Życie i śmierć. Wielka księga pytań - ebook
Życie i śmierć. Wielka księga pytań - ebook
Mądra i błyskotliwa opowieść o istnieniu
Książka, w której pulsuje życie
Czy jesteśmy zaprogramowani na określoną długość życia? Czy człowiek może być nieśmiertelny? A może to dobrze, że umieramy?
Pisarzowi Juanowi José Millásowi od lat nie dawało spokoju pragnienie zrozumienia życia, jego początków i końca. By znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania, zwrócił się o pomoc do wybitnego paleontologa Juana Luisa Arsuagi.
Autorzy z detektywistycznym zacięciem badają i odkrywają, dlaczego mysz żyje zaledwie trzy lata, a homar sto czterdzieści, i czemu niektóre gatunki nazywamy nieśmiertelnymi. Wyjaśniają znaczenie zmutowanego genu, a także po co nam seks, skoro istnieje partenogeneza. Zdradzają wpływ intensywności życia na jego długość i zastanawiają się, dlaczego ze wszystkich istot tylko człowieka dotyka choroba, jaką jest starość.
Książka roku magazynu „New Scientist”
Bestseller w Hiszpanii
Juan Luis Arsuaga – biolog i paleontolog, autor bestselerowego Życia. Czterdzieści lat poświęcił badaniu ewolucji i historii życia na Ziemi. Wykłada na Uniwersytecie w Madrycie, publikuje w „Nature” i „Science”.
Juan José Millás – hiszpański pisarz i dziennikarz. Jego twórczość była wielokrotnie nagradzana, a powieści przetłumaczono na ponad dwadzieścia języków.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6756-5 |
Rozmiar pliku: | 927 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wizyta u dziadków
Pewnego dnia, wiele lat temu, kiedy wróciłem z Atapuerki i spytano mnie, gdzie byłem, odpowiedziałem:
– U dziadków.
Tamto doświadczenie odmieniło moje życie. Wróciłem przekonany, że pomiędzy domniemanymi dawnymi mieszkańcami znanego stanowiska archeologicznego i mną istnieje szczególna fizyczna i psychiczna bliskość.
Czułem ją tak, jak czuje się wrzód.
Dzielące nas wieki były niczym wobec tysiącleci, które nas łączyły. Dziewięćdziesiąt pięć procent naszego ludzkiego istnienia przypada na Prehistorię. W tym króciutkim odcinku czasu, który zwiemy Historią, wylądowaliśmy całkiem niedawno. Pismo na przykład wynaleziono wczoraj, choć liczy pięć tysięcy lat. Kiedy zamykałem oczy i wyciągałem rękę, mogłem dotknąć dłoni dawnych mieszkańców Atapuerki, a oni mogli dotknąć moich. Oni byli we mnie teraz, a ja byłem w nich już wtedy.
To odkrycie mną wstrząsnęło.
Prehistoria nie tylko nie była kwestią przeszłości – była zdumiewająco aktualna. Wydarzenia tamtego okresu interesowały mnie bardziej niż moja epoka, bo były opisane rzetelniej. Zaopatrzyłem się więc w podstawowe lektury i zacząłem czytać. Jak to zwykle bywa, im więcej się dowiadywałem, tym bardziej uświadamiałem sobie własną ignorancję. Czytałem i czytałem bez wytchnienia – paleolit był jak narkotyk, neolit jak drugi narkotyk, neandertalczycy jak trzeci narkotyk, a ja ocierałem się o wielolekowe uzależnienie, aż w końcu do mnie dotarło, że z powodu wieku i ograniczeń intelektualnych nigdy nie posiądę wiedzy, która pozwoliłaby mi napisać oryginalną książkę – a taki właśnie cel obrałem sobie po podróży do Atapuerki.
Jaką książkę?
Nie miałem pojęcia. Momentami przypominała powieść, chwilami felieton, czasem hybrydę felietonu i powieści, a niekiedy reportaż lub długi wiersz.
Zarzuciłem cel, ale nie narkotyk.
Sporo się w tym czasie działo. Między innymi wydałem powieść i zaproszono mnie, bym opowiedział o niej w Muzeum Ewolucji Człowieka powiązanym ze stanowiskiem archeologicznym w Atapuerce, w Burgos. Wtedy właśnie poznałem paleontologa Juana Luisa Arsuagę, dyrektora naukowego muzeum i jednego z kierowników wykopalisk. Dzięki uprzejmości Arsuagi mogłem zwiedzić kierowaną przez niego instytucję w towarzystwie przewodnika. W biblioteczce z lekturami na temat Prehistorii i ewolucji miałem kilka książek wybitnego naukowca, które przeczytałem zachłannie, choć nie zawsze z zainteresowaniem, na jakie zasługiwały, bo paleontolog nie idzie na ustępstwa. Krótko mówiąc, nie zawsze mnie, czytelnikowi, udawało się wspiąć na wyżyny Arsuagi – autora.
Mówcą wydał mi się za to nieprzeciętnym, błyskotliwym, świetnym. Słuchałem go dosłownie jak zahipnotyzowany, bo co rusz serwował celne uwagi. Pragnąłem przywłaszczyć sobie ten jego dyskurs, który w dużej mierze wyrażał moje myśli. Zauważyłem też, że Arsuaga, mówiąc o Prehistorii, odwoływał się do teraźniejszości – i odwrotnie, mówiąc o teraźniejszości, wychodził od Prehistorii. Wymazywał w ten sposób granice, które tradycyjna edukacja niesłusznie zbudowała pomiędzy tymi dwoma okresami w naszych głowach, i mimowolnie wymuszał poczucie bliskości wobec naszych przodków. Słuchając go, zrozumiałem, że pomiędzy jednym i drugim istnieje ciągłość, i choć pojmowałem ją na poziomie emocjonalnym, trudno było mi ją pojąć w sposób racjonalny.
Minął kolejny rok, a ja nadal czytałem i czytałem, aż w końcu udało mi się wywiercić niewielkie otwory w cienkiej szybie dzielącej mnie od prehistorycznych przodków.
W szybie, która oddzielała mnie od siebie samego.
Wydałem kolejną powieść i załatwiłem sobie możliwość jej prezentacji w Muzeum Ewolucji Człowieka. Poprosiłem wydawcę, aby – jeśli się uda – umówił mnie na obiad z Arsuagą.
Spotkaliśmy się na tym obiedzie.
Przy drugim daniu, odważniejszy po wypiciu trzech czy czterech kieliszków ribery del duero, postanowiłem przejść do konkretów.
– Słuchaj, Arsuaga, mówcą jesteś znakomitym. Ignorantom takim jak ja łatwiej cię zrozumieć, kiedy opowiadasz, niż kiedy piszesz.
– To dzięki wykładom – wyjaśnił. – Muszę stawać na głowie, żeby studenci nie posnęli.
– Pomyślałem sobie – ciągnąłem – że moglibyśmy połączyć siły i opowiedzieć o życiu.
– W jaki sposób mielibyśmy połączyć te siły?
– Na przykład w taki: ty mnie zabierzesz w różne miejsca, gdzie chcesz. Na stanowisko archeologiczne, na pole, na oddział położniczy, do zakładu pogrzebowego, na wystawę kanarków…
– I?
– I będziesz mi opowiadał o tym, na co patrzymy, wytłumaczysz mi rzeczywistość. Ja przyswoję twoje słowa. Przetrawię je, zrobię selekcję materiału, opracuję go i spiszę. Wydaje mi się, że stworzylibyśmy świetną opowieść o istnieniu.
Arsuaga nalał sobie wina, milczał przez chwilę, a później znów zajęliśmy się jedzeniem i rozmową o życiu: o naszych planach, o tym, co lubimy, a czego nie, o naszych frustracjach… Odniosłem wrażenie, że moja propozycja go nie zainteresowała i że zachowuje się, jakby jej nie usłyszał. „Trudno – pomyślałem sobie – będę próbował na własną rękę”.
Przy kawie spojrzał na mnie uważnie, uśmiechnął się dość zagadkowo, uderzył dłonią w stół i oznajmił:
– Zróbmy to.
I zrobiliśmy.Jeden
Kwitnący żarnowiec
– To asfodel, kwiat Pól Elizejskich. Jeśli obudzisz się kiedyś wśród złotogłowiu białego, to znaczy, że nie żyjesz.
Przyglądam się białym płatkom, które rozpościerają się przed moimi oczami, jakbym miał halucynacje, i – zważywszy na obfitość tych kwiatów – zadaję sobie pytanie, czy przypadkiem nie jesteśmy martwi: pan, który odezwał się do mnie przed chwilą, i ja. Tym panem jest Juan Luis Arsuaga, paleontolog. A ja jestem Juan José Millás, człowiek paleontologizowany.
Myśl o tym, że zmarłem, daje mi kopa, by ruszyć za naukowcem wdzierającym się w gęstą, niską roślinność, która porasta nierówną ziemię. Niełatwo utrzymać się na nogach. Wspinamy się na wzniesienie niewielkiej depresji w kształcie litery V, z potokiem w dole. Arsuaga z lekkością przemierza praktycznie niewidzialny szlak wiodący wśród kwiatów. Staram się iść po jego śladach, ale nie zawsze mi się to udaje – potykam się, przewracam i wstaję bez jęknięcia, żeby się nie odwrócił i nie przyłapał mnie w tej upokarzającej pozie.
Wreszcie dociera na górę, zatrzymuje się i czeka, aż do niego dojdę, żeby pokazać mi granitową formację skalną przypominającą scenę wielkiego teatru. Kurtyną jest krystaliczny wodospad. Oko widzi; ucho słyszy; wnętrze nosa wilgotnieje; skóra reaguje wdzięcznością na delikatny deszcz tryskających z kaskady kropli, które przynoszą orzeźwienie. Zmysły się wyostrzają, bo wyzwań starcza dla wszystkich pięciu i nie zabrakłoby ich dla kolejnych, gdybyśmy je mieli.
Po co tu przyszliśmy? Przede wszystkim po to, żeby zobaczyć wodospad, a może też po to, żeby wodospad zobaczył nas. Przez chwilę w blasku słońca o piątej po południu czternastego czerwca dociera do mnie prawda o moim rozwodzie z naturą, trwającym przez całe życie. Czuję, jak obciążone odbieraniem potęgi tej natury zmysły, obumarłe z powodu nieużywania, budzą się i przez kilka sekund, a może kilka dziesiątych sekundy, pozwalają mi zaznać uczucia dogłębnego pogodzenia się ze sobą samym i z otoczeniem.
„Cześć, wodospadzie” – mówię, nie rozchylając warg.
„Witaj, Juanjo” – odpowiada telepatycznie woda.
Być może jednak jestem martwy. Na pewno nie pamiętam takiego połączenia bodźców: woni rozmaitych roślin; różnorodności odcieni; dźwięcznej świeżości wodnej zasłony; fenomenu oddychania powietrzem wolnym od ołowiu; szmeru skrzydeł owadów… Powraca do mnie wspomnienie, cóż poradzić, reklamy perfum. Każdy, nawet w życiu pozagrobowym, pada ofiarą własnych skojarzeń. Owszem, tym razem nie siedzę na sofie przed telewizorem, tym razem znajduję się w tej reklamie. Jesteśmy we wnętrzu świątyni bez ścian.
„Czymże jest natura, jeśli nie świątynią?” – powiedziałby pewnie Arsuaga, gdyby otworzył usta.
Przyszliśmy złożyć hołd wodospadowi, ale także, a właściwie przede wszystkim, zobaczyć kwitnący żarnowiec, niską roślinę, której łodygi wydają o tej porze roku kwiaty w różnych odcieniach żółci nadające krajobrazowi wyjątkową jasność, niczym z obrazów Marka Rothko. Ciemna strona życia, ta groźna, na moment znikła. Życie sprowadzało się teraz do zwykłej drogi, a ja stanowiłem jej część, tej drogi życia. Moje myśli były chwilami żółte jak kwiat żarnowca, momentami białe jak asfodel, a czasem fioletowe jak macierzanka, ale też zielone jak trawa czy mietlica, którą upstrzony był krajobraz. Każdy kolor występował w nieskończonej liczbie odcieni, a mój umysł przemieszczał się pośród nich powolnie jak cień chmury nad łąką.
Kwitnący żarnowiec.
Za miesiąc, może wcześniej, kiedy słońce zacznie mocno prażyć, te żółte tony skonają szlachetnie, jak umiera to, co skromne.
– Nie ma to jak wagary – odezwał się Arsuaga.
W istocie. Uciekliśmy od zajęć, bo o tej godzinie czternastego czerwca on na Uniwersytecie Madryckim powinien sprawdzać egzaminy, a ja, w domu, powinienem próbować kreślić pierwsze wersy powieści, której bohaterowie upominali się o mnie od miesięcy. Tymczasem my, na przełęczy Somosierra, jakieś dziewięćdziesiąt pięć kilometrów od Madrytu, na wysokości mniej więcej tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza, upajaliśmy się spontanicznym wolnym dniem.
– Tutaj, jakieś dwieście pięćdziesiąt milionów lat temu, stało pasmo górskie wysokie jak Himalaje, które powoli erodowało. Obecnie widać już tylko jego korzenie – oświeca mnie paleontolog, gdy wyruszamy w drogę powrotną. – Ten pejzaż, całkiem nowy, jest skutkiem zaniechania hodowli zwierząt. Krzewy wypierają trawę. W Hiszpanii – dodaje bez chwili wytchnienia – mamy dwa ważne okresy: pierwszy liczymy od neolitu do tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego roku, do pojawienia się planów rozwoju technokratów z Opus Dei. Wieś była wtedy pełna ludzi, głosów, życie na wsi nie było smutne, mieszkały tu dzieci. Wieś była gwarna jak ulica. W latach siedemdziesiątych opustoszała, nie pozostał w niej nikt. W żadnym kraju europejskim rolnictwem nie para się zaledwie pięć procent ludności.
– No tak. – Patrzyłem pod nogi, żeby się nie potknąć.
– A właśnie, zapomniałem ci powiedzieć, że musisz przeczytać książkę pod tytułem _How I Ate My Father_ (Dlaczego zjadłem mojego ojca).
– Dobra, o czym jest? – spytałem, jakby tytuł niedostatecznie o tym informował.
– Przeczytaj. Napisał ją Roy Lewis. Patrz, jakie dęby. Niedaleko jest też lasek brzozowy.Dwa
Wokół sami neandertalczycy
Z Arsuagą spotkałem się ponownie kilka tygodni później. W międzyczasie nawiedzała mnie myśl o tym, że umarłem, ale gdy przychodziła, lekceważyłem ją przy rodzinie i znajomych. Zachowywałem się jak żywy, prowadziłem normalne życie i nadal wysyłałem artykuły do gazet, dla których pracuję. Wiele z nich napisałem jakby z zaświatów, ale żaden z czytelników mi tego nie wypomniał. Muszę dodać, że istnienie miało w tych dniach wyjątkowy blask i sens, których wcześniej mu brakowało.
Paleontolog przyjechał po mnie pod dom chwilę przed południem i tym razem ruszyliśmy nissanem w madryckie góry.
– Zrobię ci niespodziankę – oznajmił.
Prowadził on, żebym ja mógł robić notatki w małym kajecie z czerwoną okładką, który przed laty kupiłem w księgarni w Buenos Aires i trzymałem, żeby zapisać w nim genialny wiersz, bo wydawało mi się, że kiedyś nawiedzi mnie natchnienie, jednak nigdy się nie pojawiło. Teraz już na nie nie czekam.
Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu, słuchając toczącej się w radiu rozmowy, w której dementowano nieprawdziwe pogłoski na temat jednej ze znanych osób.
– Jesteśmy gatunkiem plotkarzy – zauważył Arsuaga à propos wiadomości. – Plotkowanie postrzegane jest źle, bo utożsamia się je z pogłoskami, a to nie to samo. Pogłoski służą do kontrolowania władzy. Kiedy jakiś przywódca postępuje niekonwencjonalnie, pada ofiarą pogłosek. Jak myślisz, dzięki czemu ewolucja położyła kres hierarchiom opartym na sile?
– Nie mam pojęcia – odparłem.
– Dzięki kamienowaniu. Jesteśmy jedynym gatunkiem, który precyzyjnie rzuca przedmiotami. Ludzie prehistoryczni rozwinęli tę umiejętność, której nie posiadają szympansy. Celowanie odegrało w ewolucji kluczową rolę. Rozwija układ nerwowy i mięśnie. Szympansy nie potrafią grawerować nie z powodu niedostatków poznawczych, ale dlatego, że brak im niezbędnej koordynacji ruchów.
Paleontolog odwrócił głowę i spojrzał na mnie, żeby się upewnić, czy go słucham. Kiwnąłem lekko w kierunku drogi, żeby mu przypomnieć, że prowadzi samochód. Gdy znów zaprezentował mi swój profil, zauważyłem, że to profil ptaka z wydatnym nosem. Jakiś czas temu, chyba w radiu, usłyszałem, że wystający nos jest cechą charakterystyczną twarzy człowieka. Pozostałe naczelne mają nosy płaskie. Od tamtej pory z pewnym zaciekawieniem przyglądam się temu organowi u innych ludzi, a także u siebie, gdy patrzę w lustro. Jeśli dobrze się przyjrzeć, mamy do czynienia z czymś osobliwym. Z dziobem na środku twarzy. Nos Arsuagi, jak wspomniałem, upodabnia go do ptaka. Zęby, lekko zdezorganizowane, potęgują ten efekt. I włosy, siwe i zmierzwione, jak grzebień niektórych ptaków tropikalnych.
Paleontolog westchnął, uśmiechnął się z nostalgiczną miną i mówił dalej:
– Historycy zbyt mało uwagi poświęcają tej umiejętności rzucania kamieniami. Hiena trafiona kamieniem w głowę zdycha. Psy uciekają, kiedy schylamy się, jakbyśmy chcieli podnieść kamień, bo gdyby trafił je w pysk, straciłyby zęby. Rzucanie kamieniami to sprawa bardzo poważna. Na nic ci się zda, że jesteś bardziej brutalny, jeśli pozostali członkowie grupy umieją rzucać kamieniami.
– Dawid i Goliat – skojarzyłem.
– Właśnie – ciągnął Arsuaga. – Polityka zastąpiła siłę dzięki kamieniom. Naszymi kamieniami są pogłoski. Niszczą reputację i uniemożliwiają danej osobie dojście do władzy.
– A plotki?
– Plotki są formą przymusu, zapobiegają zachowaniom odbiegającym od normy. Są bardzo opresyjne, zwłaszcza w małych społecznościach. Popatrz, jak kwitnie janowiec. Czystek za to już przekwitł.
Wjeżdżamy do doliny Lozoya, przez którą przepływa rzeka o tej samej nazwie, w Sierra de Guadarrama na północnym zachodzie Wspólnoty Madrytu.
– Sierra de Guadarrama – powiedział, zmieniając temat – nie jest pasmem najwyższym ani najpiękniejszym, za to najczęściej opiewanym w literaturze. Pisali o nim wszyscy poeci i myśliciele regeneracjonizmu. Regeneracjoniści nie byli pisarzami kawiarnianymi, pociągała ich przyroda. To najlepsze, co przydarzyło się hiszpańskiej kulturze dwudziestego wieku. Po wojnie domowej wyprawy na łono natury i sport zaczęły być źle postrzegane. Intelektualista nie jeździł po wojnie za miasto. Spójrz na prawo: to Peñalara.
Spojrzałem we wskazanym kierunku, przy okazji zerkając ukradkiem na zegarek. Zrobiła się pora obiadowa, ale nie wyglądało na to, żeby paleontolog kierował się do restauracji. Jeśli nie zjem o odpowiedniej godzinie, spada mi poziom glukozy, a może węglowodanów, nie wiem, w każdym razie coś się dzieje w układzie dokrewnym i tracę humor. Straciłem go do tego stopnia, że nie mogłem się skupić na tym, co mówił mój towarzysz.
Nagle, gdy zostawiliśmy za sobą małą miejscowość o nazwie Lozoya, wjechaliśmy – nie przesadzam – do raju.
Moim oczom ukazał się widok nie z tego świata.
Czyżby kolejny dowód na to, że jesteśmy martwi?
Słońce, z najwyższego punktu swojej wędrówki po nieboskłonie, zalewało Ziemię oszałamiającym światłem, a zmysły postrzegały rzeczywistość rozszerzoną jakby ze snu na jawie. Opuściłem szybę i oddychając, wchłaniałem światło, pociłem się światłem, światło wnikało we mnie przez pory skóry, docierało do kości, przenikało do szpiku, wydostawało się plecami i podążało do wnętrza Ziemi, gdzie być może zamieniało się w odwrotność światła, które na swój sposób rozświetla ziemskie wnętrzności. W pobliżu nie było nikogo, żadnego auta, żadnego motoru, żadnego roweru. Milczącą materię powietrza od czasu do czasu muskał cień w kształcie ptaka.
– Jesteśmy w Tajemniczej Dolinie? – spytałem.
– Tak – odparł mój kompan. – W dolinie neandertalczyków. Nazywa się ją tajemniczą, ponieważ jest odizolowana.
Opowiadał mi o niej podczas naszego wcześniejszego spotkania i obiecał, że kiedyś mnie tu zabierze. Dla mnie oznaczało to wizytę u dziadków, bo jestem neandertalczykiem. Zrozumiałem to w czasach szkolnych, kiedy dzieci _sapiens_, dupki, krzywo na mnie patrzyły. Musiałem podejmować heroiczne wysiłki, żeby ukrywać moją neandertalskość, dlatego cały czas poświęcałem na obserwowanie otoczenia, żeby móc imitować zachowanie kolegów, i nie starczało mi go na naukę. Oblewałem wszystko i stawałem się przez to jeszcze większym neandertalczykiem, o ile to w ogóle możliwe. Moja rodzina na pierwszy rzut oka nie przypominała neandertalskiej, więc prędko wywnioskowałem, że jestem adoptowany. Adoptowany idiota. Do czasu gdy w telewizji natknąłem się na program o neandertalczykach i w głównym bohaterze zobaczyłem siebie – wyglądał jak kopia mnie, a ja wyglądałem jak kopia jego. Moi rodzice się nie zorientowali. Tata, _sapiens sapiens_ w najczystszym wydaniu, powiedział, że całe szczęście, że człowiek zdołał uciec od tamtej postaci.
– Dlaczego? – spytałem.
– Bo neandertalczykom – wyjaśnił – brakowało zdolności myślenia symbolicznego.
Nie odważyłem się spytać, na czym ta zdolność polegała, ale z encyklopedii się dowiedziałem, czym jest symbol. Symbolami były na przykład flagi. Moim zdaniem to symbol gówniany, ale udawałem, że się nimi interesuję, żeby uchodzić za przedstawiciela _sapiens_. Otaczały nas symbole. Należący do mojej matki naszyjnik z majorkańskich pereł również był symbolem (statusu). Dowiedziałem się przy okazji, że neandertalczycy i _sapiens_ wymieniali między sobą rozmaity materiał, także genetyczny. Na początku _sapiens_ dawali neandertalczykom naszyjniki ze szklanych paciorków w zamian za pożywienie, bo _sapiens_ lubili gastronomię, a neandertalczyków fascynował splendor. Myślałem: „skoro nie przejawiali myślenia symbolicznego, nie mieli pojęcia o znaczeniu tego splendoru, ale mimo wszystko robił na nich piorunujące wrażenie”. Cała ta wymiana – ponieważ dotyk wywołuje czułość – doprowadziła do tego, że neandertalczycy i _sapiens_ zaczęli ze sobą sypiać. _Sapiens_, którzy byli mądrzy, robili to z przyzwyczajenia, a naiwni neandertalczycy oddawali im się z miłości. I tak rozpoczęła się wymiana genetyczna.
Jako neandertalczyk młodość miałem bardzo trudną, bo w dziewczynach pociągały mnie nie pieniądze (niezdolność do myślenia symbolicznego uniemożliwiała mi dostrzeganie wartości banknotów), lecz ich splendor. One jednak wolały chłopaków ze zdolnością do takiego myślenia, którzy wiedzieli, ile znaczy posiadanie renault. Nie miałem szans na wymianę materiału genetycznego. Pozwalały się zaprosić na kawę, ale kiedy chciałem uraczyć je nasieniem, uciekały.
To było trudne, i nadal jest. Ciągle udaję, że rozumiem przedstawicieli gatunku _sapiens_, że do niego należę, ale tak po prawdzie – cierpię katusze, bo gatunek _sapiens_ rozwinął swoje możliwości tak, że trudno go naśladować.
Paleontolog w końcu przywiózł mnie do domu. To chyba była ta niespodzianka, o której wspomniał, gdy wyjeżdżaliśmy.
Widowisko zapierało dech w piersiach. Dolina wyglądała na platoniczną, archetypiczną, hiperrealną.
Wyglądała na TĘ DOLINĘ.
– Dasz wiarę, że coś takiego istnieje? – wymruczał, gasząc silnik.
W milczeniu wysiedliśmy z auta. Paleontolog otworzył parasol, który ze sobą przywiózł, żeby chronić się przed słońcem, i zaczął się wspinać po lekkim wzniesieniu, żeby dojść do miejsca z szerszą perspektywą.
– Patrz. – Pokazał mi roślinę. – To dziewanna pospolita. Wykorzystywano ją do łowienia ryb. Wrzucali ją do zbiornika wodnego, takiego jak ten utworzony przez rzekę tam, w dole, i ryby wypływały półśnięte. Popatrz na dziką różę. I na maki. Maki. Mak to mój kwiat. Tej czerwieni nie da się opisać. Nie przegap tasznika.
Wymieniając nazwy, delikatnie gładził rośliny opuszkami palców lewej dłoni, a w prawej cały czas ściskał parasol. Ja z kolei w miejscu, gdzie wcześniej widziałem łan nierozróżnialnej roślinności, teraz oprócz dziewanny, dzikiej róży i maków dostrzegłem również lwie paszcze, farbownik i dziki len, i doszedłem do wniosku, że słowo, jak od jakiegoś już czasu podejrzewałem, nadaje perspektywę. W tym wypadku poszerzoną, ponieważ gdziekolwiek skierowałem wzrok, tam odkrywałem niezwykły blask. Zwykła pszczoła z głową zanurzoną w płatkach kwiatu prezentowała niezwykły pokaz biologiczny.
– My, ludzie Zachodu, nic nie rozumiemy – usłyszałem Arsuagę, mówiącego bardziej do siebie samego niż do mnie.
Wspinał się z parasolem z lekkością ptaka w kierunku polany wystającej spod powierzchni gleby niczym źle zakopana czaszka. Wyobraziłem sobie morze kamienia.
– Czysty wapień. – Odczytał moje myśli. – Dlatego tyle tu jaskiń, z powodu wapienia.
– Jaka to wysokość?
– Tysiąc sto metrów. To dolina tektoniczna, nie fluwialna.
– A czym się różnią?
– W tektonicznej rzeka dostosowuje się do terenu, bo taka dolina nie została stworzona przez wodę, stworzyły ją orogeneza i tektonika. Góry Kastylijskie to łańcuch, w którym rodzą się rzeki wpływające do Tagu i Duero. Występują tu doliny poprzeczne. Rzeki drążą swoje koryta i spływają na obie części Mesety. Tak powstaje system rzeczny. O tej dolinie mówimy, że jest niewidzialna, bo nie widać jej z żadnego miejsca w górach. To przełęcz Malangosto, wędrował tędy Juan Ruiz, ksiądz prałat z Hity, proboszcz Sotosalbos. To tutaj spotyka mieszkankę gór owłosioną jak niedźwiedzica, z którą musi się przespać, żeby pozwoliła mu pójść dalej. Taka obowiązywała opłata. Żyły tu niedźwiedzie.
Idziemy po kamiennym morzu, po pokrywie z czaszek, w pełnym słońcu, Arsuaga pod swoim parasolem. Na każdej polanie znajduje się prehistoryczne złoże.
– Tutaj występowała duża bioróżnorodność, bo jest woda i kilka pięter roślinności – wyjaśnił. – Przyjrzyj się: przy rzece rosną jesiony; dalej dęby; jeszcze dalej masz las sosnowy, a nad nim roślinność alpejską. W końcu, najwyżej, darń. Wspinanie się po przełęczy jest jak podróż na biegun. To dysjunkcja arktyczno-alpejska.
Docieramy do prehistorycznych złóż przykrytych wielkimi plastikowymi poduchami niczym całunem.
– Sezon wykopalisk się jeszcze nie zaczął – wyjaśnił Arsuaga. – Dlatego są przykryte.
Spytałem, czy możemy podnieść folię i wejść do jednej z jaskiń, którą widać poza nią, ale pokręcił stanowczo głową.
– W tych jaskiniach roiło się od zwierząt. W złożach znaleźliśmy szczątki lwów jaskiniowych. Lew jest na szczycie łańcucha pokarmowego, więc jeśli są lwy, są też bizony, konie, jelenie, tury, dziki… co tylko chcesz. Jest wszystko. To dla ludzi miejsce bardzo sprzyjające, bo zwierzęta nie mają dokąd uciec. Można je osaczyć. Do polowania najgorszy jest step, chyba że umie się jeździć konno. Kastylia była wtedy pustynią Gobi.
– A neandertalczycy, gdzie są?
– Wszędzie wokół. Patrz, jaskinia bez dachu, choć kiedyś go miała. Mówimy o czasach sprzed pięćdziesięciu tysięcy lat. Znaleźliśmy tu zęby neandertalskiej dziewczynki i czaszki zwierząt z rogami, które były trofeami, bo stan ich zachowania nie wskazywał na wykorzystanie użytkowe, lecz rytualne.
– Wykorzystanie symboliczne?
– Nie ma innego wyjaśnienia.
Zadaję więc sobie pytanie: skąd, u licha, mój ojciec wytrzasnął to, że neandertalczycy byli niezdolni do myślenia symbolicznego? Pisarzem zostałem po to, żeby udawać, że te zdolności posiadam, a okazuje się, że miałem je naprawdę.
W przypływie wzruszenia byłem o włos od tego, żeby powiedzieć paleontologowi o swojej neandertalskości, ale się powstrzymałem, bo spotkaliśmy się zaledwie kilka razy i nie chciałem tak szybko wywołać złego wrażenia.
Zatrzymaliśmy się przy skałach, które wyglądały, jakby przyniosła je lawina. Arsuaga wyjaśnił:
– Skała pełniła funkcję daszku, gzymsu, tworzyła osłonę podobną do wiaty autobusowej. Jak widzisz, daszek się zapadł, a te kamienie to jego szczątki. Pod nim, dokładnie tutaj, znajdowało się obozowisko neandertalczyków. Mówimy o okresie sprzed siedemdziesięciu tysięcy lat. Tutaj rozpalali ogień i jedli. Pożerali ofiary co do kalorii. Z bizona zostawał stosik kości. Tutaj też zajmowali się obróbką kamienia z wykorzystaniem dość skomplikowanej techniki, zwanej lewaluaską lub odłupkową.
Kiedy szczegółowo opisywał metodę, którą dla własnego dobra nie zaprzątałem sobie głowy, przyglądałem się miejscu i przez chwilę widziałem obóz neandertalczyków ze wszystkimi szczegółami. Widziałbym go nawet z zamkniętymi oczami, bo scena rozgrywała się jednocześnie w mojej głowie i poza nią. Najpierw zorientowałem się, że pod tym daszkiem, który służy za osłonę, nie ma poniedziałków ani wtorków, ani śród, ani nawet niedzielnych popołudni, ale fajnie! Nie ma stycznia ani lutego, ani marca, ani rzecz jasna Bożego Narodzenia. Nie ma też dwunastej w południe ani trzeciej po południu, bo nie wymyślono jeszcze godzin – dość mają pracy z rozpalaniem ognia, garbowaniem skór, które chronią ich przed zimnem, i przygotowywaniem narzędzi myśliwskich.
Jest grupa mężczyzn i kobiet w różnym wieku. Starzy, młodzi, niemowlaki, ludzie w średnim wieku. Pod wpływem lektury jednej z książek Arsuagi skupiam się na nastoletniej neandertalce, która usiłuje wydobyć szpik z kości roślinożercy. Kładzie kość na płaskim kamieniu, który służy jej za kowadło, i uderza ją obłym kamieniem. Z początku kamień ześlizguje się z kości, ale po kilku próbach kość udowa (o ile to kość udowa) bizona (o ile to bizon) rozłupuje się i dziewczyna dobiera się do szpiku, który dostarcza potężnej dawki kalorii.
Z rozmyślań wyrwał mnie głos paleontologa:
– Polowało się tu sporo, ale nie było krzemienia do produkcji broni, więc wykorzystywali to, co mieli, a mieli kwarc. Kwarc jest gówniany, ale robili z niego cuda metodą obróbki, o której ci opowiedziałem.
– Aha – przytaknąłem z nadmiernym entuzjazmem, żeby się nie zorientował, że go nie słuchałem.
– A teraz – oznajmił – pojedziemy na przełęcz Cotos, zjemy sobie gulasz z fasoli i jajka sadzone w restauracji mojego przyjaciela Rafy, a później zjedziemy na drugą stronę gór i w ten sposób zrobimy pętlę.
Zdążyłem zapomnieć o głodzie, ale kiedy wspomniał o fasoli, zobaczyłem ją oczami wyobraźni, razem z jajkami, do których dodałem jeszcze frytki.
Kiedy schodziliśmy do samochodu, spytałem, kiedy będę mógł wejść na któreś ze stanowisk archeologicznych.
– Jeszcze do ciebie nie dotarło – odezwał się spod swojego afrykańskiego parasola – że Prehistoria nie spoczywa na stanowiskach archeologicznych? Tak się zdaje ignorantom. Prehistoria nie znikła, rozejrzyj się, jest wszędzie. Nosimy ją w sobie, ty i ja. W złożach leżą tylko kości. Prehistoria mieszka w zwierzęciu, które przemyka jak cień.
Piwo jest zimne, a fasola jędrna.
– Co definiuje gatunek? – pytam.
– Spytaj wpierw, dlaczego istnieją gatunki – odpowiada Arsuaga.
– Dlaczego istnieją gatunki?
– Gatunki istnieją dlatego, że o tym decydujesz. W przyrodzie wszystko jest płynne, nie ma stałości.
– Ale zakładam, że obowiązuje jakiś naukowy konsensus co do tego, co nazywamy gatunkiem.
– Jeśli się upierasz, gatunkiem nazywamy to, co jest uznane za coś odrębnego, lecz nie hybrydę, choć w naturze kojoty krzyżują się z szakalami.
– A neandertalczyk jest gatunkiem innym niż _sapiens_?
– O tym decydujesz ty. Fasola jest dobra czy niedobra?
– Ja mam to orzec?
– Kiedy miejscowość staje się miastem? Kiedy wzgórze staje się górą? Kiedy mała fala staje się dużą?
– Dobra, co z tym neandertalczykiem: jest gatunkiem czy nie? Twoim zdaniem?
– Jeśli się upierasz, moim zdaniem tak. Zamówmy jeszcze po piwie.
– Ale skrzyżował się z _sapiens_.
– Hiszpan nie jest Arabem, ale mamy słowo „alkowa”. To zapożyczenie językowe. Zapożyczenia genetyczne są jak zapożyczenia językowe. Hybrydyzacja nie jest tym samym co zapożyczenie.
– No tak.
– Nie upieraj się: przyroda nie jest tworzona według ludzkich kategorii. Zwierzęta pojawiły się wcześniej niż zoologowie, choćby jakiś zoolog temu zaprzeczał. Przez całe życie kategoryzujemy. O, idą jajka, poczekaj, aż ich spróbujesz. – Odchyla się, jakby chciał objąć wzrokiem szerszą panoramę, bo siedzimy na dworze, na tarasie restauracji jego przyjaciela Rafy, w cieniu sosny. – Żyjemy jak bogacze czy nie? – pyta z figlarnym uśmiechem.
Płaskowyż w środkowej części Półwyspu Iberyjskiego (przyp. tłum.).
Juan Ruiz Rodríguez de Cisneros (ok. 1295 – ok. 1353), prałat lub archiprezbiter z miejscowości Hita (prowincja Guadalajara), zapisał się w dziejach literatury hiszpańskiej jako autor _Księgi dobrej miłości_ nazywanej „arcydziełem hiszpańskiego średniowiecza” (przyp. tłum.).Trzy
Lucy in the sky
Gdy nadeszło lato, paleontolog wyjechał na swoje wykopaliska, a ja zająłem się pisaniem, obawiając się oczywiście, że tak długa rozłąka okaże się definitywna. Arsuaga nie szafuje mejlami, nie dzwoni, nie kontaktuje się też przez WhatsApp. Nie jest wylewny, więc ta letnia przerwa mogłaby być trudna do nadrobienia jesienią. Ku mojemu zaskoczeniu pierwszego sierpnia dostałem mejl, w którym dawał mi wytyczne: miałem obserwować ślady, jakie na plaży zostawiają trzy- lub czteroletnie dzieci. „Jeśli to zrobisz, wyjaśnię ci kwestię dwunożności”, obiecywał.
Do wiadomości dołączył ślad stopy swojej córki, dodając, że Lucy miała wzrost trzy- lub czterolatka.
Mój Boże, Lucy!
Lucy, której szczątki odkryto w Etiopii w 1974 roku, żyła trzy miliony lat temu. Miała zaledwie nieco ponad metr wzrostu, ważyła niecałe trzydzieści kilo i przeżyła najwyżej dwadzieścia lat. Jej kości badacze odkryli, słuchając piosenki _Lucy in the Sky with Diamonds_ Beatlesów.
Lucy należała do gatunku hominidów (australopiteków), który zamieszkiwał Afrykę kilka milionów lat temu. W moich fantazjach była pierwszą dwunożną kobietą w historii i myślałem o niej od zawsze z bezgraniczną nabożnością. Wyobrażam ją sobie, jak schodzi z drzewa, staje na tylnych kończynach i przekracza granicę dzielącą dżunglę od sawanny uzbrojona jedynie w dwie dłonie spojone z rękami niczym dwie protezy, którymi nie umiała się jeszcze posługiwać. Do żywego poruszają mnie ciekawość i bezradność tej tak drobniutkiej i kruchej prababki, która opuszcza korony drzew, aby podbić powierzchnię ziemi zamieszkiwaną przez potworne drapieżniki, takie jak lew, ale także przez wywołujące zakażenia drobnoustroje, na które jej system odpornościowy nie był przygotowany.
Wzmianka Arsuagi na temat Lucy wzruszyła mnie niemal do łez, więc codziennie szedłem na plażę, żeby obserwować trzy- i czterolatki, robić notatki i zdjęcia. W każdym ze śladów widziałem obraz Lucy. A stopa wydała mi się architekturą nadzwyczaj złożoną, skomplikowaną o wiele bardziej niż najbardziej spektakularne sklepienia gotyckich katedr. I zadałem sobie pytanie, czy wraz z każdym centymetrem, który zyskiwaliśmy na przestrzeni dziejów, przybywał nam także centymetr „ja”. Ile centymetrów „ja” miała Lucy, mierząc się z sawanną?
„Co za dziwna sprawa – pomyślałem – dwunożność i »ja«!”
Podzieliłem się z Arsuagą tymi (być może przesadnie) sentymentalnymi rozważaniami, którym poświęcił jeden akapit, żeby mi wyjaśnić, na czym polega chodzenie:
„Stopa opada na piętę, która jest tylnym filarem sklepienia – pisał. – Następnie ciężar po zewnętrznej krawędzi przenosi się do momentu wsparcia na przednim filarze sklepienia. Później zginają się palce i stopa wspiera się na nich. Ostatecznego odepchnięcia dokonuje duży paluch – stopa zostaje wypchnięta do przodu niczym wahadło. Ślady dwunożnych australopiteków sprzed trzech i pół miliona lat są identyczne jak ślady naszych dzieci na nadmorskim piasku. Cała ta biomechanika zachodzi bez udziału myśli”.
Mejl od niego odczytałem w telefonie, z samego rana, kiedy spacerowałem po plaży Aguilar w Muros de Nalón w Asturii. Zwróciłem uwagę na sklepienie stóp, na filar tylny i przedni i przekonałem się, że rzeczywiście stawiam stopę na pięcie i że energia wyzwolona przez to uderzenie poprzez podbicie przenosi się na filar przedni, aż w końcu siła dociera do palców, zwłaszcza dużego, który niczym sprężyna wybija nogę do przodu. Chód dwunożny wydał mi się cudem gramatycznym, bo cały ten ruch od części tylnej do przedniej można było przeanalizować tak, jakby robiło się rozbiór zdania. Podmiot, orzeczenie, dopełnienie. Pomyślałem, że już nigdy więcej nie będę chodził bezwiednie.
Później, w domu, wyszukałem w komputerze _Lucy in the Sky with Diamonds_ i przesłuchałem piosenkę kilka razy, chodząc po pokoju tam i z powrotem.
Picture yourself in a boat on a river,
with tangerine trees and marmalade skies.
Somebody calls you, you answer quite slowly,
a girl with kaleidoscope eyes.
(Wyobraź sobie, że płyniesz po rzece,
wśród drzew mandarynek, pod niebem jak dżem.
Słyszysz wołanie, spoglądasz i widzisz
dziewczynę, w jej oczach sto tęcz).
Niesamowite.