Życie jest wolnością. Autobiografia - ebook
Życie jest wolnością. Autobiografia - ebook
Wychowałam się w slumsach Europy, czyli w komunistycznej Polsce, kiedy przez dwa tygodnie trzeba było stać w kolejce po buty. Powiesz, że to smutne? O nie! To była świetna szkoła samodzielności, kreatywności i siły.
Bo wolność to przecież coś więcej niż brak zewnętrznych ograniczeń.
Wolność jest stanem umysłu.
To instynktowne przekonanie, że wszystko jest możliwe.
W tej książce po raz pierwszy piszę o tym jak nie zarobiłam miliona dolarów, dlaczego piszę książki, skąd czerpię natchnienie i jak na imiona mają moje dzieci.
Opowiadam o kulisach pracy w radiu i w telewizji, o tym jak trenować swój umysł, czym jest pasja i jak zostać pisarzem. O moim domu rodzinnym, marzeniach i o tym jak zostałam szczęśliwym człowiekiem.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8310-132-3 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W magicznym świecie
Nie bałam się.
Nie zastanawiałam się „co będzie jeśli”, nie miałam planu B.
Wiedziałam, że jest to jedyna rzecz, którą chcę zrobić, ponieważ wszystkie inne możliwe rozwiązania napełniały mnie pomieszaniem smutku, tęsknoty i niespełnienia. Tylko jedno dawało mi siłę, radość i niezachwianą pewność, że tak ma właśnie być.
Teoretycznie miałam dużo do stracenia. Comiesięczna pewna pensja, pozycja, kilkanaście lat pracy w jednym miejscu, opinia środowiska i – co najważniejsze – możliwość mówienia do słuchaczy przez radio. Uwielbiałam to robić.
Siadałam przed mikrofonem i przenosiłam się w zupełnie inną rzeczywistość. Tak jakbym wyruszała w magiczną podróż.
Niby siedziałam w studiu radiowym bez okna, otoczona komputerami, mikrofonami i sprzętem do przetwarzania i nadawania dźwięków, ale tak naprawdę znajdowałam się w niesamowitym świecie emocji, wyobraźni, muzyki i obrazów, które malowałam słowami.
Po drugiej stronie szerokiego stołu siedział realizator, czyli inżynier, który czuwa nad poprawnym działaniem wszystkich urządzeń w studiu, włącza mikrofon i uruchamia piosenki oraz inne dźwięki.
Z realizatorem mamy system znaków, którymi przekazujemy sobie informacje. Kiedy chcę, żeby pod moimi słowami zaczęła grać piosenka, podnoszę do góry palec i kręcę nim w powietrzu kółko. Kiedy kończę opowiadać, patrzę na niego, podnoszę rękę i daję mu wyraźny znak, trochę taki jakim dyrygent wskazuje na wybranego muzyka.
A Stefan nic.
Patrzy na mnie, a w jego oczach widzę, że dał się porwać swoim własnym wrażeniom, myślom i marzeniom. Odpłynął na chwilę ze swojego miejsca pracy i przeniósł się mentalnie gdzieś bardzo daleko.
Na antenie trwa cisza.
Dwie albo trzy potężne sekundy ciszy.
Śmieję się do Stefana i macham rękami. Błysk w oku, powrót do rzeczywistości, piosenka. Ufff!
Każda sekunda ciszy w radiu brzmi jak ocean. Bo przecież w radiu zawsze jest głos. Albo mówiony, albo śpiewany, ale zawsze coś słychać. Kiedy słychać ciszę, to znaczy, że coś się zepsuło. Gramy dalej.
Najbardziej niezwykłe jest to, że w tym magicznym świecie radia wcale nie jestem sama. Owszem, w studiu jest miejsce tylko dla dwóch albo trzech osób, ale kiedy zaczynam opowiadać, to czuję obecność ludzi po drugiej stronie. Tych, których nie znam i nigdy nie widziałam i być może nawet nigdy nie spotkam. Tych, którzy akurat jadą samochodem i włączyli radio przez przypadek, tych, którzy właśnie obierają ziemniaki na obiad, tych, którzy stoją na przystanku autobusowym łapiąc promyki listopadowego słońca, albo tych, którzy akurat nie robili nic szczególnego i włączyli się na chwilę w moją opowieść. Zatrzymali się i obdarzyli mnie swoją uwagą.
Zawsze to czułam.
I dlatego nawet kiedy jestem sama w studiu radiowym, zawsze mam wrażenie, że dzielę się częścią mojego życia z przyjaciółmi. Nieważne gdzie fizycznie oni się znajdują – czy metr, czy tysiąc kilometrów ode mnie, zawsze czułam, że są tuż obok. I do nich właśnie mówię.
To stracić?
Razem z poczuciem finansowego bezpieczeństwa i opieką korporacji? A co z tradycją wypracowaną przez piętnaście lat? Co z tym miłym poczuciem przynależenia kiedy wchodzisz na znajome korytarze i wiesz, że jesteś tu potrzebny, bo masz swoje miejsce pracy, hasło do komputera, identyfikator i kartę do otwierania drzwi. Jesteś tu „zatrudniony”. Masz wrażenie, że twój pracodawca potrzebuje twojej obecności i pracy, jaką wykonujesz, co jest dowodem na to, że uważa cię za wyjątkowego człowieka, który wnosi do firmy niepowtarzalną wartość.
Hi, hi, hi, sama się z tego śmieję.
Ale po kolei.ROZDZIAŁ 2
Tygrys w cyrku
Pewnego dnia dyrektor radia poprosił mnie o spotkanie.
– Ciekawe o co chodzi tym razem? – pomyślałam.
Czy to jest już czas na doroczne podsumowanie oficjalnie zwane „okresową oceną pracownika”, które jest – jak podaje Wikipedia – _podstawowym narzędziem zarządzania zasobami ludzkimi w przedsiębiorstwie pozwalającym na monitorowanie i kontrolowanie pracy osób zatrudnionych w organizacji._
„Narzędzie zarządzania zasobami ludzkimi” brzmi jak wyrażenie prosto z cyrku. Treser tygrysów ma „narzędzia zarządzania zasobami zoologicznymi”.
Wiesz po co.
Żeby odebrać tygrysom to, co jest dla nich naturalne, instynktowne i co czyniło z nich potężne, samowystarczalne, dzikie zwierzęta, które prowadziły niezależne życie w prawdziwych dziewiczych puszczach. Tak, to prawda, zdarzyło im się zmarznąć i cierpieć głód, czasem musiały przepłynąć przez wezbraną od deszczu rzekę, czasem spokoju nie dawały im stada natarczywych much.
Ale pokaż mi jednego tygrysa, który z własnej woli wybrałby więzienie w żelaznej cyrkowej klatce zamiast wolności na wysmaganej wiatrem prerii.
Nawet jeżeli w klatce dostanie za darmo jedzenie, nie będzie musiał tropić, polować ani głodować w czasie suszy. Nawet jeżeli treser będzie miły. Nawet jeżeli po każdym występie na scenie rozlegną się oklaski. Nawet jeżeli dasz mu w nagrodę codziennie kilogram surowego mięsa ze sklepu.
Żaden tygrys się na to nie zgodzi.
Żaden tygrys nigdy nie wyraził na to zgody.
Każdy tygrys w cyrku jest niewolnikiem i więźniem, który żyje tam tylko dlatego, że treser i właściciel mają „narzędzia do zarządzania zasobami”.
W ludzkich cyrkach jest podobnie.
A najbardziej niesamowite jest to, że tresura polega na wyznaczaniu granic mentalnych, które – choć nie istnieją w rzeczywistości – wydają się realnie niemożliwe do przekroczenia.
Bo zobacz.
Tygrys wychodzi na scenę w cyrku. Gdyby chciał, mógłby kilkoma susami wydostać się na wolność. Szybciej niż ktokolwiek zdołałby się zorientować. Ale nie zrobi tego, dlatego że został wytresowany do myślenia, że „nie wolno” mu tego zrobić.
Nie ma łańcucha, ale zachowuje się tak, jakby był do niego przykuty, dlatego że ten łańcuch istnieje w jego pamięci, wyobraźni i podświadomości.
Ludzie zachowują się tak samo.
Przychodzisz do korporacji, dostajesz służbowy telefon, służbowy samochód, biurko, komputer, tabelki w excelu i inne obowiązki. Przywiązujesz się do nich. Zaczynasz je uważać za swoje, nawet jeśli wydają ci się za bezsensowne i niepotrzebne. Wypełniają ci codziennie osiem godzin życia, więc podświadomie przyjmujesz je za nieodłączną część ciebie samego. Myśl o utracie tej wartości napawa cię niewytłumaczalnym strachem.
Szef mówi, że jesteś do niczego, a ty milczysz. Wpadasz na świetny pomysł, sugerujesz, że można by zrobić coś inaczej i lepiej, a szef mówi, że jak ci się nie podoba, to on ma dziesięciu chętnych na twoje miejsce. Czujesz wewnętrzny sprzeciw, ale wycofujesz się posłusznie i nie mówisz ani słowa, a przy pierwszej nadarzającej się okazji podkreślasz, że cieszysz się, że masz takiego szefa i lubisz być jego podwładnym.
Jesteś jak tygrys w klatce.
Teoretycznie mógłbyś z niej wyjść, ale uwierzyłeś, że to jest niemożliwe i że bez tej klatki nie ma dla ciebie życia.
A jeśli ktoś wyrzuci cię z niej kopniakiem, zabierze wszystkie „twoje” służbowe zabawki – telefon, komputer, samochód, kartę na siłownię i do prywatnej przychodni zdrowia – to czujesz się tak, jakby ziemia usunęła ci się spod stóp i wpadasz w depresję.ROZDZIAŁ 3
Picassy i Matissy
Raz też mi się to zdarzyło. Dawno temu, kiedy wyrzucono mnie z pracy w innym radiu. Nie za karę, nie dlatego, że zrobiłam coś źle. Raczej chyba za całokształt. Za to, że czułam wolność i chciałam z niej korzystać.
To nie jest mile widziane w miejscach, gdzie każdy ma swoją szufladkę i oczekuje się od niego, że w ramach tej szufladki będzie się poruszał. Jeśli pracujesz w redakcji muzycznej, to masz się zajmować wyłącznie muzyką. Jeśli twoją radiową specjalnością jest publicystyka, to oczywiście nie możesz znać się na niczym innym, więc realizuj swój program publicystyczny w ramach przydzielonego ci czasu antenowego, a wszystkie inne aspekty twojej audycji zostaną zorganizowane i przygotowane przez osoby z odpowiednich departamentów.
Piosenki zostaną przygotowane przez pracownika redakcji muzycznej. Materiały dźwiękowe zostaną przygotowane przez pracownika działu reportażu. Wywiad musi zostać zrobiony przez dziennikarza specjalizującego się w wywiadach. Przepis kulinarny musi zostać przedstawiony przez dziennikarza kulinarnego.
Że sam chciałbyś przygotować piosenki, rozmowę z gościem i zmontować reportaż? To niemożliwe!
Krzywo patrzono na to, że próbuję swoich sił na różnych polach działania. Dlaczego ona zaprasza do swojego programu naukowca z wydziału genetyki i rozmawia z nim o ludzkich genach? To powinien zrobić dziennikarz z redakcji naukowej! Po to właśnie jest redakcja naukowa, żeby takie tematy realizować!
A kiedy dziennikarz specjalizujący się w wywiadach przyszedł do studia ze swoim gościem – a tak się akurat złożyło, że była nim Mira Michałowska, genialna tłumaczka książek Gertrudy Stein, którymi zaczytywałam się w szkole średniej – to przecież musiałam zapytać o to jak radziła sobie z tłumaczeniem jej tekstów, które były nowatorskie, poetycko-prozatorskie, minimalistyczne jeśli chodzi o użycie znaków interpunkcyjnych, co przecież utrudnia zrozumienie tekstu, szczególnie napisanego w obcym języku.
– Och, wcale nie miałam z tym kłopotu – odparła lekko Mira Michałowska. – Po prostu siadałam i z marszu tłumaczyłam.
– Naprawdę? To wspaniale! – odrzekłam zachwycona, nie widząc niecierpliwego i ponaglającego spojrzenia dziennikarza od wywiadów.
On był tutaj po to, żeby rozmawiać! Ja byłam po to, żeby milczeć!
Ale błagam! Taka okazja! Tłumaczka Gertrudy Stein we własnej osobie siedzi naprzeciwko mnie!
To niesamowite, bo przecież od tłumacza zależy jakich użyje słów dla oddania wyrażenia w obcym języku, a przez to będzie miał bezpośredni wpływ nie tylko na wyobraźnię polskiego czytelnika, ale też na jego wrażliwość, gust i przyjemność z czytania! Od tłumacza zależy czy książka będzie ci się podobała, bo jeśli zostanie przetłumaczona koślawym językiem bez polotu, to pomyślisz, że to jest „słaba książka”, a nie przyjdzie ci do głowy, że autor w swoim ojczystym języku napisał być może całkiem coś innego!
Odkryłam to wtedy, kiedy zaczęłam czytać książki w oryginale. I nagle zrozumiałam dlaczego niektórych książek po polsku nie daje się czytać, bo są napisane topornym, nieprzyjemnym, dziwnie sztucznym językiem. To nie wina autora, ale bardzo często niedobrego tłumaczenia! Takiego, które jest zrobione schematycznie, bezdusznie, na szybko.
W przypadku „Autobiografii Alicji B. Toklas” było zupełnie inaczej. Ta książka płynie jak wartki potok, lśniący na gładkich kamieniach w pogodny wiosenny dzień.
Tamtego dnia byłam w radiu jako dziennikarz muzyczny, którego zadaniem jest przygotowanie piosenek do treści przedstawianych przez inne osoby. I nie wtrącanie się do cudzych rozmów!
Ale Mira Michałowska! Gertruda Stein!
– A jak wpadła pani na pomysł, żeby używać w tłumaczeniu słowa „szalenie” ? – dopytywałam. – Bo przecież w oryginale angielskim zapewne było w tym miejscu słowo _very_, czyli „bardzo”, które brzmi poprawnie, ale niesie ze sobą zupełnie inny ładunek emocjonalny!
– To przyszło w naturalny sposób – odrzekła Mira Michałowska. – Tłumaczyłam tak, jak słyszałam ten tekst we własnej głowie, podążałam za nim.
– Ale żeby móc pracować w taki sposób, musiała pani znajdować się w stanie całkowitego skupienia, koncentracji, która pozwala korzystać nie tylko z wyuczonej znajomości języka obcego, ale także instynktu, wyczucia, czegoś transcendentalnego?...
Poczułam kopnięcie pod stołem.
Za szybą pojawiły się osoby z redakcji literackiej, które dawały mi znaki, że mam natychmiast kończyć, bo osoba powołana do przeprowadzenia tego wywiadu siedzi obok mnie i jak dotąd nie miała możliwości zadać pytań, które ma przygotowane na kartce!
Jak napisałaby Gertruda Stein:
_Było to szalenie frustrujące doświadczenie. Podążanie za pasją wydawało jej się zawsze wartością ważniejszą od wyuczonego schematu tymczasem tamtego jesiennego dnia zrozumiała że wśród Picassów i Matissów oddychających wolnością żyją także malarze dla których bardziej liczy się ilość farby zużytej do namalowania obrazu niż to co czuje człowiek na ten obraz patrzący._ROZDZIAŁ 4
Granice kompromisu
Wiele lat później weszłam do gabinetu dyrektora w innym radiu. Poproszono mnie o spotkanie.
Atmosfera partnerska, uśmiechy po obu stronach. Siadamy przy stole i dyrektor przechodzi do rzeczy.
– Twoja audycja jest jak wyspa – mówi.
Przytakuję z zadowoleniem. Rzeczywiście, u mnie są dłuższe opowieści i fajniejsze piosenki. Dużo pracy wkładam w przygotowanie każdego programu, bo zależy mi na tym, żeby przekazać słuchaczom te same dobre, pełne energii emocje, jakie mi towarzyszą w studiu i podczas podróży.
– Jest inna od pozostałej zawartości tego radia – dodaje dyrektor z naciskiem.
Uśmiecham się. To co, pewnie dostanę nagrodę? Wreszcie ktoś docenił to, że robię to po swojemu, wymyślam zagadki, tworzę galerie fotografii, szukam ciekawych miejsc i faktów, przynoszę specjalnie dobrane piosenki, przywożę słuchaczom egzotyczne prezenty, które można wygrać w siłowniach umysłowych, czasem zapraszam specjalnych gości, z którymi nagrywam rozmowy, które potem osobiście montuję i przygotowuję do emisji.
– Twoja audycja jest jak wyspa – powtarza dyrektor i dodaje: – Jest inna od pozostałej zawartości anteny. Tak nie może być!
Patrzę na dyrektora ze zdumieniem i niedowierzaniem.
Czy dobrze rozumiem?
Przecież różnorodność w ofercie jest zaletą, a nie wadą! Mój program nie jest kosmicznie oderwany od reszty radia. Nie gram muzyki chóralnej ze stepów Mongolii ani folkowych utworów andyjskich górali. Przynoszę popowe piosenki, które są albo były znanymi przebojami, a w dodatku mają w sobie pewną cudowną pozytywną moc. Czuje się, że jest w nich szczera, nieudawana energia i pasja. To się udziela słuchaczom. O to przecież chodzi w radiu!
– Tak nie może być! – powtarza dyrektor dobitnie.
Rozmawiamy o radiu, o muzyce, obecności na antenie, o słuchaczach. I o tym, że w radiu wolno grać tylko takie piosenki, które zostały zbadane, sprawdzone i zaakceptowane przez dyrektora działu muzycznego.
– Te badania są moim zdaniem niewiarygodne – odpowiadam. – Jeżeli w laboratoryjnych warunkach sali konferencyjnej puszczasz komuś fragment piosenki i pytasz o jego opinię, to jest to zupełnie coś innego niż wtedy, kiedy słuchasz tej piosenki w radiu, w kontekście tego, co zostało na antenie powiedziane przed nią i po niej, w atmosferze konkretnego programu, kiedy za oknem akurat pada deszcz albo świeci słońce, bo przecież to wszystko ma wpływ na to w jaki sposób słuchacz odbiera to, co dociera do niego z głośnika.
– To są badania od lat stosowane w Polsce.
– To wcale nie znaczy, że są wiarygodne – odpowiadam uparcie.
Serio.
Wyobraź sobie grupę ochotników, która ma wyrazić swoją opinię na temat dwudziestu pięciu piosenek. Zajmują miejsca w sali konferencyjnej. Prowadzący badania włącza półminutowy fragment piosenki, a ty masz zdecydować czy chciałbyś tę piosenkę usłyszeć w radiu. W innych badaniach ochotnicy dostają listę piosenek i mają zaznaczyć które z nich są przyjemne do słuchania, a które nie. Te piosenki, które zbiorą największą liczbę głosów pozytywnych, są dopuszczane do anteny.
To jest tak, jakby testować smak buraka w oderwaniu od barszczu.
Kawałek buraka wyłowionego z barszczu w zimowy dzień skrzący się świeżym śniegiem kilka dni przed świętami smakuje przecież zupełnie inaczej niż ćwiartka buraka podana na gołym widelcu w deszczowy dzień.
Moim zdaniem tak samo jest z piosenkami w radiu. Piosenka smakuje inaczej w zależności od tego z czym ją jesz, kto ją podaje i w jaki sposób.
Ale nie. O tym badania milczą.
Zamiast tego powstają zestawy mechanicznie brzmiących i sztampowo wyprodukowanych utworów, które są mielone na antenie jak banalna kaszka dla niemowląt. Muzyka ma być jak neutralny kleik, który nie porusza twoich emocji, jest tylko tłem do wysyłania smsów na jedną z wielu radiowych loterii, w których można wygrać gotówkę.
Im dłużej rozmawialiśmy, tym dalej byliśmy od zrozumienia siebie nawzajem. Tak jakbyśmy przybyli na spotkanie z dwóch różnych planet.
– Zastanów się nad tym – powiedział w końcu dyrektor.
– Oczywiście – zgodziłam się.
– Oczekujemy, że dostosujesz się do zasad obowiązujących na całej antenie.
Chyba wtedy wreszcie to do mnie dotarło.
Moja audycja jest jak wyspa.
Wyspę trzeba zatopić!
Tu nie chodzi o to _jaka_ jest moja audycja – czy jest wartościowa, czy dobrze się jej słucha, czy wnosi do świata coś nowego. Chodzi tylko o to, że jest _inna_ i że trzeba ją dostosować do istniejącego schematu. Zrównać z powierzchnią ziemi, bo kiedy wystaje, to zaburza badania.
Uśmiechnęłam się.
Nie czułam strachu.
Wiedziałam, że będzie co ma być, a jedyne, co jest ważne, to pozostać wiernym sobie.
Dalej nie mogę przesunąć granic mojego kompromisu, bo musiałabym działać wbrew temu, co silnie czuję w duszy.
Są rzeczy, na które mogę się zgodzić i które zaakceptowałam dla wspólnego dobra. Nie do końca mi pasują, ale dają się tolerować.
Jest jednak taki punkt, którego przesunąć nie można.
To jest tak jak w podróży, kiedy wchodzisz na nieznaną ścieżkę i najpierw wędrujesz po niej z czystą radością, witasz się z drzewami i cieszysz się z każdego świtu, a potem widzisz buldożery, zamiast śpiewu ptaków słyszysz hałas betoniarek i myślisz:
– Nie chcę tędy iść! Nie podoba mi się tutaj. To miejsce wydaje się obce i nieprzyjazne.
I nawet jeśli przyjdzie ktoś i wręczy ci mapę prowadzącą prosto do skarbca ze złotymi monetami, to ty nie chcesz iść po tym betonowym chodniku, dlatego że twoje serce przestało śpiewać, a twój instynkt mówi ci, że to jest zła droga.
To jest właśnie ten punkt.
Jeśli zgodzisz się mimo wszystko iść dalej, to sprzeciwisz się własnej duszy. Jeśli złamiesz ją w ten sposób, kto będzie cię później prowadził?...
– Nie wyobrażam sobie robić czegoś, do czego nie mam pełnego przekonania – powiedziałam. – Nie mogę i nie chcę prowadzić programu, pod którym nie mogłabym uczciwie i jednoznacznie się podpisać. Nie mogę zagrać piosenki, która budzi taki mój sprzeciw, że mam ochotę zgasić radio i uciec. Po prostu nie mogę. I nie chcę.
– Zastanów się nad tym – powiedział jeszcze raz dyrektor. – Spotkajmy się za dwa tygodnie.ROZDZIAŁ 5
Wolę odejść
Cokolwiek się zdarzy, jestem na to gotowa.
Wiem w co wierzę i jestem temu wierna. Nie dlatego, że tak postanowiłam, ale dlatego, że inaczej nie potrafię.
Kiedy moja dusza staje dęba i protestuje przeciwko czemuś tak głośno, że w myślach słyszę tylko jej krzyk, to zgadzam się z nią. Nie próbuję jej przekupić ani przekonać racjonalnymi argumentami.
Żyję w zgodzie ze sobą.
Kiedyś było inaczej.
Kiedyś nienawidziłam siebie i usiłowałam ze sobą walczyć. I wtedy ciągle wpadałam w różne życiowe bagna.
Nie wiedziałam co jest dobre, a co złe. Żyłam w nieustannej huśtawce opinii, emocji, żalów, pretensji i rozterek. Nigdy nie byłam w pełni zadowolona ani pewna tego co robię, myślę i pragnę.
Nic nie pomagało. Nawet kiedy zrobiłam listę za i przeciw jakiejś sprawy, to i tak pozostawałam w mętliku szarpiących wątpliwości co powinnam zrobić. Z kim być? Zostać czy odejść? Co mogę na tym zyskać? Co mogę stracić?
Zwykle wybierałam jakiś argument, który wydawał mi się ważny i postanawiałam, że pójdę za jego wskazówką, ale i tak wszystko rozsypywało się po drodze, a ja znów stałam na dzikiej pustyni bez mapy, bez kompasu i bez nadziei.
Tak było do czasu, kiedy zintegrowałam się jako człowiek.
Wrócę do tego za chwilę.
Na razie siedzę w gabinecie dyrektora, który obraca w palcach długopis i pyta dlaczego nie zastosowałam się do jego zaleceń.
Powtarzam to, co powiedziałam już wcześniej:
– Dla mnie to jest kwestia uczciwości. Nie mogę podpisać się pod czymś, do czego nie mam pełnego przekonania i co stoi w sprzeczności z tym, co czuję.
– W takim razie jest to sytuacja zero-jedynkowa – stwierdza dyrektor.
Uśmiecham się.
No, jeśli tak musi być, to trudno.
Jak mogłabym się zgodzić na rzeczy, wobec których czuję wewnętrzny sprzeciw? Jak mogłabym prezentować słuchaczom coś, czego nie lubię i co w aktywny sposób mi się nie podoba? Jak mogłabym spojrzeć im w oczy? I sobie?...
Nie mam wątpliwości.
To nie jest kwestia uporu czy próba narzucenia swojej woli.
Głęboko w duszy wiem i czuję, że muszę pozostać wierna wartościom, w które wierzę i które po prostu tworzą mój świat.
Jeśli coś robię, to tylko tak, jak umiem najlepiej, w dobrej wierze i z chęcią, żeby podzielić się czymś pozytywnym, budującym, czymś, co mnie pasjonuje i napełnia taką samą radością, jak wtedy, kiedy budzę się o świcie na tropikalnej wyspie wśród zachwyconego świergotu egzotycznych ptaków.
Inaczej nie chcę i nie umiem.
Wolę odejść niż zrobić coś wbrew sobie.
Słyszę głośny trzask.
Dyrektor ściskał plastikowy długopis tak mocno, że roztrzaskał go na kawałki. Siedzi naprzeciwko mnie z zakrwawionymi palcami.
– Może w takim razie poprowadzę program do końca miesiąca? – proponuję.
Odpowiada mi chłodna cisza.
– To może zrobię jeszcze jeden, ostatni program? Żeby móc pożegnać się ze słuchaczami?
– Takie podsumowanie wszystkich lat?
– Och nie! Zwyczajną audycję, jak zawsze. Zrobię siłownie umysłowe, będą nagrody, opowieści, a potem tylko w ostatnim wejściu powiem, że dziękuję i że to był ostatni program.
Słyszę westchnienie ulgi.
– Dobrze.
– Dziękuję.
– Czy możemy się spotkać po audycji, żeby podpisać odpowiednie dokumenty?
– Oczywiście.
I tak to się skończyło.
Po ostatniej audycji podpisałam cokolwiek podsunięto mi do podpisania, oddałam słuchawki i kartę wejściową.
Wyszłam z budynku z przekonaniem, że postąpiłam słusznie i bez cienia wątpliwości, że życie poprowadzi mnie dalej.ROZDZIAŁ 6
Człowiek zintegrowany
Człowiek zintegrowany to taki, który wie co jest dobre i w praktyce zawsze postępuje zgodnie ze swoimi przekonaniami.
W odróżnieniu od człowieka, który teoretycznie wie jak powinien się zachować, ale kiedy przychodzi co do czego, podejmuje czasem decyzje sprzeczne z tym, co głosi w teorii.
Człowiek zintegrowany jest spójny w tym co robi, myśli i mówi. W teorii i w praktyce wierzy w to samo.
Moje życie bardzo długo było walką.
Walczyłam z samą sobą i z innymi. Z życiem, ze światem, z przyszłością.
To, co stanowiło mój światopogląd w teorii, wcale nie było tym, co stosowałam w praktyce.
To co mówiłam, wcale nie było tym co robiłam.
W teorii łatwo powiedzieć, że trzeba być uczciwym, samodzielnym i odważnym, ale kiedy przychodziło do konkretnego działania w różnych zaskakujących sytuacjach życiowych, wcale nie byłam w stanie tego realizować.
Chaos i mętlik. Sprzeczne pragnienia, wątpliwości, nienawiść, że zrobiłam coś, czego wcale nie chciałam zrobić i co uważałam za złe. Pogarda do siebie, że nie umiałam dotrzymać słowa i zareagować tak, jak chciałam. Ciągłe porównywanie się z innymi, nieustanne poczucie, że jestem gorsza od nich.
Zamiast być wierną temu, co naprawdę czułam w duszy, starałam się zachować tak, żeby ktoś mnie pochwalił, docenił, zauważył.
Wtedy nienawidziłam siebie jeszcze bardziej, bo tym wyraźniej widziałam, że jestem bezwartościowa, chwiejna i niepewna.
To było okropne, dojmujące uczucie bycia śmieciem u stóp innych ludzi.
Potrzebowałam ich.
To oni nadawali sens mojemu życiu.
Kiedy ktoś okazał mi zainteresowanie, byłam szczęśliwa i gotowa na każde poświęcenie, żeby tę znajomość utrzymać.
Czułam się trochę jak bezdomny piesek, który wierzy w to, że musi do kogoś należeć, więc szuka domu, w którym ktoś pozwoli mu zostać.
Piesek, który nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest dumnym, mądrym i niezależnym wilkiem, który potrafi ułożyć sobie szczęśliwe życie niezależnie od tego co robią i mówią inni.
Potem zaczęłam podróżować.
Spotkałam pięknych, mądrych ludzi w dżungli, żyłam w ich świecie, uczyłam się ich sposobu myślenia i patrzenia na świat.
Po kilku latach zrozumiałam, że sens jest we mnie.
Nie w innych osobach, które zechcą w jakiś sposób okazać mi życzliwość, ale w moim własnym sercu.
Zaprzyjaźniłam się ze sobą.
Znalazłam w sobie najwspanialszego przyjaciela, który zawsze ma dla mnie czas i rozumie mnie lepiej niż ktokolwiek na świecie.
Przestałam udawać.
Żyję tak, jak chciałabym żyć.
To co mówię, jest dokładnie tym samym co robię.
To co robię, jest tym samym co myślę.
Wierzę w to, że warto być uczciwym człowiekiem, więc uczciwość jest dla mnie naturalnym wyborem we wszystkich życiowych sytuacjach.
Wierzę w to, że dobro jest największą wartością, więc zawsze staram się być po prostu dobrym człowiekiem. Także dla mrówki, kota i liści na drzewie.
Kiedy mówię, że coś zrobię, to naprawdę to robię.
Moje myśli, słowa i czyny są spójne i oparte na tych samych wartościach. To, w co wierzę w teorii, jest tym samym, co robię w praktyce.
I uwielbiam ten stan.
Człowiek zintegrowany to taki, który stanowi jedność ze wszystkimi przestrzeniami istniejącymi w jego umyśle, duszy i sercu. I ze wszystkim, co jest w nich zapisane.
Nie można przecież czuć jedności z samym sobą jeżeli z jednej strony chcesz coś ukraść, a z drugiej strony słyszysz wewnętrzny głos ostrzegający, żebyś tego nie robił. Miotasz się. Nie wiesz co wybrać.
Z jednej strony nikt nie patrzy i być może nikt nigdy nie dowie się, że właśnie ty ukradłeś to, co tak bardzo chcesz mieć.
Z drugiej strony wewnętrzny głos upiera się, że kradzież jest czymś złym, niezależnie od tego czy zostaniesz złapany, czy nie.
Tak samo jak było z Gollumem z „Władcy pierścieni”.
Zabić przyjaciela i zdobyć pierścień, który jest tak piękny i tak ważny, że serce rwie się do niego jak szalone?
Czy raczej okiełznać tę gorącą tęsknotę i zachować się uczciwie?
Podświadomość rwie się do czegoś, co utożsamia ze zdobyciem poczucia sensu i spełnienia, nawet za cenę czyjejś krzywdy albo zaprzedania własnej duszy.
Tymczasem świadomy umysł usiłuje myśleć racjonalnie i kierować się wartościami, które uważasz za życiowo ważne, tak, żeby pozostać wiernym samemu sobie.
Kto zwycięży?
W moim życiu kiedyś to właśnie była wieczna walka.
Między tym, w co świadomie wierzyłam jako dorosły człowiek, a tym, w co wierzyła moja dziecinnie niedojrzała podświadomość.
Nigdy nie wiedziałam kto wygra.
Nigdy więc nie mogłam mieć pewności czy zachowam się tak, jak teoretycznie uważam za słuszne, godne i dobre.
Kiedy zaprzyjaźniłam się ze sobą i zaopiekowałam się moim samotnym sercem, zyskałam też wgląd w to, w co wierzy moja podświadomość.
Przez dziesięć następnych lat pracowałam nad tym, żeby zaprowadzić porządek w moim umyśle. Żeby zintegrować to, w co wierzę świadomie i to, w co wierzy moja podświadomość.
Wiesz o co chodzi.
Każdy dorosły nosi w sobie mnóstwo przekonań, których właściwie w pełni nigdy nie zweryfikował.
To są te przekonania, które zapisały się w nas kiedy byliśmy dziećmi.
Wtedy, kiedy świat był pełen osób większych od nas, więc my zawsze byliśmy _mniejsi._ To mogło prowadzić do podświadomego przekonania, że jesteśmy także _mniej ważni_, a z tego łatwo wyrasta także podświadome przekonanie o tym, że inni ludzie są zawsze ważniejsi, lepsi i bardziej wartościowi. A jeśli są ważniejsi i lepsi, to znaczy, że tylko oni mogą mieć prawo do szczęścia, spełniania marzeń i bycia sobą.
I bęc.
Tak właśnie niespodziewanie wyrasta w tobie gorzkie i przytłaczające poczucie bycia gorszym i mniej wartościowym od innych, z czym kojarzy się też szybko podświadome przekonanie, że nie masz prawa do szczęścia, do realizowania własnych planów i że w ogóle nie masz prawa żyć na Ziemi jako pełnowartościowa osoba.
Widzisz?
Sam nie wybrałeś nigdy takiego myślenia.
Twoja podświadomość zrobiła to za ciebie.
Ze mną też tak było i wtedy właśnie żyłam w stanie wiecznej wojny, oczekiwania na cud, szalonych nadziei i rozpaczliwych rozczarowań.
Co innego mówiłam, a co innego robiłam później w praktyce.
Moja podświadomość zmuszała mnie do robienia rzeczy, których właściwie wcale nie chciałam robić.
Byłam ofiarą samej siebie.
I miałam poczucie, że zawsze przegrywam.
To się zmieniło wtedy, kiedy zaakceptowałam siebie taką, jaka jestem.
Dałam sobie bezwarunkową przyjaźń i miłość.
Bezwarunkową, czyli taką, która jest niezmienna, trwała i nie zależy od niczego co bym zrobiła albo powiedziała, nie zależy od tego jak wyglądam, ile ważę, w co się ubieram, jaką mam pracę i co myślą o mnie inni ludzie.
Na bazie tej bezwarunkowej przyjaźni zyskałam możliwość zbliżenia się do tego kim jestem naprawdę, w co wierzę w głębi serca i co w rzeczywistości kieruje moim zachowaniem i sposobem myślenia.
Kiedy to zobaczyłam i zrozumiałam, przez kilka następnych lat stopniowo i pomału, ale uparcie i konsekwentnie pracowałam nad tym, żeby negatywne i destrukcyjne przekonania zastąpić pozytywnymi i konstruktywnymi.
Jak wyglądał ten proces opisałam w serii pięciu książek „W dżungli podświadomości”.
Praktyczne ćwiczenia pracy z podświadomością zamieściłam w serii dwunastu książek „Kurs pozytywnego myślenia”.
Zmiana swojego sposobu myślenia nie jest bardzo trudnym zadaniem.
Chodzi tylko o to, żeby być równie wytrwałym i nieugiętym jak twoja podświadomość. Ona będzie wytrwale usiłowała powrócić do swoich dawnych schematów, a ty tak samo wytrwale codziennie będziesz uczyła ją nowych rozwiązań, innej perspektywy i bardziej pozytywnego podejścia do wszystkich spraw.
Jeśli będziesz robić to przez tysiąc dni, ona w końcu ci uwierzy i podąży za tobą.
Wtedy twój podświadomy i świadomy umysł będą bazowały na tych samych wartościach. Zniknie chaos i sprzeczne pragnienia. Pojawi się jasność, radość i wielka siła, której użyjesz do realizowania wybranych przez siebie zadań.
To wspaniałe uczucie.
Kiedy zintegrowałam się jako człowiek, odzyskałam wewnętrzną równowagę.
Przestałam cokolwiek udawać i grać.
Odzyskałam niezależność od opinii i akceptacji innych ludzi.
Zdobyłam niesamowitą wewnętrzną siłę, żeby spełniać moje marzenia.