawił patki kieszonek. Narzucił marynarkę silnym zamachem, tak że uniosła się w górę, a z wewnętrznej kieszeni wyleciała paczka od lat nieprodukowanych papierosów. Poprawił kołnierzyk i ponownie wszystkie punkty zakreślił w kółeczko.
Odczekał pięć dzwonków.
– Słuchaj, wydarzyło się coś bardzo, ale to bardzo ważnego!
No przecież wie, co się wydarzyło. Szybko w myślach przejrzał jeszcze punkt trzeci. Może jednak: „Naszą bieliznę osobistą”.
– Nawet z tymi owadami trudno się z tobą dogadać. Widzisz!
Popatrzył teraz na punkt czwarty, nowy czwarty, może piąty. Lepiej: „w porozumieniu ze mną”.
– A tu wydarzyło się coś bardzo ważnego! Ty zresztą mówiłeś, że samotność to twoja natura, to twoja druga natura. Pamiętasz, mówiłeś: Teraz to ja nie muszę pracować i mogę robić, co chcę, wreszcie, co chcę, i nikt mi nie będzie mówić, co mam robić.
Lepiej: „w porozumieniu ze mną”.
– I tobie z tym dobrze. A tu się wydarzyło coś bardzo ważnego, bardzo ważnego, naprawdę ważnego!
Spojrzał na punkt trzeci, teraz czwarty albo piąty. Może: „kogo zapraszamy do nas”, i na punkt pierwszy. To najważniejszy punkt. Trzeba go wyrzucić, po prostu wyrzucić. Będzie chciała, to będzie miała. A ja nie gorszy. Różnie w życiu było. I może jeszcze być. Wyrzucić, jak te stare słoiki, co ją tak złoszczą. Do niczego się nie przydadzą i ten punkt też nie. „Kochanek”, co za głupie słowo. Kretyńskie słowo!
– No więc stało się tak, że oświadczył mi się Marian! Marian! Powtarzam: Mar-jan! No i co nic nie mówisz! Mów coś! Nie, nie kolejarz, jaki tam kolejarz – nauczyciel. A uczył? Wszystkiego uczył! I mi się oświadczył!
Spojrzał na nowy punkt piąty, też trzeba wyrzucić. Każdy znajomy jest czyimś znajomym, a ten znajomy ma innych znajomych i nawet jak zaprosisz tych znajomych, tamtych znajomych, to nie wiesz, czy to ty, czy to ona ich zaprasza. No i kto tu kiedy był? Kto? Gdzie ci znajomi?
Od prawej do lewej wykreślił punkt piąty, a może czwarty.
– No i co? Tylko tyle? Ja tobie też gratuluję! Ja ci gratuluję! To za tyle, za to wszystko, co dla ciebie zrobiłam, to ja mam twoje gratulacje gdzieś! I ja już nie zadzwonię! Nie zadzwonię, bo Marian, bo Marian mi nie pozwoli!
Popatrzył na smutnego chłopca ze ściany, który mówi: To mnie nie bawi.
I podszedł do szafy wnękowej, z takich, co je robiono w latach pięćdziesiątych. Zdjął marynarkę, zdjął koszulę.
Punkt szósty: Moje żuki będą na ścianie, naprzeciwko okna, bo są bardzo piękne.
Wyciągnął te żuki.
Trochę później Heńka mi mówiła, że ten stary kretyn dostał zawału tylko dlatego, że jedna mu nie dała. Powiedziałem jej, że nie wierzę w takie bzdury. Może miał jakąś chorobę albo zniszczył sobie serce w pracy.
Gablotę z żukami wyniosła sąsiadka. Po drodze zbiła się szyba i wyleciały żucze truchła. Te najmniejsze rozsypały się już w powietrzu, ale były i takie duże, że sąsiadka strącała je ze schodów nogami.
I rzucił się na nie pies.
ZAJĄC
– Zajęcy coraz mniej – mówił Wasia. – Kiedyś… kiedyś to i wnyki się stawiało… Raz trzy zające przyniosłem.
– No to pewnie, że coraz mniej – dogadała Mimi.
Spojrzałem na córkę, potem na Waśkę.
– Ale to będzie więcej jak czterdzieści lat – szkolnikiem byłem.
– Szkodnikiem! – Mimi swoje.
– A było ich wtedy… Zimą, jak śnieg wysoki spadł, to i kilkuletnie drzewa obgryzały… A i dziki były… Bug zamarzł, z Białorusi przychodziły.
– Też je pan łapał?
– Dziki? E tam! – Waśka się zamyślił. – Żeby to tak świnia jak dzik się chowała. Żytko sama znajdzie, kartofle sama znajdzie… A jakby tak ja wam świnkę pohodował? Dacie pięć złotych na dobry chów, a potem sobie zatniecie.
Córka nie miała ochoty na zacinanie świni i sobie poszła. Waśka wyciągnął papierosa, pewnie trzeciego, i przeturlał go w palcach. Szło na wieczór, wiatr zaczął cichnąć.
– Cicho tu, gdzie wam lepiej będzie?
Na brzegu łąki zamigotały dwa zające. To była ich pora.
– Patrz, Wasia, wnuczek tego, coś go we wnyki złapał!
Waśka nie odpowiedział.
– I drugi wnuczek, czy raczej wnuczka.
– Te wnyki, wiesz, to nie ja stawiałem. To Aleksy, ten miał do tego głowę. Ja mu tylko pomagałem zająca wyjąć.
Waśka zakaszlał.
– A gdzie ty te zające widzisz?
Wskazałem ręką.
– Aleksy to umiał wszystko. Obórkę postawił, płot zbił i wnyki też stawił. A święta właśnie szły, a my tu obchodzimy i wasze, i nasze…
Wasia wychylił się w stronę łąki, zmrużył oczy.
– Lis, jak ma młode, kury porywa i ja żalu do niego nie mam. To nam się zając na święta nie należał?
Spojrzałem, czy nie ma gdzieś w pobliżu Mimi.
Do popielniczki wlazła mrówka. Wdrapywała się na górki popiołu, nie naruszając ani jednej drobiny.
Albo to mrówka jest lżejsza od popiołu, albo prawo ciążenia jest do kitu, albo wszystko jest inne, niż to oko widzi, albo nie wiem co.