Życie Cię kocha, Lili - ebook
Nasze życie jest takim, jakim czynią je nasze myśli.
Lilianna Berg każdego poranka otwiera oczy i przyjmuje z radością to, co przyniesie kolejny dzień. Bo żaden się już nigdy nie powtórzy. Dziewczyna kolekcjonuje niepowtarzalne, barwne sukienki, które odzwierciedlają jej osobowość: odważną i gotową do podejmowania nowych wyzwań.
Codziennie staje przed lustrem, patrzy z radością na swoje oblicze i mówi: „Życie cię kocha, Lili”. Proste słowa, które są początkiem wszystkiego. Mimo utraty rodziców i przeszkód napotykanych na swojej drodze dziewczyna unosi wysoko głowę i dziarsko stawia im czoła.
Spotkanie z radosną i kolorową Lili jest jak piękny letni poranek. Wnosi świeżość, energię, łamie schematy i motywuje do tego, by w końcu się obudzić i zacząć naprawdę żyć. Bo bez względu na to, ile masz lat, kim jesteś i co robisz, życie cię kocha i tylko od ciebie zależy, co zrobisz z tą miłością.
W książce znajdziesz 52 afirmacje, mające za zadanie dmuchnąć w skrzydła Twoich marzeń i utwierdzić Cię w przekonaniu, że jesteś Cudem.
Ukochana przez tysiące kobiet pierwsza część historii o Liliannie Berg w nowym wydaniu.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68381-51-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Życie mnie kocha
Energia zawsze płynie w tę stronę, w którą kierujemy swoją uwagę.
Życie mnie kocha, życie mnie kocha, życie mnie kocha – szeptałam bezgłośnie, próbując wyślizgnąć się z objęć snu.
Kolejny raz przełączyłam budzik na drzemkę. Potem na kolejną i kolejną, za każdym razem obiecując sobie, że jeszcze tylko pięć minutek. Jeszcze tylko pięć minutek, jeszcze tylko pięć minutek... i tak dwanaście razy. Nie zauważyłam, kiedy od pierwszego sygnału pobudki minęła godzina. Wystraszona położeniem wskazówek zegara wyskoczyłam z łóżka i podbiegłam do okna. Zauważyłam promienie słońca rozbijające się uroczyście o dachy okolicznych budynków i zwróciłam uwagę na ludzi korzystających z uroków panującej aury. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, iż każdy kolejny dzień zaczynają niemalże przed końcem poprzedniego. Ich zaangażowanie w życie przejawiało się krzykiem klaksonów, zniecierpliwionym stukotem szpilek i prawie przyklejonym do ucha smartfonem.
– Życie cię kocha, Lili – powiedziałam do siebie na głos i pobiegłam do łazienki.
W popłochu szorowałam swoje śpiące jeszcze ciało, darując sobie mycie głowy. Westchnęłam ku niebu, związując na czubku głowy kitkę, z której co chwilę wyślizgiwały się błądzące w okolicach policzków kosmyki moich włosów. Dół wybranej przeze mnie tego dnia sukienki zdobiły dwa rzędy przaśnych falbanek. Wsunęłam stopy w pachnące gumą balonową baleriny i jeszcze raz szepnęłam do swojego lustrzanego odbicia słowa: „Życie cię kocha”, i byłam gotowa.
– Ale tak bez pożegnania? A wspólna kawa? Ciasteczko? – zapytał mój konkubent, rozciągając usta w leniwym uśmiechu.
Określenie „konkubent” przywarło do Filipa chwilę po tym, jak zdecydowałam się przedstawić go swojej babci. A ona zdecydowanie nie była zwolenniczką luźnych związków, o nie.
Podbiegłam do ukochanego i przywarłam nosem do miejsca pomiędzy jego uchem a barkiem, łapczywie wciągając w nozdrza zapach jego skóry. Pachniał waniliowym ciastem mojej produkcji, które konsumowaliśmy do późnych godzin nocnych, kitłasząc się w łóżku z wystającymi sprężynami.
– Muszę lecieć, skarbie. Jestem spóźniona trzeci raz w tym miesiącu.
– O której wrócisz?
– Nie mam pojęcia. A co, chcesz ugotować obiad? – Mrugnęłam, w zasadzie przewidując odpowiedź.
Odparł, że z przyjemnością odwiedzi babcię Rózię i przyniesie od niej kilka słoików z wegetariańskim bigosem.
Zawsze miała je w zapasie i chociaż marudziła, że musi się dzielić, rzadko odmawiała.
Wychodząc do pracy, cmoknęłam swoją dłoń i zdmuchnęłam z niej miłosny pocałunek. Fifi odwzajemnił się tym samym. Odkąd zostaliśmy parą, wszystkie dni zaczynały się podobnie.
Kiedy wybierałam się na studia dziennikarskie, byłam przekonana, że to trafny wybór. Jak każdy młody człowiek chciałam zostać kimś ważnym. Kimś, czyje umiejętności rzetelnego przekazu sprawią, że świat zaleje lawina prawdy, uczciwości i dobra. Słowo pisane (czytane ze zrozumieniem) ma przecież ogromną moc!
Oczyma wyobraźni widziałam siebie siedzącą w przeszklonym gabinecie i pracującą nad rozwikłaniem jakiejś bardzo ważnej dla ludzkości zagadki. Chciałam pisać o polityce, ekologii, prawach kobiet, ochronie praw zwierząt i o wszystkim, co z mojego punktu widzenia miało jakiś sens.
Zupełnie nie przewidziałam tego, że świat się zmieni i rzetelny przekaz zastąpią masowo wytwarzane obrazki publikowane w hurtowych ilościach za pośrednictwem portali społecznościowych. Ściskając w dłoniach cieplutki jeszcze dyplom, miałam głowę pełną ideałów. Jak to się stało, że zaraz po studiach wylądowałam w fastfoodowej restauracji? Nie mam pojęcia.
Po roku polewania parówek keczupem i zapiekania ich w osmolonym piekarniku miałam dość. Nie po to przez pięć lat wkuwałam tajniki dziennikarstwa, by potem przez dwanaście godzin dziennie ograniczać się do zadawania wciąż tego samego pytania: „Keczup, musztarda, majonez, sos czosnkowy czy sos mieszany?”.
Nie chciałam też udzielać odpowiedzi co do rodzaju kiełbasek, przy których dotykaniu chciało mi się płakać. Biedne świnki musiały oddać życie, bo ktoś nie potrafił pohamować się przed konsumpcją ich ciał. Nie chciałam tam pracować, ale... wydawało mi się wówczas, że nie mam innego wyjścia.
Po dwunastu godzinach pracy przy hot dogach zabierałam się do masowej produkcji karteczek, na których pisałam drobnym maczkiem:
„Świnki uważane są za jedne z najinteligentniejszych zwierząt świata. Pod tym względem górują nawet nad psami”.
„Ich doskonały zmysł orientacji sprawia, że potrafią znaleźć drogę powrotną nawet z najbardziej oddalonych miejsc”.
„Świnki uwielbiają się przytulać”.
„Świnki śpiewają swoim dzieciom, dzięki czemu te rozpoznają głos mamy i przybiegają potem na jej zawołanie”.
„NIE ZJADAJ ŚWINEK” – w tym miejscu malowałam coś na kształt emotikona dłoni złożonych do modlitwy. Chciałam profesjonalnie zadbać o przekaz. Byłam przecież dziennikarką. To nic, że niepraktykującą. W końcu w niedalekiej przyszłości miało się to zmienić.
I w ten sposób gratis do hot dogów dodawałam co nieco od siebie. Miałam cel! Wreszcie widziałam sens tego, co robię. „Nie wiedzieć czemu” buda z hot dogami z dnia na dzień była coraz mniej oblegana, a ja miałam w pracy czas na czytanie. Po trzech miesiącach zyskałam go jeszcze więcej, bo... zostałam zwolniona.
– A nie mówiłam? – skwitowała babcia Rózia.
Od początku była przeciwna moim samozwańczym zapędom. Twierdziła, że zachowuję się jak fanatyczka, a ja, nie chcąc drążyć tematu, udawałam, że nie wiem, o co jej chodzi. W odpowiedzi tylko przewróciłam oczami. Wieść o zagorzałej obrończyni „świńskich” praw rozeszła się po wszystkich okolicznych fastfoodziarniach. W branży gastronomicznej byłam spalona. Może i dobrze? W końcu wszystko, co nam się przytrafia, ma jakiś sens. Od początku tłumaczyłam sobie, że z tej wieprzowej akcji wyniknie tylko coś dobrego. Nie myliłam się. Wywalczyłam posadę w czasopiśmie dla kobiet, w dziale lifestyle, gdzie zajęłam się pisaniem rozległych, fascynujących, pieczołowicie dopracowanych i nikomu niepotrzebnych (w moim odczuciu) artykułów prawiących między innymi o wyższości szminki w kolorze krwistej czerwieni nad lepkim i mdłym błyszczykiem. Nie przesadzę, twierdząc, że na dzień dobry miałam ochotę odebrać sobie życie dziurkaczem. Stanęłam przed wyborem: nadal szukać pracy albo pokochać tę, która już pojawiła się na mojej drodze.
Pulchne biodra Brygidy niezmiennie przykuwały mój wzrok. Dorodnej wielkości pośladki podskakiwały niemal przed moimi oczami. Gapiłam się w nie z podobnym zachwytem, z jakim świętej pamięci dziadek Józek oglądał mecze w czarno-białym telewizorze. Prawdą jest, że inność zawsze jest ciekawa. W moim gapieniu się nie było więc nic dziwnego. Spóźniona szłam za szefową, drobiąc kroki, i modliłam się w duchu, aby tylko mnie nie zauważyła. Niestety Ten z góry nie usłyszał moich próśb. Ni stąd, ni zowąd Brygida odwróciła się na pięcie i wbiła we mnie swój przenikliwy wzrok, mrużąc oczy i zaciskając usta w milczeniu.
– Przysięgam, to ostatni raz – wydukałam jak pierwszoklasistka, kładąc rękę na klatce piersiowej.
Niewątpliwie czułam przed Brygidą respekt, chociaż nigdy nie podniosła na mnie głosu. Wystarczyło, że spojrzała, a zaczynałam się jąkać.
Aby nie spłonąć do reszty od rumieńca zalewającego moje policzki, przeniosłam wzrok na przeźroczystą siatkę, którą ściskała w dłoni. Dojrzałam w niej pojemniki wypełnione czymś kolorowym; prawdopodobnie były to warzywa.
– Ostatni raz gapisz się na mój tyłek czy ostatni raz się spóźniłaś? Możesz doprecyzować swoją wypowiedź?
Jej szczerość była rozbrajająca. Nie usłyszałam w tym ani grama złośliwości albo... może nie chciałam usłyszeć?
– Wcale nie gapię się na twój tyłek – kłamałam, dobrze wiedząc, że nie brzmię wiarygodnie.
– Zła odpowiedź, Lilianno. Jeśli chcesz być POWAŻNĄ dziennikarką, musisz popracować nad ripostą. Ciętą ripostą – uściśliła. – Inaczej zginiesz w tym stadzie hien. – Zaśmiała się perliście.
No tak – pomyślałam.
Zostałam zaproszona do jej gabinetu, co mogło oznaczać, że albo chce mi zlecić coś poważniejszego, albo zakomunikować, że nie przedłuży zawartej na okres próbny trzymiesięcznej umowy. Biorąc pod uwagę moje spóźnienia, wcale by mnie to ostatnie nie zdziwiło.
W wyobraźni witałam się już z hot dogami, zastanawiając się nad tym, czy moja „sława” jako obrończyni świnek zdążyła nieco przycichnąć. Parówki zdawały się mnie prześladować.
Brygida rozsiadła się za swoim biurkiem, a ja rozglądałam się nerwowo po jej gabinecie. Mój wzrok spoczął na stojącym nieopodal metalowym śmietniku. Dostrzegłam w nim papierki po cukierkach, totalnie niepasujące do śniadaniówek szefowej. Nie chciałam jednak wyciągać pochopnych wniosków, to nie była przecież moja sprawa.
– Usiądź, proszę. – Wskazała dłonią miejsce.
Zrobiłam, co kazała. Przełknęłam ślinę, gotowa przyjąć prawdę na klatę.
– Myślałam o tobie ostatnio – zaczęła.
Jej rozbiegane spojrzenie obejmowało wszystko wokół, tylko nie mnie.
Znów przełknęłam ślinę. Zależało mi na tej pracy. Bardzo mi na niej zależało. Umówiliśmy się z Fifim, że jakoś się przemęczę, dopóki on nie znajdzie wydawcy dla swojej książki. Miała podbić serca milionów czytelników i wyciągnąć nas z finansowych tarapatów. Za zarobione dzięki niej pieniądze mieliśmy smażyć się na plaży i popijać drinki przyozdobione bibułkową palemką. To znaczy ja miałam pić drinki, a Misiek yerba mate. (Mężczyzna mego życia nie tykał alkoholu – chciał być „świadomy każdej doświadczanej chwili”). Filip, przyszły polski Stephen King, potrzebował jedynie odrobiny ciszy, wsparcia i dobrej energii. Dwoiłam się i troiłam, by żadnej z tych trzech rzeczy mu nie zabrakło.
Szefowa przewracała jakieś papiery, najwyraźniej czegoś szukając. Było mi coraz bardziej gorąco. Sapnęłam – trochę za głośno.
– Chcesz wody, Lila? Jakaś niewyraźna się zrobiłaś.
Chyba się zorientowała, że mi słabo. Kiwnęłam głową, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Brygida podniosła słuchawkę stacjonarnego telefonu (wciąż się dziwiłam, że ktoś z nich jeszcze korzysta) i poprosiła sekretarkę o przyniesienie napoju. Dwie minuty później z ulgą ugasiłam pragnienie.
– O, jest! Już myślałam, że będę musiała prosić Kasię o kopię. – Cmoknęła, wzdrygając się tak, że jej obfity biust finezyjnie zafalował.
Kasia była kadrową. No to amen w butach. Chcą mnie zwolnić. Poczułam, że lada moment zwrócę wolność bąbelkom połkniętym minutę wcześniej.
Co z naszymi marzeniami? Co z książką Filipa? Co, na Boga, zrobię ze swoim życiem? Wersje czarnych scenariuszy zalały mnie doszczętnie.
Z tej sytuacji wyniknie tylko coś dobrego, z tej sytuacji wyniknie tylko coś dobrego, z tej sytuacji wyniknie tylko coś dobrego – powtarzałam w myślach afirmację wymyśloną przez babcię.
Szefowa odchrząknęła, ściągając mnie tym odgłosem na ziemię.
– Proszę, Lili. To dla ciebie. – Podsunęła w moją stronę kartkę.
– „Recepta na szczęśliwy związek” – przeczytałam jedno zdanie, nie rozumiejąc, o co tak właściwie chodzi.
Trzymała mnie w napięciu tylko po to, by dać mi kartkę, na której widniało jedno zdanie? Nie mogła mi tego po prostu powiedzieć? Niczego nie rozumiałam. Zmarszczyłam czoło i wybałuszyłam oczy, próbując pojąć przekaz.
Tymczasem Brygida wyjęła z torby pudełko z sałatą, dość nerwowo dając mi do zrozumienia, że nasza „rozmowa” zmierza ku końcowi, podczas gdy ja nie mogłam się ruszyć. Moje pośladki przywarły do krzesła, jakby ktoś wcześniej rozlał na nim super glue. Podrapałam się po głowie i zmarszczyłam czoło, usiłując niezdarnie przedłużyć czas, jaki został mi przeznaczony.
– Najmocniej przepraszam, ale nie rozumiem.
– Och, Lila. Czego ty nie rozumiesz? To temat artykułu, który napiszesz, przecież to jasne. Obie wiemy, że nie lubisz pisać o kosmetykach, i nie trzeba szóstego zmysłu, aby to zauważyć. Tak więc to jest twoja szansa, kochana. Związki międzyludzkie to może nie polityka, ale zawsze coś poważniejszego, nieprawdaż? Poza tym wiem, że zależy ci, abyśmy przedłużyli z tobą umowę.
– Naturalnie. Chcę bardzo, ale... ale że szczęśliwe związki? Ja? Przecież ja nie jestem nawet mężatką – palnęłam.
Brygida chrupała już sałatę, zupełnie nie krępując się moją obecnością. Koncentrowała się na tym, by wbić widelec w pestkę dyni, nie wiedząc chyba, że to walka z wiatrakami. Nie zwróciłam jej uwagi, bo kimże byłam, by udzielać rad redaktor naczelnej? Po chwili podniosła wzrok, wyraźnie już zniecierpliwiona. Mogłabym przysiąc, że w wyrazie dezaprobaty zrobiła zeza.
– Lila, nie jesteś też rozwiedziona jak trzy czwarte zatrudnionych tu ludzi. Nie masz dzieci z poprzednich związków ani obciążeń w postaci kredytu. Kto tę bajkę napisze lepiej niż ty? No kto?
Rozłożyła ręce, unosząc je w kierunku sufitu. Z jej ust wypadł kawałek kurczaka; dyplomatycznie udałam, że tego nie widzę.
– Przecież wierzysz w miłość do grobowej deski, co nie?
Zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę wierzę. Zamyśliłam się o pół sekundy za długo. Jeszcze chwilę wcześniej miałabym prawo do polemiki, ale gdy padły słowa: „No to mamy jasność”, nie było już odwrotu.
Ja, Lilianna Berg, właśnie dostałam „życiową szansę”. Wreszcie mogłam się wykazać! (Przynajmniej tak twierdziła Brydzia). Nie pozostało mi nic innego, jak tylko uwierzyć w słowa przełożonej i napisać coś, co rzekomo odmieni życie ludzi.
Przez cały dzień nie mogłam skupić się na pracy. Co prawda nie miałam żadnych megaodpowiedzialnych zadań, ale wolałam nie pomylić szamponu do włosów z pianką do depilacji nóg. Raz mi się to zdarzyło i... gdyby nie dobre serce Brydzi, moja „kariera” dziennikarska ległaby w gruzach już po tygodniu pracy w redakcji.
Prym wiodły kosmetyki naturalne, co oczywiście mnie cieszyło, bo sama z nich korzystałam. Zrobiłam to, co miałam zrobić, i zadzwoniłam do babci, by uprzedzić ją, że Filip prawdopodobnie...
– Twój konkubent już był – usłyszałam, zanim zdążyłam rozwinąć wypowiedź.
Zacisnęłam powieki, jednocześnie wciągając przez nos powietrze.
– Nie dałam mu mojego wegetariańskiego bigosu. Niech się do roboty weźmie, belzebub. Kto to widział, żeby dziewczyna na niego pracowała!
– Babuniu, Fifi też pracuje. Jest artystą, przecież wiesz – próbowałam tłumaczyć ukochanego.
Prychnęła i zaśmiała się głośno. W tle usłyszałam jakiś hałas, chyba tłuczonego szkła. Zapytałam babcię, czy wszystko w porządku, a ona odparła, że w jak największym i że jeśli mam ochotę na jej bigos, to oczywiście zaprasza, ale muszę przyjść sama. Zerknęłam na zegarek i zrobiłam w myślach szybką kalkulację. Dochodziła szesnasta. Zanim wyjdę z pracy, dojadę do sklepu, zrobię zakupy, przytaszczę je do domu i zajmę się gotowaniem, to... istnieje szansa, że do dziewiętnastej zjem ciepły posiłek.
– Powinnam być za pół godziny. Postaram się złapać pierwszy autobus – oświadczyłam prędko.
– Tylko...
– Tak, wiem, babuniu. Będę sama. Po tym, jak ostatnio nie otworzyłaś nam drzwi, nauczyłam się, że trzeba traktować twoje słowa poważnie.
– Niezmiernie mnie to cieszy, kwiatuszku, naprawdę.
Przewróciłam oczami, po czym zakończyłam połączenie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------