- promocja
Zwrotnik Raka - ebook
Zwrotnik Raka - ebook
Zwrotnik Raka jest debiutem autora, osiadłego z początkiem lat trzydziestych w Paryżu; tam też w 1934 roku książka została opublikowana nakładem ekskluzywnego angielskiego wydawcy. Utwór entuzjastycznie powitały takie znakomitości, jak Ezra Pound i T.S. Eliot, rozgłos jednak przyniósł mu dopiero wprowadzony w 1937 roku zakaz wwożenia do USA "gorszącej" książki. Atmosfera skandalu przygłuszyła bardzo wysublimowaną w istocie wartość artystyczną tej powieści. Jak i całego cyklu, który tworzy wraz z Czarną wiosną i Zwrotnikiem Koziorożca. Piętnaście epizodów z życia amerykańskiego ekspatrydy ukazuje przymierającego głodem, imającego się różnych zajęć intelektualistę, żarliwie oddającego się miłosnemu zapamiętaniu, opisanemu z całą otwartością, językiem odrzucającym wszelkie eufemizmy. Powieść swą Miller określał jako zniewagę wyrządzoną siedmiu fundamentalnym wartościom i symbolom kultury: Sztuce, Bogu, Człowieczeństwu, Przeznaczeniu, Czasowi, Miłości i Pięknu. Miała też być "środkiem na przeczyszczenie".
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65613-24-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zeszłej nocy Borys odkrył, że jest zawszony. Musiałem wygolić mu włosy pod pachami, ale nawet i wtedy swędzenie nie ustało. Skąd wzięły się wszy w tak pięknym domu? Nieważne. Być może Borys i ja nigdy nie zbliżylibyśmy się tak bardzo, gdyby nie te wszy.
Borys przedstawił mi właśnie w skrócie swoje poglądy. Zajmuje się przepowiadaniem pogody. Twierdzi, że będzie w dalszym ciągu zła. Nadejdą kolejne klęski, przyjdzie rozpacz i śmierć. Nie ma najmniejszych oznak zmiany. Rak czasu zżera nas po kawałku. Nasi herosi pozabijali się albo właśnie to czynią. Głównym bohaterem nie jest więc Czas, ale Bezczasowość. Musimy zatem maszerować noga w nogę, trzymać krok, podążając ku kazamatom śmierci. Nie ma ucieczki. Pogoda nie ulegnie zmianie.
Nastała jesień mojego drugiego roku w Paryżu. Zostałem tu wysłany z powodu, którego do dziś nie udało mi się odgadnąć.
Nie mam gotówki, majątku, nadziei. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Jeszcze rok, pół roku temu, sądziłem, że jestem artystą. Teraz nie zastanawiam się już nad tym. Po prostu jestem. Wszystko, co było literaturą, opadło ze mnie. Bogu dzięki, nie trzeba już pisać żadnych książek.
No, a to? To nie tyle książka, ile paszkwil, oszczerstwo, niegodna potwarz. Nie jest to książka w zwykłym znaczeniu tego słowa. Nie, to rozciągnięta w czasie zniewaga, plwanie w twarz Sztuce, kopniaki wymierzane Bogu, Człowiekowi, Przeznaczeniu, Czasowi, Miłości, Pięknu... czemu tam jeszcze chcecie. Zamierzam wam śpiewać. Może trochę fałszywie, ale jednak zaśpiewam. Będę śpiewał, gdy wy będziecie rzęzić, zatańczę nad waszym plugawym zewłokiem...
By śpiewać, należy jednak najpierw otworzyć usta. Trzeba mieć dwa płuca i pewną wiedzę muzyczną. Akordeon czy gitara nie są już konieczne. Rzeczą najistotniejszą jest chęć śpiewania. To tutaj jest zatem pieśnią. Ja śpiewam.
To dla ciebie, Taniu, śpiewam. Chciałbym śpiewać lepiej, bardziej melodyjnie, ale może wówczas nie zgodziłabyś się mnie wysłuchać. Słyszałaś pieśni innych i nie zrobiły na tobie najmniejszego wrażenia. Śpiewali nie dość pięknie, a może zbyt pięknie?
Jest dwudziesty któryś października. Nie zwracam już uwagi na daty. A może to mój sen z 14 listopada ubiegłego roku? Są wprawdzie przerwy, ale to przerwy między jednym snem a drugim i nie zostaje po nich w świadomości żaden ślad. Świat wokół mnie ulega rozkładowi, pozostawiając tu i ówdzie plamy czasu. Świat jest rakiem zżerającym sam siebie po kawałku... Sądzę, że kiedy wielka cisza spadnie na wszystkich i wszystko, muzyka zatriumfuje ostatecznie. Kiedy wszystko powróci znów na łono czasu, ponownie zapanuje chaos, a chaos to partytura będąca zapisem rzeczywistości. Ty, Taniu, jesteś moim chaosem. Właśnie dlatego śpiewam. Choć w gruncie rzeczy to nie ja, tylko umierający świat, zrzucający skórę czasu. Ja wciąż żyję, kopię w twoim łonie; ja – rzeczywistość domagająca się zapisu.
Zapadam w drzemkę. Fizjologia miłości. Wieloryb ze swoim blisko dwumetrowym penisem (w stanie spoczynku). Nietoperz – penis libre. Zwierzęta posiadające kość w penisie. Stąd – staje jak gnat... „Na szczęście – powiada Gourmont – struktura kostna u człowieka uległa zanikowi”. Na szczęście? Tak, na szczęście. Wyobraźcie sobie tylko, że osobnicy naszego gatunku paradowaliby z narządami sterczącymi jak gnat... Kangur ma podwójny penis – jeden na dni powszednie, drugi od święta. Zapadam w drzemkę... List od jakiejś kobiety z zapytaniem, czy znalazłem już tytuł dla swojej książki. Tytuł? Ależ proszę: Lubieżne lesbijki.
„Twoje anegdotyczne życie!” Zwrot M. Borowskiego. To właśnie w środy jadam lunch z Borowskim. Jego żona, zasuszona krowa, pełni honory pani domu. Uczy się właśnie angielskiego – jej ulubiony wyraz to „obrzydliwy”. Od razu widzicie, co za mendy z tych Borowskich. Poczekajcie jednak...
Borowski nosi sztruksowe garnitury i gra na akordeonie. Trudno oprzeć się tej kombinacji, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę, że nie jest złym artystą. Udaje Polaka, ale oczywiście nim nie jest. Jest Żydem, a jego ojciec był filatelistą. W gruncie rzeczy prawie cały Montparnasse opanowany jest przez Żydów lub, co gorsza, pół-Żydów. Mieszkają tu Carl i Paula, Cronstadt i Borys, Tania i Sylwester, i Moldorf z Lucille. Wyjątkiem jest Fillmore. Nawet Henry Jordan Oswald okazał się Żydem. Louis Nichols jest Żydem. Także Van Norden i Chérie są Żydami. Frances Blake jest Żydem, a raczej Żydówką. Tytus jest Żydem. Tak więc Żydzi mnie przytłaczają. Piszę to dla mojego przyjaciela Carla, którego ojciec jest Żydem. To wszystko jest tu nader istotne.
Spośród wszystkich Żydów najpiękniejsza jest Tania – dla niej i ja zostałbym Żydem. Dlaczego nie? Już i tak mówię jak Żyd. I jestem paskudny jak Żyd. Poza tym któż nienawidzi Żydów bardziej niż oni sami?
Godzina zmierzchu. Błękit, woda jak szklana tafla, lśniące, roztapiające się w powietrzu drzewa. Szyny wpadają do kanału w Jaurès. Długa gąsienica o lakierowanych bokach wznosi się i opada jak diabelska kolejka w lunaparku. To nie Paryż. Ani Coney Island. To wieczorna mozaika wszystkich miast Europy i Ameryki Środkowej. Pode mną rozciągają się torowiska. Czarna pajęczyna splątanych szyn sprawia wrażenie, jakby nie była dziełem inżyniera, lecz gigantycznego kataklizmu; przypomina ponure szczeliny w lodzie polarnym, rejestrowane przez kamerę w różnych odcieniach czerni.
Jedzenie to jedna z tych rzeczy, które sprawiają mi ogromną przyjemność. Ale w tej pięknej Villa Borghese rzadko natrafiam na bodaj ślad jedzenia. Chwilami to wręcz przerażające. Nieraz prosiłem Borysa, by zamówił na śniadanie chleb, ale zawsze zapomina. Wygląda na to, że śniadanie jada poza domem. Kiedy wraca, wydłubuje z zębów resztki, a z jego koziej bródki zwisa kawałek jajka. Jada w restauracji przez wzgląd na mnie. Twierdzi, że przykro mu jeść obfite śniadanie w mojej obecności.
Lubię Van Nordena, ale nie podzielam opinii, które o sobie żywi. Nie uważam na przykład, że jest filozofem albo myślicielem. Ma bzika na punkcie cipy, ot i wszystko. I nigdy nie będzie pisarzem. Sylwester także nigdy nie będzie pisarzem, choćby jego nazwisko zajaśniało czerwonymi żarówkami o mocy pięćdziesięciu tysięcy świec każda. Jak dotąd jedynymi pisarzami w okolicy, których uznaję, są Carl i Borys. Są opętani. W ich wnętrzu płonie biały płomień. To szaleńcy głusi na półtony. Cierpiętnicy.
Z drugiej strony taki Moldorf, który również na swój sposób cierpi, nie jest szalony. Moldorf upija się słowami. Nie posiada żył ani naczyń krwionośnych, nie ma serca ani nerek. Jest podręcznym kufrem z niezliczoną ilością przegródek, gdzie znajdują się różne fiszki wypisane białym atramentem, brązowym i czerwonym, niebieskim, cynobrowym i szafranowym, fiołkoworóżowym, koloru sjeny, morelowym, turkusowym, połyskującym jak łuska śledzia, miedzianozielonym, atramentem w kolorze onyksu i sera gorgonzola, wina Anjou i cygar Corona...
Przeniosłem się z maszyną do drugiego pokoju, gdzie pisząc, mogę się widzieć w lustrze.
Tania podobna jest do Irène. Spodziewa się grubych listów. Ale jest też i inna Tania. Tania – wielkie nasienie rozsiewające wszędzie swój pyłek, epizod z Tołstoja, scena w stajni, podczas której wykopują płód. Tania to także gorączka – les voies urinaires, Café de la Liberté, Place des Vosges, jaskrawe krawaty na boulevard Montparnasse, zaciemnione łazienki, wytrawne porto, papierosy Abdullah, adagio z sonaty Patetycznej, wzmacniacze słuchu, seanse anegdotyczne, piersi o barwie palonej sjeny, grube podwiązki, która to godzina, złociste bażanty nadziewane kasztanami, taftowe paluszki, parujące zmierzchy zmieniające się w wiecznie zielony dąb, akromegalia, rak i delirium, gorące woalki, żetony do pokera, dywany z krwi i miękkich ud. Tania potrafi powiedzieć tak, że słyszą ją wszyscy: „Kocham go!”. A kiedy Borys parzy sobie gardło whisky, mówi do niego: „Siadaj tu! Och, Borysie... Rosja!... Cóż mam robić? Jestem nią przepełniona aż do bólu!”.
W nocy wpadam w histerię, widząc kozią bródkę Borysa na poduszce. Och, Taniu, gdzie jest teraz ta twoja gorąca cipa, te grube, ciężkie podwiązki, te miękkie, pełne uda? W moim kutasie jest sześciocalowa kość. Rozepcham swoim nasieniem wszystkie zmarszczki w twojej cipie, Taniu. Odeślę cię do domu, do tego twojego Sylwestra, z bólem podbrzusza, z przenicowanym łonem. Ach, ten Sylwester! Wie, co prawda, jak rozniecić ognisko, ale ja wiem, jak rozpalić cipę. Taniu, ciskam błyskawice w twoje wnętrzności, rozżarzam twe jajniki. Sylwester robi się trochę zazdrosny, co? Coś tam czuje, nie? Czuje ślad mojego wielkiego kutasa. Poszerzyłem nieco brzegi, wyprasowałem zmarszczki. Po mnie możesz oddawać się ogierom, bykom, baranom, łabędziom, bernardynom. Możesz sobie wsadzać w odbytnicę żaby, jaszczurki, nietoperze. Możesz wysrywać arpeggia, jeśli zechcesz, albo stroić cytrę na swoim podbrzuszu. Rżnę cię, Taniu, tak abyś czuła się zerżnięta. A jeśli obawiasz się publicznego rżnięcia, zerżnę cię prywatnie. Wyrwę kilka włosków z twojej cipy i przykleję je na brodzie Borysa. Wgryzę się w twoją łechtaczkę, wypluwając dwie jednofrankówki...
Czyste indygowe niebo pozbawione wełnistych chmur, ponure drzewa rozciągnięte w nieskończoność, ich czarne gałęzie gestykulują niczym lunatycy. Drzewa upiorne, o pniach bladych jak popiół z cygara. Wszechpotężna i tak bardzo europejska cisza. Żaluzje spuszczone, sklepy zaryglowane. Tu i ówdzie czerwony płomyk, znak miejsca schadzek. Fasady chropowate, niemal odpychające – nieskazitelne, gdyby nie plamy cienia rzucanego przez drzewa. Mijając Orangerie, przypominam sobie inny Paryż, Paryż Maughama, Gauguina, Paryż George’a Moore’a. Wspominam tego okropnego Hiszpana, zdumiewającego wówczas świat swoimi akrobatycznymi przeskokami z jednego stylu w drugi. Wspominam Spenglera i jego przerażające manifesty i zastanawiam się, czy styl, styl w wielkim stylu, jeszcze istnieje. Mówię, że te myśli zaprzątają mnie teraz, ale to nieprawda; dopiero później, po przejściu przez Sekwanę, zostawiając za sobą karnawał świateł, pozwalam, by mój umysł bawił się tymi myślami. W tej chwili nie potrafię myśleć o niczym poza tym, że jestem człowiekiem wrażliwym, którego do głębi przenika cud tych wód odbijających zapomniany świat. Wszędzie wzdłuż brzegów drzewa pochylają się ciężko nad zmatowiałym lustrem; kiedy zrywa się wiatr, wypełniając je szelestem, ronią kilka łez i drżą, a woda płynie dalej. Dławi mnie to wrażenie... I nikogo, komu mógłbym przekazać choćby ułamek moich odczuć...
Kłopot z Irène polega na tym, że zamiast cipy ma skrzynkę pocztową. Chce, by jej tam wsadzać grube listy. W tę ogromną walizę, avec des choses inouïes. A weźmy Llonę – ta dopiero miała cipę. Wiem to, ponieważ przysłała nam kilka włosków, tych z dołu. Llona – dzika dupcia, która nawet z wiatru potrafiła wycisnąć odrobinę rozkoszy. Na każdym wzniesieniu bawiła się w nierządnicę, a czasami nawet w budkach telefonicznych i toaletach. Kingowi Carolowi kupiła łóżko i kubek do golenia z jego inicjałami. Leżała na Tottenham Court Road z zadartą spódnicą i zabawiała się sama ze sobą. Używała świec, petard, klamek do drzwi. W całym kraju nie było dla niej dostatecznie dużego kutasa... ani jednego. Mężczyźni wchodzili w nią i kurczyli się. Pragnęła kutasów z przedłużaczem, samozapalnych rakiet, wrzącej mikstury wosku z kreozotem. Gdyby jej tylko pozwolić, chętnie odcięłaby ci chuja i zatrzymała w sobie na zawsze. Jedna cipa na milion ta Llona! Cipa laboratoryjna, która nie barwiła żadnego papierka lakmusowego. Llona była też blagierką. Wcale nie kupiła łóżka dla swego Kinga Carola. Ukoronowała go butelką whisky, a jej język pełen był wszawych obiecanek. Biedny Carol, nie pozostało mu nic innego, jak skurczyć się w niej i umrzeć. Nabrała powietrza, a on wypadł z niej jak martwy małż.
Olbrzymie, grube listy, avec des choses inouïes. Skrzynka bez pasków. Dziura bez klucza. Miała niemieckie usta, francuskie uszy, rosyjską dupę. Cipę międzynarodową. Kiedy zapalała się chorągiewka, rozpalała się do czerwoności, aż po samo gardło. Wchodziłeś na boulevard Jules-Ferry, a wychodziłeś na Porte de la Villette. Wrzucałeś swoją nerkówkę na jaszczyk, rzecz jasna czerwony, dwukołowy. Przy ujściu Ourcq do Marny, gdzie woda prześlizguje się przez groble i stoi niczym lustro pod mostami. Tam właśnie leży teraz Llona, a w kanale pełno szkła i innych skorup; mimozy płaczą, a do okna przylepiło się mokre, mgliste pierdnięcie. Jedna cipa na milion – ta Llona! Cipa na wskroś, przejrzysta jak szkło dupa, z której można wyczytać historię średniowiecza.
Moldorf wyłania się jako karykatura człowieka. Tarczycowe oczy. Usta Michelina. Głos jak zupa grochowa. Pod kamizelką nosi małą gruszkę. Jakkolwiek byś na niego patrzył, zawsze widać tę samą panoramę: japońską tabakierkę, rączkę z kości słoniowej, figurę szachową, wachlarz, motyw ze świątyni. Tak długo fermentował, aż stał się bezkształtny. Jak drożdże obrabowane z witamin, wazon pozbawiony plastikowego kwiatu.
Kobiety spłodzone dwukrotnie: w IX wieku, potem znów w epoce renesansu. Moldorfa przeniesiono podczas wielkich wędrówek pod żółtymi brzuchami i białymi. Na długo przed Exodusem Tatar napluł mu w krew.
Jego dylemat jest dylematem karła. Szyszkowatymi oczami widzi swoją sylwetkę rzuconą na niebywałych rozmiarów ekran. Jego głos, spiłowany do cienia główki od szpilki, odurza go. Słyszy ryk, choć inni – ledwie pisk.
Jest jeszcze jego umysł. To amfiteatr, w którym aktor daje proteuszowe przedstawienie. Moldorf, wielokształtny i nieomylny, wciela się w swoje role – klowna, kuglarza, kontorsjonisty, kapłana, rozpustnika, szarlatana. Amfiteatr jest zbyt mały. Podkłada podeń dynamit. Publiczność jest oszołomiona. On ją obezwładnia.
Bezskutecznie usiłuję zbliżyć się do Moldorfa. To tak, jakby próbować zdefiniować Boga. Zresztą Moldorf jest Bogiem – nigdy nie był niczym innym. Tymczasem ja zaledwie rzucam słowa na papier...
Miałem o nim opinie, które byłem zmuszony odrzucić; miałem inne, które teraz próbuję zmienić. Przyszpiliłem go, by odkryć, że nie mam do czynienia z żukiem gnojakiem, lecz z ważką. Obrażał mnie swoim grubiaństwem, by potem przytłoczyć delikatnością. Potrafił być rozmowny do granic wytrzymałości, potem znów cichy jak Jordan.
Kiedy widzę, jak zbliża się truchcikiem, by mnie powitać, z wyciągniętymi łapkami i załzawionymi oczyma, czuję, że mam przed sobą... Nie, tak nie można tego ująć!
Comme un oeuf dansant sur un jet d’eau.
Moldorf ma tylko jedną laskę, w dodatku w lichym gatunku. W kieszeniach świstki papieru zawierające recepty na Weltschmerz. Jest już wyleczony, a tej małej Niemce, która umyła mu stopy, serce pęka. Przypomina pana Nijakiego wlokącego wszędzie ze sobą słownik gudżarati. „Nieunikniony dla każdego”, co niewątpliwie ma znaczyć „niezbędny”. Borowski nie mógłby pojąć tego wszystkiego. Borowski ma na każdy dzień tygodnia inną laskę i specjalną na Wielkanoc.
Mamy ze sobą tyle wspólnego, że patrząc na niego, czuję się tak, jakbym widział siebie w pękniętym lustrze.
Przeglądałem swoje rękopisy, całe strony zagryzmolone poprawkami. Strony pełne literatury. Przeraża mnie to trochę, tak bardzo przypomina mi Moldorfa. Tyle że ja jestem gojem, a goje cierpią w inny sposób. Cierpią, nie popadając w nerwicę, a – jak mówi Sylwester – człowiek nigdy niedotknięty nerwicą nie wie, co to cierpienie.
Wyraźnie pamiętam, jak rozkoszowałem się swoim cierpieniem. To tak, jakby wziąć do łóżka małego lwa. Co jakiś czas drapnie cię pazurami – i wtedy naprawdę się boisz. A przecież zwykle nie czułeś strachu – zawsze mogłeś go wypuścić albo odrąbać mu łeb.
Są ludzie niepotrafiący oprzeć się pokusie wejścia do klatki z dzikimi zwierzętami, pragnieniu, by dać się poharatać. Wchodzą do niej bez rewolweru czy pejcza. Strach czyni ich nieustraszonymi... Dla Żyda świat jest klatką pełną dzikich bestii. Drzwi są zamknięte, a on siedzi w środku bez rewolweru czy pejcza. Jego odwaga jest tak wielka, że nie czuje nawet smrodu łajna leżącego w rogu. Widzowie klaszczą w dłonie, on nie słyszy. Wydaje mu się, że dramat rozgrywa się w klatce. Klatka – myśli – jest światem. Gdy tak stoi samotny i bezradny, a drzwi są zamknięte, odkrywa, że lwy nie rozumieją jego języka. Żaden lew nigdy nie słyszał o Spinozie. Spinoza? Tego się nawet nie da wziąć na kieł. „Chcemy mięsa!” – ryczą, a on stoi tam skamieniały, z myślami zamienionymi w sople lodu, ze swoim Weltanschauung jak niedosięgły trapez. Jedno uderzenie lwiej łapy i jego kosmogonia rozlatuje się na kawałki.
Lwy również są zawiedzione. Spodziewały się krwi, kości, chrząstek, ścięgien. Żują i żują, ale słowa są z chicle, czyli gumy-bazy, a ta jest niestrawna. Chicle jest podstawowym składnikiem, który posypuje się cukrem, pepsyną, tymiankiem, lukrecją. Chicle jest OK, kiedy ją zbierają chicleros. Przeszli oni grzbietem zatopionego kontynentu, przynosząc ze sobą algebraiczny język. Na pustyniach Arizony napotkali Mongołów z północy, glazurowanych jak oberżyna. Stało się to wkrótce po tym, gdy Ziemia uzyskała swoje żyroskopowe nachylenie, kiedy Golfsztrom rozstawał się z Prądem Japońskim. W sercu Ziemi znaleźli skały wapiennego tufu. Swoim językiem upiększyli samo wnętrze Ziemi. Zjadali swoje wnętrzności, a puszcza zamykała się nad nimi, nad ich kośćmi i czaszkami, nad ich koronkowym wapiennym tufem. Ich język zaginął. Tu i ówdzie można wciąż jeszcze odnaleźć resztki menażerii, pokryty symbolami kawałek kości czaszkowej.
Cóż to wszystko ma wspólnego z tobą, Moldorfie? Słowem błąkającym się na twoich ustach jest anarchia. Wypowiedz je, Moldorfie, czekam na nie. Kiedy podajemy sobie ręce, nikt nie wie, jakie rzeki przepływają przez nasz pot. Kiedy ty z na wpół rozchylonymi ustami, w których bulgocze ślina, zestawiasz słowa, ja przeskakuję pół Azji. Gdybym wziął twoją laskę, chociaż jest taka marna, i wybił ci w boku małą dziurkę, zebrałbym wystarczającą ilość materiałów, by wypełnić całe British Museum. Trwamy zaledwie pięć minut, a pożeramy stulecia. Jesteś sitem, przez które przecedza się moja anarchia, układając się w słowa. Poza słowem jest chaos. Każde słowo jest paskiem, prętem, lecz nigdy nie ma i nie będzie dość prętów, by zrobić z nich klatkę.
Pod moją nieobecność zawieszono zasłony w oknach. Wyglądają jak tyrolskie obrusy zanurzone w lizolu. Pokój lśni. Siedzę na łóżku jak w transie, myśląc o człowieku przed momentem narodzin. Nagle odzywają się dzwonki, dziwna, nieziemska muzyka, jakbym został przeniesiony w stepy Azji Środkowej. Niektórym towarzyszy długi, ciągnący się pogłos, inne wybuchają nagle, pijane i rzewne. A teraz znów zapanował spokój, jedynie ostatni ton delikatnie muska ciszę nocy – ledwo słyszalny, wysoki gong, zdławiony nagle jak płomień świecy.
Zawarłem cichą umowę z samym sobą, że nie zmienię ani jednej zapisanej linijki. Nie jestem zainteresowany udoskonalaniem swoich myśli ani czynów. Obok doskonałości Turgieniewa stawiam doskonałość Dostojewskiego. (Czy jest coś doskonalszego od Wiecznego męża?). Oto tutaj, w jednym i tym samym środku przekazu, mamy do czynienia z dwoma rodzajami doskonałości. Ale w listach van Gogha odnajdujemy doskonałość przewyższającą każdą z tamtych dwóch. To triumf jednostki nad sztuką.
W tej chwili tak naprawdę interesuje mnie tylko jedna rzecz, a jest nią rejestrowanie tego wszystkiego, co pominięto w książkach. O ile mi wiadomo, nikt nie wykorzystuje tych elementów atmosfery, które nadają kierunek i motywację naszemu życiu. Jedynie mordercy wydają się czerpać z życia jakąś zadowalającą cząstkę tego, co w nie wkładają. Nasze stulecie domaga się przemocy, ale mamy jedynie same niewypały. Rewolucje tłumi się w zarodku albo też zbyt gwałtownie osiągają swój cel. Namiętność szybko się wyczerpuje. Ludzie znajdują oparcie w ideach, comme ďhabitude. Nie ma propozycji interesujących nas dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Przeżywamy milion wersji życia na przestrzeni jednego pokolenia. Studiując entomologię czy życie podwodne albo zachowanie komórek, czerpiemy więcej...
Telefon przerywa tę myśl, której i tak nie byłbym w stanie dokończyć. Ktoś chce obejrzeć mieszkanie...
Wygląda na to, że nadchodzi koniec, koniec mojego życia w Villa Borghese. W porządku, wezmę te zapisane kartki i przeniosę się. Akcja będzie się toczyć gdzie indziej. Zawsze gdzieś toczy się jakaś akcja. Wydaje się, że gdziekolwiek pójdę, trafiam na dramat. Ludzie są jak wszy – włażą ci pod skórę i zagrzebują się tam. Drapiesz się i drapiesz aż do krwi, ale nie możesz się skutecznie odwszawić. Gdziekolwiek pójdę, wszędzie to samo: ludzie paskudzą sobie życie. Każdy przeżywa jakąś prywatną tragedię. Mamy to już we krwi – nieszczęście, nudę, smutek, samobójstwo. Powietrze jest przesiąknięte katastrofą, frustracją, daremnością. Drap się i drap – aż zedrzesz sobie skórę. Mnie jednak ten stan rzeczy dodaje ducha. Zamiast zniechęcać lub przygnębiać, raduje mnie. Krzykiem domagam się jeszcze więcej katastrof, jeszcze większych klęsk, wspanialszego fiaska. Chcę, by cały świat był do niczego, chcę, by każdy zaczochrał się na śmierć.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------