Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Życie Cię kocha, Lili - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 czerwca 2025
3192 pkt
punktów Virtualo

Życie Cię kocha, Lili - ebook

Nasze życie jest takim, jakim czynią je nasze myśli.

Lilianna Berg każdego poranka otwiera oczy i przyjmuje z radością to, co przyniesie kolejny dzień. Bo żaden się już nigdy nie powtórzy. Dziewczyna kolekcjonuje niepowtarzalne, barwne sukienki, które odzwierciedlają jej osobowość: odważną i gotową do podejmowania nowych wyzwań.

Codziennie staje przed lustrem, patrzy z radością na swoje oblicze i mówi: „Życie cię kocha, Lili”. Proste słowa, które są początkiem wszystkiego. Mimo utraty rodziców i przeszkód napotykanych na swojej drodze dziewczyna unosi wysoko głowę i dziarsko stawia im czoła.

Spotkanie z radosną i kolorową Lili jest jak piękny letni poranek. Wnosi świeżość, energię, łamie schematy i motywuje do tego, by w końcu się obudzić i zacząć naprawdę żyć. Bo bez względu na to, ile masz lat, kim jesteś i co robisz, życie cię kocha i tylko od ciebie zależy, co zrobisz z tą miłością.

W książce znajdziesz 52 afirmacje, mające za zadanie dmuchnąć w skrzydła Twoich marzeń i utwierdzić Cię w przekonaniu, że jesteś Cudem.

Ukochana przez tysiące kobiet pierwsza część historii o Liliannie Berg w nowym wydaniu.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68381-51-1
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Ży­cie mnie ko­cha

Ener­gia za­wsze pły­nie w tę stronę, w którą kie­ru­jemy swoją uwagę.

Ży­cie mnie ko­cha, ży­cie mnie ko­cha, ży­cie mnie ko­cha – szep­ta­łam bez­gło­śnie, pró­bu­jąc wy­śli­zgnąć się z ob­jęć snu.

Ko­lejny raz prze­łą­czy­łam bu­dzik na drzemkę. Po­tem na ko­lejną i ko­lejną, za każ­dym ra­zem obie­cu­jąc so­bie, że jesz­cze tylko pięć mi­nu­tek. Jesz­cze tylko pięć mi­nu­tek, jesz­cze tylko pięć mi­nu­tek... i tak dwa­na­ście razy. Nie za­uwa­ży­łam, kiedy od pierw­szego sy­gnału po­budki mi­nęła go­dzina. Wy­stra­szona po­ło­że­niem wska­zó­wek ze­gara wy­sko­czy­łam z łóżka i pod­bie­głam do okna. Za­uwa­ży­łam pro­mie­nie słońca roz­bi­ja­jące się uro­czy­ście o da­chy oko­licz­nych bu­dyn­ków i zwró­ci­łam uwagę na lu­dzi ko­rzy­sta­ją­cych z uro­ków pa­nu­ją­cej aury. Nie mo­głam oprzeć się wra­że­niu, iż każdy ko­lejny dzień za­czy­nają nie­malże przed koń­cem po­przed­niego. Ich za­an­ga­żo­wa­nie w ży­cie prze­ja­wiało się krzy­kiem klak­so­nów, znie­cier­pli­wio­nym stu­ko­tem szpi­lek i pra­wie przy­kle­jo­nym do ucha smart­fo­nem.

– Ży­cie cię ko­cha, Lili – po­wie­dzia­łam do sie­bie na głos i po­bie­głam do ła­zienki.

W po­pło­chu szo­ro­wa­łam swoje śpiące jesz­cze ciało, da­ru­jąc so­bie my­cie głowy. Wes­tchnę­łam ku niebu, zwią­zu­jąc na czubku głowy kitkę, z któ­rej co chwilę wy­śli­zgi­wały się błą­dzące w oko­li­cach po­licz­ków ko­smyki mo­ich wło­sów. Dół wy­bra­nej przeze mnie tego dnia su­kienki zdo­biły dwa rzędy prza­śnych fal­ba­nek. Wsu­nę­łam stopy w pach­nące gumą ba­lo­nową ba­le­riny i jesz­cze raz szep­nę­łam do swo­jego lu­strza­nego od­bi­cia słowa: „Ży­cie cię ko­cha”, i by­łam go­towa.

– Ale tak bez po­że­gna­nia? A wspólna kawa? Cia­steczko? – za­py­tał mój kon­ku­bent, roz­cią­ga­jąc usta w le­ni­wym uśmie­chu.

Okre­śle­nie „kon­ku­bent” przy­warło do Fi­lipa chwilę po tym, jak zde­cy­do­wa­łam się przed­sta­wić go swo­jej babci. A ona zde­cy­do­wa­nie nie była zwo­len­niczką luź­nych związ­ków, o nie.

Pod­bie­głam do uko­cha­nego i przy­war­łam no­sem do miej­sca po­mię­dzy jego uchem a bar­kiem, łap­czy­wie wcią­ga­jąc w noz­drza za­pach jego skóry. Pach­niał wa­ni­lio­wym cia­stem mo­jej pro­duk­cji, które kon­su­mo­wa­li­śmy do póź­nych go­dzin noc­nych, ki­tła­sząc się w łóżku z wy­sta­ją­cymi sprę­ży­nami.

– Mu­szę le­cieć, skar­bie. Je­stem spóź­niona trzeci raz w tym mie­siącu.

– O któ­rej wró­cisz?

– Nie mam po­ję­cia. A co, chcesz ugo­to­wać obiad? – Mru­gnę­łam, w za­sa­dzie prze­wi­du­jąc od­po­wiedź.

Od­parł, że z przy­jem­no­ścią od­wie­dzi bab­cię Ró­zię i przy­nie­sie od niej kilka sło­ików z we­ge­ta­riań­skim bi­go­sem.

Za­wsze miała je w za­pa­sie i cho­ciaż ma­ru­dziła, że musi się dzie­lić, rzadko od­ma­wiała.

Wy­cho­dząc do pracy, cmok­nę­łam swoją dłoń i zdmuch­nę­łam z niej mi­ło­sny po­ca­łu­nek. Fifi od­wza­jem­nił się tym sa­mym. Od­kąd zo­sta­li­śmy parą, wszyst­kie dni za­czy­nały się po­dob­nie.

Kiedy wy­bie­ra­łam się na stu­dia dzien­ni­kar­skie, by­łam prze­ko­nana, że to trafny wy­bór. Jak każdy młody czło­wiek chcia­łam zo­stać kimś waż­nym. Kimś, czyje umie­jęt­no­ści rze­tel­nego prze­kazu spra­wią, że świat za­leje la­wina prawdy, uczci­wo­ści i do­bra. Słowo pi­sane (czy­tane ze zro­zu­mie­niem) ma prze­cież ogromną moc!

Oczyma wy­obraźni wi­dzia­łam sie­bie sie­dzącą w prze­szklo­nym ga­bi­ne­cie i pra­cu­jącą nad roz­wi­kła­niem ja­kiejś bar­dzo waż­nej dla ludz­ko­ści za­gadki. Chcia­łam pi­sać o po­li­tyce, eko­lo­gii, pra­wach ko­biet, ochro­nie praw zwie­rząt i o wszyst­kim, co z mo­jego punktu wi­dze­nia miało ja­kiś sens.

Zu­peł­nie nie prze­wi­dzia­łam tego, że świat się zmieni i rze­telny prze­kaz za­stą­pią ma­sowo wy­twa­rzane ob­razki pu­bli­ko­wane w hur­to­wych ilo­ściach za po­śred­nic­twem por­tali spo­łecz­no­ścio­wych. Ści­ska­jąc w dło­niach cie­plutki jesz­cze dy­plom, mia­łam głowę pełną ide­ałów. Jak to się stało, że za­raz po stu­diach wy­lą­do­wa­łam w fa­st­fo­odo­wej re­stau­ra­cji? Nie mam po­ję­cia.

Po roku po­le­wa­nia pa­ró­wek ke­czu­pem i za­pie­ka­nia ich w osmo­lo­nym pie­kar­niku mia­łam dość. Nie po to przez pięć lat wku­wa­łam taj­niki dzien­ni­kar­stwa, by po­tem przez dwa­na­ście go­dzin dzien­nie ogra­ni­czać się do za­da­wa­nia wciąż tego sa­mego py­ta­nia: „Ke­czup, musz­tarda, ma­jo­nez, sos czosn­kowy czy sos mie­szany?”.

Nie chcia­łam też udzie­lać od­po­wie­dzi co do ro­dzaju kieł­ba­sek, przy któ­rych do­ty­ka­niu chciało mi się pła­kać. Biedne świnki mu­siały od­dać ży­cie, bo ktoś nie po­tra­fił po­ha­mo­wać się przed kon­sump­cją ich ciał. Nie chcia­łam tam pra­co­wać, ale... wy­da­wało mi się wów­czas, że nie mam in­nego wyj­ścia.

Po dwu­na­stu go­dzi­nach pracy przy hot do­gach za­bie­ra­łam się do ma­so­wej pro­duk­cji kar­te­czek, na któ­rych pi­sa­łam drob­nym macz­kiem:

„Świnki uwa­żane są za jedne z naj­in­te­li­gent­niej­szych zwie­rząt świata. Pod tym wzglę­dem gó­rują na­wet nad psami”.

„Ich do­sko­nały zmysł orien­ta­cji spra­wia, że po­tra­fią zna­leźć drogę po­wrotną na­wet z naj­bar­dziej od­da­lo­nych miejsc”.

„Świnki uwiel­biają się przy­tu­lać”.

„Świnki śpie­wają swoim dzie­ciom, dzięki czemu te roz­po­znają głos mamy i przy­bie­gają po­tem na jej za­wo­ła­nie”.

„NIE ZJA­DAJ ŚWI­NEK” – w tym miej­scu ma­lo­wa­łam coś na kształt emo­ti­kona dłoni zło­żo­nych do mo­dli­twy. Chcia­łam pro­fe­sjo­nal­nie za­dbać o prze­kaz. By­łam prze­cież dzien­ni­karką. To nic, że nie­prak­ty­ku­jącą. W końcu w nie­da­le­kiej przy­szło­ści miało się to zmie­nić.

I w ten spo­sób gra­tis do hot do­gów do­da­wa­łam co nieco od sie­bie. Mia­łam cel! Wresz­cie wi­dzia­łam sens tego, co ro­bię. „Nie wie­dzieć czemu” buda z hot do­gami z dnia na dzień była co­raz mniej ob­le­gana, a ja mia­łam w pracy czas na czy­ta­nie. Po trzech mie­sią­cach zy­ska­łam go jesz­cze wię­cej, bo... zo­sta­łam zwol­niona.

– A nie mó­wi­łam? – skwi­to­wała bab­cia Ró­zia.

Od po­czątku była prze­ciwna moim sa­mo­zwań­czym za­pę­dom. Twier­dziła, że za­cho­wuję się jak fa­na­tyczka, a ja, nie chcąc drą­żyć te­matu, uda­wa­łam, że nie wiem, o co jej cho­dzi. W od­po­wie­dzi tylko prze­wró­ci­łam oczami. Wieść o za­go­rza­łej obroń­czyni „świń­skich” praw ro­ze­szła się po wszyst­kich oko­licz­nych fa­st­fo­odziar­niach. W branży ga­stro­no­micz­nej by­łam spa­lona. Może i do­brze? W końcu wszystko, co nam się przy­tra­fia, ma ja­kiś sens. Od po­czątku tłu­ma­czy­łam so­bie, że z tej wie­przo­wej ak­cji wy­nik­nie tylko coś do­brego. Nie my­li­łam się. Wy­wal­czy­łam po­sadę w cza­so­pi­śmie dla ko­biet, w dziale li­fe­style, gdzie za­ję­łam się pi­sa­niem roz­le­głych, fa­scy­nu­ją­cych, pie­czo­ło­wi­cie do­pra­co­wa­nych i ni­komu nie­po­trzeb­nych (w moim od­czu­ciu) ar­ty­ku­łów pra­wią­cych mię­dzy in­nymi o wyż­szo­ści szminki w ko­lo­rze krwi­stej czer­wieni nad lep­kim i mdłym błysz­czy­kiem. Nie prze­sa­dzę, twier­dząc, że na dzień do­bry mia­łam ochotę ode­brać so­bie ży­cie dziur­ka­czem. Sta­nę­łam przed wy­bo­rem: na­dal szu­kać pracy albo po­ko­chać tę, która już po­ja­wiła się na mo­jej dro­dze.

Pulchne bio­dra Bry­gidy nie­zmien­nie przy­ku­wały mój wzrok. Do­rod­nej wiel­ko­ści po­śladki pod­ska­ki­wały nie­mal przed mo­imi oczami. Ga­pi­łam się w nie z po­dob­nym za­chwy­tem, z ja­kim świę­tej pa­mięci dzia­dek Jó­zek oglą­dał me­cze w czarno-bia­łym te­le­wi­zo­rze. Prawdą jest, że in­ność za­wsze jest cie­kawa. W moim ga­pie­niu się nie było więc nic dziw­nego. Spóź­niona szłam za sze­fową, dro­biąc kroki, i mo­dli­łam się w du­chu, aby tylko mnie nie za­uwa­żyła. Nie­stety Ten z góry nie usły­szał mo­ich próśb. Ni stąd, ni zo­wąd Bry­gida od­wró­ciła się na pię­cie i wbiła we mnie swój prze­ni­kliwy wzrok, mru­żąc oczy i za­ci­ska­jąc usta w mil­cze­niu.

– Przy­się­gam, to ostatni raz – wy­du­ka­łam jak pierw­szo­kla­sistka, kła­dąc rękę na klatce pier­sio­wej.

Nie­wąt­pli­wie czu­łam przed Bry­gidą re­spekt, cho­ciaż ni­gdy nie pod­nio­sła na mnie głosu. Wy­star­czyło, że spoj­rzała, a za­czy­na­łam się ją­kać.

Aby nie spło­nąć do reszty od ru­mieńca za­le­wa­ją­cego moje po­liczki, prze­nio­słam wzrok na prze­źro­czy­stą siatkę, którą ści­skała w dłoni. Doj­rza­łam w niej po­jem­niki wy­peł­nione czymś ko­lo­ro­wym; praw­do­po­dob­nie były to wa­rzywa.

– Ostatni raz ga­pisz się na mój ty­łek czy ostatni raz się spóź­ni­łaś? Mo­żesz do­pre­cy­zo­wać swoją wy­po­wiedź?

Jej szcze­rość była roz­bra­ja­jąca. Nie usły­sza­łam w tym ani grama zło­śli­wo­ści albo... może nie chcia­łam usły­szeć?

– Wcale nie ga­pię się na twój ty­łek – kła­ma­łam, do­brze wie­dząc, że nie brzmię wia­ry­god­nie.

– Zła od­po­wiedź, Li­lianno. Je­śli chcesz być PO­WAŻNĄ dzien­ni­karką, mu­sisz po­pra­co­wać nad ri­po­stą. Ciętą ri­po­stą – uści­śliła. – Ina­czej zgi­niesz w tym sta­dzie hien. – Za­śmiała się per­li­ście.

No tak – po­my­śla­łam.

Zo­sta­łam za­pro­szona do jej ga­bi­netu, co mo­gło ozna­czać, że albo chce mi zle­cić coś po­waż­niej­szego, albo za­ko­mu­ni­ko­wać, że nie prze­dłuży za­war­tej na okres próbny trzy­mie­sięcz­nej umowy. Bio­rąc pod uwagę moje spóź­nie­nia, wcale by mnie to ostat­nie nie zdzi­wiło.

W wy­obraźni wi­ta­łam się już z hot do­gami, za­sta­na­wia­jąc się nad tym, czy moja „sława” jako obroń­czyni świ­nek zdą­żyła nieco przy­cich­nąć. Pa­rówki zda­wały się mnie prze­śla­do­wać.

Bry­gida roz­sia­dła się za swoim biur­kiem, a ja roz­glą­da­łam się ner­wowo po jej ga­bi­ne­cie. Mój wzrok spo­czął na sto­ją­cym nie­opo­dal me­ta­lo­wym śmiet­niku. Do­strze­głam w nim pa­pierki po cu­kier­kach, to­tal­nie nie­pa­su­jące do śnia­da­nió­wek sze­fo­wej. Nie chcia­łam jed­nak wy­cią­gać po­chop­nych wnio­sków, to nie była prze­cież moja sprawa.

– Usiądź, pro­szę. – Wska­zała dło­nią miej­sce.

Zro­bi­łam, co ka­zała. Prze­łknę­łam ślinę, go­towa przy­jąć prawdę na klatę.

– My­śla­łam o to­bie ostat­nio – za­częła.

Jej roz­bie­gane spoj­rze­nie obej­mo­wało wszystko wo­kół, tylko nie mnie.

Znów prze­łknę­łam ślinę. Za­le­żało mi na tej pracy. Bar­dzo mi na niej za­le­żało. Umó­wi­li­śmy się z Fi­fim, że ja­koś się prze­mę­czę, do­póki on nie znaj­dzie wy­dawcy dla swo­jej książki. Miała pod­bić serca mi­lio­nów czy­tel­ni­ków i wy­cią­gnąć nas z fi­nan­so­wych ta­ra­pa­tów. Za za­ro­bione dzięki niej pie­nią­dze mie­li­śmy sma­żyć się na plaży i po­pi­jać drinki przy­ozdo­bione bi­buł­kową pa­lemką. To zna­czy ja mia­łam pić drinki, a Mi­siek yerba mate. (Męż­czy­zna mego ży­cia nie ty­kał al­ko­holu – chciał być „świa­domy każ­dej do­świad­cza­nej chwili”). Fi­lip, przy­szły pol­ski Ste­phen King, po­trze­bo­wał je­dy­nie odro­biny ci­szy, wspar­cia i do­brej ener­gii. Dwo­iłam się i tro­iłam, by żad­nej z tych trzech rze­czy mu nie za­bra­kło.

Sze­fowa prze­wra­cała ja­kieś pa­piery, naj­wy­raź­niej cze­goś szu­ka­jąc. Było mi co­raz bar­dziej go­rąco. Sap­nę­łam – tro­chę za gło­śno.

– Chcesz wody, Lila? Ja­kaś nie­wy­raźna się zro­bi­łaś.

Chyba się zo­rien­to­wała, że mi słabo. Kiw­nę­łam głową, nie wy­da­jąc z sie­bie żad­nego dźwięku. Bry­gida pod­nio­sła słu­chawkę sta­cjo­nar­nego te­le­fonu (wciąż się dzi­wi­łam, że ktoś z nich jesz­cze ko­rzy­sta) i po­pro­siła se­kre­tarkę o przy­nie­sie­nie na­poju. Dwie mi­nuty póź­niej z ulgą uga­si­łam pra­gnie­nie.

– O, jest! Już my­śla­łam, że będę mu­siała pro­sić Ka­się o ko­pię. – Cmok­nęła, wzdry­ga­jąc się tak, że jej ob­fity biust fi­ne­zyj­nie za­fa­lo­wał.

Ka­sia była ka­drową. No to amen w bu­tach. Chcą mnie zwol­nić. Po­czu­łam, że lada mo­ment zwrócę wol­ność bą­bel­kom po­łknię­tym mi­nutę wcze­śniej.

Co z na­szymi ma­rze­niami? Co z książką Fi­lipa? Co, na Boga, zro­bię ze swoim ży­ciem? Wer­sje czar­nych sce­na­riu­szy za­lały mnie do­szczęt­nie.

Z tej sy­tu­acji wy­nik­nie tylko coś do­brego, z tej sy­tu­acji wy­nik­nie tylko coś do­brego, z tej sy­tu­acji wy­nik­nie tylko coś do­brego – po­wta­rza­łam w my­ślach afir­ma­cję wy­my­śloną przez bab­cię.

Sze­fowa od­chrząk­nęła, ścią­ga­jąc mnie tym od­gło­sem na zie­mię.

– Pro­szę, Lili. To dla cie­bie. – Pod­su­nęła w moją stronę kartkę.

– „Re­cepta na szczę­śliwy zwią­zek” – prze­czy­ta­łam jedno zda­nie, nie ro­zu­mie­jąc, o co tak wła­ści­wie cho­dzi.

Trzy­mała mnie w na­pię­ciu tylko po to, by dać mi kartkę, na któ­rej wid­niało jedno zda­nie? Nie mo­gła mi tego po pro­stu po­wie­dzieć? Ni­czego nie ro­zu­mia­łam. Zmarsz­czy­łam czoło i wy­ba­łu­szy­łam oczy, pró­bu­jąc po­jąć prze­kaz.

Tym­cza­sem Bry­gida wy­jęła z torby pu­dełko z sa­łatą, dość ner­wowo da­jąc mi do zro­zu­mie­nia, że na­sza „roz­mowa” zmie­rza ku koń­cowi, pod­czas gdy ja nie mo­głam się ru­szyć. Moje po­śladki przy­warły do krze­sła, jakby ktoś wcze­śniej roz­lał na nim su­per glue. Po­dra­pa­łam się po gło­wie i zmarsz­czy­łam czoło, usi­łu­jąc nie­zdar­nie prze­dłu­żyć czas, jaki zo­stał mi prze­zna­czony.

– Naj­moc­niej prze­pra­szam, ale nie ro­zu­miem.

– Och, Lila. Czego ty nie ro­zu­miesz? To te­mat ar­ty­kułu, który na­pi­szesz, prze­cież to ja­sne. Obie wiemy, że nie lu­bisz pi­sać o ko­sme­ty­kach, i nie trzeba szó­stego zmy­słu, aby to za­uwa­żyć. Tak więc to jest twoja szansa, ko­chana. Związki mię­dzy­ludz­kie to może nie po­li­tyka, ale za­wsze coś po­waż­niej­szego, nie­praw­daż? Poza tym wiem, że za­leży ci, aby­śmy prze­dłu­żyli z tobą umowę.

– Na­tu­ral­nie. Chcę bar­dzo, ale... ale że szczę­śliwe związki? Ja? Prze­cież ja nie je­stem na­wet mę­żatką – pal­nę­łam.

Bry­gida chru­pała już sa­łatę, zu­peł­nie nie krę­pu­jąc się moją obec­no­ścią. Kon­cen­tro­wała się na tym, by wbić wi­de­lec w pestkę dyni, nie wie­dząc chyba, że to walka z wia­tra­kami. Nie zwró­ci­łam jej uwagi, bo kimże by­łam, by udzie­lać rad re­dak­tor na­czel­nej? Po chwili pod­nio­sła wzrok, wy­raź­nie już znie­cier­pli­wiona. Mo­gła­bym przy­siąc, że w wy­ra­zie dez­apro­baty zro­biła zeza.

– Lila, nie je­steś też roz­wie­dziona jak trzy czwarte za­trud­nio­nych tu lu­dzi. Nie masz dzieci z po­przed­nich związ­ków ani ob­cią­żeń w po­staci kre­dytu. Kto tę bajkę na­pi­sze le­piej niż ty? No kto?

Roz­ło­żyła ręce, uno­sząc je w kie­runku su­fitu. Z jej ust wy­padł ka­wa­łek kur­czaka; dy­plo­ma­tycz­nie uda­łam, że tego nie wi­dzę.

– Prze­cież wie­rzysz w mi­łość do gro­bo­wej de­ski, co nie?

Za­czę­łam się za­sta­na­wiać, czy na­prawdę wie­rzę. Za­my­śli­łam się o pół se­kundy za długo. Jesz­cze chwilę wcze­śniej mia­ła­bym prawo do po­le­miki, ale gdy pa­dły słowa: „No to mamy ja­sność”, nie było już od­wrotu.

Ja, Li­lianna Berg, wła­śnie do­sta­łam „ży­ciową szansę”. Wresz­cie mo­głam się wy­ka­zać! (Przy­naj­mniej tak twier­dziła Bry­dzia). Nie po­zo­stało mi nic in­nego, jak tylko uwie­rzyć w słowa prze­ło­żo­nej i na­pi­sać coś, co rze­komo od­mieni ży­cie lu­dzi.

Przez cały dzień nie mo­głam sku­pić się na pracy. Co prawda nie mia­łam żad­nych me­ga­od­po­wie­dzial­nych za­dań, ale wo­la­łam nie po­my­lić szam­ponu do wło­sów z pianką do de­pi­la­cji nóg. Raz mi się to zda­rzyło i... gdyby nie do­bre serce Bry­dzi, moja „ka­riera” dzien­ni­kar­ska le­głaby w gru­zach już po ty­go­dniu pracy w re­dak­cji.

Prym wio­dły ko­sme­tyki na­tu­ralne, co oczy­wi­ście mnie cie­szyło, bo sama z nich ko­rzy­sta­łam. Zro­bi­łam to, co mia­łam zro­bić, i za­dzwo­ni­łam do babci, by uprze­dzić ją, że Fi­lip praw­do­po­dob­nie...

– Twój kon­ku­bent już był – usły­sza­łam, za­nim zdą­ży­łam roz­wi­nąć wy­po­wiedź.

Za­ci­snę­łam po­wieki, jed­no­cze­śnie wcią­ga­jąc przez nos po­wie­trze.

– Nie da­łam mu mo­jego we­ge­ta­riań­skiego bi­gosu. Niech się do ro­boty weź­mie, bel­ze­bub. Kto to wi­dział, żeby dziew­czyna na niego pra­co­wała!

– Ba­bu­niu, Fifi też pra­cuje. Jest ar­ty­stą, prze­cież wiesz – pró­bo­wa­łam tłu­ma­czyć uko­cha­nego.

Prych­nęła i za­śmiała się gło­śno. W tle usły­sza­łam ja­kiś ha­łas, chyba tłu­czo­nego szkła. Za­py­ta­łam bab­cię, czy wszystko w po­rządku, a ona od­parła, że w jak naj­więk­szym i że je­śli mam ochotę na jej bi­gos, to oczy­wi­ście za­pra­sza, ale mu­szę przyjść sama. Zer­k­nę­łam na ze­ga­rek i zro­bi­łam w my­ślach szybką kal­ku­la­cję. Do­cho­dziła szes­na­sta. Za­nim wyjdę z pracy, do­jadę do sklepu, zro­bię za­kupy, przy­tasz­czę je do domu i zajmę się go­to­wa­niem, to... ist­nieje szansa, że do dzie­więt­na­stej zjem cie­pły po­si­łek.

– Po­win­nam być za pół go­dziny. Po­sta­ram się zła­pać pierw­szy au­to­bus – oświad­czy­łam prędko.

– Tylko...

– Tak, wiem, ba­bu­niu. Będę sama. Po tym, jak ostat­nio nie otwo­rzy­łaś nam drzwi, na­uczy­łam się, że trzeba trak­to­wać twoje słowa po­waż­nie.

– Nie­zmier­nie mnie to cie­szy, kwia­tuszku, na­prawdę.

Prze­wró­ci­łam oczami, po czym za­koń­czy­łam po­łą­cze­nie.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij