Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Życie i przygody Nicholasa Nickleby. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Życie i przygody Nicholasa Nickleby. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 710 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ XXXI W KTÓ­RYM MOWA O PANU RAL­FIE NIC­KLE­BY I NEW­MA­NIE NOG­G­SIE ORAZ O PEW­NEJ ROZ­SĄD­NEJ ROZ­MO­WIE, KTÓ­REJ DO­BRE LUB ZŁE SKUT­KI OKA­ŻĄ SIĘ W DAL­SZYM ROZ­WO­JU AK­CJI

Pan Ralf Nic­kle­by sie­dział tego ran­ka za­ję­ty swy­mi co­dzien­ny­mi spra­wa­mi, w bło­giej nie­świa­do­mo­ści, iż bra­ta­nek zdą­ża ku te­re­no­wi jego dzia­ła­nia z peł­ną szyb­ko­ścią czte­rech do­brych koni i że dzie­lą­cy ich dy­stans ma­le­je z każ­dą chwi­lą. Mimo to nie po­tra­fił od­pę­dzić na­pa­stu­ją­cych go od cza­su do cza­su wspo­mnień wczo­raj­szej roz­mo­wy z bra­ta­ni­cą. Gdy mi­ja­ła taka chwi­la roz­tar­gnie­nia, pan Ralf po­mru­ki­wał coś gder­li­wie i ze wzmo­żo­nym upo­rem zaj­mo­wał się księ­gą ra­chun­ko­wą. Ale wbrew wszyst­kim wy­sił­kom my­śli jego wciąż wra­ca­ły na ten sam tor my­ląc mu ra­chun­ki i od­ry­wa­jąc uwa­gę od liczb, nad któ­ry­mi ślę­czał. Odło­żył wresz­cie pió­ro i roz­parł się w fo­te­lu, jak gdy­by chciał po­fol­go­wać na­tręt­ne­mu prą­do­wi i nie ta­mu­jąc jego bie­gu po­zbyć się go w ten spo­sób.

– Nie na­le­żę do lu­dzi, któ­rych wzru­sza wi­dok ład­nej twa­rzy – mru­czał gniew­nie. – Kry­je się pod nią czasz­ka z wy­szcze­rzo­ny­mi zę­ba­mi, a tacy jak ja, któ­rzy spo­glą­da­ją pod po­wierzch­nię i pod nią pra­cu­ją, wi­dzą ra­czej czasz­kę niż jej de­li­kat­ną po­wło­kę. Cóż, lu­bię wła­ści­wie tę dziew­czy­nę… a ra­czej lu­bił­bym ją, gdy­by wy­cho­wa­no ją bez ta­kich fu­mów i fo­chów. Mój dom stał­by się jej do­mem, gdy­by ten brat uto­nął albo gdy­by go po­wie­si­li, a mat­ka umar­ła. Ży­czę im tego z ca­łe­go ser­ca.

Mimo śmier­tel­nej nie­na­wi­ści, jaką ży­wił do Ni­chol­sa, i ca­łej po­gar­dy, z jaką my­ślał o bied­nej pani Nic­kle­by, mimo ca­łej pod­ło­ści, z jaką daw­niej i dzi­siaj po­stę­po­wał z Kate, a z jaką po­trak­to­wał­by ją zno­wu, gdy­by le­ża­ło to w jego in­te­re­sie – mimo to wszyst­ko w du­szy pana Rał­fa było w tej chwi­li, choć dziw­nym to się wy­dać musi, coś zgo­ła ludz­kie­go, a na­wet tkli­we­go. My­ślał, czym mógł­by stać się jego dom, gdy­by Kate w nim za­miesz­ka­ła; sa­dzał ją na pu­stym krze­śle, spo­glą­dał na nią, słu­chał jej słów; od­czu­wał zno­wu na ra­mie­niu lek­kie do­tknię­cie jej drżą­cej dło­ni; zdo­bił swe bo­ga­te po­ko­je licz­ny­mi do­wo­da­mi ko­bie­cej obec­no­ści i ko­bie­cych sta­rań. A po­tem wró­cił do wy­ga­słe­go ko­min­ka, do mil­czą­ce­go prze­py­chu i w na­głym – choć zro­dzo­nym z sa­mo­lub­nych roz­wa­żań – prze­bły­sku Lep­szych skłon­no­ści bo­gacz po­czuł się sa­mot­ni­kiem po­zba­wio­nym ro­dzi­ny i przy­ja­ciół. Zło­to na chwi­lę utra­ci­ło dlań swój blask, uj­rzał bo­wiem nie­prze­bra­ne skar­by ser­ca, któ­rych nig­dy nie bę­dzie mógł ku­pić.

Nie­wie­le, było po­trze­ba, by prze­pę­dzić tego ro­dza­ju re­flek­sje z my­śli ta­kie­go czło­wie­ka. Kie­dy pan Ralf z roz­tar­gnie­niem spoj­rzał przez po­dwó­rze w okno dru­gie­go' kan­to­ru, na­gle zdał so­bie spra­wę, iż ktoś go bacz­nie ob­ser­wu­je. Był to New­man Noggs, któ­ry z czer­wo­nym no­sem przy­le­pio­nym nie­mal do szy­by uda­wał, że tem­pe­ru­je pió­ro za­rdze­wia­łym szcząt­kiem noża, lecz w isto­cie przy­glą­dał się chle­bo­daw­cy z wy­ra­zem głę­bo­kie­go i do­cie­kli­we­go sku­pie­nia.

Pan Ralf ock­nął się z za­du­my i jak zwy­kle przy­brał po­sta­wę czło­wie­ka in­te­re­su; ob­li­cze New­ma­na znik­nę­ło i w tej sa­mej chwi­li nie­po­żą­da­ne my­śli rzu­ci­ły się do uciecz­ki.

Po upły­wie paru mi­nut za­dzwo­nił, a gdy New­man Noggs zgło­sił się na to we­zwa­nie, pan Ralf pod­niósł ukrad­kiem wzrok ku jego twa­rzy, jak­by oba­wiał się z niej wy­czy­tać, że kan­ce­li­sta zna treść nie­daw­nych roz­my­ślań chle­bo­daw­cy.

Ale twarz New­ma­na nic nie wy­wa­ża­ła. Pa­trząc nań w mo­men­cie, gdy pan Ralf go ob­ser­wo­wał, moż­na by wy­obra­zić so­bie, że jest to czło­wiek, któ­ry ma dwo­je oczu sze­ro­ko otwar­tych, lecz nie spo­glą­da­ją­cych w żad­nym okre­ślo­nym kie­run­ku i nic nie wi­dzą­cych.

– Cze­go? – wark­nął pan Ralf.

– Ooo!… My­śla­łem, że pan dzwo­nił – po­wie­dział New­man, któ­re­go oczy w jed­nej chwi­li zmie­ni­ły wy­raz i spoj­rza­ły na pana Nic­kle­by z bły­skiem zro­zu­mie­nia; rzu­ciw­szy to la­ko­nicz­ne zda­nie, od­wró­cił się, by po­kuś­ty­kać w stro­nę drzwi.

– Cze­kaj! – krzyk­nął pan Ralf. New­man sta­nął by­najm­niej nie stro­pio­ny.

– Dzwo­ni­łem.

– Wiem o tym.

– Cze­mu, więc wy­cho­dzisz, je­śli wiesz?

– My­śla­łem, że pan po to dzwo­nił, żeby mi po­wie­dzieć, że nie dzwo­nił – od­parł New­man. – Czę­sto pan to robi.

– Jak śmiesz, mój pa­nie, szpie­go­wać, pod­glą­dać i ga­pić się na mnie? – spy­tał pan Ralf.

– Ga­pić się! Na pana! Cha, cha, cha! – ro­ze­śmiał się New­man; było to je­dy­ne wy­ja­śnie­nie, ja­kie­go ra­czył udzie­lić.

– Strzeż się, mój pa­nie – rzekł pan Ralf prze­szy­wa­jąc go su­ro­wym wzro­kiem. – Nie ży­czę so­bie tu­taj żad­nych pi­jac­kich bła­zeństw. Wi­dzisz tę pacz­kę?

– Spo­ra – od­parł New­man.

– Za­nieś ją do City, do Cros­sa przy Bro­ad Stre­et i tam ją zo­staw. Pręd­ko! Sły­szysz?

New­man nie­dba­le ski­nął gło­wą, by dać tym do zro­zu­mie­nia, że sły­szy, opu­ścił po­kój i wró­cił po chwi­li ze swym cy­lin­drem. Kil­ka­krot­nie bez po­wo­dze­nia pró­bo­wał umie­ścić pacz­kę (któ­ra mie­rzy­ła oko­ło dwu stóp kwa­dra­to­wych) we wnę­trzu owe­go cy­lin­dra, po­tem zaś wsu­nął ją pod pa­chę, bar­dzo sta­ran­nie i do­kład­nie na­cią­gnął rę­ka­wicz­ki bez pal­ców, przez cały czas wpa­tru­jąc się upar­cie w chle­bo­daw­cę, wło­żył cy­lin­der z tak wiel­ką – uda­ną czy praw­dzi­wą – pie­czo­ło­wi­to­ścią, jak gdy­by był on no­wiut­ki i wy­twor­ny, i udał się wresz­cie w swo­ją dro­gę.

Z nie­zwy­czaj­nym po­śpie­chem wy­ko­nał otrzy­ma­ne po­le­ce­nia, przy czym raz tyl­ko wpadł na pół mi­nut­ki do szyn­ku, któ­ry rzec moż­na, sam sta­nął mu na dro­dze, gdyż New­man wszedł doń jed­ny­mi drzwia­mi, wy­szedł zaś dru­gi­mi. Kie­dy jed­nak w' po­wrot­nej wę­drów­ce do­tarł już do Stran­du, za­czął ocią­gać się z nie­pew­ną miną czło­wie­ka nie­zu­peł­nie zde­cy­do­wa­ne­go, czy ma za­trzy­mać się, czy po­dą­żyć da­lej. Po chwi­li wa­ha­nia pierw­szy z tych pro­jek­tów wziął wi­dać górę, bo New­man ru­szył pro­sto ku miej­scu, o któ­rym za­pew­ne my­ślał, i dwa razy nie­śmia­ło – a ra­czej raz bar­dzo ner­wo­wo – za­stu­kał do drzwi pan­ny La Cre­evy.

Otwo­rzy­ła mu nie­zna­jo­ma słu­żą­ca, na któ­rej oso­bli­wa po­wierz­chow­ność go­ścia nie wy­war­ła za­pew­ne naj­ko­rzyst­niej­sze­go wra­że­nia, spoj­rzaw­szy nań bo­wiem na­tych­miast przy­mknę­ła drzwi, za­gra­dza­jąc wą­ską szpa­rę wła­sną oso­bą i py­ta­jąc, cze­go so­bie przy­bysz ży­czy. New­man rzu­cił jed­ną tyl­ko sy­la­bę „Noggs”, jak gdy­by była ona ka­ba­li­stycz­nym sło­wem, na któ­re­go dźwięk ry­gle ustę­pu­ją i po­dwo­je sta­ją otwo­rem, po czym zwin­nie wci­snął się do wnę­trza i zna­lazł się na pro­gu sa­lo­ni­ku pan­ny La Cre­evy, nim zdu­mio­na ko­bie­ta zdo­ła­ła się temu sprze­ci­wić.

– Pro­szę, pro­szę! – od­po­wie­dzia­ła pan­na La Cre­evy na pu­ka­nie New­ma­na, któ­ry na to za­pro­sze­nie wszedł do po­ko­ju.

– Mój Boże! – krzyk­nę­ła prze­ra­żo­na jego wi­do­kiem. Cze­go pan so­bie ży­czy?

– Nie po­zna­ła mnie pani – po­wie­dział New­man po­chy­la­jąc gło­wę. – Dziw­ne… Ro­zu­miem, że nie po­zna­je mnie nikt z daw­niej­szych zna­jo­mych, lecz ci, któ­rzy choć­by raz ze­tknę­li się ze mną te­raz, nie za­po­mi­na­ją mnie za­zwy­czaj.

Mó­wiąc to lek­ko po­trzą­snął gło­wą, a po­tem spoj­rzał na swą nędz­ną odzież i ku­la­wą nogę.

– Nie po­zna­łam pana, sło­wo daję – po­wie­dzia­ła pan­na La Cre­evy wsta­jąc na po­wi­ta­nie go­ścia, któ­ry zro­bił w jej kie­run­ku parę kro­ków. – Wstyd mi, do­praw­dy, gdyż jest pan, pa­nie Noggs, za­cnym i do­brym czło­wie­kiem. Niech pan sia­da i opo­wie mi o pan­nie Nic­kle­by. Ko­cha­ne bie­dac­two! Daw­no jej nie wi­dzia­łam.

– Jak to? – zdzi­wił się New­man.

– Praw­dę mó­wiąc, wy­jeż­dża­łam w od­wie­dzi­ny, pa­nie – Noggs, pierw­szy raz od pięt­na­stu lat wy­jeż­dża­łam w od­wie­dzi­ny – od­par­ła pan­ną La Cre­evy.

– To dłu­gi okres cza­su – po­wie­dział New­man smut­no.

– Tak, bar­dzo dłu­gi okres cza­su, je­śli obej­rzeć się wstecz i prze­li­czyć lata, cho­ciaż, chwa­ła Bogu, sa­mot­ne dni, tak czy in­a­czej, pły­ną ja­koś spo­koj­nie i szczę­śli­wie – mó­wi­ła mi­nia­tu­rzyst­ka. – Mam bra­ta, pa­nie Noggs, je­dy­ne­go krew­ne­go, jaki mi po­zo­stał, i przez cały ten czas nie wi­dzia­łam go ani razu. Nie że­by­śmy się kie­dyś po­kłó­ci­li… Nie… Ale on prak­ty­ko­wał na far­mie, na wsi się oże­nił, a nowe uczu­cie i nowe wa­run­ki ży­cia spra­wi­ły, że za­po­mniał o mnie, bied­nej ko­bie­ci­nie, co zresz­tą, wi­dzi pan, jest zu­peł­nie ja­sne i zro­zu­mia­łe. Pro­szę więc nie po­dej­rze­wać, że uskar­żam się na to, bo prze­cie czę­sto ma­wia­łam do sie­bie: „To zu­peł­nie na­tu­ral­ne. Bied­ny, dro­gi John to­ru­je so­bie dro­gę w świe­cie, ma żonę, któ­rej może zwie­rzać tro­ski i kło­po­ty, ma dzie­ci, któ­re igra­ją u jego ko­lan. Niech więc Bóg bło­go­sła­wi jego wraz z ro­dzi­ną i po­zwo­li nam kie­dyś spo­tkać się tam, gdzie nie roz­łą­czy­my się już nig­dy”. Ale co pan na to, pa­nie Noggs – cią­gnę­ła roz­po­go­dziw­szy się na­gle i… kla­snąw­szy w dło­nie – co pan na to, że ten sam brat zjeż­dża pew­ne­go dnia do Lon­dy­nu i nie daje za wy­gra­ną, do­pó­ki mnie nie od­naj­dzie! Co pan na to, że przy­cho­dzi tu­taj, sia­da na tym oto krze­śle i pła­cze jak dziec­ko, bo jest tak bar­dzo szczę­śli­wy, że mnie wresz­cie wi­dzi! I co pan na to – upie­ra się, żeby… mnie za­brać ze sobą gdzieś da­le­ko na wieś do wła­sne­go domu!… (i to do wspa­nia­łe­go domu, pa­nie Noggs, z wiel­kim ogro­dem i nie wiem ilu tam po­la­mi, z usłu­gu­ją­cym do sto­łu słu­żą­cym w li­be­rii, z kro­wa­mi i koń­mi, i świn­ka­mi i nie wiem do­praw­dy z czym jesz­cze)… Za­trzy­mu­je mnie tam na cały mie­siąc i na­le­ga, że­bym zo­sta­ła u nie­go do koń­ca ży­cia! Tak! Do koń­ca ży­cia! To samo mó­wi­ła jego żona i to samo mó­wi­ły dzie­ci. Jest ich czwo­ro, a jed­no, naj­star­szą dziew­czyn­kę, ochrzci­li… ochrzci­li moim imie­niem do­bre osiem lat temu! Do­praw­dy, pa­nie Noggs, nig­dy nie by­łam tak szczę­śli­wa! Jak dłu­go żyję! Nig­dy!

Po­czci­wi­na ukry­ła twarz w chu­st­ce i za­czę­ła gło­śno szlo­chać, bo po raz pierw­szy mo­gła dać fol­gę ser­cu prze­peł­nio­ne­mu wzru­sze­niem, któ­re mu­sia­ło prze­cie zna­leźć ja­kieś uj­ście.

– Ach, wiel­kie nie­ba! – pod­ję­ła po chwi­li, ocie­ra­jąc oczy i z ner­wo­wym po­śpie­chem pa­ku­jąc chust­kę do kie­sze­ni. – Po­my­śli pan, pa­nie Noggs, że je­stem zu­peł­nie nie­mą­dra! Ani słów­ka nie po­win­nam była mó­wić o tym wszyst­kim, lecz chcia­łam tyl­ko wy­tłu­ma­czyć, jak się to sta­ło, że od tak daw­na nie wi­dzia­łam pan­ny Nic­kle­by.

– A wi­dzia­ła pani star­szą damę?

– Czy ma pan na my­śli pa­nią Nic­kle­by? – za­py­ta­ła pan­na La Cre­evy. – Po­wiem za­tem, pa­nie Noggs, że je­że­li pan chce, by przy­chyl­nie na pana pa­trzy­ła, niech pan le­piej nie na­zy­wa jej star­szą damą, bo jak są­dzę, wca­le nie by­ła­by tym za­chwy­co­na. Tak! Wy­bra­łam się tam przed­wczo­raj, ale pani Nic­kle­by pu­szy­ła się z ja­kie­goś po­wo­du i była tak ta­jem­ni­cza i god­na, że… że nic nie mo­głam zro­zu­mieć. Wo­bec tego, by po­wie­dzieć panu całą praw­dę, strze­li­ło mi do gło­wy wy­stą­pić rów­nie god­nie i po­że­gna­łem ją na­der ozię­ble. Są­dzi­łam, że po­win­na była zja­wić się tu do tej pory, ale ja­koś nie przy­szła.

– A… a pan­na Nic­kle­by?… – bąk­nął New­man.

– Otóż była tu dwu­krot­nie pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści – od­rze­kła pan­na La Cre­evy. – Ale oba­wia­łam się, że nie ży­czy so­bie może mych od­wie­dzin u tych wiel­kich lu­dzi na ja­kiejś tam uli­cy, po­my­śla­łam więc, że za­cze­kam parę dni, a je­że­li się nie zja­wi, na­pi­szę do niej.

– Ach! – za­wo­łał New­man trza­ska­jąc pal­ca­mi.

– Chcia­ła­bym wszak­że usły­szeć od pana wszyst­kie no­wi­ny – cią­gnę­ła mi­nia­tu­rzyst­ka. – Jak­że się mie­wa sta­ry, sro­gi po­twór z Gol­den Squ­are? Oczy­wi­ście do­brze. Ta­kim lu­dziom za­wsze do­brze. Nie mam zresz­tą na my­śli sta­nu jego zdro­wia, py­tam tyl­ko, co so­bie po­czy­na i jak się za­cho­wu­je?

– Niech go dia­bli! – krzyk­nął za­py­ta­ny i rzu­cił na pod­ło­gę swój uko­cha­ny cy­lin­der. – Jak pod­ły, fał­szy­wy pies!

– Boże! – za­wo­ła­ła bled­nąc. – Prze­ra­ża mnie pan, pa­nie Noggs!

– Wczo­raj po po­łu­dniu obił­bym go po py­sku, gdy­bym tyl­ko mógł – mó­wił New­man krę­cąc się nie­spo­koj­nie i gro­żąc pię­ścią za­wie­szo­ne­mu nad ko­min­kiem por­tre­to­wi Can­nin­ga. – Bli­ski by­łem tego. Mu­sia­łem cho­wać ręce do kie­sze­ni i z ca­łej siły za­ci­skać pię­ści. Ale zro­bię to kie – dyś w tym jego ma­łym po­ko­ju od po­dwór­ka, wiem, że zro­bię. Tak! Zro­bił­bym to już daw­no, gdy­bym się nie bał, że ob­ró­cę złe na jesz­cze gor­sze. Ale nim umrę, za­mknę się z nim tam na dwa spu­sty i stłu­kę go na mia­zgę, sło­wo daję, stłu­kę!

– Za­cznę krzy­czeć, je­śli się pan nie uspo­koi, pa­nie Noggs – po­wie­dzia­ła pan­na La Cre­evy. – Je­stem pew­na, że nie zdo­łam się opa­no­wać.

– Mniej­sza z tym! – wo­łał New­man mio­ta­jąc się po ca­łym po­ko­ju. – Ni­cho­łas przy­jeż­dża dzi­siaj w nocy. Pi­sa­łem do nie­go. A sta­ry nie do­my­śla się, że ja coś wiem. Nie do­my­śla się, że mnie to ob­cho­dzi. Prze­bie­gły łaj­dak! Nie do­my­śla się ni­cze­go! Nie do­my­śla się! Nie do­my­śla! Mniej­sza z tym! Po­krzy­żu­ję mu szy­ki! Ja! New­man Noggs! Cha, cha, cha! Łotr!

Pod­nie­ca­jąc się co­raz bar­dziej, sza­lał, rzu­cał się i wy­ko­ny­wał naj­oso­bliw­sze ru­chy, na ja­kie może się zdo­być ludz­ka isto­ta. To wy­gra­żał wi­szą­cym na ścia­nach mi­nia­tu­rom, to znów, jak gdy­by chciał pod­sy­cić swój gniew, za­cie­kle okła­dał się pię­ścia­mi po gło­wie, do­pó­ki zu­peł­nie wy­czer­pa­ny i bez tchu nie opadł wresz­cze na krze­sło.

– Ha! – po­wie­dział pod­no­sząc cy­lin­der. – Do­brze mi to zro­bi­ło. Czu­ję się le­piej i wszyst­ko pani opo­wiem.

Spo­ro cza­su za­ję­ło mu uspo­ko­je­nie pan­ny La Cre­evy, wy­stra­szo­nej nie­mal do utra­ty zmy­słów oso­bli­wym wi­do­wi­skiem, kie­dy jed­nak wró­ci­ła do rów­no­wa­gi, New­man wier­nie przed­sta­wił całą roz­mo­wę Kate ze stry­jem, a opo­wieść tę po­prze­dził wstę­pem, w któ­rym opi­sał swe uprzed­nie po­dej­rze­nia oraz ich przy­czy­ny. Na za­koń­cze­nie wspo­mniał o pod­ję­tym ostat­nio kro­ku, to jest o po­ta­jem­nie wy­sła­nym li­ście do Ni­cho­la­sa.

Choć mała pan­na La Cre­evy nie ob­ja­wia­ła swe­go obu­rze­nia w spo­sób tak szcze­gól­ny, jak czy­nił to jej gość, obu­rze­nie owo było chy­ba nie­mniej szcze­re i gwał­tow­ne. Gdy­by przy­pad­kiem pan Ralf Nic­kle­by zja­wił się w tej chwi­li, nie wia­do­mo do­praw­dy, czy w ma­łej mi­nia­tu­rzy­st­ce nie zna­la­zł­by jesz­cze nie­bez­piecz­niej­sze­go prze­ciw­ni­ka niż w swo­im kan­ce­li­ście.

– Niech Bóg wy­ba­czy mi te sło­wa – mó­wi­ła pan­na La

Cre­evy koń­cząc w ten spo­sób swój wy­buch obu­rze­nia – ale czu­ję, że dźgnę­ła­bym go tym z – wiel­ką przy­jem­no­ścią. Trzy­ma­ny przez nią oręż wy­glą­dał nie­zbyt groź­nie, gdyż, praw­dę mó­wiąc, był to tyl­ko gra­fi­to­wy ołó­wek. Spo­strze­gł­szy swą omył­kę po­czci­wa por­tre­cist­ka zmie­ni­ła ołó­wek na opraw­ny w masę per­ło­wą no­żyk do owo­ców i chcąc do­wieść, że go­to­wa jest na wszyst­ko, dała nim w po­wie­trze pchnię­cie, któ­re nie za­dra­snę­ło­by skór­ki naj­mniej­sze­go bo­che­necz­ka chle­ba.

– Ju­tro Kate nie bę­dzie już tam, gdzie obec­nie prze­by­wa – po­wie­dział New­man. – Jest w' tym pew­na po­cie­cha.

– Nie bę­dzie jej tam! – za­wo­ła­ła pan­na La Cre­evy. Po­win­na była odejść stam­tąd przed kil­ko­ma ty­go­dnia­mi.

– Gdy­by­śmy tyl­ko wie­dzie­li… – wes­t­chął – …lecz nie wie­dzie­li­śmy. Nikt zresz­tą nie miał pra­wa in­ter­we­nio­wać prócz jej mat­ki czy bra­ta. Mat­ka jest sła­bą, bie­dac­two, bar­dzo sła­ba, a ko­cha­ny chło­pak bę­dzie tu do­pie­ro dziś wie­czo­rem.

– Wiel­ki Boże! – za­wo­ła­ła pan­na La Cre­evy. – Go­tów uczy­nić coś okrop­ne­go, pa­nie Noggs, je­śli od razu po­wie mu pan wszyst­ko.

New­man prze­stał za­cie­rać ręce i przy­brał wy­raz po­wa­gi.

– Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści – roz­wa­ża­ła mała mi­nia­tu­rzyst­ka – że je­śli wy­zna mu pan całą praw­dę bez za­cho­wa­nia środ­ków ostroż­no­ści, to chło­pak do­pu­ści się wo­bec swe­go stry­ja czy któ­re­goś z tych lu­dzi ja­kie­goś wa­riac­kie­go czy­nu i spro­wa­dzi na wła­sną gło­wę okrop­ne nie­szczę­ście, a na nas wszyst­kich smu­tek i ża­ło­bę.

– Nie po­my­śla­łem o tym – po­wie­dział New­man, któ­re­go twarz po­waż­nia­ła co­raz bar­dziej. – Przy­sze­dłem do pani, żeby pro­sić o przy­ję­cie jego sio­stry, gdy­by ją tu przy­pro­wa­dził, ale…

– Ale to znacz­nie po­waż­niej­sza spra­wa – prze­rwa­ła pan­na La Cre­evy. – Tam­te­go z góry mógł pan być pe… wien, lecz nikt nie zdo­ła prze­wi­dzieć za­koń­cze­nia tej hi­sto­rii, je­śli nie bę­dzie pan bar­dzo prze­zor­ny i ostroż­ny.

– Cóż ja tu mogę po­ra­dzić? – za­wo­łał bie­dak dra­piąc się w gło­wę z wiel­ce stra­pio­ną i za­kło­po­ta­ną miną. – Je – żeli za­gro­zi, że ich wszyst­kich po­wy­strze­la, to będę mu­siał po­wie­dzieć: „Ra­cja! Do­brze im tak!”

Sły­sząc to pan­na La Cre­evy nie mo­gła po­wstrzy­mać okrzy­ku zgro­zy i nie­zwłocz­nie po­czę­ła do­ma­gać się od… swe­go go­ścia uro­czy­ste­go przy­rze­cze­nia, że do­ło­ży wszel­kich sta­rań, by uła­go­dzić gniew Ni­cho­la­sa, co też po krót­ko­trwa­łym opo­rze w koń­cu obie­cał.

– Chło­pak musi ochło­nąć, nim zdo­ła co­kol­wiek przed­się­wziąć – do­wo­dzi­ła. – To rzecz pierw­szo­rzęd­nej wagi. Trze­ba opo­wie­dzieć mu wszyst­ko do­pie­ro póź­ną nocą.

– Ale on przy­je­dzie do Lon­dy­nu po­mię­dzy szó­stą a siód­mą wie­czo­rem – od­parł New­man. – Prze­cie nie będę przed nim nic ukry­wać, je­śli mnie wprost za­py­ta.

– W ta­kim ra­zie musi pan wyjść z domu, pa­nie Noggs – zde­cy­do­wa­ła mała por­tre­cist­ka. – Każe pan po­wie­dzieć, że ma pil­ne spra­wy do za­ła­twie­nia i wró­ci do­pie­ro o pół­no­cy.

– Wte­dy Ni­cho­las przyj­dzie pro­sto do pani – od­rzekł New­man.

– I ja tak są­dzę – zgo­dzi­ła się pan­na La Cre­evy – ale nie za­sta­nie mnie w domu, bo wnet po pań­skim wyj­ściu udam się wprost do City, za­ła­go­dzę spra­wę z pa­nią Nic­kle­by i za­bio­rę ją do te­atru, żeby Ni­cho­las nie mógł się na­wet do­wie­dzieć, gdzie jego sio­stra miesz­ka.

Pod­czas dal­szych na­rad do­szli do wnio­sku, że ta me­to­da po­stę­po­wa­nia jest naj­bez­piecz­niej­sza i naj­lep­sza ze wszyst­kich, do ja­kich moż­na by się uciec. Po­sta­no­wio­no za­tem w taki wła­śnie spo­sób po­kie­ro­wać bie­giem spraw i New­man, wy­słu­chaw­szy nie­zli­czo­nych do­dat­ko­wych rad i ostrze­żeń, po­że­gnał pan­nę La Cre­evy i po­kuś­ty­kał na Gol­den Squ­are roz­my­śla­jąc po dro­dze o prze­róż­nych praw­do­po­dob­nych i nie­praw­do­po­dob­nych na­stęp­stwach ca­łej tej hi­sto­rii, któ­re ro­iły mu się w mó­zgu na sku­tek od­by­tej przed chwi­lą roz­mo­wy.ROZ­DZIAŁ XXXII

W GŁÓW­NEJ MIE­RZE PO­ŚWIĘ­CO­NY PEW­NEJ WAŻ­NEJ ROZ­MO­WIE ORAZ PEW­NE­MU WAŻ­NE­MU ZAJ­ŚCIU, KTÓ­RE Z ROZ­MO­WY TEJ WY­NI­KŁO

– Na­resz­cie Lon­dyn! – za­wo­łał Nio­ho­las zrzu­ca­jąc płaszcz z ra­mion i bu­dząc Smi­ke'a z dłu­giej drzem­ki. – My­śla­łem, że już nig­dy nie do­je­dzie­my!

– A jed­nak je­chał pan do­brym kłu­sem – za­uwa­żył woź­ni­ca i nie­zbyt przy­chyl­nie spoj­rzał przez ra­mię na Ni­cho­la­sa.

– Wiem, wiem! – od­po­wie­dział mło­dzie­niec. –Ale bar­dzo mi było pil­no do kre­su po­dró­ży i dla­te­go pew­nie dro­ga się dłu­ży­ła.

– No… Je­że­li się dłu­ży­ła, choć przez cały czas pa­trzył pan na zady ta­kich szkap, to na­praw­dę musi być panu bar­dzo pil­no – po­wie­dział woź­ni­ca i roz­pu­ściw­szy bat śmi­gnął po łyd­kach ja­kie­goś ma­łe­go chłop­ca, chcąc za­pew­ne w ten spo­sób do­dać wagi swo­im sło­wom.

Je­cha­li te­raz przez gwar­ne, ru­chli­we, za­tło­czo­ne uli­ce Lon­dy­nu, ja­śnie­ją­ce o tej po­rze po­dwój­ny­mi rzę­da­mi we­so­ło pło­ną­cych la­tarń; tu i ów­dzie przy­ku­wa­ły wzrok ja­skra­wo oświe­tlo­ne ap­te­ki, ist­ny zaś po­tok świa­tła two­rzy­ła ilu­mi­na­cja wy­staw, olśnie­wa­ją­cych nie­prze­bra­nym bo­gac­twem i roz­ma­ito­ścią po­ły­sku­ją­cych klej­no­tów, wie­lo­barw­nych je­dwa­bi i ak­sa­mi­tów, wy­szu­ka­nych przy­sma­ków i kosz­tow­nych, wspa­nia­łych stro­jów. Tłum pły­nął i pły­nął nie koń­czą­cym się stru­mie­niem, prze­chod­nie po­trą­ca­li się w ści­sku i bie­gli przed sie­bie nie zwra­ca­jąc uwa­gi na ota­cza­ją­ce ich skar­by. Roz­gwar i za­mie­sza­nie wzma­gał jesz­cze usta­wicz­ny tur­kot po­jaz­dów wszel­kie­go ro­dza­ju i kształ­tu, któ­re su­nę­ły przez jezd­nię ru­cho­mą masą niby wody wez­bra­nej rze­ki.

Jak­że cie­ka­we i oso­bli­we wra­że­nie spra­wia­ły ob­ra­zy, któ­re prze­su­wa­ły się przed oczy­ma ja­dą­cych i zmie­nia­ły nie­ustan­nie! Wy­sta­wy prze­peł­nio­ne wspa­nia­ły­mi sza­ta­mi i tka­ni­na­mi, zwie­zio­ny­mi ze wszyst­kich za­kąt­ków świa­ta; sto­sy ku­szą­cych sma­ko­ły­ków, któ­re mia­ły po­bu­dzać i za­ostrzać stę­pio­ny ape­tyt i uroz­ma­icać zbyt czę­sto po­wta­rza­ne bie­sia­dy; wy­ku­te z po­le­ro­wa­ne­go zło­ta i sre­bra wazy, misy i pu­cha­ry; strzel­by, sza­ble, pi­sto­le­ty i inne uzna­ne i opa­ten­to­wa­ne na­rzę­dzia mor­du; śru­by i haki dla ka­lek, wy­praw­ki dla no­wo­rod­ków, leki dla cho­rych, trum­ny dla zmar­łych i cmen­ta­rze dla po­grze­bio­nych – wszyst­ko to mie­sza­ło się albo tło­czy­ło obok sie­bie wi­ru­jąc w ja­kimś sza­lo­nym tań­cu i niby fan­ta­stycz­ne ma­lo­wi­dło sta­re­go ho­len­der­skie­go mi­strza wciąż po­wta­rza­ło bez­tro­skim, oży­wio­nym tłu­mom ten sam su­ro­wy mo­rał.

W tłu­mie nie bra­kło rów­nież wi­do­ków, któ­re nada­wa­ły prze­su­wa­ją­cym się ob­ra­zom spe­cy­ficz­ne zna­cze­nie i smak. Łach­ma­ny ob­dar­te­go śpie­wa­ka ulicz­ne­go po­wie­wa­ły w tym sa­mym ja­skra­wym świe­tle, w któ­re­go bla­sku lśni­ły… skar­by złot­ni­ka. Bla­de, wy­nędz­nia­łe twa­rze krą­ży­ły koło wy­staw peł­nych ku­szą­cej żyw­no­ści. Zgłod­nia­łe oczy po­chła­nia­ły ob­fi­tość ja­dła, strze­żo­ne­go przez kru­chą szkla­ną ta­flę, two­rzą­cą dla nę­dza­rzy mur nie do prze­by­cia. Pół­na­gie, drżą­ce z zim­na po­sta­cie sta­wa­ły, by pa­trzeć na chiń­skie sza­le i spro­wa­dzo­ny z In­dii zło­to­głów. U wła­ści­cie­la wiel­kie­go skła­du tru­mien uro­czy­ście ob­cho­dzo­no chrzci­ny, a spo­wi­te ża­łob­nym ki­rem her­by wid­nia­ły na fa­sa­dzie wspa­nia­łe­go pa­ła­cu, któ­re­go prze­bu­do­wę po­wstrzy­ma­ło ich za­sło­nię­cie. Ży­cie i śmierć szły ręka w rękę; bo­gac­two i nę­dza sta­ły ra­mię w ra­mię; prze­syt i głód jed­na­ko zbie­ra­ły żni­wo.

Ale był to Lon­dyn, co do cze­go wy­zby­ła się wąt­pli­wo­ści na­wet pew­na sta­ra dama z pro­win­cji, któ­ra jesz­cze na dwie mile przed King­sto­nem wy­chy­li­ła gło­wę z okna dy­li­żan­su i wo­ła­ła, iż woź­ni­ca za­po­mniał, że ona mia­ła wy­siąść w sto­li­cy, któ­rą na pew­no już mi­nął!

Ni­cho­las za­mó­wił dla sie­bie i Smi­ke'a noc­leg w go­spo­dzie, do któ­rej za­je­chał dy­li­żans, i nie zwle­ka­jąc ni chwi­li po­spie­szył do miesz­ka­nia New­ma­na Nog­g­sa… nie mógł bo­wiem opa­no­wać ro­sną­ce­go wciąż nie­po­ko­ju.

Pod­da­sze New­ma­na wy­glą­da­ło przy­tul­nie, o ile w ogó­le mo­gło wy­glą­dać przy­tul­nie: na ko­min­ku hu­czał ogień, świe­ca ja­sno pło­nę­ła, pod­ło­ga była czy­sto za­mie­cio­na, a na sto­le usta­wio­no zim­ną ko­la­cję i na­po­je. Wszyst­ko to świad­czy­ło o ser­decz­nej tro­skli­wo­ści i sta­ra­niach go­spo­da­rza, ale sa­me­go go­spo­da­rza nie było w domu.

– Czy nie wie pan, kie­dy wró­ci pan Noggs? – spy­tał Ni­cho­las stu­ka­jąc do drzwi są­sia­da.

– Ach, to pan John­son! – za­wo­łał Crowl uka­zu­jąc się we drzwiach. – Wi­tam! Ser­decz­nie wi­tam! Do­sko­na­le pan wy­glą­da! Nig­dy bym nie przy­pu­ścił…

– Bar­dzo prze­pra­szam – prze­rwał mło­dzie­niec – ale chciał­bym się do­wie­dzieć… Do­praw­dy, ogrom­nie się spie­szę…

– Aha! Pan Noggs musi za­ła­twić ja­kieś pil­ne spra­wy swo­je­go chle­bo­daw­cy i wró­ci za­pew­ne do­pie­ro oko­ło pół­no­cy – od­parł Crowl. – Mogę pana za­pew­nić, że wy­cho­dził z wiel­ką nie­chę­cią, ale nic nie mógł na to po­ra­dzić. Mó­wił jed­nak, by pa­no­wie roz­go­ści­li się jak u sie­bie w domu, do­pó­ki nie wró­ci, ą po­nad­to, abym ja pa­nów po­dej­mo­wał, co też uczy­nię ze szcze­rą ocho­tą.

Chcąc do­wieść, że w swej sze­ro­ko po­ję­tej go­ścin­no­ści go­tów jest do naj­cięż­szych ofiar, pan Crowl przy­su­nął krze­sło do sto­łu i na­ło­żyw­szy so­bie ko­pia­sty ta­lerz mię­si­wa za­pra­szał go­ści są­sia­da, by szli za jego przy­kła­dem.

Stra­pio­ny i za­wie­dzio­ny Ni­cho­las nie mógł tknąć je­dze­nia, kie­dy więc Smi­ke za­siadł wy­god­nie za sto­łem, wy­szedł (po­mi­mo licz­nych pro­te­stów pana Crow­la, któ­ry nie szczę­dził słów, choć prze­ma­wiał z peł­ny­mi usta­mi) po­le­ciw­szy Smi­ke'owi, by za­trzy­mał New­ma­na, gdy­by ów po­wró­cił pierw­szy.

Nie za­staw­szy w domu pan­ny La Cre­evy, do któ­rej, zgod­nie z jej prze­wi­dy­wa­nia­mi, naj­pierw się udał, Ni­cho­las wa­hał się przez chwi­lę, czy pójść do miesz­ka­nia mat­ki, na­ra­ża­jąc ją tym na gniew pana Ral­fa; do­szedł jed­nak do wnio­sku, że gdy­by nie ist­nia­ły waż­ne po­wo­dy na­ka­zu­ją­ce jego obec­ność w domu, przy­ja­ciel nie wzy­wał – by go do po­wro­tu. Po­sta­no­wił więc pójść mimo wszyst­ko i szyb­ko po­dą­żył ku wschod­niej dziel­ni­cy mia­sta.

Słu­żą­ca po­wie­dzia­ła mu, że pani, Nic­kle­by wró­ci do­pie­ro po pół­no­cy, nie wcze­śniej. Po­da­ła po­nad­to, że o ile jej wia­do­mo, pan­na Nic­kle­by jest zdro­wa, nie miesz­ka jed­nak w domu i bywa tu bar­dzo rzad­ko. Nie umia­ła ob­ja­śnić, gdzie moż­na zna­leźć pan­nę Nic­kle­by, ale wie­dzia­ła na pew­no, że nie u Ma­da­me Man­ta­li­ni.

Ogar­nię­ty jak naj­gor­szy­mi prze­czu­cia­mi Ni­cho­las z bi­ją­cym ser­cem wró­cił tam, gdzie zo­sta­wił Smi­ke'a. New­ma­na nie za­stał; było naj­zu­peł­niej pew­ne, że nie wró­ci przed pół­no­cą. Czy nie moż­na by po­słać po nie­go i spro­wa­dzić choć na chwi­lę albo też na­pi­sać doń parę słów, na któ­re udzie­lił­by ust­nej od­po­wie­dzi? Nie­ste­ty, to nie­moż­li­we. New­ma­na nie ma na Gol­den Squ­are; praw­do­po­dob­nie wy­sła­no go gdzieś w ja­kichś in­te­re­sach.

Ni­cho­las pró­bo­wał cze­kać spo­koj­nie, lecz wzbu­rze­nie i zde­ner­wo­wa­nie nie po­zwa­la­ły mu usie­dzieć na miej­scu. Zda­wa­ło mu się, że gdy się czymś zaj­mie, prze­sta­nie mar­no­wać czas. Ro­zu­miał, że to złu­dze­nie, ale w ża­den spo­sób nie mógł mu się oprzeć. Wło­żył więc cy­lin­der i znów wy­biegł na mia­sto.

Tym ra­zem ru­szył ku za­chod­niej dziel­ni­cy i spiesz­ny­mi kro­ka­mi prze­mie­rzał dłu­gie uli­ce. Drę­czy­ły go ty­sią­ce obaw i złych prze­czuć, któ­rych w ża­den spo­sób nie mógł uspo­ko­ić. Wszedł do opu­sto­sza­łe­go i ci­che­go o tej po­rze Hyde Par­ku i ma­sze­ro­wał co­raz szyb­ciej, jak gdy­by ucie­kał od wła­snych my­śli. Te­raz jed­nak, gdy nic wo­kół nie roz­pra­sza­ło jego uwa­gi, my­śli owe ob­le­ga­ły go jesz­cze na­tar­czy­wiej, a naj­gor­szą z nich była oba­wa, że zda­rzy­ło się ja­kieś strasz­li­we nie­szczę­ście, o któ­rym nikt nie ma od­wa­gi mu po­wie­dzieć. Wciąż wra­ca­ło to samo py­ta­nie: co też się mo­gło stać? Krą­żył więc po alej­kach, póki się nie zmę­czył, lecz nie do­szedł do żad­nych wnio­sków i, praw­dę rze­kł­szy, kie­dy wy­cho­dził z par­ku, w my­ślach jego pa­no­wał jesz­cze więk­szy za­męt niż w chwi­li, gdy tam wcho­dził..

Od świ­tu nic pra­wie nie jadł i nie pił, to­też był bar­dzo znu­żo­ny i wy­czer­pa­ny. Wra­cał do miej­sca, z któ­re­go wy­ru­szył i szedł ocię­ża­łym kro­kiem wzdłuż jed­nej ż ulic po – mię­dzy Park Lane i Bond Stre­et; mi­ja­jąc ja­kiś ele­ganc­ki ho­tel za­trzy­mał się przed nim od­ru­cho­wo.

„Dro­go tu za­pew­ne – po­my­ślał – ale miar­ka wina i bisz­kop­ty to nie­wiel­ki zby­tek, bez wzglę­du na to, gdzie się je za­ma­wia. Czy ja wiem zresz­tą?”

Po­stą­pił kil­ka kro­ków, ża­ło­śnie spoj­rzał na wid­nie­ją­cy przed nim dłu­gi, szpa­ler ga­zo­wych la­tarń i po­my­ślał, że wie­le trze­ba cza­su, by do­trzeć do koń­ca tej per­spek­ty­wy. Był w na­stro­ju, w któ­rym czło­wiek ła­two ule­ga pierw­sze­mu im­pul­so­wi, a że coś po­cią­ga­ło go do owe­go ho­te­lu – po czę­ści cie­ka­wość, a po czę­ści oso­bli­wa mie­sza­ni­na uczuć, któ­rych nie umiał okre­ślić – za­wró­cił i wszedł do ka­wiar­ni..

Sala urzą­dzo­na była z prze­py­chem.. Wspa­nia­łe ta­pe­ty po­kry­wa­ły ścia­ny, ozdo­bio­ne zło­co­ny­mi gzym­sa­mi o wy­kwint­nym ry­sun­ku. Bo­ga­ty dy­wan za­ście­lał pod­ło­gę, a dwa pięk­ne lu­stra – jed­no wi­szą­ce nad ko­min­kiem, dru­gie umiesz­czo­ne na prze­ciw­nej ścia­nie i się­ga­ją­ce od su­fi­tu do pod­ło­gi – wie­lo­krot­nie od­bi­ja­ły inne ozdo­by po­tę­gu­jąc ogól­ne wra­że­nie. Lożę przy ko­min­ku zaj­mo­wa­ło dość ha­ła­śli­we to­wa­rzy­stwo zło­żo­ne z czte­rech dżen­tel­me­nów; prócz nich w ka­wiar­ni były tyl­ko dwie oso­by: dwóch sa­mot­nych star­szych pa­nów. Ni­cho­las rzu­cił do­ko­ła ba­daw­cze spoj­rze­nie, ja­kim obcy przy­bysz obej­mu­je nie­zna­ne miej­sce, a po­tem usiadł w są­sied­niej loży ple­ca­mi do ha­ła­śli­we­go to­wa­rzy­stwa i od­kła­da­jąc za­mó­wie­nie miar­ki' fran­cu­skie­go wina do chwi­li, gdy je­den ze star­szych pa­nów za­koń­czy z kel­ne­rem spór na te­mat ja­kiejś po­zy­cji ra­chun­ku, wziął ze sto­łu ga­ze­tę i za­czął czy­tać.

Nie prze­czy­tał jesz­cze dwu­dzie­stu wier­szy i, praw­dę mó­wiąc, za­padł wła­śnie w drzem­kę, gdy na­gle ock­nął się na dźwięk imie­nia swo­jej sio­stry. „Zdro­wie ma­łej Kate Nic­kle­by!” – oto sło­wa, któ­re wpa­dły mu w ucho. Zdu­mio­ny pod­niósł gło­wę i zo­ba­czył w prze­ciw­le­głym lu­strze, że dwaj człon­ko­wie sie­dzą­ce­go za nim to­wa­rzy­stwa pod­nie­śli się i sta­nę­li przed ko­min­kiem. „Któ­ryś z nich mu­siał to po­wie­dzieć” – po­my­ślał Ni­cho­las. Cze­kał te­raz, by usły­szeć coś wię­cej, a na twa­rzy jego po­ja­wił się wy­raz obu­rze­nia, bo ton po­sły­sza­nych słów był bar­dzo da­le­ki od sza­cun­ku, osob­nik zaś, któ­re­go po­dej­rze­wał; o ich wy­po­wie­dze­nie, wy­glą­dał na or­dy­nar­ne­go py­szał­ka.

Ni­cho­las wi­dział w lu­strze twarz owe­go je­go­mo­ścia; był on zwró­co­ny ple­ca­mi do ognia i roz­ma­wiał młod­szym od sie­bie męż­czy­zną, któ­ry, w cy­lin­drze na gło­wie, stał ty­łem do resz­ty to­wa­rzy­stwa i po­pra­wiał przed lu­strem koł­nierz ko­szu­li. Mó­wi­li szep­tem, lecz od cza­su do.. cza­su wy­bu­cha­li do­no­śnym śmie­chem. Ni­cho­las nie mógł zło­wić uchem imie­nia sio­stry ani ni­cze­go, co w naj­mniej­szym bo­daj stop­niu przy­po­mi­na­ło­by za­sły­sza­ne uprzed­nio sło­wa.:

Dwaj pa­no­wie wró­ci­li wresz­cie na swe miej­sca; po­da­no wię­cej wina i to­wa­rzy­stwo za­ba­wia­ło się co­raz gło­śniej, nie wspo­mi­na­jąc jed­nak o ni­kim ze zna­jo­mych Ni­cho­la­sa, tak że za­czął on po­dej­rze­wać, że jego roz­go­rącz­ko­wa­na wy­obraź­nia stwo­rzy­ła po pro­stu te nie­po­ko­ją­ce dźwię­ki albo też od­mien­ne sło­wa zmie­ni­ła w imię, wo­kół któ­re­go krą­ży­ły wciąż jego my­śli….

„Oso­bli­we, do­praw­dy – roz­wa­żał. – Gdy­by brzmia­ło ono „Kate” lub „Kate Nic­kle­by”, nie dzi­wił­bym się 'tak bar­dzo, ale „zdro­wie ma­łej Kate Nic­kle­by!”

Kel­ner przy­niósł mu wła­śnie wino, Ni­cho­las prze­rwał więc roz­my­śla­nia, dusz­kiem wy­chy­lił szklan­kę i zno­wu wziął ga­ze­tę. W tej chwi­li…

– Zdro­wie ma­łej Kate Nic­kle­by! – za­wo­łał ktoś tuż za jego ple­ca­mi.

„Do­brze sły­sza­łem – po­my­ślał Ni­cho­las i ga­ze­ta wy­pa­dła mu z ręki. – Do­brze sły­sza­łem i słusz­nie po­dej­rze­wa­łem tego wła­śnie je­go­mo­ścia.”

– Po­nie­waż zgło­szo­no uza­sad­nio­ny… pro­test prze­ciw­ko wzno­sze­niu ta­kie­go to­a­stu reszt­ka­mi – mó­wił ten sam głos – po­święć­my jej pierw­szy kie­lich z no­wej fla­szy. Zdro­wie ma­łej Kate Nic­kle­by!

– Zdro­wie ma­łej Kate Nic­kle­by! – po­wtó­rzy­li trzej po­zo­sta­li i wnet wszy­scy od­sta­wi­li opróż­nio­ne szklan­ki.

Do­tknię­ty do ży­we­go lek­ce­wa­żą­cym to­nem, ja­kim wy­ma­wia­no imię jego sio­stry, i to w pu­blicz­nym miej­scu, Ni­cho­las za­drżał z gnie­wu, ale opa­no­wał się z wy­sił­kiem i nie od­wró­cił na­wet gło­wy.

– Ję­dza! – cią­gnął głos, któ­ry prze­mó­wił pierw­szy. –

Praw­dzi­wa Nic­kle­by, god­na uczen­ni­ca swe­go stry­jasz­ka Ral­fa. Dziew­czy­na prze­cią­ga spra­wę, żeby pod­bić cenę. Tak samo po­stę­pu­je sta­ry. Nic nie wy­du­sisz z Ral­fa, je­śli nie bę­dziesz dep­tać mu po pię­tach; pie­nią­dze sta­ją się wte­dy po­dwój­nie po­żą­da­ne, a wa­run­ki po­dwój­nie cięż­kie, bo to­bie pil­no, a jemu nie. Co za pie­kiel­ny spryt!

– Co za pie­kiel­ny spryt! – za­brzmia­ło echo dwu gło­sów.

Dwaj sa­mot­ni star­si pa­no­wie wsta­li pra­wie rów­no­cze­śnie i za­bie­ra­li się do wyj­ścia, a w Ni­cho­la­sie ser­ce za­mar­ło wprost z oba­wy, że na sku­tek ich po­ru­szeń stra­ci choć­by jed­no słów­ko z in­te­re­su­ją­cej go roz­mo­wy. Ale roz­mo­wa ta zo­sta­ła na chwi­lę prze­rwa­na i do­pie­ro po wyj­ściu star­szych pa­nów roz­brzmia­ła jesz­cze swo­bod­niej.

– Oba­wiam się – mó­wił młod­szy dżen­tel­men – że ta Wi­tit­ter­ly cier­pi męki za­zdro­ści i za­my­ka ją na klucz . Na ho­nor, coś mi na to wy­glą­da!

– Je­że­li po­kłó­cą się i mała Nic­kle­by wró­ci do mamy, to do­bra na­sza! – ode­zwał się pierw­szy głos. Z tą star­szą damą zro­bię, co ze­chcę. Uwie­rzy we wszyst­ko, co jej po­wiem.

– Jak Boga ko­cham, ra­cja! – przy­znał dru­gi. – Cha, cha, cha! Za­baw­na jej­mość.

Śmiech ten pod­ję­ły dwa gło­sy, któ­re za­wsze roz­brzmie­wa­ły ra­zem, i całe to­wa­rzy­stwo ba­wi­ło się przez pe­wien czas kosz­tem pani Nic­kle­by. Ni­cho­las pło­nął z gnie­wu, lecz pa­no­wał nad sobą, cze­ka­jąc cier­pli­wie, czy usły­szy coś wię­cej.

Nie ma po­trze­by po­wta­rzać tu wszyst­kie­go. Wy­star­czy wspo­mnieć, że gdy wino za­czę­ło krą­żyć , szyb­ciej, usły­szał dość, by prze­nik­nąć cha­rak­ter i za­mia­ry lu­dzi, któ­rych roz­mo­wę pod­słu­chi­wał, by po­znać całe ło­tro­stwo pana Ral­fa oraz po­wo­dy, dla któ­rych sam zo­stał we­zwa­ny do Lon­dy­nu. Usły­szał na­wet wię­cej. Do­cho­dzi­ły doń drwi­ny i or­dy­nar­ne żar­ty na te­mat jej opacz­nie poj­mo­wa­ne­go, a tak god­ne­go za­cho­wa­nia. Sły­szał, jak imię jej… wę­dru­je z ust do ust, jak Kate jest wciąż przed­mio­tem obe­lży­wych za­kła­dów, roz­wią­złych wy­po­wie­dzi i plu­ga­wych dow­ci­pów.

Czło­wiek, któ­ry ode­zwał się pierw­szy, kie­ro­wał całą roz­mo­wą a ra­czej mo­no­po­li­zo­wał ją… nie­mal, gdyż tyl­ko od cza­su do cza­su ten czy ów z jego kom­pa­nów wtrą­cał ja­kąś uwa­gę. Do nie­go więc zwró­cił się Ni­cho­las, gdy na tyle opa­no­wał wzbu­rze­nie, że mógł wresz­cie po­dejść do we­so­łe­go to­wa­rzy­stwa i do­być gło­su ze spie­czo­ne­go, za­schnię­te­go gar­dła.

– Sir – ode­zwał się – chciał­bym za­mie­nić z pa­nem kil­ka słów.

– Ze mną? – zdzi­wił się sir Mul­ber­ry Hawk i zmie­rzył in­tru­za po­gar­dli­wym spoj­rze­niem,

– Po­wie­dzia­łem już, że z pa­nem – od­parł Ni­cho­las z wy­sił­kiem, bo gniew dła­wił go za gar­dło.

– Ta­jem­ni­czy nie­zna­jo­my, sło­wo daję! – za­wo­łał ba­ro­net pod­no­sząc do ust szklan­kę, i spo­glą­da­jąc na swych przy­ja­ciół.

– Czy ze­chce pan od­da­lić się ze mną na parę mi­nut, czy też od­ma­wia pan? – za­py­tał mło­dzie­niec sta­now­czo.

Sir Mul­ber­ry prze­rwał na chwi­lę pi­cie i za­żą­dał, żeby nie­zna­jo­my po­wie­dział, o co mu cho­dzi, albo też od­szedł od sto­li­ka.

Ni­cho­las wy­jął z kie­sze­ni bi­let wi­zy­to­wy i rzu­cił go przed owe­go dżen­tel­me­na.

– Pro­szę! – po­wie­dział. – Ła­two pan te­raz zgad­nie, o co mi idzie.

Ba­ro­net prze­czy­tał na­zwi­sko i na twa­rzy jego od­bi­ło się zdzi­wie­nie, a na­wet lek­kie za­kło­po­ta­nie. Wnet opa­no­wał się jed­nak, pod­su­nął bi­let sie­dzą­ce­mu obok lor­do­wi Ve­ri­so­pht, do­był wy­ka­łacz­kę ze sto­ją­ce­go na sto­le kie­lisz­ka i spo­koj­nie za­czął dłu­bać w zę­bach.

– Pań­skie na­zwi­sko i ad­res? – za­wo­łał Ni­cho­las bled­nąc z nie­po­ha­mo­wa­nej pa­sji.

– Nie za­mie­rzam mó­wić tego panu – brzmia­ła od­po­wiedź.

– Je­że­li w to­wa­rzy­stwie pa­nów znaj­du­je się choć je­den dżen­tel­men, poda mi na­zwi­sko i ad­res tego czło­wie­ka – rzekł mło­dzie­niec, któ­re­go po­bla­dłe war­gi z tru­dem wy­po­wia­da­ły sło­wa.

Spoj­rzał na wszyst­kich po ko­lei, ale od­po­wie­dzia­ło mu głę­bo­kie mil­cze­nie.

– Je­stem bra­tem mło­dej damy, któ­ra była przed­mio­tem roz­mo­wy pa­nów – cią­gnął Ni­cho­las. – Twier­dzę, że ten osob­nik jest kłam­cą, i oskar­żam go o tchó­rzo­stwo. Je­że­li ma on tu­taj przy­ja­cie­la, nie­chże przy­ja­ciel ów ra­tu­je go od hań­by i nie po­zwo­li taić nik­czem­nie na­zwi­ska. To zresz­tą bez­ce­lo­we, bo i tak je po­znam… nie odej­dę stąd, póki nie po­znam!…

Sir Mul­ber­ry spoj­rzał nań z po­gar­dą i rzekł do kom­pa­nów:

– A niech so­bie ple­cie. Nie zwy­kłem roz­ma­wiać po­waż­nie z mło­ko­sa­mi ta­kie­go sta­nu, a przez wzgląd na jego ślicz­ną sio­strą nie roz­bi­ję mu gło­wy, choć­by na­wet miał tu ga­dać do pół­no­cy.

– Je­steś pan nik­czem­nym tchó­rzem i ło­trem! – za­wo­łał Ni­cho­las. – I świat do­wie się o tym. Już ja po­znam pań­skie na­zwi­sko! Będę cho­dził za tobą, choć­byś na­wet do sa­me­go rana wa­łę­sał się po uli­cach.

Sir Mul­ber­ry bez­wład­nie za­ci­snął dłoń na szyj­ce ka­raf­ki i zda­wa­ło się przez chwi­lę, że ci­śnie nią w gło­wę na­trę­ta, lecz za­miast to uczy­nić, na­peł­nił swą szklan­kę i wy­buch­nął szy­der­czym śmie­chem.

Ni­cho­las usiadł przy są­sied­nim sto­li­ku, za­wo­łał kel­ne­ra i ure­gu­lo­wał ra­chu­nek.

– Czy zna pan na­zwi­sko tego osob­ni­ka? – za­py­tał gło­śno i wska­zał słu­żą­ce­mu sir Mul­ber­ry'ego, któ­ry zno­wu się ro­ze­śmiał, a dwa od­zy­wa­ją­ce się za­wsze ra­zem gło­sy po­wtó­rzy­ły jego śmiech niby echo, lecz echo bar­dzo sła­be.

– Tego dżen­tel­me­na, sir? – od­parł kel­ner, któ­ry nie­wąt­pli­wie zo­rien­to­wał się w sy­tu­acji i prze­ma­wiał do Ni­cho­la­sa to­nem wy­ra­ża­ją­cym tak mało sza­cun­ku i tak wie­le lek­ce­wa­że­nia, na ile mógł so­bie po­zwo­lić w gra­ni­cach bez­pie­czeń­stwa. – Me, nie znam.

– Hej, słu­chaj no! – za­wo­łał ba­ro­net za od­cho­dzą­cym kel­ne­rem. – A może znasz na­zwi­sko tam­te­go osob­ni­ka?

– Na­zwi­sko? Nie, sir.

– Znaj­dziesz je tu­taj – po­wie­dział sir Mul­ber­ry rzu­ca­jąc mu bi­let wi­zy­to­wy Mcho­la­sa. – A kie­dy je po­znasz, na­pal tym pa­pie­rem w ko­min­ku. Sły­szysz?

Słu­żą­cy uśmiech­nął się, spoj­rzał nie­pew­nie na Ni­cho­la­sa… i wy­brnął z draż­li­wej sy­tu­acji we­tknąw­szy bi­let za lu­stro nad ko­min­kiem; po­tem wy­co­fał się z po­ko­ju.

Ni­cho­las skrzy­żo­wał ra­mio­na i przy­gry­za­jąc war­gi sie­dział z ka­mien­nym spo­ko­jem, lecz całą po­sta­wą wy­ra­żał, że jest zde­cy­do­wa­ny speł­nić swą groź­bę i pójść za sir Mul­ber­rym aż do drzwi jego domu. Tym­cza­sem naj­młod­szy z kom­pa­nów za­czął coś per­swa­do­wać przy­ja­cie­lo­wi, a z tonu jego moż­na był wno­sić, że nie go­dzi się z tego ro­dza­ju po­stę­po­wa­niem i na­ma­wia to­wa­rzy­sza,. by ustą­pił wo­bec żą­dań Ni­cho­la­sa. Ale sir Mul­ber­ry był nie­zu­peł­nie trzeź­wy i za­ciął się w po­nu­rym upo­rze, szyb­ko więc prze­rwał wy­wo­dy mło­de­go nie­do­łę­gi, a po­tem, jak gdy­by chciał unik­nąć na przy­szłość po­dob­nej wy­mia­ny zdań, zda­wał się do­ma­gać, żeby po­zo­sta­wio­no go sa­me­go. Tak czy owak, mło­dy dżen­tel­men i dwaj je­go­mo­ście, któ­rzy za­wsze prze­ma­wia­li ra­zem, wsta­li nie­ba­wem i ode­szli po krót­kim po­że­gna­niu, zo­sta­wia­jąc to­wa­rzy­sza sam na sam z jego prze­ciw­ni­kiem.

Ła­two od­gad­nąć, iż czło­wie­ko­wi w po­dob­nym po­ło­że­niu mi­nu­ty dłu­żą się nie­zno­śnie, a bie­gu ich wca­le nie przy­śpie­sza jed­no­staj­ne ty­ka­nie fran­cu­skie­go ze­ga­ra ani prze­ni­kli­wy dźwięk wy­bi­ja­ją­ce­go kwa­dran­se dzwo­necz­ka. Lecz Ni­cho­las sie­dział wy­trwa­le, w prze­ciw­nym zaś koń­cu po­ko­ju sir Mul­ber­ry Hawk oparł­szy nogi na po­dusz­ce i nie­dba­le za­rzu­ciw­szy na ko­la­na chust­kę do nosa roz­pie­rał się na swym daw­nym miej­scu i z zim­ną krwią do­pi­jał bu­tel­ki fran­cu­skie­go wina.

W ta­kich po­zach i w zu­peł­nym mil­cze­niu sie­dzie­li dłu­żej niż go­dzi­nę, a Ni­cho­las są­dził­by pew­nie, że prze­szło trzy go­dzi­ny, gdy­by nie fakt, że dzwo­ne­czek ze­ga­ra tyl­ko czte­ro­krot­nie za­kłó­cił ci­szę. Dwa czy trzy razy mło­dzie­niec roz­glą­dał się z gniew­nym znie­cier­pli­wie­niem, ale sir Mul­ber­ry tkwił wciąż na miej­scu, od cza­su do cza­su pod­no­sił szklan­kę do ust i bez­myśl­nie wpa­try­wał się w ścia­nę, jak gdy­by nie do­strze­gał wca­le, że prócz nie­go ktoś jesz­cze znaj­du­je się w ka­wiar­ni.

Wresz­cie ziew­nął, prze­cią­gnął się i po­wstał. Spo­koj­nie pod­szedł do lu­stra, przej­rzał się i za­szczy­cił prze­ciw­ni­ka dłu­gim, peł­nym wzgar­dy spoj­rze­niem. Ni­cho­las od­po­wie­dział mu pięk­nym za na­dob­ne, a ba­ro­net wzru­szył ra­mio­na­mi, za­dzwo­nił i ka­zał kel­ne­ro­wi po­dać so­bie płaszcz.

Słu­żą­cy wy­ko­nał roz­kaz i otwo­rzył drzwi.

– Mo­żesz odejść – po­wie­dział sir Mul­ber­ry,

Słu­żą­cy wy­szedł i dwaj wro­go­wie zno­wu zo­sta­li sami. Sir Mul­ber­ry po­gwiz­du­jąc nie­dba­le prze­szedł się parą razy tam i z po­wro­tem, przy­sta­nął, by do­pić na­peł­nio­ną przed kil­ko­ma mi­nu­ta­mi ostat­nią szklan­kę wina, jesz­cze raz prze­mie­rzył po­kój, wło­żył cy­lin­der, po­pra­wił go przed lu­strem, na­cią­gnął rę­ka­wicz­ki i wresz­cie wy­szedł wol­nym kro­kiem. Ni­cho­las, w któ­rym krew ki­pia­ła, po­śpie­szył za nim tak skwa­pli­wie, że le­d­wie drzwi wa­ha­dło­we ob­ró­ci­ły się na za­wia­sach za sir Mul­ber­rym, już oby­dwaj sta­li obok sie­bie na uli­cy.

Przed ho­te­lem cze­kał ka­brio­let. Stan­gret od­piął far­tuch po­jaz­du i sko­czył, by przy­trzy­mać ko­nia przy py­sku.

– Po­wie mi pan swo­je na­zwi­sko? – spy­tał Ni­cho­las stłu­mio­nym gło­sem.

– Nie! – od­po­wie­dział tam­ten, a po­parł­szy od­mo­wę prze­kleń­stwem, po­wtó­rzył: – Nie!

– Je­śli ufasz pan no­gom ko­nia, to wnet prze­ko­nasz się o swej po­mył­ce – po­wie­dział Ni­cho­las. – Będę panu to­wa­rzy­szył! Będę, na Boga, choć­bym miał ucze­pić się stop­nia!

– No, to do­sta­niesz pan ba­tem! – wark­nął sir Mul­ber­ry. – Je­steś ło­trem! – za­wo­łał Ni­cho­las.

– A ty chłop­cem na po­sył­ki! – rzu­cił sir Mul­ber­ry Hawk.

– Je­stem sy­nem zie­mia­ni­na – od­parł Ni­cho­las – rów­nym panu uro­dze­niem i wy­cho­wa­niem, a wyż­szym, jak są­dzę, pod każ­dym in­nym wzglę­dem. Po­wta­rzam raz jesz­cze: pan­na Nic­kle­by jest moją sio­strą. Czy przyj­mu­jesz pan od­po­wie­dzial­ność za swe, nie­god­ne męż­czy­zny, gru­biań­stwa? Tak czy nie?

– Wo­bec god­ne­go sie­bie prze­ciw­ni­ka – tak; wo­bec cie­bie – nie! – od­po­wie­dział sir Mul­ber­ry uj­mu­jąc lej­ce. – Z dro­gi, szcze­nia­ku! Wi­lia­mie, pusz­czaj klacz!

– Nie ra­dzę! – za­wo­łał Ni­cho­las, ska­cząc za prze­ciw­ni­kiem na sto­pień i chwy­ta­jąc lej­ce. – Nie ra­dzę! Twój pan nie wła­da ko­niem! Nie od­je­dziesz, przy­się­gam, nie od­je­dziesz, do­pó­ki nie po­wiesz mi, kim je­steś.

Stan­gret za­wa­hał się, gdyż ra­so­wa i ogni­sta klacz szar­pa­ła tak, że le­d­wie mógł ją utrzy­mać.

– Pusz­czaj, mó­wi­łem! – za­grzmiał jego pan. Słu­żą­cy usłu­chał. Zwie­rzę cof­nę­ło się i za­czę­ło wierz­gać, jak gdy­by chcia­ło roz­bić po­jazd na ty­sią­cz­ne szcząt­ki, lecz Ni­cho­las, nie­po­mny nie­bez­pie­czeń­stwa i świa­dom je­dy­nie swe­go sza­lo­ne­go gnie­wu, stał wciąż na stop­niu i trzy­mał lej­ce. – Pu­ścisz?!

– Po­wiesz, kim je­steś?

– Nie!

– Nie! Sło­wa pa­da­ły szyb­ciej niż zdo­łał­by je wy­mó­wić naj – ob­rot­niej­szy ję­zyk, a sir Mul­ber­ry, ująw­szy krót­ko bat, za­czął sma­gać z wście­kło­ścią gło­wę i ra­mio­na Ni­cho­la­sa. Bat zła­mał się pod­czas wal­ki. Mło­dzie­niec po­chwy­cił grub­szy ko­niec ko­zi­cy i ciął nim w twarz prze­ciw­ni­ka od oka do war­gi. Uj­rzał otwar­tą ranę, uświa­do­mił so­bie, że klacz po­mknę­ła sza­lo­nym cwa­łem, w oczach za­tań­czy­ły mu set­ki świa­teł i coś gwał­tow­nie ci­snę­ło nim o zie­mię.

Był oszo­ło­mio­ny i sła­by, lecz nie­zwłocz­nie, choć z tru­dem, dźwi­gnął się na nogi, bo po­de­rwa­ły go wrza­ski prze­chod­niów, któ­rzy pierz­cha­li na wszyst­kie stro­ny i wo­ła­li na in­nych, żeby ucie­ka­li z dro­gi. Zdał so­bie spra­wę, że mija go pę­dem po­tok ludz­ki, a gdy oprzy­tom­niał i pod­niósł gło­wę, zo­ba­czył ka­brio­let, mkną­cy z prze­ra­ża­ją­cą szyb­ko­ścią tuż przy chod­ni­ku. Usły­szał gło­śny krzyk, cięż­ki od­głos upad­ku „ brzęk tłu­czo­ne­go szkła, a po­tem tłum sku­pił się w pew­nej od­le­gło­ści i Ni­cho­las nic już nie zo­ba­czył ani nie usły­szał.

Ogól­na uwa­ga zo­sta­ła te­raz skie­ro­wa­na na czło­wie­ka w ka­brio­le­cie, Ni­cho­la­sem więc nikt się nie zaj­mo­wał. Słusz­nie są­dząc, że w tego ro­dza­ju oko­licz­no­ściach ści­ga­nie prze­ciw­ni­ka by­ło­by sza­leń­stwem, mło­dzie­niec skrę­cił w pierw­szą prze­czni­cę, chcąc po­szu­kać naj­bliż­sze­go po­sto­ju do­ro­żek. Po chwi­li stwier­dził, że za­ta­cza się jak pi­ja­ny i po raz pierw­szy za­uwa­żył stru­mień krwi, któ­ry; spły­wał mu po twa­rzy i pier­siach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: