- W empik go
Życie i przygody Nicholasa Nickleby tom 2 - ebook
Życie i przygody Nicholasa Nickleby tom 2 - ebook
Gdy umiera ojciec Nicholasa, na chłopaka spada odpowiedzialność za utrzymanie rodziny. Bohater nawiązuje kontakt z ekscentrycznym wujem, sprowadza się z bliskimi do Londynu i rozpoczyna pracę w szkole. Dziewiętnastowieczne brytyjskie mieszczaństwo nie jest jednak wspierającym środowiskiem dla osób w gorszej sytuacji finansowej. Powieść napisana w charakterystyczną dla Dickensa mieszanką czułości i ironicznego dystansu. Moralitet miesza się tu z romansem, a pozytywistyczna refleksja z sensacyjnymi przygodami. W filmowej adaptacji książki z 2002 r. wystąpiła Anne Hathaway, zaś w 1985 r. na jej podstawie powstał australijski film animowany.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-8731-3 |
Rozmiar pliku: | 966 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_w którym mowa o panu Ralfie Nickleby i Newmanie Noggsie oraz o pewnej rozsądnej rozmowie, której dobre lub złe skutki okażą się w dalszym rozwoju akcji_
Pan Ralf Nickleby siedział tego ranka zajęty swymi codziennymi sprawami, w błogiej nieświadomości, iż bratanek zdąża ku terenowi jego działania z pełną szybkością czterech dobrych koni i że dzielący ich dystans maleje z każdą chwilą. Mimo to nie potrafił odpędzić napastujących go od czasu do czasu wspomnień wczorajszej rozmowy z bratanicą. Gdy mijała taka chwila roztargnienia, pan Ralf pomrukiwał coś gderliwie i ze wzmożonym uporem zajmował się księgą rachunkową. Ale wbrew wszystkim wysiłkom myśli jego wciąż wracały na ten sam tor myląc mu rachunki i odrywając uwagę od liczb, nad którymi ślęczał. Odłożył wreszcie pióro i rozparł się w fotelu, jak gdyby chciał pofolgować natrętnemu prądowi i nie tamując jego biegu pozbyć się go w ten sposób.
— Nie należę do ludzi, których wzrusza widok ładnej twarzy — mruczał gniewnie. — Kryje się pod nią czaszka z wyszczerzonymi zębami, a tacy jak ja, którzy spoglądają pod powierzchnię i pod nią pracują, widzą raczej czaszkę niż jej delikatną powłokę. Cóż, lubię właściwie tę dziewczynę... a raczej lubiłbym ją, gdyby wychowano ją bez takich fumów i fochów. Mój dom stałby się jej domem, gdyby ten brat utonął albo gdyby go powiesili, a matka umarła. Życzę im tego z całego serca.
Mimo śmiertelnej nienawiści, jaką żywił do Nicholsa, i całej pogardy, z jaką myślał o biednej pani Nickleby, mimo całej podłości, z jaką dawniej i dzisiaj postępował z Kate, a z jaką potraktowałby ją znowu, gdyby leżało to w jego interesie — mimo to wszystko w duszy pana Ralfa było w tej chwili, choć dziwnym to się wydać musi, coś zgoła ludzkiego, a nawet tkliwego. Myślał, czym mógłby stać się jego dom, gdyby Kate w nim zamieszkała; sadzał ją na pustym krześle, spoglądał na nią, słuchał jej słów; odczuwał znowu na ramieniu lekkie dotknięcie jej drżącej dłoni; zdobił swe bogate pokoje licznymi dowodami kobiecej obecności i kobiecych starań. A potem wrócił do wygasłego kominka, do milczącego przepychu i w nagłym — choć zrodzonym z samolubnych rozważań — przebłysku lepszych skłonności bogacz poczuł się samotnikiem pozbawionym rodziny i przyjaciół. Złoto na chwilę utraciło dlań swój blask, ujrzał bowiem nieprzebrane skarby serca, których nigdy nie będzie mógł kupić.
Niewiele było potrzeba, by przepędzić tego rodzaju refleksje z myśli takiego człowieka. Kiedy pan Ralf z roztargnieniem spojrzał przez podwórze w okno drugiego kantoru, nagle zdał sobie sprawę, iż ktoś go bacznie obserwuje. Był to Newman Noggs, który z czerwonym nosem przylepionym niemal do szyby udawał, że temperuje pióro zardzewiałym szczątkiem noża, lecz w istocie przyglądał się chlebodawcy z wyrazem głębokiego i dociekliwego skupienia.
Pan Ralf ocknął się z zadumy i jak zwykle przybrał postawę człowieka interesu; oblicze Newmana zniknęło i w tej samej chwili niepożądane myśli rzuciły się do ucieczki.
Po upływie paru minut zadzwonił, a gdy Newman Noggs zgłosił się na to wezwanie, pan Ralf podniósł ukradkiem wzrok ku jego twarzy, jakby obawiał się z niej wyczytać, że kancelista zna treść niedawnych rozmyślań chlebodawcy.
Ale twarz Newmana nic nie wyrażała. Patrząc nań w momencie, gdy pan Ralf go obserwował, można by wyobrazić sobie, że jest to człowiek, który ma dwoje oczu szeroko otwartych, lecz nie spoglądających w żadnym określonym kierunku i nic nie widzących.
— Czego? — warknął pan Ralf.
— Ooo!... Myślałem, że pan dzwonił — powiedział Newman, którego oczy w jednej chwili zmieniły wyraz i spojrzały na pana Nickleby z błyskiem zrozumienia; rzuciwszy to lakoniczne zdanie, odwrócił się, by pokuśtykać w stronę drzwi.
— Czekaj! — krzyknął pan Ralf.
Newman stanął bynajmniej nie stropiony.
— Dzwoniłem.
— Wiem o tym.
— Czemu więc wychodzisz, jeśli wiesz?
— Myślałem, że pan po to dzwonił, żeby mi powiedzieć, że nie dzwonił — odparł Newman. — Często pan to robi.
— Jak śmiesz, mój panie, szpiegować, podglądać i gapić się na mnie? — spytał pan Ralf.
— Gapić się! Na pana! Cha, cha, cha! — roześmiał się Newman; było to jedyne wyjaśnienie, jakiego raczył udzielić.
— Strzeż się, mój panie — rzekł pan Ralf przeszywając go surowym wzrokiem. — Nie życzę sobie tutaj żadnych pijackich błazeństw. Widzisz tę paczkę?
— Spora — odparł Newman.
— Zanieś ją do City, do Crossa przy Broad Street i tam ją zostaw. Prędko! Słyszysz?
Newman niedbale skinął głową, by dać tym do zrozumienia, że słyszy, opuścił pokój i wrócił po chwili ze swym cylindrem. Kilkakrotnie bez powodzenia próbował umieścić paczkę (która mierzyła około dwu stóp kwadratowych) we wnętrzu owego cylindra, potem zaś wsunął ją pod pachę, bardzo starannie i dokładnie naciągnął rękawiczki bez palców, przez cały czas wpatrując się uparcie w chlebodawcę, włożył cylinder z tak wielką — udaną czy prawdziwą — pieczołowitością, jak gdyby był on nowiutki i wytworny, i udał się wreszcie w swoją drogę.
Z niezwyczajnym pośpiechem wykonał otrzymane polecenia, przy czym raz tylko wpadł na pół minutki do szynku, który rzec można, sam stanął mu na drodze, gdyż Newman wszedł doń jednymi drzwiami, wyszedł zaś drugimi. Kiedy jednak w powrotnej wędrówce dotarł już do Strandu, zaczął ociągać się z niepewną miną człowieka niezupełnie zdecydowanego, czy ma zatrzymać się, czy podążyć dalej. Po chwili wahania pierwszy z tych projektów wziął widać górę, bo Newman ruszył prosto ku miejscu, o którym zapewne myślał, i dwa razy nieśmiało — a raczej raz bardzo nerwowo — zastukał do drzwi panny La Creevy.
Otworzyła mu nieznajoma służąca, na której osobliwa powierzchowność gościa nie wywarła zapewne najkorzystniejszego wrażenia, spojrzawszy nań bowiem natychmiast przymknęła drzwi, zagradzając wąską szparę własną osobą i pytając, czego sobie przybysz życzy. Newman rzucił jedną tylko sylabę „Noggs”, jak gdyby była ona kabalistycznym słowem, na którego dźwięk rygle ustępują i podwoje stają otworem, po czym zwinnie wcisnął się do wnętrza i znalazł się na progu saloniku panny La Creevy, nim zdumiona kobieta zdołała się temu sprzeciwić.
— Proszę, proszę! — odpowiedziała panna La Creevy na pukanie Newmana, który na to zaproszenie wszedł do pokoju.
— Mój Boże! — krzyknęła przerażona jego widokiem. Czego pan sobie życzy?
— Nie poznała mnie pani — powiedział Newman pochylając głowę. — Dziwne... Rozumiem, że nie poznaje mnie nikt z dawniejszych znajomych, lecz ci, którzy choćby raz zetknęli się ze mną teraz, nie zapominają mnie zazwyczaj.
Mówiąc to lekko potrząsnął głową, a potem spojrzał na swą nędzną odzież i kulawą nogę.
— Nie poznałam pana, słowo daję — powiedziała panna La Creevy wstając na powitanie gościa, który zrobił w jej kierunku parę kroków. — Wstyd mi, doprawdy, gdyż jest pan, panie Noggs, zacnym i dobrym człowiekiem. Niech pan siada i opowie mi o pannie Nickleby. Kochane biedactwo! Dawno jej nie widziałam.
— Jak to? — zdziwił się Newman.
— Prawdę mówiąc, wyjeżdżałam w odwiedziny, panie Noggs, pierwszy raz od piętnastu lat wyjeżdżałam w odwiedziny — odparła panna La Creevy.
— To długi okres czasu — powiedział Newman smutno.
— Tak, bardzo długi okres czasu, jeśli obejrzeć się wstecz i przeliczyć lata, chociaż, chwała Bogu, samotne dni, tak czy inaczej, płyną jakoś spokojnie i szczęśliwie — mówiła miniaturzystka. — Mam brata, panie Noggs, jedynego krewnego, jaki mi pozostał, i przez cały ten czas nie widziałam go ani razu. Nie żebyśmy się kiedyś pokłócili... Nie... Ale on praktykował na farmie, na wsi się ożenił, a nowe uczucie i nowe warunki życia sprawiły, że zapomniał o mnie, biednej kobiecinie, co zresztą, widzi pan, jest zupełnie jasne i zrozumiałe. Proszę więc nie podejrzewać, że uskarżam się na to, bo przecie często mawiałam do siebie: „To zupełnie naturalne. Biedny, drogi John toruje sobie drogę w świecie, ma żonę, której może zwierzać troski i kłopoty, ma dzieci, które igrają u jego kolan. Niech więc Bóg błogosławi jego wraz z rodziną i pozwoli nam kiedyś spotkać się tam, gdzie nie rozłączymy się już nigdy”. Ale co pan na to, panie Noggs — ciągneła rozpogodziwszy się nagle i klasnąwszy w dłonie — co pan na to, że ten sam brat zjeżdża pewnego dnia do Londynu i nie daje za wygraną, dopóki mnie nie odnajdzie! Co pan na to, że przychodzi tutaj, siada na tym oto krześle i płacze jak dziecko, bo jest tak bardzo szczęśliwy, że mnie wreszcie widzi! I co pan na to — upiera się, żeby mnie zabrać ze sobą gdzieś daleko na wieś do własnego domu!... (i to do wspaniałego domu, panie Noggs, z wielkim ogrodem i nie wiem ilu tam polami, z usługującym do stołu służącym w liberii, z krowami i końmi, i świnkami i nie wiem doprawdy z czym jeszcze)... Zatrzymuje mnie tam na cały miesiąc i nalega, żebym została u niego do końca życia! Tak! Do końca życia! To samo mówiła jego żona i to samo mówiły dzieci. Jest ich czworo, a jedno, najstarszą dziewczynkę, ochrzcili... ochrzcili moim imieniem dobre osiem lat temu! Doprawdy, panie Noggs, nigdy nie byłam tak szczęśliwa! Jak długo żyję! Nigdy!
Poczciwina ukryła twarz w chustce i zaczęła głośno szlochać, bo po raz pierwszy mogła dać folgę sercu przepełnionemu wzruszeniem, które musiało przecie znaleźć jakieś ujście.
— Ach, wielkie nieba! — podjęła po chwili, ocierając oczy i z nerwowym pośpiechem pakując chustkę do kieszeni. — Pomyśli pan, panie Noggs, że jestem zupełnie niemądra! Ani słówka nie powinnam była mówić o tym wszystkim, lecz chciałam tylko wytłumaczyć, jak się to stało, że od tak dawna nie widziałam panny Nickleby.
— A widziała pani starszą damę?
— Czy ma pan na myśli panią Nickleby? — zapytała panna La Creevy. — Powiem zatem, panie Noggs, że jeżeli pan chce, by przychylnie na pana patrzyła, niech pan lepiej nie nazywa jej starszą damą, bo jak sądzę, wcale nie byłaby tym zachwycona. Tak! Wybrałam się tam przedwczoraj, ale pani Nickleby puszyła się z jakiegoś powodu i była tak tajemnicza i godna, że... że nic nie mogłam zrozumieć. Wobec tego, by powiedzieć panu całą prawdę, strzeliło mi do głowy wystąpić równie godnie i pożegnałem ją nader ozięble. Sądziłam, że powinna była zjawić się tu do tej pory, ale jakoś nie przyszła.
— A... a panna Nickleby?... — bąknął Newman.
— Otóż była tu dwukrotnie podczas mojej nieobecności — odrzekła panna La Creevy. — Ale obawiałam się, że nie życzy sobie może mych odwiedzin u tych wielkich ludzi na jakiejś tam ulicy, pomyślałam więc, że zaczekam parę dni, a jeżeli się nie zjawi, napiszę do niej.
— Ach! — zawołał Newman trzaskając palcami.
— Chciałabym wszakże usłyszeć od pana wszystkie nowiny — ciągnęła miniaturzystka. — Jakże się miewa stary, srogi potwór z Golden Square? Oczywiście dobrze. Takim ludziom zawsze dobrze. Nie mam zresztą na myśli stanu jego zdrowia, pytam tylko, co sobie poczyna i jak się zachowuje?
— Niech go diabli! — krzyknął zapytany i rzucił na podłogę swój ukochany cylinder. — Jak podły, fałszywy pies!
— Boże! — zawołała blednąc. — Przeraża mnie pan, panie Noggs!
— Wczoraj po południu obiłbym go po pysku, gdybym tylko mógł — mówił Newman kręcąc się niespokojnie i grożąc pięścią zawieszonemu nad kominkiem portretowi Canninga . — Bliski byłem tego. Musiałem chować ręce do kieszeni i z całej siły zaciskać pięści. Ale zrobię to kiedyś w tym jego małym pokoju od podwórka, wiem, że zrobię. Tak! Zrobiłbym to już dawno, gdybym się nie bał, że obrócę złe na jeszcze gorsze. Ale nim umrę, zamknę się z nim tam na dwa spusty i stłukę go na miazgę, słowo daję, stłukę!
— Zacznę krzyczeć, jeśli się pan nie uspokoi, panie Noggs — powiedziała panna La Creevy. — Jestem pewna, że nie zdołam się opanować.
— Mniejsza z tym! — wolał Newman miotając się po całym pokoju. — Nicholas przyjeżdża dzisiaj w nocy. Pisałem do niego. A stary nie domyśla się, że ja coś wiem. Nie domyśla się, że mnie to obchodzi. Przebiegły łajdak! Nie domyśla się niczego! Nie domyśla się! Nie domyśla! Mniejsza z tym! Pokrzyżuję mu szyki! Ja! Newman Noggs! Cha, cha, cha! Łotr!
Podniecając się coraz bardziej, szalał, rzucał się i wykonywał najosobliwsze ruchy, na jakie może się zdobyć ludzka istota. To wygrażał wiszącym na ścianach miniaturom, to znów, jak gdyby chciał podsycić swój gniew, zaciekle okładał się pięściami po głowie, dopóki zupełnie wyczerpany i bez tchu nie opadł wreszcze na krzesło.
— Ha! — powiedział podnosząc cylinder. — Dobrze mi to zrobiło. Czuję się lepiej i wszystko pani opowiem.
Sporo czasu zajęło mu uspokojenie panny La Creevy, wystraszonej niemal do utraty zmysłów osobliwym widowiskiem, kiedy jednak wróciła do równowagi, Newman wiernie przedstawił całą rozmowę Kate ze stryjem, a opowieść tę poprzedził wstępem, w którym opisał swe uprzednie podejrzenia oraz ich przyczyny. Na zakończenie wspomniał o podjętym ostatnio kroku, to jest o potajemnie wysłanym liście do Nicholasa.
Choć mała panna La Creevy nie objawiała swego oburzenia w sposób tak szczególny, jak czynił to jej gość, oburzenie owo było chyba niemniej szczere i gwałtowne. Gdyby przypadkiem pan Ralf Nickleby zjawił się w tej chwili, nie wiadomo doprawdy, czy w małej miniaturzystce nie znalazłby jeszcze niebezpieczniejszego przeciwnika niż w swoim kanceliście.
— Niech Bóg wybaczy mi te słowa — mówiła panna La Creevy kończąc w ten sposób swój wybuch oburzenia — ale czuję, że dźgnęłabym go tym z wielką przyjemnością.
Trzymany przez nią oręż wyglądał niezbyt groźnie, gdyż, prawdę mówiąc, był to tylko grafitowy ołówek. Spostrzegłszy swą omyłkę poczciwa portrecistka zmieniła ołówek na oprawny w masę perłową nożyk do owoców i chcąc dowieść, że gotowa jest na wszystko, dała nim w powietrze pchnięcie, które nie zadrasnęłoby skórki najmniejszego bocheneczka chleba.
— Jutro Kate nie będzie już tam, gdzie obecnie przebywa — powiedział Newman. — Jest w tym pewna pociecha.
— Nie będzie jej tam! — zawołała panna La Creevy. Powinna była odejść stamtąd przed kilkoma tygodniami.
— Gdybyśmy tylko wiedzieli... — westchął — ...lecz nie wiedzieliśmy. Nikt zresztą nie miał prawa interweniować prócz jej matki czy brata. Matka jest słaba, biedactwo, bardzo słaba, a kochany chłopak będzie tu dopiero dziś wieczorem.
— Wielki Boże! — zawołała panna La Creevy. — Gotów uczynić coś okropnego, panie Noggs, jeśli od razu powie mu pan wszystko.
Newman przestał zacierać ręce i przybrał wyraz powagi.
— Nie ulega wątpliwości — rozważała mała miniaturzystka — że jeśli wyzna mu pan całą prawdę bez zachowania środków ostrożności, to chłopak dopuści się wobec swego stryja czy któregoś z tych ludzi jakiegoś wariackiego czynu i sprowadzi na własną głowę okropne nieszczęście, a na nas wszystkich smutek i żałobę.
— Nie pomyślałem o tym — powiedział Newman, którego twarz poważniała coraz bardziej. — Przyszedłem do pani, żeby prosić o przyjęcie jego siostry, gdyby ją tu przyprowadził, ale...
— Ale to znacznie poważniejsza sprawa — przerwała panna La Creevy. — Tamtego z góry mógł pan być pewien, lecz nikt nie zdoła przewidzieć zakończenia tej historii, jeśli nie będzie pan bardzo przezorny i ostrożny.
— Cóż ja tu mogę poradzić? — zawołał biedak drapiąc się w głowę z wielce strapioną i zakłopotaną miną. — Jeżeli zagrozi, że ich wszystkich powystrzela, to będę musiał powiedzieć: „Racja! Dobrze im tak!”
Słysząc to panna La Creevy nie mogła powstrzymać okrzyku zgrozy i niezwłocznie poczęła domagać się od swego gościa uroczystego przyrzeczenia, że dołoży wszelkich starań, by ułagodzić gniew Nicholasa, co też po krótkotrwałym oporze w końcu obiecał.
— Chłopak musi ochłonąć, nim zdoła cokolwiek przedsięwziąć — dowodziła. — To rzecz pierwszorzędnej wagi. Trzeba opowiedzieć mu wszystko dopiero późną nocą.
— Ale on przyjedzie do Londynu pomiędzy szóstą a siódmą wieczorem — odparł Newman. — Przecie nie będę przed nim nic ukrywać, jeśli mnie wprost zapyta.
— W takim razie musi pan wyjść z domu, panie Noggs — zdecydowała mała portrecistka. — Każe pan powiedzieć, że ma pilne sprawy do załatwienia i wróci dopiero o północy.
— Wtedy Nicholas przyjdzie prosto do pani — odrzekł Newman.
— I ja tak sądzę — zgodziła się panna La Creevy — ale nie zastanie mnie w domu, bo wnet po pańskim wyjściu udam się wprost do City, załagodzę sprawę z panią Nickleby i zabiorę ją do teatru, żeby Nicholas nie mógł się nawet dowiedzieć, gdzie jego siostra mieszka.
Podczas dalszych narad doszli do wniosku, że ta metoda postępowania jest najbezpieczniejsza i najlepsza ze wszystkich, do jakich można by się uciec. Postanowiono zatem w taki właśnie sposób pokierować biegiem spraw i Newman, wysłuchawszy niezliczonych dodatkowych rad i ostrzeżeń, pożegnał pannę La Creevy i pokuśtykał na Golden Square rozmyślając po drodze o przeróżnych prawdopodobnych i nieprawdopodobnych następstwach całej tej historii, które roiły mu się w mózgu na skutek odbytej przed chwilą rozmowy.ROZDZIAŁ XXXII
_w głównej mierze poświęcony pewnej ważnej rozmowie oraz pewnemu ważnemu zajściu, które z rozmowy tej wynikło_
— Nareszcie Londyn! — zawołał Nicholas zrzucając płaszcz z ramion i budząc Smike’a z długiej drzemki. — Myślałem, że już nigdy nie dojedziemy!
— A jednak jechał pan dobrym kłusem — zauważył woźnica i niezbyt przychylnie spojrzał przez ramię na Nicholasa.
— Wiem, wiem! — odpowiedział młodzieniec. — Ale bardzo mi było pilno do kresu podróży i dlatego pewnie droga się dłużyła.
— No... Jeżeli się dłużyła, choć przez cały czas patrzył pan na zady takich szkap, to naprawdę musi być panu bardzo pilno — powiedział woźnica i rozpuściwszy bat śmignął po łydkach jakiegoś małego chłopca, chcąc zapewne w ten sposób dodać wagi swoim słowom.
Jechali teraz przez gwarne, ruchliwe, zatłoczone ulice Londynu, jaśniejące o tej porze podwójnymi rzędami wesoło płonących latarń; tu i ówdzie przykuwały wzrok jaskrawo oświetlone apteki, istny zaś potok światła tworzyła iluminacja wystaw, olśniewających nieprzebranym bogactwem i rozmaitością połyskujących klejnotów, wielobarwnych jedwabi i aksamitów, wyszukanych przysmaków i kosztownych, wspaniałych strojów. Tłum płynął i płynął nie kończącym się strumieniem, przechodnie potrącali się w ścisku i biegli przed siebie nie zwracając uwagi na otaczające ich skarby. Rozgwar i zamieszanie wzmagał jeszcze ustawiczny turkot pojazdów wszelkiego rodzaju i kształtu, które sunęły przez jezdnię ruchomą masą niby wody wezbranej rzeki.
Jakże ciekawe i osobliwe wrażenie sprawiały obrazy, które przesuwały się przed oczyma jadących i zmieniały nieustannie! Wystawy przepełnione wspaniałymi szatami i tkaninami, zwiezionymi ze wszystkich zakątków świata; stosy kuszących smakołyków, które miały pobudzać i zaostrzać stępiony apetyt i urozmaicać zbyt często powtarzane biesiady; wykute z polerowanego złota i srebra wazy, misy i puchary; strzelby, szable, pistolety i inne uznane i opatentowane narzędzia mordu; śruby i haki dla kalek, wyprawki dla noworodków, leki dla chorych, trumny dla zmarłych i cmentarze dla pogrzebionych — wszystko to mieszało się albo tłoczyło obok siebie wirując w jakimś szalonym tańcu i niby fantastyczne malowidło starego holenderskiego mistrza wciąż powtarzało beztroskim, ożywionym tłumom ten sam surowy morał.
W tłumie nie brakło również widoków, które nadawały przesuwającym się obrazom specyficzne znaczenie i smak. Łachmany obdartego śpiewaka ulicznego powiewały w tym samym jaskrawym świetle, w którego blasku lśniły skarby złotnika. Blade, wynędzniałe twarze krążyły koło wystaw pełnych kuszącej żywności. Zgłodniałe oczy pochłaniały obfitość jadła, strzeżonego przez kruchą szklaną taflę, tworzącą dla nędzarzy mur nie do przebycia. Półnagie, drżące z zimna postacie stawały, by patrzeć na chińskie szale i sprowadzony z Indii złotogłów. U właściciela wielkiego składu trumien uroczyście obchodzono chrzciny, a spowite żałobnym kirem herby widniały na fasadzie wspaniałego pałacu, którego przebudowę powstrzymało ich zasłonięcie. Życie i śmierć szły ręka w rękę; bogactwo i nędza stały ramię w ramię; przesyt i głód jednako zbierały żniwo.
Ale był to Londyn, co do czego wyzbyła się wątpliwości nawet pewna stara dama z prowincji, która jeszcze na dwie mile przed Kingstonem wychyliła głowę z okna dyliżansu i wołała, iż woźnica zapomniał, że ona miała wysiąść w stolicy, którą na pewno już minął!
Nicholas zamówił dla siebie i Smike’a nocleg w gospodzie, do której zajechał dyliżans, i nie zwlekając ni chwili pospieszył do mieszkania Newmana Noggsa, nie mógł bowiem opanować rosnącego wciąż niepokoju.
Poddasze Newmana wyglądało przytulnie, o ile w ogóle mogło wyglądać przytulnie: na kominku huczał ogień, świeca jasno płonęła, podłoga była czysto zamieciona, a na stole ustawiono zimną kolację i napoje. Wszystko to świadczyło o serdecznej troskliwości i staraniach gospodarza, ale samego gospodarza nie było w domu.
— Czy nie wie pan, kiedy wróci pan Noggs? — spytał Nicholas stukając do drzwi sąsiada.
— Ach, to pan Johnson! — zawołał Crowl ukazując się we drzwiach. — Witam! Serdecznie witam! Doskonale pan wygląda! Nigdy bym nie przypuścił...
— Bardzo przepraszam — przerwał młodzieniec — ale chciałbym się dowiedzieć... Doprawdy, ogromnie się spieszę...
— Aha! Pan Noggs musi załatwić jakieś pilne sprawy swojego chlebodawcy i wróci zapewne dopiero około północy — odparł Crowl. — Mogę pana zapewnić, że wychodził z wielką niechęcią, ale nic nie mógł na to poradzić. Mówił jednak, by panowie rozgościli się jak u siebie w domu, dopóki nie wróci, a ponadto, abym ja panów podejmował, co też uczynię ze szczerą ochotą.
Chcąc dowieść, że w swej szeroko pojętej gościnności gotów jest do najcięższych ofiar, pan Crowl przysunął krzesło do stołu i nałożywszy sobie kopiasty talerz mięsiwa zapraszał gości sąsiada, by szli za jego przykładem.
Strapiony i zawiedziony Nicholas nie mógł tknąć jedzenia, kiedy więc Smike zasiadł wygodnie za stołem, wyszedł (pomimo licznych protestów pana Crowla, który nie szczędził słów, choć przemawiał z pełnymi ustami) poleciwszy Smike’owi, by zatrzymał Newmana, gdyby ów powrócił pierwszy.
Nie zastawszy w domu panny La Creevy, do której, zgodnie z jej przewidywaniami, najpierw się udał, Nicholas wahał się przez chwilę, czy pójść do mieszkania matki, narażając ją tym na gniew pana Ralfa; doszedł jednak do wniosku, że gdyby nie istniały ważne powody nakazujące jego obecność w domu, przyjaciel nie wzywałby go do powrotu. Postanowił więc pójść mimo wszystko i szybko podążył ku wschodniej dzielnicy miasta.
Służąca powiedziała mu, że pani Nickleby wróci dopiero po północy, nie wcześniej. Dodała ponadto, że o ile jej wiadomo, panna Nickleby jest zdrowa, nie mieszka jednak w domu i bywa tu bardzo rzadko. Nie umiała objaśnić, gdzie można znaleźć pannę Nickleby, ale wiedziała na pewno, że nie u Madame Mantalini.
Ogarnięty jak najgorszymi przeczuciami Nicholas z bijącym sercem wrócił tam, gdzie zostawił Smike’a. Newmana nie zastał; było najzupełniej pewne, że nie wróci przed północą. Czy nie można by posłać po niego i sprowadzić choć na chwilę albo też napisać doń parę słów, na które udzieliłby ustnej odpowiedzi? Niestety, to niemożliwe. Newmana nie ma na Golden Square; prawdopodobnie wysłano go gdzieś w jakichś interesach.
Nicholas próbował czekać spokojnie, lecz wzburzenie i zdenerwowanie nie pozwalały mu usiedzieć na miejscu. Zdawało mu się, że gdy się czymś zajmie, przestanie marnować czas. Rozumiał, że to złudzenie, ale w żaden sposób nie mógł mu się oprzeć. Włożył więc cylinder i znów wybiegł na miasto.
Tym razem ruszył ku zachodniej dzielnicy i spiesznymi krokami przemierzał długie ulice. Dręczyły go tysiące obaw i złych przeczuć, których w żaden sposób nie mógł uspokoić. Wszedł do opustoszałego i cichego o tej porze Hyde Parku i maszerował coraz szybciej, jak gdyby uciekał od własnych myśli. Teraz jednak, gdy nic wokół nie rozpraszało jego uwagi, myśli owe oblegały go jeszcze natarczywiej, a najgorszą z nich była obawa, że zdarzyło się jakieś straszliwe nieszczęście, o którym nikt nie ma odwagi mu powiedzieć. Wciąż wracało to samo pytanie: co też się mogło stać? Krążył więc po alejkach, póki się nie zmęczył, lecz nie doszedł do żadnych wniosków i, prawdę rzekłszy, kiedy wychodził z parku, w myślach jego panował jeszcze większy zamęt niż w chwili, gdy tam wchodził.
Od świtu nic prawie nie jadł i nie pił, toteż był bardzo znużony i wyczerpany. Wracał do miejsca, z którego wyruszył i szedł ociężałym krokiem wzdłuż jednej z ulic pomiędzy Park Lane i Bond Street; mijając jakiś elegancki hotel zatrzymał się przed nim odruchowo.
„Drogo tu zapewne — pomyślał — ale miarka wina i biszkopty to niewielki zbytek, bez względu na to, gdzie się je zamawia. Czy ja wiem zresztą?”
Postąpił kilka kroków, żałośnie spojrzał na widniejący przed nim długi szpaler gazowych latarń i pomyślał, że wiele trzeba czasu, by dotrzeć do końca tej perspektywy. Był w nastroju, w którym człowiek łatwo ulega pierwszemu impulsowi, a że coś pociągało go do owego hotelu — po części ciekawość, a po części osobliwa mieszanina uczuć, których nie umiał określić — zawrócił i wszedł do kawiarni.
Sala urządzona była z przepychem. Wspaniałe tapety pokrywały ściany, ozdobione złoconymi gzymsami o wykwintnym rysunku. Bogaty dywan zaścielał podłogę, a dwa piękne lustra — jedno wiszące nad kominkiem, drugie umieszczone na przeciwnej ścianie i sięgające od sufitu do podłogi — wielokrotnie odbijały inne ozdoby potęgując ogólne wrażenie. Lożę przy kominku zajmowało dość hałaśliwe towarzystwo złożone z czterech dżentelmenów; prócz nich w kawiarni były tylko dwie osoby: dwóch samotnych starszych panów.
Nicholas rzucił dokoła badawcze spojrzenie, jakim obcy przybysz obejmuje nieznane miejsce, a potem usiadł w sąsiedniej loży plecami do hałaśliwego towarzystwa i odkładając zamówienie miarki francuskiego wina do chwili, gdy jeden ze starszych panów zakończy z kelnerem spór na temat jakiejś pozycji rachunku, wziął ze stołu gazetę i zaczął czytać.
Nie przeczytał jeszcze dwudziestu wierszy i, prawdę mówiąc, zapadł właśnie w drzemkę, gdy nagle ocknął się na dźwięk imienia swojej siostry. „Zdrowie małej Kate Nickleby!” — oto słowa, które wpadły mu w ucho. Zdumiony podniósł głowę i zobaczył w przeciwległym lustrze, że dwaj członkowie siedzącego za nim towarzystwa podnieśli się i stanęli przed kominkiem. „Któryś z nich musiał to powiedzieć” — pomyślał Nicholas. Czekał teraz, by usłyszeć coś więcej, a na twarzy jego pojawił się wyraz oburzenia, bo ton posłyszanych słów był bardzo daleki od szacunku, osobnik zaś, którego podejrzewał o ich wypowiedzenie, wyglądał na ordynarnego pyszałka.
Nicholas widział w lustrze twarz owego jegomościa; był on zwrócony plecami do ognia i rozmawiał z młodszym od siebie mężczyzną, który, w cylindrze na głowie, stał tyłem do reszty towarzystwa i poprawiał przed lustrem kołnierz koszuli. Mówili szeptem, lecz od czasu do czasu wybuchali donośnym śmiechem. Nicholas nie mógł złowić uchem imienia siostry ani niczego, co w najmniejszym bodaj stopniu przypominałoby zasłyszane uprzednio słowa.
Dwaj panowie wrócili wreszcie na swe miejsca; podano więcej wina i towarzystwo zabawiało się coraz głośniej, nie wspominając jednak o nikim ze znajomych Nicholasa, tak że zaczął on podejrzewać, że jego rozgorączkowana wyobraźnia stworzyła po prostu te niepokojące dźwięki albo też odmienne słowa zmieniła w imię, wokół którego krążyły wciąż jego myśli.
„Osobliwe, doprawdy — rozważał. — Gdyby brzmiało ono „Kate” lub „Kate Nickleby”, nie dziwiłbym się tak bardzo, ale „zdrowie małej Kate Nickleby!”
Kelner przyniósł mu właśnie wino, Nicholas przerwał więc rozmyślania, duszkiem wychylił szklankę i znowu wziął gazetę. W tej chwili...
— Zdrowie małej Kate Nickleby! — zawołał ktoś tuż za jego plecami.
„Dobrze słyszałem — pomyślał Nicholas i gazeta wypadła mu z ręki. — Dobrze słyszałem i słusznie podejrzewałem tego właśnie jegomościa.”
— Ponieważ zgłoszono uzasadniony protest przeciwko wznoszeniu takiego toastu resztkami — mówił ten sam głos — poświęćmy jej pierwszy kielich z nowej flaszy. Zdrowie małej Kate Nickleby!
— Zdrowie małej Kate Nickleby! — powtórzyli trzej pozostali i wnet wszyscy odstawili opróżnione szklanki.
Dotknięty do żywego lekceważącym tonem, jakim wymawiano imię jego siostry, i to w publicznym miejscu, Nicholas zadrżał z gniewu, ale opanował się z wysiłkiem i nie odwrócił nawet głowy.
— Jędza! — ciągnął głos, który przemówił pierwszy. — Prawdziwa Nickleby, godna uczennica swego stryjaszka Ralfa. Dziewczyna przeciąga sprawę, żeby podbić cenę. Tak samo postępuje stary. Nic nie wydusisz z Ralfa, jeśli nie będziesz deptać mu po piętach; pieniądze stają się wtedy podwójnie pożądane, a warunki podwójnie ciężkie, bo tobie pilno, a jemu nie. Co za piekielny spryt!
— Co za piekielny spryt! — zabrzmiało echo dwu głosów.
Dwaj samotni starsi panowie wstali prawie równocześnie i zabierali się do wyjścia, a w Nicholasie serce zamarło wprost z obawy, że na skutek ich poruszeń straci choćby jedno słówko z interesującej go rozmowy. Ale rozmowa ta została na chwilę przerwana i dopiero po wyjściu starszych panów rozbrzmiała jeszcze swobodniej.
— Obawiam się — mówił młodszy dżentelmen — że ta Wititterly cierpi męki zazdrości i zamyka ją na klucz. Na honor, coś mi na to wygląda!
— Jeżeli pokłócą się i mała Nickleby wróci do mamy, to dobra nasza! — odezwał się pierwszy głos. Z tą starszą damą zrobię, co zechcę. Uwierzy we wszystko, co jej powiem.
— Jak Boga kocham, racja! — przyznał drugi. — Cha, cha, cha! Zabawna jejmość.
Śmiech ten podjęły dwa głosy, które zawsze rozbrzmiewały razem, i całe towarzystwo bawiło się przez pewien czas kosztem pani Nickleby. Nicholas płonął z gniewu, lecz panował nad sobą, czekając cierpliwie, czy usłyszy coś więcej.
Nie ma potrzeby powtarzać tu wszystkiego. Wystarczy wspomnieć, że gdy wino zaczęło krążyć szybciej, usłyszał dość, by przeniknąć charakter i zamiary ludzi, których rozmowę podsłuchiwał, by poznać całe łotrostwo pana Ralfa oraz powody, dla których sam został wezwany do Londynu. Usłyszał nawet więcej. Dochodziły doń drwiny i ordynarne żarty na temat jej opacznie pojmowanego, a tak godnego zachowania. Słyszał, jak imię jej wędruje z ust do ust, jak Kąte jest wciąż przedmiotem obelżywych zakładów, rozwiązłych wypowiedzi i plugawych dowcipów.
Człowiek, który odezwał się pierwszy, kierował całą rozmową a raczej monopolizował ją niemal, gdyż tylko od czasu do czasu ten czy ów z jego kompanów wtrącał jakąś uwagę. Do niego więc zwrócił się Nicholas, gdy na tyle opanował wzburzenie, że mógł wreszcie podejść do wesołego towarzystwa i dobyć głosu ze spieczonego, zaschniętego gardła.
— Sir — odezwał się — chciałbym zamienić z panem kilka słów.
— Ze mną? — zdziwił się sir Mulberry Hawk i zmierzył intruza pogardliwym spojrzeniem.
— Powiedziałem już, że z panem — odparł Nicholas z wysiłkiem, bo gniew dławił go za gardło.
— Tajemniczy nieznajomy, słowo daję! — zawołał baronet podnosząc do ust szklankę i spoglądając na swych przyjaciół.
— Czy zechce pan oddalić się ze mną na parę minut, czy też odmawia pan? — zapytał młodzieniec stanowczo.
Sir Mulberry przerwał na chwilę picie i zażądał, żeby nieznajomy powiedział, o co mu chodzi, albo też odszedł od stolika.
Nicholas wyjął z kieszeni bilet wizytowy i rzucił go przed owego dżentelmena.
— Proszę! — powiedział. — Łatwo pan teraz zgadnie, o co mi idzie.
Baronet przeczytał nazwisko i na twarzy jego odbiło się zdziwienie, a nawet lekkie zakłopotanie. Wnet opanował się jednak, podsunął bilet siedzącemu obok lordowi Verisopht, dobył wykałaczkę ze stojącego na stole kieliszka i spokojnie zaczął dłubać w zębach.
— Pańskie nazwisko i adres? — zawołał Nicholas blednąc z niepohamowanej pasji.
— Nie zamierzam mówić tego panu — brzmiała odpowiedź.
— Jeżeli w towarzystwie panów znajduje się choć jeden dżentelmen, poda mi nazwisko i adres tego człowieka — rzekł młodzieniec, którego pobladłe wargi z trudem wypowiadały słowa.
Spojrzał na wszystkich po kolei, ale odpowiedziało mu głębokie milczenie.
— Jestem bratem młodej damy, która była przedmiotem rozmowy panów — ciągnął Nicholas. — Twierdzę, że ten osobnik jest kłamcą, i oskarżam go o tchórzostwo. Jeżeli ma on tutaj przyjaciela, niechże przyjaciel ów ratuje go od hańby i nie pozwoli taić nikczemnie nazwiska. To zresztą bezcelowe, bo i tak je poznam... nie odejdę stąd, póki nie poznam!...
Sir Mulberry spojrzał nań z pogardą i rzekł do kompanów:
— A niech sobie plecie. Nie zwykłem rozmawiać poważnie z młokosami takiego stanu, a przez wzgląd na jego śliczną siostrę nie rozbiję mu głowy, choćby nawet miał tu gadać do północy.
— Jesteś pan nikczemnym tchórzem i łotrem! — zawołał Nicholas. — I świat dowie się o tym. Już ja poznam pańskie nazwisko! Będę chodził za tobą, choćbyś nawet do samego rana wałęsał się po ulicach.
Sir Mulberry bezwładnie zacisnął dłoń na szyjce karafki i zdawało się przez chwilę, że ciśnie nią w głowę natręta, lecz zamiast to uczynić, napełnił swą szklankę i wybuchnął szyderczym śmiechem.
Nicholas usiadł przy sąsiednim stoliku, zawołał kelnera i uregulował rachunek.
— Czy zna pan nazwisko tego osobnika? — zapytał głośno i wskazał służącemu sir Mulberry’ego, który znowu się roześmiał, a dwa odzywające się zawsze razem głosy powtórzyły jego śmiech niby echo, lecz echo bardzo słabe.
— Tego dżentelmena, sir? — odparł kelner, który niewątpliwie zorientował się w sytuacji i przemawiał do Nicholasa tonem wyrażającym tak mało szacunku i tak wiele lekceważenia, na ile mógł sobie pozwolić w granicach bezpieczeństwa. — Nie, nie znam.
— Hej, słuchaj no! — zawołał baronet za odchodzącym kelnerem. — A może znasz nazwisko tamtego osobnika?
— Nazwisko? Nie, sir.
— Znajdziesz je tutaj — powiedział sir Mulberry rzucając mu bilet wizytowy Nicholasa. — A kiedy je poznasz, napal tym papierem w kominku. Słyszysz?
Służący uśmiechnął się, spojrzał niepewnie na Nicholasa i wybrnął z drażliwej sytuacji wetknąwszy bilet za lustro nad kominkiem; potem wycofał się z pokoju.
Nicholas skrzyżował ramiona i przygryzając wargi siedział z kamiennym spokojem, lecz całą postawą wyrażał, że jest zdecydowany spełnić swą groźbę i pójść za sir Mulberrym aż do drzwi jego domu.
Tymczasem najmłodszy z kompanów zaczął coś perswadować przyjacielowi, a z tonu jego można był wnosić, że nie godzi się z tego rodzaju postępowaniem i namawia towarzysza, by ustąpił wobec żądań Nicholasa. Ale sir Mulberry był niezupełnie trzeźwy i zaciął się w ponurym uporze, szybko więc przerwał wywody młodego niedołęgi, a potem, jak gdyby chciał uniknąć na przyszłość podobnej wymiany zdań, zdawał się domagać, żeby pozostawiono go samego. Tak czy owak, młody dżentelmen i dwaj jegomoście, którzy zawsze przemawiali razem, wstali niebawem i odeszli po krótkim pożegnaniu, zostawiając towarzysza sam na sam z jego przeciwnikiem.
Łatwo odgadnąć, iż człowiekowi w podobnym położeniu minuty dłużą się nieznośnie, a biegu ich wcale nie przyśpiesza jednostajne tykanie francuskiego zegara ani przenikliwy dźwięk wybijającego kwadranse dzwoneczka. Lecz Nicholas siedział wytrwale, w przeciwnym zaś końcu pokoju sir Mulberry Hawk oparłszy nogi na poduszce i niedbale zarzuciwszy na kolana chustkę do nosa rozpierał się na swym dawnym miejscu i z zimną krwią dopijał butelki francuskiego wina.
W takich pozach i w zupełnym milczeniu siedzieli dłużej niż godzinę, a Nicholas sądziłby pewnie, że przeszło trzy godziny, gdyby nie fakt, że dzwoneczek zegara tylko czterokrotnie zakłócił ciszę. Dwa czy trzy razy młodzieniec rozglądał się z gniewnym zniecierpliwieniem, ale sir Mulberry tkwił wciąż na miejscu, od czasu do czasu podnosił szklankę do ust i bezmyślnie wpatrywał się w ścianę, jak gdyby nie dostrzegał wcale, że prócz niego ktoś jeszcze znajduje się w kawiarni.
Wreszcie ziewnął, przeciągnął się i powstał. Spokojnie podszedł do lustra, przejrzał się i zaszczycił przeciwnika długim, pełnym wzgardy spojrzeniem. Nicholas odpowiedział mu pięknym za nadobne, a baronet wzruszył ramionami, zadzwonił i kazał kelnerowi podać sobie płaszcz.
Służący wykonał rozkaz i otworzył drzwi.
— Możesz odejść — powiedział sir Mulberry.
Służący wyszedł i dwaj wrogowie znowu zostali sami. Sir Mulberry pogwizdując niedbale przeszedł się parę razy tam i z powrotem, przystanął, by dopić napełnioną przed kilkoma minutami ostatnią szklankę wina, jeszcze raz przemierzył pokój, włożył cylinder, poprawił go przed lustrem, naciągnął rękawiczki i wreszcie wyszedł wolnym krokiem. Nicholas, w którym krew kipiała, pośpieszył za nim tak skwapliwie, że ledwie drzwi wahadłowe obróciły się na zawiasach za sir Mulberrym, już obydwaj stali obok siebie na ulicy.
Przed hotelem czekał kabriolet. Stangret odpiął fartuch pojazdu i skoczył, by przytrzymać konia przy pysku.
— Powie mi pan swoje nazwisko? — spytał Nicholas stłumionym głosem.
— Nie! — odpowiedział tamten, a poparłszy odmowę przekleństwem, powtórzył: — Nie!
— Jeśli ufasz pan nogom konia, to wnet przekonasz się o swej pomyłce — powiedział Nicholas. — Będę panu towarzyszył! Będę, na Boga, choćbym miał uczepić się stopnia!
— No, to dostaniesz pan batem! — warknął sir Mulberry.
— Jesteś łotrem! — zawołał Nicholas.
— A ty chłopcem na posyłki! — rzucił sir Mulberry Hawk.
— Jestem synem ziemianina — odparł Nicholas — równym panu urodzeniem i wychowaniem, a wyższym, jak sądzę, pod każdym innym względem. Powtarzam raz jeszcze: panna Nickleby jest moją siostrą. Czy przyjmujesz pan odpowiedzialność za swe, niegodne mężczyzny, grubiaństwa? Tak czy nie?
— Wobec godnego siebie przeciwnika — tak; wobec ciebie — nie! — odpowiedział sir Mulberry ujmując lejce. — Z drogi, szczeniaku! Wiliamie, puszczaj klacz!
— Nie radzę! — zawołał Nicholas, skacząc za przeciwnikiem na stopień i chwytając lejce. — Nie radzę! Twój pan nie włada koniem! Nie odjedziesz, przysięgam, nie odjedziesz, dopóki nie powiesz mi, kim jesteś.
Stangret zawahał się, gdyż rasowa i ognista klacz szarpała tak, że ledwie mógł ją utrzymać.
— Puszczaj, mówiłem! — zagrzmiał jego pan.
Służący usłuchał. Zwierzę cofnęło się i zaczęło wierzgać, jak gdyby chciało rozbić pojazd na tysiączne szczątki, lecz Nicholas, niepomny niebezpieczeństwa i świadom jedynie swego szalonego gniewu, stał wciąż na stopniu i trzymał lejce.
— Puścisz?!
— Powiesz, kim jesteś?
— Nie!
— Nie!
Słowa padały szybciej niż zdołałby je wymówić najobrotniejszy język, a sir Mulberry, ująwszy krótko bat, zaczął smagać z wściekłością głowę i ramiona Nicholasa. Bat złamał się podczas walki. Młodzieniec pochwycił grubszy koniec kozicy i ciął nim w twarz przeciwnika od oka do wargi. Ujrzał otwartą ranę, uświadomił sobie, że klacz pomknęła szalonym cwałem, w oczach zatańczyły mu setki świateł i coś gwałtownie cisnęło nim o ziemię.
Był oszołomiony i słaby, lecz niezwłocznie, choć z trudem, dźwignął się na nogi, bo poderwały go wrzaski przechodniów, którzy pierzchali na wszystkie strony i wołali na innych, żeby uciekali z drogi. Zdał sobie sprawę, że mija go pędem potok ludzki, a gdy oprzytomniał i podniósł głowę, zobaczył kabriolet, mknący z przerażającą szybkością tuż przy chodniku. Usłyszał głośny krzyk, ciężki odgłos upadku, brzęk tłuczonego szkła, a potem tłum skupił się w pewnej odległości i Nicholas nic już nie zobaczył ani nie usłyszał.
Ogólna uwaga została teraz skierowana na człowieka w kabriolecie, Nicholasem więc nikt się nie zajmował. Słusznie sądząc, że w tego rodzaju okolicznościach ściganie przeciwnika byłoby szaleństwem, młodzieniec skręcił w pierwszą przecznicę, chcąc poszukać najbliższego postoju dorożek. Po chwili stwierdził, że zatacza się jak pijany i po raz pierwszy zauważył strumień krwi, który spływał mu po twarzy i piersiach.