- W empik go
Życie daremne. „Wiadomości” 1950–1956 - ebook
Życie daremne. „Wiadomości” 1950–1956 - ebook
Mackiewicz chciał być dla swojego narodu nauczycielem realizmu. Wpoić rodakom, jakie mechanizmy rządzą polityką międzynarodową, zadbać o to, by Polacy umieli odróżnić w tej sferze pozory od rzeczywistości, taktyczne zagrania od wielkiej strategii; by potrafili w gąszczu krzyżujących się sił i interesów określić swój potencjał, odnaleźć własne miejsce i wybrać właściwą drogę postępowania. To mu się nie udało, a w miarę upływu lat coraz bardziej docierały do niego rozmiary jego porażki.
Jan Sadkiewicz
Spis treści
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-242-6687-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Badania historyczne
nie są szaszłykiem
Schorzenia publikacji historycznych:
a) anachronizm, b) liryzacja, c) monizm
Operetka Offenbacha Piękna Helena czy Orfeusz w piekle, komizm tych operetek polega na anachronizmie historycznym. Gdy poprzez tłum bogów i bogiń przepycha się austriacki lejtnant „od ułanów” w czerwonych spodniach i niebieskiej kurtce, to efekt komiczny, który ten widok wywołuje, polega na anachronizmie historycznym, na pomieszczeniu obok siebie na jednej scenie dwóch epok, oddzielonych dwoma tysiącami lat. Historyk popełniający anachronizmy w tłumaczeniach biegu dziejów jest mniej zabawny, lecz za to szkodliwszy, gdyż tworzy teorie bzdurne, utrudniające nam zrozumienie historii.
W dziełach jednego poważnego profesora historii oraz publikacjach wielu publicystów, miłujących dzieje ojczyste (niebezpieczny rodzaj ludzi pióra), spotykam się z tezą, że u Polaków XI wieku, za Bolesława Krzywoustego i wcześniej, znać „parcie ku morzu”. Wszystko w takim poglądzie jest anachroniczne, zaczynając nawet od określenia „Polaków XI wieku”. Krzywousty walczył z Pomorzanami; załóżmy, że była to polityka imperialistyczna dążąca do rozszerzenia terytorium, ale nie dlatego, by Pomorze otwierało mu morze czy styczność z morzem. Czegóż bowiem Krzywousty i wojownicy z jego drużyn mogli oczekiwać od morza? Kostiumów kąpielowych wtedy nie znano, jak również rozkoszy plażowania; ryb miano pod dostatkiem w wodach słodkich, a pływać po morzu „Polacy XI wieku” nie umieli i w ogóle handel morski, wyprawy morskie uprawiało wtedy w Europie tylko kilka narodów, do których nasi przodkowie nie należeli. Ta moja opinia, wypowiedziana na jednym zebraniu, spotkała się z uwagą gen. Kukiela, który zacytował Gallusa, cieszącego się ze świeżych ryb morskich. Nie podzielam gustu Gallusa, zawsze będę wolał szczupaka od flądry, ale sądzę, że ta różnica gustu w niczym nie zmieni faktu, że morze stało się pierwszorzędną kwestią polityczną i gospodarczą dopiero w przeddzień epoki merkantylizmu, a dostęp do morza stał się dla Polaków ważny dopiero w chwili, gdy po tym morzu zaczęły pływać okręty. Za czasów Krzywoustego anemiczny handel międzynarodowy uciekał od morza, szukał dróg rzecznych i stąd wypowiadanie poglądów, że drużynami Krzywoustego kierowało „parcie do morza”, jest anachronizmem, jest przenoszeniem zjawisk z czasów późniejszych do epoki wcześniejszej.
Tak samo anachronizmem jest tak ukochana przez Polaków teoria, że wtedy, gdy w całej Europie płonęły stosy inkwizycyjne, w jednej jedynej Polsce świeciło słoneczko religijnej tolerancji, a Zygmunt August, niczym jakiś wielbiciel i uczeń Woltera, powiedział nuncjuszowi: „Pozwól mi być królem owieczek i kozłów”. Już Michał Bobrzyński naśmiewał się z tego anachronizmu. Brak energicznej walki z herezjami w Polsce XVI wieku należy tłumaczyć szeregiem rozmaitych przyczyn, a tylko nie „tolerancją”, tj. poglądem filozoficznym wykształconym później, opartym na przekonaniu, że nie należy się mieszać do tego, w co wierzy bliźni i że każde wyznanie zasługuje na szacunek. Tego rodzaju przekonanie, które w XVIII wieku urosło do rozmiarów pięknej maksymy moralnej, było zupełnie nieznane Europie XVI wieku. Przeciwnie, Europejczykowi w tych czasach wydawało się rzeczą obrzydliwą nie starać się wybijać heretykowi jego błędu z głowy, tak jak dla nas rzeczą obrzydliwą jest patrzeć na dziecko, które włazi do wody i topi się, i nie pobiec go z wody wyciągnąć. Tolerancja, oto jest rzecz nieodłączna od indyferentyzmu religijnego, od sceptycyzmu, a tolerancja polska XVI wieku, jak słusznie pisze Bobrzyński, była wynikiem braku głębokiej wiary u nas i braku charakteru, braku chęci obrony swoich religijnych ideałów. Do tych rozważań dodałbym jeszcze swoje przekonanie o głębokim indyferentyzmie religijnym rodziny Giedymina, tak jaskrawo zaznaczonym w dziejach Jagiełły i Witolda, indyferentyzmie, który dopomógł tej najwspanialszej dynastii Europy Wschodniej w rządach w ich wielonarodowym i wieloreligijnym imperium, którym było państwo Witolda Wielkiego lub Kazimierza Jagiellończyka. Zygmunt August, epigon i likwidator tej wielkiej dynastii, był humanistą i w jego zdaniu o „owieczkach i kozłach” upatrywać należy jakiegoś odblasku neopogańskiego indyferentyzmu, a nie rzeczy z tak zupełnie innego klimatu historycznego, jakim jest tolerancja dla wszystkich wyznań religijnych.
W twierdzeniach „my byliśmy inni niż wszyscy” często jesteśmy zupełnie dziecinni i zapominamy, że życie ludzkości ściskane jest żelaznymi obręczami różnych epok i że nie można sobie wyobrazić, aby Polska XVI wieku rządziła się pojęciami moralnymi, do których inne kraje europejskie doszły dopiero w dwieście lat później. Polska była przecież częścią wspólnoty europejskiej i rytm jej pojęć odpowiadał rytmowi ogólnoeuropejskiemu. O jakiejś niewspółczesności pojęć można mówić, gdy się mówi o Francji XVI wieku i Chinach XVI wieku, ale pomiędzy Francją a Polską nie mogło być takich różnic w pojęciach i to na naszą korzyść, jak sobie wyobrażamy. Pamiętam, w roku 1941 w jakimś przemówieniu, które prezydent Raczkiewicz napisał dla Rady Narodowej, powtórzył on również przez wszystkich Polaków ukochane twierdzenie, że nasze Neminem captivabimus nisi iure victum z pierwszej ćwierci XV wieku wyprzedziło angielskie Habeas Corpus Act z drugiej połowy XVII wieku. Oczywiście jest to twierdzenie całkowicie anachronistyczne. Neminem captivabimus… było przywilejem nadanym szlachcie, jego poprzednikiem był m.in. podobny przywilej nadany szlachcie francuskiej przez Jana Dobrego w połowie XIV wieku. Habeas Corpus Act ma zupełnie inny charakter i w ogóle nic nie ma wspólnego z tamtymi stanowymi przywilejami późnego średniowiecza.
Takie zabawne przechwalanie się, żeśmy to samo, co Anglicy wymyślili w XVII wieku, mieli już w XV wieku, przesłania nam tylko to, co w Polsce było istotnie oryginalne, swoiste i poniekąd imponujące. Bo czyż nie jest na przykład zachwycające, że ten naród tak się w starożytnych Rzymianach zakochał, iż starał się naśladować rzymski ustrój? Tutaj istotnie możemy powiedzieć, że aczkolwiek Europa z czasów renesansu i reakcji katolickiej ulegała czarowi czasów łacińskich, to jednak nikt tak dalece w naśladowaniu konstytucyjnych wzorów rzymskich w tym czasie nie poszedł jak Polacy. Cały ustrój Rzeczypospolitej w XVII wieku, łącznie z liberum veto, to wyjątkowy, zaiste maurrasowski wpływ estetycznych zachwytów dla cywilizacji starożytnego Rzymu, przeniesiony do kraju sosen, wierzb i brzóz.
Przestrzegam jeszcze przed jednym często spotykanym anachronizmem. Lubimy oto wypowiadać w chwilach podniosłych zdania, zawarte w akcie unii horodelskiej, o miłości wśród narodów. To Sienkiewicz w odpowiedzi Brandesowi1 zacytował te zdania i od tego czasu nie ma szanującego się zjazdu rodaków, na którym by się obeszło bez ich cytowania jako niezbitego dowodu, iż Polacy z początków XV wieku byli tak wyjątkowym narodem, że myśleli tylko o miłości, gdy wszyscy inni myśleli tylko o wojnach. Otóż tekst unii horodelskiej jest wypełniony, po prostu, zwykłą dla owych czasów frazeologią. W innych aktach z tych czasów, nawet w umowach polsko-krzyżackich, spotykamy zdania podobne2. Jest to piękna frazeologia ówczesnych czasów, a nie żaden polski wynalazek czy polska osobliwość. Jest oczywiście nie do pomyślenia, by Polacy XV wieku mogli się posługiwać inną frazeologią niż ta, którą posługiwał się wiek XV. Przypuszczenie, że Polacy z XV wieku mogli myśleć tak, jak myślą Europejczycy z XIX wieku i mieć ideały wyprzedzające Europę o lat czterysta, jest oczywiście naiwnym anachronistycznym błędem myślenia historycznego.
W badaniach historycznych nie tylko trzeba pamiętać, że żaden naród nie może wyprzedzać swej epoki w ten sposób, ale trzeba także pamiętać, że wszystko jest zmienne, wszystko relatywne, że nawet te same nazwy, określające te same pojęcia, często nas
zawodzą.
Nurt dziejów niesie z sobą pojęcia, jak wartki strumień porywa kamienie i oto te kamienie nie wyglądają już tak, jak wyglądały. Czytam, że Długosz był pisarzem katolickim, że nienawidził wszelkich herezji, że stąd nienawidził i zwalczał husytów. Tak jest! Oczywiście, że był katolikiem, ale jednocześnie z zamiłowaniem wyszydzał papieży, co już mniej się łączy z pojęciem pisarza katolickiego XX wieku. Ale Długosz żył w XV wieku i należał do stronnictwa koncyliarnego, które namiętnie zwalczało stronnictwo kurialne w kościele, tj. papieskie.
Anachronizm w tłumaczeniu historii jest tak samo niebezpieczny jak anachronizm w publicystyce politycznej. Oto w 1945 roku, gdy Ameryka uznała rząd Bieruta, uznaliśmy to za klęskę dla niezależności Polski. Gdyby jednak teraz, w roku 1950, Ameryka zerwała stosunki dyplomatyczne z Bierutem, byłaby to znowuż nowa Polski klęska, gdyż czyniłoby to ze sprawy polskiej wewnętrzną sprawę rosyjską.
Podobnie, jak anachronistycznego sposobu myślenia, należy się wystrzegać innego schorzenia badań historycznych, schorzenia, którego objawem jest liryzacja dziejów. Oto opisywałem w swojej książce o Dostojewskim wspaniałą mowę, którą Dostojewski wygłosił z okazji odsłonięcia pomnika Puszkina w Moskwie w 1880 roku. Dostojewski mówił o ideologii Puszkina. Cała Rosja zawyła z zachwytu, cała Rosja przyznała mu rację. A jednak to, co Dostojewski mówił o Puszkinie, nie było w ogóle podobne do ideologii Puszkina, były to własne Dostojewskiego przekonania i w ogóle ideologia o kilkadziesiąt lat od śmierci Puszkina późniejsza.
Słowianofile polscy i rosyjscy, gdy w pierwszej połowie XIX wieku zaczęli się zachwycać światem słowiańskim, zaczęli pierwotnym Słowianom przypisywać te wszystkie cechy ustrojowe, społeczne i moralne, które były naiwnymi ideałami tejże pierwszej połowy XIX wieku. Z czytania słowianofilskich artykułów rosyjskich dowiadujemy się, że pierwotni Słowianie mieli coś w rodzaju ustroju reprezentacyjno-parlamentarnego, przypominającego konstytucję angielską. Z pism Lelewela dowiadujemy się, że wśród pierwotnych Słowian panowało gminowładztwo. Inni słowianofile, zwolennicy utopijnego socjalizmu, teorii Fouriera, „falansterów”, uważali za pewnik, że wspólnota gospodarcza jest cechą prasłowiańską i arcysłowiańską. Rodzina państwa Aksakowów, która w obozie słowianofili rosyjskich odegrała rolę pierwszorzędną, była przekonana, że wstrzemięźliwość w dziedzinie seksualnej była znowuż tą cechą, która wyróżniała świat prasłowiański od innych gatunków człowieka.
Oczywiście wszystkie te fantazje są tak podobne do prawdy, jak atmosfera Balladyny Słowackiego podobna jest do prehistorycznej prawdy ludów słowiańskich.
Czasami jest nam bardzo trudno i przykro rozstać się z taką liryzacją dziejów, ludzi i faktów. Pamiętam, jak mój nauczyciel języka polskiego w gimnazjum wileńskim, uczeń prof. Stanisława Pigonia, szlachetny, egzaltowany i nieszczęśliwy Stanisław Cywiński, wciąż powtarzał w czasie swych lekcji, że „nie życie Mickiewicza jest komentarzem do jego dzieł, lecz przeciwnie – dzieła Mickiewicza są zaledwie komentarzem do jego życia”. Otóż Mickiewicz niewątpliwie wypowiadał czasami myśli głębokie, ale, na ogół, jako ideolog polityczny, był to raczej jegomość kapryśny, zmienny, dający się łatwo sugestionować i porywać w rozmaitych kierunkach. Jedynie olbrzymi talent, olbrzymi geniusz poetycki twórcy Sonetów krymskich i Pana Tadeusza sprawia, że nie uważamy Ksiąg pielgrzymstwa polskiego za stek nonsensów historycznych, nad którymi nie warto się zastanawiać. Z filozofią historyczną wielkich poetów jest trochę tak jak z dowcipami generałów opowiadanymi wśród podporuczników. Muszą być uznane za znakomite.
Anachronizmy, liryzacja w tłumaczeniu dziejów panoszą się nie tylko wśród poetów, powieściopisarzy, publicystów, ale także wśród najpoważniejszych naukowców. Ale poza tym jest jeszcze jedno schorzenie, które cechuje także największych naszych nauczycieli w dziedzinie biegu dziejów, mianowicie otwieranie wszystkich szuflad jednym kluczem. Tłumaczenie dziejów przez wielkiego Marksa jest tłumaczeniem monistycznym, jednostronnym. Twierdzenie, że siłą, która decyduje o kierunku, w którym biegną wypadki historyczne, są względy gospodarcze, jest tłumaczeniem jednostronnym. Świat jest tworem o wiele bardziej złożonym; oto czasami narody całe ulegają potrzebie masochizmu, samoznęcania się nad sobą; oto czasami wariują i z furią rzucają się na innych jak krwawe bestie. Bobrzyński chciał wytłumaczyć dolę czy niedolę Polski przypływem i odpływem zasady silnej władzy. Kto inny będzie tłumaczył bieg dziejów w sposób antymarksistowski, potrzebą ludzkości stworzenia sobie jakichś iluzji i dążeniem do ich realizacji. Dzisiejsza rzeczywistość rosyjska wydaje mi się być o wiele bliższa teoriom Hegla niż Marksa, natomiast Marks może nam lepiej wytłumaczyć dzisiejszą politykę Stanów Zjednoczonych. Ale na ogół wszystkie te uniwersalne klucze do tłumaczenia dziejów zawodzą. Ani życie człowieka, ani życie narodów – jak by powiedział Czechow – nie jest szaszłykiem, który by się dał piec tylko na jednym rożnie.
1 Na akt unii horodelskiej Sienkiewicz powoływał się w polemice z twierdzeniami norweskiego pisarza Bjørnstjerne Bjørnsona (zob. H. Sienkiewicz, Odpowiedź na artykuł Björnsona, w: Pisma Henryka Sienkiewicza, tom XXXV, Warszawa 1912, s. 143–158). Z duńskim krytykiem Georgiem Brandesem (między innymi) Sienkiewicz polemizował na temat powieści historycznej (zob. H. Sienkiewicz, O powieści historycznej, „Słowo” (Warszawa), nr 98–101 z 30 kwietnia–3 maja 1889). W innym artykule (Unia horodelska i Neminem captivabimus, „Wiadomości”, nr 392
z 4 października 1953) Mackiewicz poprawnie przypisał powołanie się przez Sienkiewicza na akt unii horodelskiej polemice z Bjørnsonem.
2 „Poprzedzanie zawieranych umów wzniosłymi, poetycznymi frazesami było wtedy zwyczajem powszechnym – pisał Cat w innym tekście – i bynajmniej nie jedni Polacy pisali o miłości, a inni obiecywali sobie tylko zemsty i morderstwa, jak by można było mniemać pod wrażeniem przemówień na naszych akademiach” (Unia horodelska i Neminem captivabimus, „Wiadomości”, nr 392, 4 października 1953).nr 255, 18 lutego 1951
Eisenhower powiedział:
co było, to minęło
Nie cieszcie się
Jeździłem po Niemczech przez cały miesiąc: rozmawiałem z robotnikami w „bummelzugach”1, z przygodną publicznością, gdzie się dało, z kelnerkami w restauracjach, z wybitnymi publicystami, z księżmi, profesorami i zakonnikami, z aktorkami i aktorami, z politykami, premierami krajów i ministrami republiki związkowej, zastępcą wysokiego komisarza francuskiego. Był to istotnie mój miesiąc „nieboszczyka na urlopie” – przez miesiąc nie czułem się łachmanem wyrzuconym na „śmietnik historii”, jak o nas napisał Bernard Singer, śmieciem zapomnianym przez londyńską szczotkę do zamiatania ulic, lecz członkiem licznego i niebezpiecznego sąsiedniego narodu, z którym rozmowa jest interesująca.
Nic bardziej łatwego od wypowiadania uwag syntetycznych o całych narodach, nic bardziej głupiego od upierania się latami przy takich syntezach. Rumunów uważano za złych żołnierzy, w ostatniej wojnie bili się lepiej od Węgrów; Anglików uważano niegdyś za ludzi, którzy dotrzymują słowa; Greków uważaliśmy wszyscy za ludzi, którzy na wojnie uciekają jak zające, otóż podczas ostatniej wojny Grecy się bili jak głodne lwy. O Niemcach w początkach XIX wieku mówiono, że to naród indywidualistów i romantyków, w XX – że myślą, nienawidzą i kochają na komendę, obecnie w Niemczech – co głowa, to rozum. Przynajmniej tak jest w dziedzinie politycznej. Myśl polityczna społeczeństwa niemieckiego straciła nurt, robi wrażenie stawu zahamowanego przez tamę, a więc stawu rozlanego szeroko i płytko. Są wprawdzie rzeczy w dziedzinie politycznej, które wszyscy powtarzają jednakowo, jak: „nie chcemy wojny”, „nie chcemy być żołnierzami”, „chcemy Paneuropy”, ale każdy Niemiec ma inne zupełnie wyobrażenie o tym, jaki system może doprowadzić do realizacji tak sprzecznych ze sobą życzeń. Na pytanie, czy chcą się także bronić przez ewentualną inwazją komunistyczną, inteligencja odpowiada przeważnie, że woli panowanie komunistów niż nową wojnę, wśród robotników zdania są bardziej
podzielone.
Pewien wybitny stary publicysta, liberał, radykał i demokrata typu XIX wieku, przyjaciel p. Schumana, francuskiego ministra spraw zagranicznych, z czasów swej młodości, oraz kolega p. Heussa, obecnego prezydenta republiki związkowej Niemiec Zachodnich, o których mówi zresztą niechętnie, jak to zwykle czynią starzy koledzy w stosunku do kogoś, kto zrobił zbyt dużą karierę, w rozmowie ze mną aż uniósł się z krzesła z emocji, gdy zaczął wołać:
– I są w Niemczech demagodzy, którzy twierdzą, że Wrocław (powiedział „Wrocław”, nie „Breslau”, choć mówił po niemiecku) powinien powrócić do Niemiec. O głupi demagodzy, przez Amerykanów opłacani!
– Cóż pan mówi o planie Plevena uzbrojenia Europy z ograniczeniem niemieckich jednostek wojskowych do rozmiarów batalionów? – zapytałem.
– Bardzo mądry plan. Chodzi o sabotowanie pomysłów amerykańskich, dążących do pchnięcia Niemiec w kierunku nowej wojny. Niemcy powinni się tylko cieszyć z polityki Plevena.
Głos owego starego publicysty w sprawie granicy Odry i Nysy nie jest bynajmniej w Niemczech odosobniony. Rok temu, w grudniu 1949, rozmawiałem w Bonn z nie byle kim, bo z samą p. Heleną Wessel, wodzem stronnictwa Centrum. Jest to stronnictwo, które nie wchodzi w skład rządu p. Adenauera, ale natomiast uczestniczy w rządzie krajowym nadreńsko-westfalskim, czyli w rządzie największej z republik związkowych. Otóż p. Helena Wessel powiedziała mi wtedy dosłownie, co następuje:
– Ja także myślę, że granica Odry i Nysy jest granicą pokoju.
– Tacy Niemcy są na wagę złota – powiedział mi ktoś, komu o tym w Londynie opowiadałem.
Otóż polityczna ocena wartości tych ludzi dla sprawy polskiej jest o wiele bardziej skomplikowana, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje. Niewątpliwie p. Bierut może ich uważać za polonofilów. Ale nasza emigracja powinna ich raczej zaliczyć do najbardziej dla nas niebezpiecznego obozu niemieckiego, bo do ludzi, którzy chcą utrzymać dobre stosunki z Rosją nawet wbrew Amerykanom, nawet wbrew Anglikom. Bo przecież chociażby z tenoru zdań, które powyżej zacytowałem, widać, że zgadzając się na granicę Odry i Nysy, nie czynią tego ze względu na Polskę, lecz ze względu na Rosję, z którą za wszelką cenę chcą uniknąć konfliktu.
Ruiny i błoto
Sylwetki powyższe należą do kategorii Niemców, którzy są prorosyjscy z lęku, z niechęci do wojny, z powojennej depresji, z politycznej pasywności. Później zajmę się Niemcami prorosyjskimi przez aktywność, przez silne ciśnienie politycznych koncepcji. Ale na razie pozwolę sobie na małą dygresję. Chodzi właśnie o wpływ, który na poglądy polityczne obecnego Niemca wywierają ruiny i błoto. Swego czasu na umysłowość polską początków XX wieku ogromny wpływ wywierały Tatry. Wszyscy polscy poeci i literaci jeździli wtedy do Zakopanego i tatrzańskie szczyty nastrajały ich heroicznie, wzywały do czynów bohaterskich i romantycznych. Kto wie, czy bez Zakopanego i Tatr powstałby w Galicji Związek i Drużyny Strzeleckie. Tatry podniecały – miasta z rozwalonymi wnętrznościami działają depresyjnie i ponuro. W ogóle Niemcy dzisiejsze to kraj tanich okropności.
Oto p. Kogon, głowa ruchu paneuropejskiego, ogłasza książkę o kacetach, która swoją dokładnością i wyrazistością opowieści o wszelkich bestialstwach góruje nad książkami ogłoszonymi na ten temat po polsku. W obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie esesmani zabijali komunistów, ale jeśli ktoś był niekomunistą, to znowuż mogła go spotkać śmierć inna: komuniści mieli w ręku szpital więzienny i swoich przeciwników politycznych mordowali zastrzykami śmierciodajnymi. Zginęło w ten sposób wielu Polaków, stwierdza p. Kogon.
Oto pewna Niemka, niegdyś nauczycielka historii w Turyngii, dziś tancerka w lokalu nocnym we Frankfurcie, opowiada mi o bombardowaniu Drezna. W ciągu jednej nocy miasto zostało zniszczone i milion mieszkańców zginęło.
– Wyszłam rano ze schronu, domów już nie było, ale na rogu stał tramwaj. Siedzieli w nim ludzie i nawet kierowca stał na swoim miejscu. Byli to jednak ludzie nieżywi. Zostali zabici podmuchem bomby.
Spacer wśród ruin po błocie. Przyjechałem do miasta L., aby złożyć wizytę koledze z Rady Narodowej, panu M. Nie było go w koszarach. Kazano mi szukać w innych koszarach. Długo po nocy skakałem po błocie w towarzystwie jakiegoś Rosjanina. Robił wrażenie skończonego wariata. Opowiadał, że jest profesorem konserwatorium, że się urodził w Odessie.
– Wy znaczit odiessit – powiadam – no prodołżajtie...2
W olbrzymim, źle, ponuro oświetlonym bloku sale mieszkaniowe są wspólne. Kobiety gnieżdżą się razem z mężczyznami. Zarząd bloku spoczywa wyłącznie w ręku Rosjan, którzy mnie także biorą za Rosjanina. Strażnik blokowy w mundurze amerykańskich kompanii wartowniczych nazywa się tak jak ja: Mackiewicz. Urodził się w Kownie. Mówi po polsku. Patrzy na mnie ze złością. Jest Litwinem.
Potem – po takim samym błocie, wśród tych makabrycznie wyglądających ruin – docieram do innego podobnego bloku. Wszędzie Polacy są wystraszeni i zepchnięci w dół, nikt tu nie słyszał o żadnych polskich organizacjach. Ludzie czekają na wyjazd do Ameryki, Kanady, Australii. Małżeństwu, które ma dziecko ułomne, daje się prawo wyjazdu, ale każe się im zostawić dziecko-kalekę. Małżeństwu obarczonemu starym ojcem czy starą matką na utrzymaniu odmawia się prawa zabrania starego człowieka ze sobą.
Tak się dzieje w dziewiętnaście wieków po narodzeniu... Chrystusa.
Te ruiny zaczynają mnie zupełnie denerwować. Idę na dworzec i siadam w pierwszy lepszy pociąg jadący do Heidelbergu, nietkniętego przez bombardowania. Pociągu jadącego bezpośrednio nie ma. Od drugiej do czwartej w nocy siedzę w poczekalni kolejowej za stołem i zarządzam plebiscyt. Kiedy było lepiej – za czasów cesarstwa, Republiki Weimarskiej, Trzeciej Rzeszy hitlerowskiej, dzisiejszej republiki związkowej czy republiki wschodniej?
Z ośmiu osób, siedzących ze mną przy stole, jedna dziewczyna oświadcza: „Szczerze powiem, że oczywiście za czasów Hitlera”, jeden półinteligent odpowiada: „Adenauer” i zaraz wybucha śmiechem podchwyconym przez wszystkich, widać, że była to nie odpowiedź, a tylko ponury dowcip, a sześć osób odpowiada solidarnie, że za czasów cesarstwa.
– Nie jestem monarchistką – mówi jakaś babina – ale wtedy był porządek, a od tego czasu porządku nie ma.
Kanclerz Związkowej Republiki Niemiec Zachodnich, Konrad Adenauer, jest istotnie bardzo niepopularny. W Bonn grają operetkę, gdzie jakiegoś idiotę, który chlubi się tym, że jest jednocześnie burmistrzem i ogniomistrzem straży pożarnej, pyta inny aktor:
– Wie heissen Sie endlich?
– Heinrich.
– Ich glaubte, Konrad3.
Cały teatr wybucha śmiechem.
A przecież w Niemczech panuje prawdziwa prosperity. Tylko domy są zrujnowane i ulice pełne błota. Poza tym żywności jest co niemiara, towarów co niemiara, wszyscy są dobrze ubrani, wspaniałe niemieckie filmy, koleje, tramwaje, samochody, wszędzie wzorowa organizacja, naokoło widać natężenie pracy.
Amerykanie
W roku 1945 Amerykanie wydali na swoim terenie okupacyjnym odezwę do Polaków, w której mówili: „Nie myślcie, że jesteście zwycięzcami. Zwycięzcami nie jesteście wy, lecz my”.
Mniej więcej to samo pisałem, na kilka miesięcy przed pojawieniem się tej odezwy, w swoich broszurach wydawanych w Londynie. Przestrzegałem wtedy swoich rodaków, aby nie myśleli, że zwycięstwo Anglosasów będzie zwycięstwem Polaków. Pospieszyliśmy się ze wstępowaniem do wojny. Trzeba było ze wstąpieniem do wojny możliwie długo czekać. Myśmy do niej wskoczyli pierwsi jak chłopak, który przez całą noc nie śpi, by go starsi nie zapomnieli zabrać na polowanie na kaczki.
Ale chociaż ta odezwa amerykańska potwierdzała to, co pisałem, nie powiem, abym o niej myślał z sympatią.
Teraz słyszałem, że w kraju wirtembersko-badeńskim władze niemieckie gotowe były otworzyć szkołę polską, ale sprzeciwił się temu komisarz amerykański gen. Gross, wypowiadając przy tej sposobności mowę, którą cytuję na podstawie sprawozdania zamieszczonego w „Ostatnich Wiadomościach” wychodzących w Mannheimie.
Generał Gross powiedział, że dipisi4 nie powinni się cofać przed żadnym wysiłkiem, by nauczyć się języka niemieckiego i wziąć żywy udział w życiu swej gminy.
Wasze dzieci powinny chodzić do niemieckich szkół. Ale z drugiej strony nic nie przemawia przeciw temu, aby uczyły się języka i historii swego kraju ojczystego. Byłoby jednak wielką niesprawiedliwością wobec waszych dzieci, gdybyście je uczyli gloryfikowania swej przeszłości, zamiast kierować wzrok ku przyszłości.
Jednak po dłuższym przyglądaniu się administracji amerykańskiej nie mam dla Amerykanów żadnych złych uczuć. Administracja ta pracuje bardzo indywidualnie, każdy z administratorów wypowiada złote myśli, które mu przechodzą przez głowę, ale w całości polityka amerykańska nastraja Niemców na konflikt z Rosją i przychylna jest tworzeniu federacji europejskiej.
Jest to w zupełnym kontraście z polityką angielską, która całym swoim wysiłkiem sabotuje organizowanie federacji europejskiej i oczywiście zdąża do utrzymania panowania Sowietów we wschodniej części Niemiec, jak długo tylko się da.
Oczywiście polscy komuniści widzą w wojsku sowieckim, stojącym na przedmieściach Berlina, zabezpieczenie Polski przed niebezpieczeństwem niemieckim. Jest to punkt widzenia zgodny z całym systemem ich myślenia politycznego i logicznie z nim związany. Ale tym, którym chodzi o uzyskanie niepodległej Polski, wolnej od zależności od Rosji, musi zależeć na tym, aby Sowiety ustąpiły jak najprędzej ze wschodniej części Niemiec. Bo przecież nie może być – rzecz jasna – Polski niezależnej od Rosji, dopóki otoczona jest ona sowieckimi siłami zbrojnymi, dopóki Rosja znajduje się w Berlinie, Dreźnie i Meklemburgu.
Amerykanie w swej okupacji uprawiają w ostatnich czasach bardzo intensywną agitację antyrosyjską i zachęcają Niemców do tworzenia siły zbrojnej.
Jakiś 21-letni Niemiec napisał list do amerykańskiego komisarza generalnego McCloya z ostrymi wyrzutami. Gdy byłem w Niemczech, drukowano odpowiedź McCloya. Wysoki komisarz pisze, że nikt nigdy nie kwestionował honoru wspaniałego korpusu oficerskiego armii niemieckiej, że honor żołnierza niemieckiego itd., że Amerykanie dlatego są w Niemczech, aby ich bronić.
Czytałem, jadąc do Niemiec, słynnego teoretyka wojny i znakomitego paradoksalistę gen. Clausewitza. Otóż Clausewitz powiada, że w roku 1812 Rosjanie wcale nie mieli zamiaru wpuszczać Napoleona tak głęboko w głąb Rosji, że przeciwnie robili, co mogli, by się jego pochodowi sprzeciwiać, a jednak właśnie owo zapędzanie się Napoleona w głąb Rosji, owo wydłużenie linii komunikacyjnych, było jedyną formą walki z Napoleonem.
To samo można powiedzieć o sytuacji politycznej w Niemczech dzisiejszych. Proamerykański rząd Adenauera wcale nie wywołuje antywojennych i antyuzbrojeniowych nastrojów społeczeństwa niemieckiego. A jednak istnienie tych nastrojów w tak wysokim napięciu i w takiej powszechności daje Niemcom znakomitą pozycję do targów. Zamiast – jak by zrobili Polacy – błagać o broń, aby „polec w rogatywce”, jak znakomicie powiedział nasz najznakomitszy publicysta polityczny, tj. Marian Hemar, Niemcy – wprost przeciwnie – powiadają: „Nie chcemy się bić o swoją ojczyznę” i tym zmuszają tamtych do różnych ustępstw i do błagań: „Panowie Niemcy kochani, bijcie się, na litość boską”.
Byłem w parlamencie niemieckim podczas debat o kosztach okupacyjnych. Każdy Niemiec płaci 225 marek rocznie, aby żołnierz okupacyjny mógł pić szampana – wołano w tych debatach. Oczywiście, jeśli chodzi o Amerykanów, dużo jest demagogii w takich biadoleniach. Żołnierz amerykański istotnie płacony jest fantastycznie, ale przecież wydaje te pieniądze w Niem-
czech. Otrzymuje je niemiecki szynkarz, niemiecka szwaczka, nie-miecka akuszerka. Okupacja amerykańska nie zubaża kraju niemieckiego. Wprost przeciwnie.
Ale oto wstępuje na trybunę p. Carlo Schmid, słynny socjalista niemiecki, jeden z niewielu niebędących pod wpływem angielskim. Jest synem Francuzki z Perpignan, człowiekiem o tuszy hipopotama i myśli bystrej jak lot orła. Świetny mówca. Kończy swoją z francuską klarownością umysłu ułożoną mowę takim frazesem:
– Wszystko zależy od wokabularza. Od tego, czy się używa w stosunku do nas starego czy nowego wokabularza. Bo według starego wokabularza jesteśmy tylko zwyciężonymi. Według nowego wokabularza jesteśmy kandydatami na sojuszników.
I oczywiście o to tylko chodzi.
Wieczorem tegoż dnia jestem u p. Schmida i rozmawiamy o sztuce hiszpańskiej. Mówi on:
– Niech tylko ktoś ośmieli się mi powiedzieć, że Wilno nie jest polskie miasto. Byłem tam, jak byłem ułanem za czasów tamtej wojny.
Anglicy
Polityka angielska w Niemczech potwierdza to wszystko, co o polityce angielskiej od wielu lat piszę i czego oczywiście nie mogę od razu powtórzyć w „Wiadomościach”. Cieszę się bardzo, że nareszcie dni ostatnie przyniosły rozbrat polityki amerykańskiej, może naiwnej, ale niewątpliwie szczerej, z polityką angielską.
Polityka Stalina daje nam Odrę i Nysę, polityka amerykańska może nam dać odzyskanie niepodległości oraz Wilno i Lwów. Polityka angielska zdąża do odebrania nam Odry i Nysy i pozostawienia linii Curzona jako granicy na wschodzie.
Na razie Anglicy chcą utrzymania podziału Niemiec pomiędzy Sowiety i państwa zachodnie. Po cichu, nieoficjalnie sabotują plany zjednoczenia Europy i po cichu, nieoficjalnie sabotują amerykańskie zbrojenia Niemiec. Partia socjalistów niemieckich jest partią zupełnie od Anglików zależną. Jest to po prostu partia angielska, jak mi o tym mówi pewien dziennikarz-socjalista. Toteż Schumacher wyzyskuje nastroje mas, aby uprawiać agitację pod hasłem: „Nie chcemy zbrojenia Niemiec” i w ten sposób osłabia pozycję Adenauera i jego stronnictwa.
List Grotewohla5 został napiętnowany przez Kirkpatricka: więc jakże, Niemcy, idziecie z Zachodem czy ze Wschodem? Dlatego też Schumacher natychmiast obrzucił inicjatywę Grotewohla najgorszymi inwektywami. Oczywiście list Grotewohla był tylko manewrem sowieckim. Ale nie każdy manewr sowiecki spotyka się z tak ostrym przeciwdziałaniem ze strony angielskiej. Tutaj Anglicy bronili jednak zasady podziału Niemiec, tak drogiej polityce angielskiej.
Zbrojenie Niemiec musi przyśpieszyć konflikt z Sowietami, nie może, lecz musi wywołać wojnę. Dlatego też Anglicy są tak bardzo temu przeciwni, chociaż na zewnątrz do tego się nie
przyznają.
Polityka angielska w Niemczech potwierdza całkowicie moją tezę, że nastawiona jest ona na:
1) utrzymanie podziału Niemiec;
2) utrzymanie antagonizmu amerykańsko-rosyjskiego;
3) niedopuszczenie do wybuchu wojny.
Niemcy prorosyjscy i proamerykańscy
Obawy konfliktu z Rosją i niechęci do zbrojeń, które żywi dziś 99,99% społeczeństwa niemieckiego, nie należy w żadnym wypadku uważać za objaw prosowieckiego nastawienia tego społeczeństwa. Komuniści istnieją wszędzie, są więc i w Niemczech, lecz jest ich tutaj cztery razy mniej niż we Francji, pięć razy mniej niż we Włoszech, o wiele mniej niż w Polsce. Chęć uniknięcia konfliktu z Rosją należy przypisać nie jakiejś sympatii do systemu sowieckiego, lecz wręcz odwrotnie: żywiołowej antypatii do tego systemu, obawie, że w razie wojny Rosja zajmie całe Niemcy i zaprowadzi swoje porządki.
Niemcy Zachodnie są przesycone hiobowymi wiadomościami o stanie rzeczy w okupacji rosyjskiej. Nie ma co jeść, nie ma swobody osobistej – kto może, ucieka stamtąd. Spotkałem trochę komunistów, bo ich specjalnie szukałem, ale byli to intelektualiści, natomiast gdy robotnicy jadą do fabryki i rozmawiają ze sobą o polityce (bo w Niemczech wszyscy ciągle rozmawiają i to rozmawiają ciągle o polityce), nienawiść do komunizmu trzeszczy jak elektryczność.
Podkreślam raz jeszcze, że całość społeczeństwa niemieckiego, jakkolwiek politycznie rozgadana po gardło, jest pasywna i nie chce żadnych konfliktów i wstrząsów. Ideał jedności niemieckiej nie jest kwestionowany jako ideał idealny, ale odsuwany jest do idealnych mgławic na jutro. Na razie nikt nie chce wojny dla odzyskania wschodniego Berlina czy Drezna. Z tym musi się liczyć rząd Adenauera i na tym żeruje p. Schumacher z socjalistami, gdy Adenauerowi za sugestią niewątpliwie angielską zarzuca zbytnią uległość wobec amerykańskich planów zbrojeniowych.
A jednak w tym morzu pasywności obecne są dwie grupy dynamiczne.
Jedna, prorosyjska, składająca się z ludzi o nastawieniu konserwatywnym, wywodząca się od generałów, szlachty pruskiej czy eksmonarchistów. Ta grupa życzy sobie odrodzenia poli-
tyki Rapallo, polityki Brockdorffa-Rantzaua, jeśli kto chce, polity-
ki Ribbentrop-Mołotow.
Druga grupa to przeciwnie, grupa antyrosyjska, dążąca świadomie do konfliktu z Rosją w charakterze sojusznika Ameryki. W tej grupie zarysowują się silne tendencje dojścia do ugody z Polakami. O niej będę pisał za chwilę.
Grupa pierwsza uważa, że zasada niezależności polityki niemieckiej wymaga odczepienia się od okupantów zachodnich i przez długi czas marzyła, że Stalin wyrzeknie się niemieckich komunistów dla uzyskania całych Niemiec jako sojusznika. Oblano ich zimną wodą – jak to słyszałem ze źródła wyjątkowo dobrze poinformowanego – oświadczeniem, że Stalin w żadnym wypadku nie odstąpi od granicy polskiej na Odrze i Nysie. Oczywiście grupa ta jest skrajnie antypolska, programem jej dalszym byłby rozbiór Polski pomiędzy Rosję i Niemcy. Powołuje się na Bismarcka, ale zapomina, że Bismarck mówił: „Jestem za zgodą z Rosją, dopóki można, ale w razie wojny z Rosją należy w maksymalnej formie wysunąć kwestię polską”.
List Grotewohla znowu poruszył tę grupę. Tygodniki będące pod jej wpływem zaczęły wykładać swój makiawelizm. Rokowania z Grotewohlem byłyby faktycznym rozpoczęciem niezależności polityki niemieckiej. Zaczęto nawoływać Adenauera, aby zaczął naśladować Stresemanna w jego słynnym lawirowaniu pomiędzy Sowietami a Zachodem. Byłem na zwołanym w tej sprawie wiecu studentów w Bonn. Studenciki z tytułami baronów i blondyneczki-baronówny oklaskiwały wniosek, że Adenauer powinien rokować z komunistami. Wniosek ten otrzymał 125 głosów przeciw 85.
Konserwatyści nie istnieją dziś jako partia. Ale szmuglują się podobno do demokratów wolnościowych.
Jeśli Amerykanie oceniają człowieka w dolarach, to Niemcy cenią państwa według ich zwycięstw militarnych. Są w depresji i mają kompleks niższości, ponieważ wojnę przegrali. Klęski Mac-Arthura, który tu jest zresztą uważany za analfabetę w dziedzinie sztuki wojennej, bardzo tu prestiżowi Ameryki zaszkodziły. A znowuż 20 dywizji gen. Rokossowskiego odbija się dodatnio w rozmowie Niemca z Polakiem.
Druga grupa, proamerykańska i prowojenna, musi się daleko bardziej kryć przed tym społeczeństwem, które tak wojny nie chce. Grupa ta ma oparcie w dwóch środowiskach.
Po pierwsze, wśród uchodźców. Są to ludzie rozhisteryzowani, społecznie zdeklasowani i dlatego pragnący wielkich zmian. Myśl o wojnie przeraża ich mniej niż innych Niemców.
Po drugie, wśród wywiadu amerykańskiego. Słyszałem, że wpływ Niemców na ten wywiad jest decydujący. Amerykanie musieli wziąć do tego wywiadu Niemców-konfidentów i po kilku latach ci niemieccy konfidenci potrafili swoim kierownikom narzucić swe koncepcje polityczne. Otóż podobno Niemcy z wywiadu amerykańskiego życzą sobie wojny z Rosją.
Wśród tych Niemców proamerykańskich istnieje chęć dogadania się z Polską. Nie chcą gadać z Ukraińcami, bo uważają Ukrainę za awanturę. Natomiast Polskę uważają za państwo poważne i są zdania, że sprawy rosyjskiej nie załatwią bez polskiego sojusznika. Gdy mnie pytano w tej sprawie, odpowiadałem, że incydent z układem z gen. Prchalą6 zrobił na wszystkich polskich politykach emigracyjnych wrażenie fatalne. Odpowiadano mi, że ten incydent nie może być uważany za miarodajny.
Co było, to minęło, ale co będzie?
Wiemy, że na konferencji w Homburgu pod Frankfurtem gen. Eisenhower powiedział:
– Co było, to minęło. Jeśli Niemcy pójdą razem, należy się im całkowite równouprawnienie. Udział Niemców w ich obronie musi być jednak wynikiem ich własnej decyzji.
Ale po konferencji z Eisenhowerem p. Schmid, zapewne najinteligentniejszy tej konferencji uczestnik, oświadczył:
– Teraz wierzę, że wojny nie będzie.
Pomiędzy tymi dwoma zagadkowymi oświadczeniami, o których nie wiem, co konkretnie oznaczają, tkwi też zagadka przyszłości świata, Ameryki, Rosji i Polski.
Anegdota turystyczna na zakończenie
Na zakończenie anegdota dla czytelnika. Ponieważ kilka osób łaskawie ułatwiało mi poznawanie różnych wybitnych Niemców ze wszelkich środowisk, więc m.in. otrzymałem depeszę zapraszającą od księcia Bismarcka.
Nie mogłem wtedy z tego zaproszenia skorzystać, więc w kilka dni później starałem się ze swego hoteliku połączyć telefonicznie z wnukiem żelaznego kanclerza. Nie znałem numeru telefonu, więc prosiłem międzymiastową o wyszukanie tego telefonu.
Po chwili dzwonek, łączą mnie z odpowiednim miastem, lecz tylko z apteką pod nazwą „Książę Bismarck”.
Wieszam słuchawkę i tłumaczę telefonistce, że chodzi mi nie o aptekę, lecz o samego Bismarcka.
Znowu dzwonek i dialog następujący:
– Czy mogę mówić z księciem Bismarckiem?
– Książę Bismarck jest przy telefonie.
Zaczynam parlować po francusku, tłumacząc się, dlaczego nie skorzystałem z pierwszego zaproszenia.
W odpowiedzi słyszę:
– Verstehe kein Wort7.
„Cóż u cholery – myślę sobie – czyżby on naprawdę nie mówił po francusku”, zaczynam więc wykładać po niemiecku, że dostałem od niego depeszę, ale nie mogłem z niej skorzystać.
– Żadnej depeszy nie wysyłałem – odpowiada mi telefon.
Tym razem był to hotel pod nazwą „Książę Bismarck”, którego właściciel, rozmawiając ze mną, kierował się widać maksymą: „Hotel to ja”.
Idę więc osobiście na stację pocztową i tłumaczę urzędniczce, że chodzi mi o istotę żyjącą, o wnuka kanclerza, o którym przecież musiała słyszeć.
– O, to było tak dawno – odpowiada urzędniczka.
1 Z niem.: pociąg osobowy.
2 Ros. – Jest pan, znaczy się, z Odessy... no, proszę kontynuować.
3 Niem. – Jak pan się w końcu nazywa? – Heinrich. – Myślałem, że Konrad.
4 Dipisi (ang. displaced persons) – określenie osób (głównie z Europy Wschodniej) wywiezionych w czasie drugiej wojny światowej na przymusowe roboty do III Rzeszy, do obozów jenieckich lub koncentracyjnych, uwolnionych w latach 1944–1945. W 1945 w specjalnych obozach dla przesiedleńców przebywało ok. 8 mln dipisów, z czego ok. 7 mln wróciło później do swoich krajów.
5 Chodzi najprawdopodobniej o list otwarty skierowany przez premiera NRD Otto Grotewohla do kanclerza RFN Konrada Adenauera 30 listopada 1950, zawierający propozycję zwołania ogólnoniemieckiego Zgromadzenia Konstytucyjnego, złożonego w równych częściach z reprezentantów Niemiec Wschodnich i Zachodnich, które miałoby się zająć powołaniem rządu ogólnoniemieckiego.
6 Chodzi najprawdopodobniej o porozumienie w Wiesbadenie zawarte 4 sierpnia 1950 między emigracyjnym Czeskim Komitetem Narodowym, reprezentowanym przez gen. Prchalę, a Grupą Roboczą ds. Ochrony Interesów Niemiec Sudeckich, wyrażające wolę współpracy w celu stworzenia warunków umożliwiających powrót Niemców sudeckich do ojczyzny i zgodne współżycie z Czechami.
7 Niem. – Nie rozumiem ani słowa.Spis treści
Badania historyczne nie są szaszłykiem
Eisenhower powiedział: co było, to minęło
Une vie manquée
Pallas Atena i Ares
Pisarz i gramatyka
Wrażenia z odczytu
Międzymorze
Zaoszczędził Francji losu Polski
Koń, któremu daję pudełko „Playersów”
Ameryka i Niemcy
Anachronizmy i miłosierdzie
Fantazje na przeszłość
Mosadek i Formoza
Za pomocą trzech zapałek…
Skrytki
Gramatyka i astrologia
Recenzja i recenzent
W obronie Augustów
Istota różnicy
Ziemia święta i ziemia obiecana
Quo vadis
Ani Długosz, ani król Leszczyński
O Gogolu
Korespondencja Beneš–Sikorski
Artykuł raczej elegijny
Beneš i Beck
Co Beck powinien był zrobić?
Rozmowy Szembeka
Wnętrze mego warsztatu
Piłsudski a politykawielkich
mocarstw
Zapisać w kominie…
Nie dokument, lecz kunszt
Muldowney
Obrachunki angielskie
Uwagi prawnika
Karol Maurras
Geneza sowieckiego antysemityzmu. Dynamika rewolucyjna a dyscyplina partyjna
Zasady polemiki
Wszystko albo nic
Odpompatycznienie
Towarzysz Anna Mikołajenko
„Ustąpicie... ustąpicie”
Krucjata Europy… bez Europy
Historyk
Wyznania monarchisty
Dostojewski i Stanisław August
Politgramota
Jeszcze za wcześnie… Już za
późno…
Pamiętniki Weyganda
Brydż się składa z graczy i z kart
Klęski i nędze propagandy
Analiza pojęcia „honor”
Chciałem pisać…
Znudził mi się felieton…
Dwa protokoły
Sienkiewiczowska córa
Piętaszek zje Robinsona Crusoe
Precz z mej pamięci
Drugi po Boccacciu
Podróż na Sachalin
Falanster literatów
„…i słuchali dalekiego gonusześciu ogarów”
Jan Sadkiewicz, W „obronie” Anglików. Granice Mackiewiczowego realizmu
Indeks nazwisk
Nota edytorska