- promocja
- W empik go
Życie i śmierć Branda. Piotr Vulpius. Część 2 - ebook
Życie i śmierć Branda. Piotr Vulpius. Część 2 - ebook
Dwaj pijani jegomoście znajdują na Południowych Bulwarach porzucony płaszcz. Jeden z nich zgłasza jego znalezienie do miejscowego komisariatu policji. Policjanci znajdują w płaszczu fragmenty nowel oraz niby testament, w którym właściciel płaszcza zapisuje wszystkie swoje utwory pannie Norze. Nie wiadomo też, czy popełnił on samobójstwo czy został zamordowany; policja jednak zakłada, że właściciel płaszcza nie żyje. Nie jest znane jego imię i nazwisko. Zagadkę pomaga rozwikłać doktor Piotr Vulpius. Pierwsze kroki prowadzą do redakcji Gońca Wieczornego, gdzie zmarły posyłał opowiadania do druku, jednak wszystkie trafiały do kosza... Zapraszamy do lat 30. XX w.! To druga cześć serii o detektywie Piotrze Vulpiusie. Polecamy również "Tajemnica małżeństwa Forster".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8019-152-4 |
Rozmiar pliku: | 754 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Istnieje zupełnie słuszne i po wielokroć razy udowodnione powiedzenie, że drobna przyczyna powoduje często poważne i brzemienne w następstwa skutki. Jeżeli zaś są jeszcze ludzie, którzy kwestionują tę prawdę – mogącą mieć wyjątki, jak każda reguła – to niech służy im za przykład owa sprawa, która przez kilka tygodni emocjonowała całe miasto, pod nazwą _sprawy Axela Branda_. A nie byłoby jej może wcale, gdyby nie drobna przyczyna, w istocie swej błaha i bez znaczenia, przyczyną zaś ową było to, że dwaj robotnicy zatrudnieni przy budowie tamy w nowym porcie rzecznym, po wypłacie sobotniej nie powrócili do domu, jak przystało na solidnych ojców rodzin, lecz wstąpili. dla pokrzepienia się kieliszkiem wódki do baru Hildy Grall przy ulicy Ceglanej.
Gdyby bowiem udali się do domów i oddali żonom zarobione pieniądze, rezygnując z małej hulanki, mogłoby się łatwo zdarzyć, że ów płaszcz, który później narobił tak wielkiego kłopotu zdolnemu i sympatycznemu skądinąd, lecz niepomiernie zarozumiałemu podkomisarzowi Coranowi, wpadłby w ręce jednego z włóczęgów, jakich tak wielu błąka się po Południowych Bulwarach, szczególnie w nocnej porze, lub też zostałby znaleziony przez człowieka nie mającego szczególnie przewrażliwionego sumienia na punkcie poszanowania cudzej własności oraz spełniania obywatelskich obowiązków. Wtedy _sprawa Axela Branda_ nie powstałaby wcale – podkomisarz Coran nie miałby tysiąca kłopotów i nie podawałby się do dymisji, a życie pewnej młodej i zachwycającej dziewczyny popłynęłoby z pewnością innym korytem. Nie należy jednak wyciągać stąd fałszywych wniosków, jakoby alkohol wywoływał wpływ tak przemożny na sprawy tego świata.
Nie wiadomo dlaczego już tak jest – ale pozostaje to faktem, że główna komenda policji najbardziej trudne posterunki w najbardziej zakazanych dzielnicach miasta powierza zawsze ludziom młodym. Ma to być może wyrazem zaufania do gorliwości, tężyzny i energii jednostek jeszcze niezużytych, kipiących zdrowiem i temperamentem życiowym oraz chęcią wybicia się – chociaż można też przypuścić, że dzieje się tak i z innych przyczyn, że po prostu szpakowaci lub siwi panowie z głównej komendy są już zbyt wygodni, by brać na siebie trudy bezpośredniego stykania się z szorstką i brutalną powierzchnią życia – z tą powierzchnią, o jaką ociera się nieustannie w czasie pełnienia swych obowiązków każdy kierownik komisariatu, każdy dyżurny sierżant trwający dniem i nocą przy biurku uzbrojonym w telefon, każdy policjant czuwający na swym niewdzięcznym posterunku na placach, ulicach i wśród zaułków miasta.
Szpakowaci lub siwi, łysawi lub kędzierzawi panowie z głównej komendy policji, mniej lub więcej otyli lub szczupli, mniej lub więcej czerstwi lub mizerni – tkwią w głębokich fotelach, w cichych, lśniących czystością pokojach, w wielkim gmachu z czerwonej cegły, mieszczącym się przy Alei Stu Drzew. Z minami sybarytów, bez szkodliwego pośpiechu, ćmiąc papierosy lub pykając fajkami, załatwiają stosy akt i papierów piętrzących się na biurkach. Czasem któryś z nich spojrzy przez okna wychodzące na przyległy Plac Braterstwa, gdzie rachityczne palmy na niewielkim skwerze ściśniętym pierścieniem asfaltu kołyszą pióropuszami liści poszarzałych od wielkomiejskiego pyłu, czasem któryś z nich opowie anegdotkę i rubaszny śmiech zmąci dostojny spokój biurek – a wszyscy zżymają się zgodnie i niecierpliwią bardzo, gdy woźny choć o kilka minut spóźni się z podaniem herbaty.
W ten sposób urzędują i młodych funkcjonariuszów policji przetasowują po niespokojnych, nieustannej czujności i napięcia nerwów wymagających posterunkach. Niech się wprawiają! – mówią i podpisują raporty, przeniesienia, pochwały, nagany i odznaczenia – akta posegregowane w teczkach, a każda sprawa tętniąca życiem w komisariatach i w okręgach policyjnych w ich rękach ma tylko bezkrwisty szelest papieru. Z drugiej znowu strony, każdy z owych młodych sierżantów, podkomisarzy i komisarzy nie marzy o niczym innym od chwili rozpoczęcia swej służby policyjnej jak o tylko tym, by osiągnąć jak najprędzej ów szczebel kariery, który by im pozwolił zasiąść w wygodnym fotelu w gmachu z czerwonej cegły przy Alei Stu Drzew i w ciszy i spokoju hodować przedwczesną sklerozę.
Spośród wszystkich dzielnic miasta dzielnica Zarzecze, na południowym brzegu rzeki, cieszyła się jak najgorszy sławą wśród starszych panów z głównej komendy policji i zapewne dlatego, by się wprawiał – młody, równie zarozumiały jak ambitny, podkomisarz Ryszard Coran został niedawno mianowany kierownikiem komisariatu w tej dzielnicy… Co do oceny Zarzecza komenda policji nie myliła się ani trochę. Była to istotnie najbardziej niespokojna część miasta, w której pokazywać się po zapadnięciu mroku nie było zbyt bezpiecznie.
W każdym dużym mieście jest dzielnica, będąca ściekiem i siedzibą wszelkiego rodzaju mętów społecznych. Zarzecze było właśnie ową dzielnicą o najgorszej sławie, schronem i bramą wypadową przestępczego elementu, gdzie, mimo licznych patroli i zagęszczonych posterunków, na małych, krętych, opadających stromo ku rzece uliczkach nieraz znajdowano nad ranem trupa z nożem dobrze ulokowanym w ciele – ofiarę jakiegoś bezimiennego, niewiadomego władzom rozrachunku. Zarzecze było przy tym siedliskiem licznych małych barów, knajp i szynczków, w których przy butelce rodził się niejeden plan występny i zbrodniczy. W lokalach tych gromadzili się marynarze żeglugi rzecznej – duchy, jak wiadomo, niespokojne – właściciele berlinek i kryp, robotnicy i tragarze z Nowego Portu zamieszkujący tę dzielnicę – wreszcie rybacy – a obok nich dziewczęta sprzedające swe wdzięki oraz typy spod ciemnej gwiazdy, w dzień kryjące się w mrokach wielkich, lepkich od brudu ruder, a z zapadnięciem zmierzchu wychodzące na łów. Jeżeli dodamy do tego, że za Zarzeczem rozpoczyna się chińska dzielnica – będziemy mieli pełny obraz rozkoszy, jakich doznawać musieli w tych stronach stróże ładu i porządku publicznego.
I właśnie tam – na Zarzeczu, w owej zakazanej dzielnicy, rozpoczęła się głośna sprawa Axela Branda.
Noc z soboty na niedzielę – a szczególnie wczesne godziny wieczorne – należały w komisariacie policji na Zarzeczu do najbardziej męczących, jednakże sierżant Hogh – wspominający zawsze z upodobaniem te czasy, kiedy pełnił spokojne obowiązki dzielnicowego w komisariacie na Zielonym Placu, pod komendą ciężkiego nieco, lecz poczciwego Parra – żywił owej soboty nadzieję, że tym razem będzie mniej kłopotu z pijakami i wszelkiego rodzaju awanturnikami, a to z powodu mgły.
Mgła spadła zaraz po nastaniu mroku i idąc od rzeki, wolno ogarniała całe miasto, tłumiąc światła latarń ulicznych i reflektorów samochodowych – szczególnie gęsta i przenikliwa – taka właśnie, jaka bywa mgła na przedwiośniu, kiedy powietrze przesycone jest całe wilgocią.
Miała ta mgła swe dobre strony – bowiem dla niespokojnych nawet duchów nie jest żadną przyjemnością włóczenie się po ulicach, w momencie gdy na trzy kroki nie można niczego dostrzec, a lampy uliczne rzucają tylko nikły żółty blask podobny błyskom świeczek dopalających się w cmentarnym mroku na grobach w czasie zadusznego dnia – ale miała i złe. Rabunek, mord i włamanie mają we mgle również niemego sprzymierzeńca i mogą bezpiecznie działać pod jej osłoną. Sierżant Hogh ufał jednak swemu doświadczeniu, a doświadczenie to mówiło mu, że takie właśnie mgliste noce mijają spokojniej od innych. Dlaczego tak było – nie umiałby wytłumaczyć. Najwidoczniej zawadiacy i awanturnicy z Zarzecza nie lubili mgły i unikali jej. Taka już była ich psychika.
Tym razem jednak sierżant Hogh pomylił się w swych kalkulacjach. O godzinie dziewiątej wieczór w Psim Zaułku (naturalnie, gdzieżby, jak nie w Psim Zaułku?) pomimo mgły, wynikła krwawa bójka pomiędzy tragarzami, a wynikiem jej było podziurawienie, jak rzeszoto, dwu uczestników owej nożowej zabawy. Ponieważ jeden z rannych, przewieziony do komisariatu, dokąd wezwano pogotowie, zadrwił sobie z wysiłków lekarza i uznał za stosowne wykorzystać nadarzającą się sposobność do opuszczenia padołu płaczu – sierżant musiał, zgodnie z przepisami, zawiadomić o zabójstwie kierownika komisariatu oraz dyżurnego VIII obwodu policyjnego.
Podkomisarza Corana szczęśliwym trafem zastał w domu. Coran wybierał się właśnie do kina, które było jego ulubioną rozrywką i wiadomość o tym, że musi zrezygnować ze spędzenia wieczoru z piękną brunetką o brunatnych oczach i ustach obiecujących rajskie rozkosze, przyjął bez większego entuzjazmu. Był młodym oficerem policji i w myśl przysłowia, że nowa piła dobrze tnie – odznaczał się przesadną nawet służbistością, tak właściwą ludziom, którym po raz pierwszy powierzono stanowisko o pełnej odpowiedzialności.
Zanim jednak przybył do komisariatu na Zarzecze upłynęła dobra godzina, bowiem na skutek mgły ruch pojazdów motorowych na ulicach ustał prawie zupełnie, a Coran w obawie wypadku, o który w tych warunkach było najłatwiej, wahał się użyć motocykla, jakim posługiwał się z upodobaniem. Musiał więc przebyć część drogi koleją podziemną, część zaś od Placu Dobrej Rady przejść pieszo.
I wtedy właśnie zaczęła się historia z owym płaszczem.
Podkomisarz Coran, po przybyciu do komisariatu wydał potrzebne zarządzenia, złożył telefoniczny meldunek o zabójstwie w komendzie okręgu i klnąc z powodu zmarnowanego wieczoru, miał już zamiar udać się do domu – rozmyślając nad tym, jak wytłumaczy się owej pięknej brunetce, że musiała czekać na niego daremnie w westybulu kinoteatru – gdy drzwi komisariatu otworzyły się i ukazał się w nich człowiek mały i krępy, odziany w robotniczą bluzę, z kaszkietem nasuniętym na oczy.
Człowiek ów zdjął kaszkiet, pokłonił się grzecznie sierżantowi i oznajmił mu, że chce koniecznie pomówić z kierownikiem komisariatu, gdy jednak pochylił się ku dyżurnemu, ten poczuł lekki zapach alkoholu, bijący od przybyłego. Sierżanta Hogh nie zdziwiło to wcale, bo przecież była to sobota – dzień wypłaty – i na Zarzeczu należał w tym dniu raczej do rzadkości człowiek nie pachnący alkoholem. Nie miał sierżant natomiast najmniejszego powodu, by dla lada pijaka fatygować zaraz komisarza, w którego złym humorze orientował się doskonale. Jeżeli przybyły ma coś policji do oznajmienia, jeżeli chce złożyć jakiś meldunek – on, sierżant Hogh, jest tu właśnie od tego.
Ale robociarz zawziął się. Z podziwu godnym uporem odpowiadał sierżantowi na wszystkie jego perswazje, że musi pomówić z samym kierownikiem komisariatu a z nikim innym. Ma do oznajmienia rzecz bardzo ważną i pan sierżant będzie całe życie żałował, jeżeli nie dopuści go do pana komisarza. Zastrzegł się przy tym, że jest przygotowany na wszystko. Mogą go nawet zamknąć, torturować, ile im się podoba, wreszcie skazać zaocznie na dożywotnie więzienie lub śmierć, on jednak nie da się zastraszyć i będzie milczał jak grób, jeżeli…
Przybyły był dość mocno podpity, znajdował się jednak w tym stopniu upojenia alkoholem, w którym zachowuje się pełną świadomość swych słów i czynów. Mówił do rzeczy, choć język plątał mu się trochę i choć wykonywał rękoma sztywne, kanciaste ruchy.
Hogh począł się niecierpliwić i zastanawiał się właśnie, czy ma kazać pijaka zamknąć do czasu wytrzeźwienia, czy też wyrzucić go przez posterunkowego na ulicę, gdy drzwi od gabinetu kierownika komisariatu otworzyły się i stanął w nich podkomisarz Coran.
– Co tu się dzieje? – zapytał, słysząc podniesiony głos, jakim sierżant karcił upartego człowieczka.
Dyżurny wskazał na robociarza.
– Przyszedł pijany i mówi, że ma złożyć jakiś ważny meldunek, ale nikomu innemu, jak tylko panu kierownikowi komisariatu. Zawracanie głowy!
Coran powiódł wzrokiem od swego podwładnego do robotnika, który, obracając w rękach czapkę, przestępował zakłopotany z nogi na nogę i powtarzał swoje:
– Tylko panu komisarzowi powiem… Tylko jemu, nikomu więcej.
– Wyrzucić go? – ruszył ramionami Hogh.
– Pozwólcie sierżancie! Ja go zapytam. Może to istotnie coś ważnego. Pijacy są uparci i mają dziwne idee…
Coran zwrócił się do robociarza.
– No, powiedzcie szybko, o co wam chodzi? Jestem właśnie kierownikiem tego komisariatu.
– O! A pan sierżant powiedział, że pana komisarza nie ma – rzucił pijak pełne rozgoryczenia i wyrzutu spojrzenie na Hogha. – Panie komisarzu, ja tu przyszedłem względem płaszcza…
– Jakiego płaszcza?
Młody podkomisarz odgarnął włosy z czoła.
– Tego, który z Janem znaleźliśmy dzisiaj.
– Z jakim znów Janem? – podkomisarz słuchał zniechęcony.
– To pan komisarz nie wie? Z Janem Syltem, z tym, co razem pracujemy w porcie…
– I znaleźliście płaszcz? Gdzie?
– Zaraz dokumentnie wszystko opowiem. Poszliśmy po wypłacie na jednego do Hildy Grall na Ceglaną. Wychodzimy stamtąd, a tu już mgła pada, że niedługo świata nie będzie widać. Ja chcę do domu, a on nie, tylko, że się przejdzie po Południowych Bulwarach… W taką pogodę! Ale przyjacielowi trzeba ustąpić, to i idziemy… Mgła, że świata nie widać… Aż tu zaraz Jan zaplątał się w coś i jak długi kładzie się na ziemi…
– Prędzej… – zniecierpliwił się Coran. – Ależ z was nudziarz! Dobrze, człowieku, że nie zaczęliście od arki Noego.
– Kiedy myśmy nie byli w arce Noego, tylko u Hildy Grall na Ceglanej – brzmiała odpowiedź wypowiedziana z tak niezmąconą pijacką powagą, że sierżant pochylił się nad stołem, by ukryć śmiech przed zwierzchnikiem. – A więc Jan wywrócił się… Pomogłem mu wstać i zaczynamy badać, o co się wywrócił na równej drodze. Podnosimy coś, a tu – płaszcz…
– Płaszcz?
– Tak! Płaszcz męski, zniszczony, bo zniszczony, ale każdym bądź razie płaszcz.
– I cóżeście z nim zrobili?
– Podeszliśmy pod latarnię, oglądamy i ja mówię, że trzeba płaszcz oddać policji. Nikt płaszcza nie zdejmuje, ot tak sobie i nie kładzie na ziemi na bulwarze. Coś w tym musi być, mówię. Może samobójstwo, może zbrodnia?… A on, niby Jan, że nie, że znalazł płaszcz i że mu się przyda. Choć nie jest najlepszy, mówi, ale zawsze lepszy niż żaden. A ja mu znowu: Janie, jeżeli jesteś moim przyjacielem, oddamy ten płaszcz w komisariacie… Ale on, że nie, co najwyżej pójdzie w poniedziałek i sprzeda płaszcz tandeciarzom chińskim na Pekinie. Niby na Żółtym Placu…. To ja mówię: dobrze, ale forsa po połowie. Obaj znaleźliśmy płaszcz, to forsa po połowie. Tak mu tłumaczę, ale jemu ani się śni. Płaszcz, mówi, mój, bo ja wywróciłem się na nim. Zrządzenie losu, powiada.
Robociarz przerwał i otarł ręką usta.
– No i co? – uśmiechnął się Coran, którego zły humor począł mijać pod wpływem paplaniny przybyłego, podkreślającego swe opowiadanie odpowiednimi gestami.
– Pokłóciliśmy się, panie komisarzu. Od słowa do słowa, rozeszliśmy się w różne strony. On poszedł do domu z płaszczem, a ja sobie myślę – czekaj! Takiś ty, to nie będziesz miał ani płaszcza, ani forsy od tandeciarzy z Pekinu… I wolniutko przyszedłem sobie tutaj.
Coran pokiwał głową.
– No, to nic tak ważnego. Mogliście to samo powiedzieć panu sierżantowi.
– E, nie! Tylko panu komisarzowi!
Kierownik komisariatu namyślał się przez chwilę.
– Powiedzieliście prawdę o tym płaszczu?
– Rzetelną.
– Gdzie znaleźliście ten płaszcz?
– Na Południowych Bulwarach.
– Południowe Bulwary są długie…
– Blisko rzeki, nad tamą, blisko ulicy Szyprów…
– Nad samą rzeką?…
– Pewnie. Miejsce dość puste i odludne.
– Dobrze zatem. Sierżant spisze z wami protokół. Zrobiliście słusznie, przychodząc tutaj, choć nie zobaczyłbym was, gdyby wasz kompan był skłonniejszy do wspólnego podziału łupu…
Coran zwrócił się do Hogha i wskazał na robociarza.
– Trzeba będzie zaraz dowiedzieć się od niego adresu tego Sylta i sprowadzić go tu z płaszczem… Proszę także zadzwonić do obu rzecznych komisariatów, dolnego i górnego, i zapytać, czy nie wiedzą nic o jakimś zabójstwie… Chociaż w taką mgłę!… – podkomisarz machnął ręką.
– Płaszcz mógł być tam porzucony zanim mgła zapadła…
– Mało prawdopodobne. Posterunki patrolujące wzdłuż Południowych Bulwarów, gdyby nie mgła, znalazłyby płaszcz bardzo szybko…
– Pan komisarz wychodzi?
– Zostanę tu jeszcze chwilę. Chcę zobaczyć ten płaszcz. – Coran spojrzał na zegarek i westchnął, melancholijnie – Wieczór jest i tak już stracony. Sierżancie, pospiesz się pan z tą sprawą!
– Rozkaz, panie komisarzu!
Coran zniknął w swym gabinecie, podczas gdy sierżant Hogh zapytywał składającego meldunek o adres Jana Sylta.
– No, to mogę już iść? – zapytał robociarz, zbierając się do odejścia, po koślawym podpisaniu zeznania.
– O, nie! – zaprzeczył żywo sierżant. – Proszę usiąść tam na ławce. Musicie poczekać na konfrontację z Syltem.
– Nie wiem, co chce pan przez to powiedzieć – odparł z godnością pijak, który nie zrozumiał słowa _konfrontacja._ – Skoro jednak poleca mi pan zaczekać, nie pozostaje mi nic innego, jak usłuchać. Chciałem się dobrze wyspać przy sobocie, ale człowiek zawsze traci na gorliwości wobec władz. Czy pomyślał pan przynajmniej, panie sierżancie, że będę się nudził?
Hogh ruszył ramionami i, by uciszyć gadułę, wpakował mu w ręce egzemplarz _Gońca Wieczornego_, po czym wydelegował dwóch posterunkowych, by natychmiast udali się pod wskazany adres i sprowadzili robotnika, który przywłaszczył sobie znaleziony płaszcz. Posłał dwóch posterunkowych dlatego, ponieważ na Zarzeczu do ulubionych igraszek należało odbijanie aresztowanego lub przytrzymanego.
W godzinę potem wystraszony Jan Sylt zjawił się w komisariacie pod opieką posterunkowych, z których jeden niósł przewieszony przez ramię płaszcz.
Na widok przyjaciela, denuncjant uczuł nagły żal i odłożywszy _Gońca_, począł zaklinać Sylta, by bronił się przy pomocy alibi – jednakże Hogh, wyprowadzony już z cierpliwości, wpadł na niego z góry i zawiadomił Corana, że polecenie jego zostało spełnione.
Przerażony robociarz, w umyśle którego zabranie płaszcza, z chwilą gdy w mieszkaniu jego zjawiła się policja, urosło do rozmiarów olbrzymiego przestępstwa, był podpity, podobnie jak i jego zdradziecki towarzysz, jednakże pod wpływem strachu wytrzeźwiał zupełnie i jął zaklinać kierownika komisariatu, by go nie gubili. Zabrał płaszcz to prawda! Ale znalazł go przecież porzucony na bulwarze, a ponieważ był biedny, sądził, że nikt nie będzie miał do niego pretensji, gdy wzbogaci się o stare palto. Potwierdził przy tym, że wszystko odbyło się tak, jak jego kompan od kieliszka zeznał już przed nim, że płaszcz znaleźli istotnie porzucony blisko ulicy Szyprów, na Południowych Bulwarach, tuż nad tamą.
– Trudno! – potrząsnął głową podkomisarz Coran na jego jękliwe biadanie. – Prawo zabrania zatrzymywania sobie znalezionych rzeczy. Zresztą głowy Wam tu nie zetną. Sierżant spisze protokół i zwolni was, a potem dostaniecie wezwanie od sędziego…
– Panie komisarzu! Nic złego nie chciałem zrobić!…
– Powiedziałem już, jak wygląda wasza sprawa… Proszę mi pokazać ten płaszcz – zwrócił się do posterunkowego.
– Służę, panie komisarzu.
Płaszcz był brunatnej barwy, stary i podniszczony, wytarty ma kołnierzu i rękawach. Właściciel jego nie należał najwidoczniej do najzamożniejszych ludzi. Na zrudziałej i w kilku miejscach rozpadającej się podszewce nie było monogramu.
Młody oficer policji obracał płaszcz w rękach i nagle tknięty nową myślą zwrócił się Sylta.
– Czy w miejscu, gdzie wywróciliście się na tym płaszczu, nie znaleźliście nic więcej?
– Tylko płaszcz, panie komisarzu. Nic więcej…
– Śladów walki tam nie było, na bulwarze?
– Nie zauważyłem, była mgła…
– Hm! Sierżancie, sprawdzał pan w wodnych komisariatach?
– Nic nie wiedzą… Zresztą mówią to samo, co on… Mgła!…
– Musimy zaczekać do rana. To albo samobójstwo, albo zbrodnia, choć nie rozumiem, po co by w tym drugim wypadku porzucono płaszcz na miejscu przestępstwa.
Hogh podniósł głowę znad protokołu, który redagował.
– Pan komisarz sądzi?…
– Że wrzucono kogoś do rzeki na wieczystą kąpiel. Takie rzeczy się zdarzają…
Coran wziął raz jeszcze płaszcz z ławki i zbadał jego kieszenie.
– Po powrocie do domu zrobiliście pewnie to samo? Czy nic nie było w kieszeniach?
– Na śmierć zapomniałem! – wmieszał się jeden z posterunkowych, którzy eskortowali Sylta, uprzedzając odpowiedź przytrzymanego. – W kieszeniach płaszcza było tylko to…
I policjant podał zwierzchnikowi kilka kartek papieru zwiniętych w zmięty rulon, oraz jakiś kolorowy świstek.
– Kto to znalazł w kieszeniach?
– On to powyjmował, ale oddał nam zaraz razem z płaszczem.
– Panie komisarzu, ja nie żebym chciał to zabrać, tylko żeby nie zginęło… – tłumaczył się aresztowany, sądząc, że sprawa jego pogorszyła się wobec wyjścia na jaw faktu, że obszukiwał kieszenie znalezionego palta.
– Janie! Alibi! Broń się przy pomocy alibi! – doleciał z kąta głos skruszonego zdrajcy, lecz ucichł zaraz pod wpływem groźnego gestu Hogha.
Coran spojrzał ostro na Sylta.
– I nic więcej nie było w kieszeniach?
– Nic więcej.
– Jeżeli kłamiecie, odpowiecie za to…
– Nie kłamię.
– Strzeżcie się! – podkomisarz podszedł do biurka sierżanta – Może nam to coś powie o właścicielu płaszcza.
Spojrzał na kolorowy świstek i zrobił gest brwiami.
– Bilet do kina _Rialto_… Data wczorajsza… wykupiony na ostatni seans…
– _Rialto?_ To w śródmieściu – wtrącił Hogh, choć informacja ta była Coranowi zbędna.
– Tak – odpowiedział mu ze skinieniem głową. – Ale to nie dowód, by właściciel płaszcza mieszkał w śródmieściu… Zobaczymy co to za papiery?
Rozwinął rulon. Miał przed sobą cztery numerowane kartki, z których każda pokryta była na jednej stronie maszynowym pismem. Jął czytać półgłosem…
– _Nad olbrzymim miastem, ciągnącym się od krańca do krańca horyzontu, zapanował spokój nocy. Dumne drapacze chmur spoczywały pod jej osłoną…_ U licha! – przerwał czytanie. – Nowela!… Nowela, albo początek powieści. Dziwne wyrażenie: _miasto ciągnące się od krańca do krańca horyzontu_. – Zamyślił się zupełnie niepotrzebnie nad pierwszym zdaniem maszynopisu. W wolnych chwilach, w największej tajemnicy, próbował swoich sił na polu literackim i uważał, że ma o tym pewne pojęcie.
– Nowela? – podniósł głowę sierżant. – To już by nam ułatwiało sytuację.
– I to bardzo. Niech pan popatrzy, sierżancie. W każdym razie urywek jakiegoś opowiadania. Nie mam czasu czytać teraz tego wszystkiego.
– Jeżeli jest to opowiadanie do druku – zauważył rozsądnie Hogh – na początku tekstu powinno być nazwisko autora i tytuł utworu…
– Słusznie! – Coran był w najwyższym stopniu zaintrygowany. – Dziwna rzecz! Nie ma ani jednego, ani drugiego… Tekst zaczyna się od razu… Hej, panie Sylt! Nie było więcej tych kartek?
– Oddałem to panu posterunkowemu tak, jak znalazłem… Nie rozwijałem tego rulonu… – odparł niespokojnie robotnik.
– W której kieszeni to było?
– W wewnętrznej… Podszewka jest podarta i w kieszeni jest dziura. Ten rulon usunął się za podszewkę… Oglądam w mieszkaniu płaszcz, aż tu coś szeleści… Wyjmuję – papiery. Odłożyłem na bok… Co mnie papiery obchodzą… Zaraz potem przyszli…. panowie – wskazał na policjantów.
– To dobrze. Sierżancie! Trzeba załączyć do protokołu ten maszynopis i bilet do kina… Zda pan służbę zastępcy i pojedzie pan z nimi na Południowe Bulwary – wskazał na robotników. – Niech panu, mimo mgły, wskażą dokładnie miejsce, gdzie płaszcz był znaleziony… Właściciel jego był człowiekiem o literackich ambicjach…
– Rozkaz, panie komisarzu!
Hogh wziął tak niezręcznie podawany mu przez zwierzchnika maszynopis, że kartki upadły i rozsypały się po podłodze. Schylili się obaj, by je pozbierać.
– Hallo, komisarzu! – zawołał naraz sierżant. – Tu jest dopisek…
– Gdzie?
– Na odwrocie drugiej strony… na samym dole.
Istotnie dopisek był. Coran przeoczył go w pośpiechu. Zrobiony był chemicznym ołówkiem, a rzucony na papier pismem niewyraźnym, zamazanym, jakby kreślący te słowa pisał je w szalonym pośpiechu i w stanie najwyższego zdenerwowania.
Kierownik komisariatu i sierżant pochylili się nad biurkiem.
_Jeszcze jedno!_ – brzmiały słowa napisane na odwrocie maszynopisu. – _Wszystkie moje utwory, jeżeli są cokolwiek warte, zapisuję pannie Norze…_
Dalej pismo przechodziło w nieprawdopodobny łańcuszek zygzaków. Stawało się nieczytelne.
Podnieśli głowy.
– …zapisuję pannie Norze… Pel?… Tel?.. Fel?… Nie mogę dalej odczytać.
– I ja – potwierdził sierżant, mozoląc się bezskutecznie.
Podniósł kartkę pod światło, lecz niewiele to pomogło. Coran naśladował go, lecz zniechęcony położył kartkę na biurku.
– Niepodobna tego odczytać… Cóż, sierżancie? Sprawa zaczyna być interesująca…
– Jestem tego samego zdania.
– Po nazwisku następuje niewątpliwie adres tej panny Nory… Jaka szkoda, że nie można odczytać tego adresu lub chociażby nazwiska. Wtedy wiedzielibyśmy, kto był autorem tego opowiadania, a zarazem, kto był właścicielem płaszcza… Niech no pan pokaże mi tę nowelę, przeczytam zaraz te kartki.
Ostry dźwięk telefonu przerwał słowa młodego oficera policji. Sierżant Hogh podniósł słuchawkę wypowiedział kilka słów pełnych szacunku.
– Owszem, jest. Oddaję słuchawkę.
Po czym spojrzał na Ryszarda Corana i objaśnił.
– Inspektor Doheny, panie komisarzu.Marek Romański, wł. Roman Dąbrowski
(ur. 1906 w Rzeszowie, zm. 20 czerwca 1974 w Buenos Aires) – polski pisarz, publicysta i dziennikarz, autor kilkudziesięciu powieści kryminalnych, wraz z Adamem Nasielskim i Antonim Marczyńskim należał do tzw. wielkiej trójki polskich pisarzy powieści kryminalnych II Rzeczypospolitej. Wcześnie osierocony i przygarnięty przez wujostwo Rydlów. Studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, kierunku nie skończył. W latach 20. związany z pismami socjalistycznymi - „Naprzód” (1922), „Robotnik” (1927) i „Głos młodzieży robotniczej” (1928-29). Wiadomo, że powieści kryminalne publikował już od początku lat 30. XX w., a więc wieku dwudziestu kilku lat (podobnie jak Adam Nasielski). W latach 1935-36 korespondent wojenny „Gońca Warszawskiego” z Abisynii. Szczyt popularności Romańskiego przypadł na lata tuż przed wybuchem II wojny światowej, kiedy publikował po kilka powieści rocznie. Jego losy podczas wojny są nieznane. W 1944 r. tuż przed powstaniem warszawskim przedostał się na Węgry, gdzie został złapany przez Hitlerowców i skazany na roboty przymusowe w Dolnej Bawarii. Po ucieczce do Włoch wstąpił do armii generała Władysława Andersa. Po demobilizacji wyjechał do Argentyny, gdzie mieszkał w Buenos Aires. Redagował m.in. „Głos Polski” (od 1957), opublikował również kilka powieści (być może napisanych jeszcze przed wojną). W 1951 wszystkie jego utwory zostały wycofane z polskich bibliotek oraz objęte cenzurą.
Lista publikacji Marka Romańskiego na stronie:
http://www.cmkryminaly.pl/?marek-romanskiPOLECAMY RÓWNIEŻ
KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały przedwojennej Warszawy
- Tom 1. _Marek Romański_, Mord na Placu Trzech Krzyży.
- Tom 2. _Stanisław Antoni Wotowski_, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy.
- Tom 3. _Stanisław Antoni Wotowski_, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich.
- Tom 4. _Stanisław Antoni Wotowski_, Upiorny dom w Pobereżu.
- Tom 5. _Marek Romański_, W walce z Arsène Lupin.
- Tom 6. _Marek Romański_, Mister X.
- Tom 7. _Marek Romański_, Pająk.
- Tom 8. pierwsza część. _Marek Romański_, Złote sidła.
- Tom 8. druga część. _Marek Romański_, Defraudacja, druga część.
- Tom 9. pierwsza i druga część. _Walery Przyborowski_, Widmo przy ulicy Kanonia.
- Tom 10. _Antoni Hram_, Upiór warszawskich podziemi
- Tom 11. _Kazimierz Laskowski_, Agent policyjny w Warszawie.
- Tom 12. _Walery Przyborowski_, Tajemnica czerwonej skrzyni.
- Tom 13. _Marek Romański_, Warszawski prokurator Garda.
Szpiedzy i agenci
- Tom 1. Marek Romański, Miss o szkarłatnym spojrzeniu.
- Tom 2. Marek Romański, Szpieg z Falklandów.
- Tom 3. Marek Romański, Tajemnica kanału La Manche.
- Tom 4. Marek Romański, Znak zapytania.
- Tom 5, pierwsza część. Marek Romański, Serca szpiegów.
- Tom 5, druga część. Marek Romański, Salwa o świcie.
Detektyw Piotr Vulpius
- Tom 1. Marek Romański, Tajemnica małżeństwa Forster.
- Tom 2. Marek Romański, Zycie i śmierć Branda.
Inspektor Bernard Żbik
Adam Nasielski
- Tom 1, Alibi
- Tom 2. Opera śmierci
- Tom 3. Człowiek z Kimberley
- Tom 4. Dom tajemnic w Wilanowie
- Tom 5. Grobowiec Ozyrysa
- Tom 6. Skok w otchłań
- Tom 7. Puama E
- Tom 8. As Pik
- Tom 9. Koralowy sztylet i inne opowiadania
Najciekawsze kryminały PRL
- Tom 1. _Tadeusz Starostecki_, Plan Wilka
- Tom 2. _Zuzanna Śliwa_, Bardzo niecierpliwy morderca
- Tom 3. _Janusz Faber_, Ślady prowadzą w noc
- Tom 4. _Kazimierz Kłoś_, Listy przyniosły śmierć
- Tom 5. _Janusz Roy_, Czarny koń zabija nocą
- Tom 6. _Zuzanna Śliwa_, Teodozja i cień zabójcy
- Tom 7. _Jerzy Żukowski_, Martwy punkt
- Tom 8. _Jerzy Marian Mech_, Szyfr zbrodni
- Tom 9. _G.R Tarnawa_, Zakręt samobójców
- Tom 10. _I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik_, Trucizna działa
Klasyka angielskiego kryminału
Edgar Wallace
- Tom 1. Tajemnica szpilki
- Tom 2. Czerwony Krąg
- Tom 3. Bractwo Wielkiej Żaby
- Tom 4. Szajka Zgrozy
- Tom 5. Kwadratowy szmaragd
- Tom 6. Numer Szósty
- Tom 7. Spłacony dług
- Tom 8. Łowca głów
Detektyw Asbjørn Krag
Sven Elvestad
- Tom 1. Człowiek z niebieskim szalem
- Tom 2. Czarna Gwiazda
- Tom 3. Tajemnica torpedy
- Tom 4. Pokój zmarłego
NOWE POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały Warszawskie
Wojciech Kulawski
- Tom 1. Lista sześciu.
- Tom 2. Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści.
- Tom 3. Zamknięci
- Tom 4. Poza granicą szaleństwa
Komisarz Ireneusz Waróg
Stefan Górawski
- Tom 1. Sekret włoskiego orzecha
- Tom 2. W cieniu włoskiego orzecha
Kapitan Jan Jedyna
Igor Frender
- Tom 1. Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa
- Tom 2. Mordercza proteza
Tim Mayer
Wojciech Kulawski
- Tom 1. Syryjska legenda
- Tom 2. Meksykańska hekatomba