- promocja
Życie nocne - ebook
Życie nocne - ebook
Nowa powieść mistrzyni thrillerów Nory Roberts.
Harry Booth kradnie od dziewiątego roku życia, aby zapewnić matce dach nad głową. Wślizguje się nocami do pustych luksusowych domów i szuka przedmiotów, które mógłby wymienić na gotówkę. Kiedy u jego matki zostaje zdiagnozowany nowotwór, Harry opuszcza Chicago, ale dalej prowadzi życie nocne.
Wędrując od Outer Banks przez Savannah do Nowego Orleanu, przywdziewa kolejne tożsamości, chociaż pozostaje ostrożny, czujny, zdystansowany. Nie może sobie pozwolić na przyciąganie uwagi ani przywiązanie. Lecz gdy poznaje Mirandę Emerson, uczucia są silniejsze od rozsądnej analizy, nawet gdy rodząca się między nimi więź nie ma szans na przetrwanie. Tymczasem Harry przyjmuje lukratywne zlecenie od Cartera LaPorte, a ten dostrzega w nim wygodne narzędzie, którego może dowolnie używać.
Aby się od niego uwolnić, Harry musi raz na zawsze stawić czoła wrogowi. Tylko wtedy będzie miał nadzieję na posiadanie czegoś cenniejszego niż wszystko, co do tej pory ukradł.
Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.
„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek w świecie". Washington Post Book World
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-943-6 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Został złodziejem, kiedy miał dziewięć lat. To wtedy rak porwał jego matkę do pierwszego śmiertelnego tańca. W tamtym czasie nie był to świadomy wybór, przygoda ani dreszczyk emocji – choć znacznie później z tym właśnie kojarzył swoją karierę. Wówczas młody Harry Booth kradzież utożsamiał z przetrwaniem.
Musieli przecież coś jeść i spłacać hipotekę oraz lekarzy, a także kupować leki, także wtedy, gdy matka była zbyt chora na pracę. Jak zwykle, rzecz jasna, starała się ze wszystkich sił; harowała do utraty tchu, nawet gdy jej włosy garściami wypadały, a ciało, i tak już szczupłe, coraz bardziej traciło na wadze.
Niewielki interes, który założyła wraz z siostrą, jego zwariowaną ciotką Mags, nie nadążał za kosztami, które pochłaniał rak, za tą mnogością dolarów o najróżniejszych nominałach, jakich wymagała walka z tym, co wtargnęło do jej ciała. Na nieszczęście, to ona stanowiła trzon firmy sprzątającej „Siostry – wszystko na błysk”, i nawet kiedy Harry pomagał w weekendy, i tak tracili klientów.
Brak klientów równał się brakowi dochodu. A brak dochodu oznaczał, że musieli na gwałt szukać pieniędzy, żeby móc spłacać hipotekę przytulnego domu z dwiema sypialniami w West Side w Chicago.
Może i nie było to okazałe lokum, ale należało do nich – no i do banku. Mama Harry’ego nigdy nie przeoczyła raty, póki nie zachorowała. Tyle że banki nie przejmowały się czymś takim jak choroba, kiedy ktoś zaczynał zalegać ze spłatami.
Wszyscy oczywiście chcieli swoich pieniędzy, a potem i ich, i jeszcze więcej, gdy się nie regulowało należności na czas. Jeżeli się miało kartę kredytową, można nią było kupować rzeczy w rodzaju leków czy butów – stopy Harry’ego bezustannie rosły – ale skutkowało to tylko zwiększającą się liczbą rachunków, opóźnionych płatności i tak dalej; nieraz słyszał, jak matka płacze po nocach, przekonana, że syn śpi kamiennym snem.
Wiedział, że ciotka Mags im pomaga. Naprawdę ciężko pracowała, żeby utrzymać stałych klientów, i z własnej kieszeni pokrywała niektóre rachunki i zaległości. Tylko że to nie wystarczało.
Co oznacza egzekucja mienia, dowiedział się w wieku dziewięciu lat. Z grubsza biorąc, znaczyło, że można wylądować na ulicy. W odróżnieniu od słowa „zajęcie”, które oznaczało, że obcy ludzie mogli zabrać czyjś samochód.
Poznał zatem brutalną prawdę o życiu już w tym wieku: przestrzeganie zasad – niewzruszona dewiza jego matki – nie robiło wrażenia na typach w eleganckich garniturach i krawatach, z nieodłącznymi walizeczkami w rękach.
Wiedział, jak się dobierać komuś do kieszeni. Jego zwariowana ciotka Mags pracowała dwa lata w wędrownym cyrku i poznała przy tej okazji kilka sztuczek. Nauczyła ich siostrzeńca, traktując to jak dobrą zabawę.
Ponieważ okazał się w tym dobry, a nawet cholernie dobry, z powodzeniem wykorzystywał swój talent. Wszystko to, czego matka go nauczyła o tym, co dobre, a co złe, poszło w diabły podczas chemioterapii, gdy wstrząsana torsjami kuliła się w łazience po kolejnej sesji terapeutycznej albo kiedy zawiązywała chustkę na łysej głowie i wlokła się posprzątać czyjś wymyślny, elegancki dom z widokiem na jezioro.
Nie to żeby miał pretensje do ludzi mieszkających w wymyślnych, eleganckich domach z widokiem na jezioro albo w ekskluzywnych penthouse’ach czy w lśniących biurowcach. Wcale nie. Mieli po prostu więcej szczęścia w życiu niż jego mama.
Wypatrywał ofiar podczas podróży pociągami albo nawet zwykłej przechadzki ulicą. Miał do tego oko. Okradzionymi bywali nieuważni turyści, facet, który wypił w barze o jednego za dużo, albo kobieta zbyt zajęta wystukiwaniem esemesa, żeby pilnować torebki.
Nie wyglądał na złodzieja – ot przeciętny, szczupły chłopiec, który nie zdążył jeszcze wystrzelić w górę, z czupryną kędzierzawych włosów i intensywnie niebieskimi oczami, od których emanowała niewinność.
W zależności od potrzeb potrafił uśmiechać się czarująco albo nieśmiało. Jednego dnia wkładał na głowę czapeczkę Chicago Cubs obróconą daszkiem do tyłu (głupkowaty wygląd), a drugiego dnia ujarzmiał niesforne loczki, snobując się na ucznia szkoły prywatnej (nobliwy wygląd).
Kiedy jego matka była zbyt chora, by wiedzieć, co się dzieje, cichaczem spłacał hipotekę – Mags nie pytała o to, a on nic nie mówił – oraz rachunki za prąd, dzięki czemu go nie wyłączano. Miał też dość pieniędzy na buszowanie po lumpeksach w poszukiwaniu potrzebnej odzieży.
Tak nabył starą kurtkę szkolną, spodnie od dresu oraz spłowiałą bluzę z emblematem Chicago Bears. Na wewnętrznej stronie zimowego płaszcza z drugiej, a może i trzeciej ręki powszywał dyskretne woreczki i kieszenie.
I kupił sobie swój pierwszy w życiu komplet wytrychów.
Nie opuszczał się w nauce. Odznaczał się bystrym, chłonnym umysłem, zdobywał pilnie wiedzę, odrabiał lekcje i unikał kłopotów. Zastanawiał się, czyby nie założyć własnego biznesu – odwalania prac domowych za innych. Harry dobrze rozumiał, że większość dzieciaków to mistrzowie ściemy.
Po lekcjach ćwiczył ze swoimi wytrychami i ślęczał przed komputerem w bibliotece, chłonąc wiedzę o najróżniejszych systemach alarmowych oraz zabezpieczeniach.
A potem matce nieoczekiwanie się polepszyło. Mimo że wciąż wychudzona i blada, nabierała stopniowo sił. Lekarze określali to jako remisję.
Stało się to jego ulubionym słowem – remisja.
Następne trzy lata ich życia wydawały się dość normalne. On wciąż obrabiał kieszenie. I wciąż kradł w sklepach – aczkolwiek bardzo ostrożnie. I nigdy nic zbyt kosztownego, nic łatwego do zidentyfikowania. Wszedł też w korzystny układ z lombardem w South Side.
Mieli istną górę rachunków do spłacenia – a pieniądze, które zarabiał na korepetycjach, nie wystarczały.
Poza tym znalazł upodobanie w złodziejskim fachu.
Po jakimś czasie matka i ciotka Mags znów rozkręciły interes i Harry przez trzy lata, w porze wakacji, sumiennie sprzątał, szorował i przy okazji dokonywał rozpoznania w sprzątanych domach i lokalach.
Można powiedzieć, był młodym człowiekiem z jasną wizją przyszłości.
Później, kiedy góra długów zmalała do niewielkiego wzgórka, a z matczynych oczu zniknęła dawna troska, rak zaprosił ją do następnego tańca.
Swego pierwszego włamania Harry dokonał dwa dni po dwunastych urodzinach. Obleciał go strach na myśl, że zostanie przyłapany i zawleczony do więzienia, a trauma tego doświadczenia sprzymierzy się z rakiem i zabije jego matkę, lecz o dziwo! lęk ów znikł jak kamfora w chwili, gdy znalazł się z ciemnościach tchnących niezmąconą ciszą.
W późniejszych latach, kiedy patrzył wstecz, zrozumiał, że właśnie w tym momencie odnalazł cel swego życia. Może nie był on zbyt chwalebny ani akceptowalny w dobrym towarzystwie, ale cóż… jego własny.
Oto stał tam, wysoki, szczupły chłopiec, który wystrzelił wreszcie w górę, i spoglądał przez szerokie okna na blask księżyca godzący swym ostrzem w taflę jeziora. Wszystko zdawało się pachnieć różami, cytrynami i wolnością.
Tylko on jeden wiedział, że tu jest. Mógł dotknąć wszystkiego, czego tylko chciał, i wziąć, co tylko chciał.
Wiedział, jaką cenę mają elektronika, srebro, biżuteria – choć ta wartościowa byłaby dobrze schowana. Nie zorientował się jeszcze, jak sforsować sejf. Ale z czasem dałby sobie i z nim radę; przyrzekł to sobie.
Nie miał czasu ani możliwości wynieść tych wszystkich błyszczących rzeczy.
Chciał teraz tylko tak stać i napawać się swoimi umiejętnościami, ale w końcu zmusił się do roboty.
Wiedział, bo przekonał się o tym już wcześniej, że ludzie plotkują bez żenady w obecności służby domowej. Zwłaszcza gdy ta służba to dwunastolatek szorujący podłogę w kuchni, podczas gdy pracodawczyni i jej sąsiadka rozprawiają w salonie nad kawą o jakiejś imprezie dobroczynnej.
Wtedy właśnie, nie podnosząc głowy i nie przerywając pracy, nadstawił uszu; dowiedział się o kolekcji znaczków, którą zgromadził mąż sąsiadki jego klientki.
Bawiło ją to.
– Dasz wiarę? Dostał prawdziwej obsesji od chwili, gdy w zeszłym roku odziedziczył kolekcję swojego wuja. Czy ty wiesz, że wydał właśnie pięć tysięcy dolarów na jeden z tych małych skrawków papieru?
– Na znaczek?!…
– Nie mówiąc już o urządzeniach, które utrzymują w gabinecie właściwą temperaturę i wilgotność, tam gdzie przechowuje tę swoją kolekcję. Kiedyś kpił z wuja i jego hobby, a teraz sam siedzi w tym po uszy. Bez przerwy przeszukuje jakieś aukcje i strony internetowe. To niby inwestycja, więc w porządku. Co mnie zresztą obchodzi, że trzyma w biurku mnóstwo jakichś idiotycznych znaczków? Ale wiesz, on śledzi bezustannie aukcje i oferty handlarzy nawet w Rzymie. Chce być na bieżąco, kiedy tam pojedziemy w przyszłym miesiącu.
– A niech sobie kupuje te swoje znaczki! – prychnęła lekceważąco klientka Harry’ego. – Ty przecież kupujesz sobie buty.
Harry skrzętnie zakonotował sobie to wszystko i doszedł do wniosku, że wszechświat przesłał mu oto jasny, widomy sygnał, gdy przyjaciółka klientki zaczęła mówić o przeniesieniu do samochodu pudeł z rekwizytami na imprezę dobroczynną.
Wszedł do salonu niczym uosobienie niewinności.
– Przepraszam, pani Kelper – rzekł – posprzątałem już kuchnię. Dobrze usłyszałem? Trzeba coś przenieść?
– Prawdę mówiąc… – zająknęła się. – Alva, poznaj, to jest Harry. Harry, to pani Finkle. I tak, rzeczywiście moja znajoma chętnie skorzystałaby z pomocy kogoś silnego.
Uśmiechnął się szeroko i naprężył bicepsy.
– Czemu nie? Mam chwilę, zanim pomogę ciotce posprzątać na górze.
Tak więc udał się wraz z panią Finkle do dużego, pięknego domu tuż obok, z dużym, pięknym widokiem na jezioro.
Kiedy weszli do środka, od razu obrzucił wprawnym okiem zabezpieczenie alarmu. Ani śladu psa, jak spostrzegł. Nieodmiennie plus.
– Hm, przeprowadzka? Pani Finkle?
– Co proszę? – Zerknęła na niego nieuważnie, gdy szli przez szeroki przedpokój. – Ach, pudła. Nie, nie, chodzi o imprezę charytatywną, to tak zwana niema aukcja. Pozycje katalogowe to moja działka.
– Miło, że się pani tym zajmuje.
– No cóż, trzeba wspomagać tych, którym się nie poszczęściło.
„Jasne”, pomyślał Harry, rejestrując w pamięci otwarty plan parteru i korytarz prowadzący w lewo. Oraz podwójne oszklone drzwi – teraz zamknięte – które wiodły do męskiego gabinetu.
Zaczął wynosić pudła i umieszczać je w bagażniku lśniącego białego SUV-a mercedesa.
I choć bardzo tego pragnął – jakżeż by mu się to przydało! – odmówił przyjęcia pięciodolarowego napiwku.
– Chodzi o dobroczynność – wyjaśnił. – Ale mimo wszystko dziękuję.
Wrócił do pracy i przez resztę słonecznego letniego poranka zanurzał dłonie w gorącej mydlanej wodzie.
Po pracy wrócili z ciotką do domu pociągiem podmiejskim. Oboje milczeli, przypadał bowiem akurat dzień chemioterapii, a Mags przez całą drogę medytowała i ściskała w dłoni jeden ze swoich magicznych kamyków, by wzbudzić lecznicze wibracje. Czy coś innego.
Po powrocie pojechali wraz z matką do szpitala. Miała na głowie tę swoją jasnoróżową chustkę.
Spędzili tam swój najlepszy zarazem i najgorszy dzień.
Najlepszy, bo pielęgniarka – Harry wolał ją od lekarza – powiedziała, że matce się polepsza. Najgorszy, bo zabieg przyprawiał matkę o silne wymioty.
Siedział przy niej, czytając jej na głos z książki, którą zwali swoim brewiarzem. Przymykała oczy, gdy maszyna pompowała w nią leki, ale uśmiechała się, a nawet parskała śmiechem, kiedy Harry odgrywał różne postaci, zmieniając przy tym komicznie głos.
– Jesteś najwspanialszy, Harry – wymamrotała.
Po turecku siedziała u jej stóp Mags i wyjaśniała jej, jak sobie wyobraża olśniewająco jasne światło, które niszczy swym blaskiem nowotwór.
Jak zwykle w taki najlepszy (jednocześnie najgorszy) dzień ciotka przygotowywała coś w rodzaju kolacji, która miała jakoby uzdrowicielskie właściwości i wydawała woń chyba gorszą, niż smakowała.
Paliła kadzidełka, rozwieszała kryształki, zawodziła monotonnie, gadała coś o przewodnikach duchowych i tego rodzaju rzeczach.
Aczkolwiek, mimo że zdrowo stuknięta, zawsze zostawała z siostrą w dniu chemioterapii, śpiąc na materacu obok jej łóżka.
Jeśli wiedziała, że Harry wymyka się często z domu, to nigdy nie wspomniała o tym słowem. I jeśli się może zastanawiała, jak zdobywał te kilkaset dolarów ekstra, to nigdy o to nie pytała.
Teraz stał w domu państwa Finkle, z widokiem na jezioro, w ciszy zapierającej dech w piersiach. Krążył po nim bezgłośnie, choć nikt i tak by go nie usłyszał, nawet gdyby się zbliżył z głośnym tupotem do tych podwójnych szklanych drzwi.
Już w gabinecie zaczerpnął powietrza, które pachniało lekko dymem i wiśniami. „Cygara”, pomyślał Harry, dostrzegając humidor na szerokim, zdobionym biurku.
Zaciekawiony uchylił wieka pudełka i powąchał. Wziął do ręki cygaro, a potem udał, że zaciąga się kilka razy. „A tam, do diabła!” – ostatecznie miał dwanaście lat – i schował je do plecaka.
Następnie usiadł w skórzanym fotelu koloru porto, z wysokim oparciem, i zaczął się huśtać w przód i w tył i wykrzywiać przy tym złośliwie, jak według niego zwykł robić bogaty człowiek podczas jakiegoś ważnego spotkania.
– Zwalniam was wszystkich! – rzucił, dźgając palcem w powietrze i parskając śmiechem.
Wreszcie zabrał się do roboty.
Kiedy tu szedł, był przygotowany na sforsowanie zamkniętej na klucz szuflady, ale okazało się, że nie musiał tego robić – najwidoczniej Finkle uważał swój dom za dostatecznie zabezpieczony.
Gdy oczom Harry’ego ukazały się klasery – łącznie cztery – wziął je do ręki, po czym, posługując się latarką kieszonkową, zaczął przeglądać jeden po drugim.
Nie zamierzał wszystkich zabierać. Nie wydawało się to uczciwe, a poza tym trwałoby za długo. Jednakże w ciągu trzech ostatnich tygodni dowiedział się aż nadto o znaczkach.
Finkle umieścił swoje skarby na czarnym papierze bezkwasowym i zabezpieczył je dodatkowo, wsuwając w przezroczysty foliowy rękaw. Harry miał przy sobie pęsetę, ale nie chciał ryzykować. Nie mając praktyki ani wprawy, mógł naderwać lub zniszczyć jakiś znaczek i tym samym obniżyć jego wartość.
Większość rękawów zawierała dwadzieścia cztery egzemplarze, w rzędach po cztery na sześć. Wybrał jeden z pierwszego klasera i przeniósł go ostrożnie do segregatora, który ze sobą przyniósł.
Jeden znaczek z każdego klasera – to wydawało się całkiem w porządku, odłożył więc ten pierwszy i sięgnął po drugi. Nie spieszył się tym razem, a ponieważ Finkle dołączył do każdego klasera poręczny arkusz z listą znaczków i ich wartością, nie musiał się nawet szczególnie wysilać.
Akurat kiedy wyjmował rękaw z ostatniego albumu, po drugiej stronie szklanych drzwi błysnęło światło.
Serce podeszło mu do gardła, mimo to wsunął szufladę z ostatnim albumem, chwycił rękaw i zanurkował z nim pod biurko.
Ktoś był w domu. Ktoś oprócz niego.
Drugi złodziej. Dorosły. Trzech dorosłych. Z bronią.
Wtargnęli do jego umysłu – trzej mężczyźni ubrani na czarno, wszyscy z gnatami. Może nie zależało im na znaczkach? Może nawet o nich nie wiedzieli.
Jasne, że wiedzieli i za chwilę tu wejdą. Znajdą go, to pewne, strzelą mu w łeb i zakopią go w płytkim grobie.
Starał się skurczyć, wyobrazić sobie, że jest niewidzialny. I pomyślał o matce, która zamartwia się o niego na śmierć.
Musiał się stąd natychmiast wydostać, przemknąć obok nich niezauważony albo znaleźć sobie lepszą kryjówkę. Zaczął liczyć do trzech. Przy słowie „trzy” zamierzał wypełznąć spod biurka.
Usłyszawszy nagłe ryknięcie muzyki, drgnął tak mocno, że z całej siły walnął głową o spodnią część biurka. Ujrzał przed oczami wszystkie gwiazdy.
Ogarnęła go złość. Jego biedny skołowany mózg zaczął mu podsuwać wszystkie zakazane brzydkie słowa, jakie znał. Powtórzył je dwa razy.
Drugą wiązkę rzucił pod swoim adresem. Za własną głupotę.
Złodzieje nie zapalali przecież cholernego światła ani nie puszczali na cały regulator muzyki.
Bez wątpienia ktoś był prócz niego w domu, i okej, ale nie był to gang uzbrojonych złodziei, którzy palnęliby mu w łeb.
Ostrożnie – zwłaszcza że wciąż mu drżały dłonie – wsunął rękaw ze znaczkami do skoroszytu i schował go do plecaka.
Wygramolił się spod biurka i, nie odrywając wzroku od szklanych drzwi, odczołgał się od światła. W trakcie tej wędrówki zauważył jakiegoś faceta – trochę od niego starszego, ale nie starego – w bokserkach.
Stał w kuchni i nalewał do dwóch kieliszków płyn przypominający wino. Harry zdołał niemalże skryć się w cieniu, kiedy w pole jego widzenia wkroczyła tanecznym krokiem dziewczyna.
W bieliźnie. W koronkowym staniku i stringach – takich jak w katalogach Victoria’s Secret, które mama jego przyjaciela Willa dostawała pocztą i które oglądali razem z Willem i kilkoma jeszcze chłopakami przy każdej okazji.
Czerwień bielizny odcinała się jaskrawo od jej nagiej skóry na tyłku, który – to trzeba jej przyznać – był na swoim miejscu. Dokładnie na swoim miejscu. Piersi sterczały nad górą stanika i podrygiwały przy każdym ruchu, gdy dziewczyna podnosiła ramiona albo kręciła biodrami.
Gdyby spojrzeli w stronę oszklonych drzwi, na pewno by go zauważyli, lecz mimo to nie był w stanie choćby drgnąć. Miał tylko dwanaście lat i był chłopakiem, gwałtowna erekcja, której dostał, dosłownie przykuła go do miejsca.
Dziewczyna miała czarne włosy, długie, bardzo długie czarne włosy, które niedbale odsunęła, by wziąć kieliszek z winem. Popijając, zbliżyła się do faceta w bokserkach, jak gdyby tańczyła. On też tańczył, ale w oczach Harry’ego jawił się tylko jako niewyraźna plama.
Istniała wyłącznie dziewczyna.
Teraz sięgnęła ręką za plecy i rozpięła stanik. Kiedy osunął się na podłogę, każda kropla krwi w ciele Harry’ego spłynęła mu do krocza.
Nigdy wcześniej nie widział piersi żywej dziewczyny. Były zdumiewające.
Kołysały się i podskakiwały w rytmie niesamowicie zgodnym z muzyką.
Kiedy doznał pierwszego oszałamiającego orgazmu, rozbrzmiewały dźwięki _Dance, dance_ zespołu Fall Out Boy. Bał się, że oczy wyjdą mu z orbit. Bał się, że przestanie mu bić serce. A potem chciał już przez resztę życia leżeć na lśniącej drewnianej podłodze.
Teraz jednak facet dobrał się do dziewczyny na całego, a ona dobrała się na całego do niego. Wyczyniali różne rzeczy, mnóstwo różnych rzeczy, w tym on ściągał jej stringi.
„Jezu! ona jest goła jak ją Pan Bóg stworzył”. Harry słyszał jej westchnienia, bo zagłuszały nawet muzykę.
A potem oboje wylądowali na podłodze i zaczęli to robić. To! Dokładnie tam, przy czym to dziewczyna dosiadała faceta, nie na odwrót.
Chciał tylko patrzeć, nic innego się nie liczyło. Ale złodziej w ciele chłopca wiedział, że najwyższy czas się ulotnić. Dopóki tamci byli zbyt zajęci sobą, żeby móc cokolwiek zauważyć.
Odsunął ostrożnie drzwi, przeczołgał się przez próg, a potem, posługując się stopą, zasunął je z powrotem.
Dziewczyna wyła już teraz na całego:
– Terry! O Boże, Terry!
Harry dźwignął się na czworaka, wziął głęboki oddech, po czym skoczył do wyjścia. Wymknąwszy się na zewnątrz, zdążył usłyszeć krzyk ekstazy.
Do pociągu szedł na piechotę, tak by móc na nowo przeżywać każdą minioną chwilę.
Ukradzione znaczki sprzedał paserowi za dwanaście tysięcy dolarów. Miał świadomość, że dostałby więcej, gdyby wiedział więcej. I gdyby nie był jeszcze dzieciakiem.
Ale i tak dwanaście tysięcy dolarów równało się fortunie. I było tego o wiele za dużo, by trzymać to w pokoju.
Musiał się udać do swojej zwariowanej ciotki Mags.
Zaczekał, aż zostaną sami. Mama upierała się, że też będzie pracować, ale nadawała się tylko do lekkiej roboty, i to w jednym domu dziennie, a we czwartki sprzątali dwa.
Pomagał Mags zdejmować poszewki w eleganckim mieszkaniu samotnego faceta. Kiedy pracowali zgodnie, w okna bił dokuczliwy deszcz. Mags włączyła sprzęt grający klienta, chciała posłuchać jakiegoś chłamu spod znaku New Age.
Miała na sobie ufarbowany na fiolet i zieleń podkoszulek. Włosy, tym razem w głęboko śliwkowym kolorze, zakryła zieloną chustką. Z uszu zwisały jej kamyczki, na szyi nosiła łańcuszek z różanym kryształem z kwarcu, zapewniający miłość i harmonię.
– Chcę sobie założyć konto w banku – oświadczył.
Zerknął na nią z ukosa, kiedy wrzucała brudną bieliznę do kosza. Miała chabrowe oczy tak jak on i mama, ale te jej odznaczały się delikatniejszym odcieniem, bardziej marzycielskim.
– Niby dlaczego, dziecinko?
– Dlatego.
– Ehe.
Rozłożyła prześcieradło z gumką, a potem strzepnęli je razem i zaczęli przykrywać nim łóżko.
Harry wiedział, że ciotka na tym poprzestanie. Że to „ehe” może ciągnąć się w nieskończoność.
– Mam prawie trzynaście lat i zaoszczędziłem trochę pieniędzy, chcę więc założyć sobie konto bankowe.
– Gdyby była to w pełni prawda, a nie tylko częściowo, rozmawiałbyś o tym ze swoją mamą zamiast ze mną.
– Nie chcę zawracać jej głowy.
– Ehe.
Zajęli się teraz wierzchnim prześcieradłem.
– Potrzebuję osoby dorosłej, która pójdzie ze mną do banku i będzie pewnie musiała podpisać jakieś papiery.
– Ile pieniędzy?
Gdyby zgodziła się z nim pójść, i tak by się dowiedziała, toteż popatrzył jej prosto w oczy.
– Prawie piętnaście tysięcy.
Odpowiedziała mu twardym spojrzeniem. Maleńki niebieski kamyczek z boku jej nosa błysnął.
– Zechcesz mi powiedzieć, skąd wytrzasnąłeś tyle pieniędzy?
– Udzielałem korepetycji, odstawiałem fuchy, sprzątałem domy. Niewiele na siebie wydaję.
Odwróciła się, by wyjąć kołdrę, czarną jak noc i miękką jak obłok.
– Ehe – rzekła tylko.
– To moje pieniądze, można będzie za nie spłacić kilka rachunków, także hipotekę. Znowu zaczynamy zalegać, a ostatnio w domu zjawił się facet z windykacji. Mama powiedziała, żebym poszedł do swojego pokoju, ale usłyszałem wystarczająco dużo.
Skinęła głową, kiedy przykrywali łóżko kołdrą, a potem zaczęli powlekać poduszki.
– Jesteś dobrym synem, Harry, i nie pójdziesz z tym do Dany, bo ona nigdy by się na coś takiego nie pisała. To wymaga zadania zbyt wielu pytań, ale niestety, sama ci ich muszę kilka zadać, nim dojdziemy do porozumienia.
– W porządku.
– Zabiłeś kogoś albo skrzywdziłeś dla zdobycia tych pieniędzy?
– Chryste, nie. – Na jego twarzy malował się szok. – Skądże znowu!
Ułożyła starannie poduszki.
– Handlujesz narkotykami?… choćby trawką, Harry?
Tak się składało, że wiedział przypadkiem, że Mags pali trawkę, ilekroć może ją zdobyć, ale nie o to chodziło.
– Nie.
Obrzuciła go powłóczystym spojrzeniem tych swoich marzycielskich oczu.
– Sprzedajesz się za pieniądze, kochanie? Seks?
Odniósł wrażenie, że szczęka mu spada do podłogi.
– Jezu! Nie. Po prostu… nie.
– To dobrze. Kamień spadł mi z serca. Jesteś taki przystojny, Harry. Byłbyś cennym kąskiem dla niektórych, trochę się martwiłam. A co? Myślisz, że nie wiem, jak się wymykasz w nocy z domu? – spytała, niosąc ozdobne poszewki na poduszki. – Miałam nadzieję, że chodzi o dziewczynę albo że spotykasz się dla zabawy z przyjaciółmi. – Przyglądając mu się uważnie, bawiła się swoim kryształkiem na łańcuszku. – Cokolwiek robisz, robisz to dla mamy. I wiedz, że kocham ją tak samo jak ty.
– Wiem.
– Nie mam pojęcia, dlaczego wszechświat skazał ją na taki mrok, a nie jestem fanką pieniędzy, które go rozjaśniają. Ale w jej przypadku rozjaśniają, zważywszy na te wszystkie rachunki, którymi się zamartwia.
Cofnąwszy się o krok, Mags chwilę oceniała wzrokiem łóżkowy pejzaż, nim wreszcie skinęła z aprobatą głową.
– Nie potrzebujesz zwykłego konta bankowego, Harry. Potrzebujesz konta maklerskiego. Pieniądze robią pieniądze, taki jest smutny stan rzeczy.
Nie ulegało wątpliwości, że Mags miewała dziwne pomysły, ale Harry też wiedział, że ciotka jest nie w ciemię bita. Słuchał więc i się zastanawiał.
– Konto maklerskie?
– Zamierzasz… hmm… oszczędzić jeszcze więcej?
– Tak. Nie chodzi tylko o rachunki. Kiedy gość naprawiał ostatnim razem piec centralnego ogrzewania, to powiedział, że więcej się nie da go naprawiać, a przed zimą będziemy potrzebowali nowego.
– Konto maklerskie. Chodziłam kiedyś z jednym gościem, który zajmuje się takimi sprawami. Zbyt uczciwy, żeby kręcić jakieś numery, ale powie nam, co i jak. – Zbliżyła się do niego i położyła mu dłonie na policzkach. – Jesteś dobrym synkiem i bystrym chłopcem. – Poklepała go po twarzy. – Tak trzymaj.
Usłyszeli o Wielkiej Kradzieży Znaczków Finkle’a, kiedy pani Kelper podlewała swoje rośliny na tarasie. Czuł na sobie zimne spojrzenie z ukosa, którym obrzuciła go Mags, kiedy mył szklane drzwi tarasu i polerował urządzenia kuchenne z nierdzewnej stali.
– Przykro mi to słyszeć – oznajmiła Mags. – Były cenne?
– Najwidoczniej, ale co gorsza, ich syn Terry miał letnie zajęcia na uczelni, ale olał to i pod nieobecność rodziców imprezował tydzień. W ich własnym domu. Musiałam powiedzieć Alvie, że widziałam światła i słyszałam muzykę i że podjeżdżały samochody. Musiał więc to zrobić jeden z jego przyjaciół albo przyjaciel przyjaciela – sama pani wie, jak wyglądają te ich studenckie imprezy.
„Znak”, pomyślał Harry, polerując na wysoki połysk lodówkę z najwyższej półki cenowej.
Jak powiedziałaby Mags: wszechświat rzucił promień światła.
A jego matce nagle się polepszyło.
*
Kiedy miał szesnaście lat, Harry zakochał się w blondynce o sarnich oczach. Miała na imię Nita. Królowała w jego snach i sprawiała, że przemierzał korytarze szkolne jak na skrzydłach. Udzielał jej korepetycji z hiszpańskiego – gratis – i pomagał w pracach domowych z algebry.
Chodzili do kina albo na pizzę, czasem sami, a czasem z Willem i jego dziewczyną. Zaprosił Nitę na bal z okazji zakończenia roku szkolnego; zgodziła się.
Ograniczył działalność – sprzątanie i włamania – żeby spędzać z nią więcej czasu. Bądź co bądź, zainstalowali nowy piec, spłacili rachunki za leczenie i regulowali resztę na bieżąco.
Oczywiście, nadal pracował, sprzątając wraz z matką i Mags w sobotnie popołudnia. Prócz tego dwa razy w miesiącu gdzieś się włamywał, zasilając konto.
Wciąż mieli rachunki do spłacenia. A i studia lada chwila miały się zacząć.
Matka darzyła Nitę sympatią; uwielbiała, kiedy się zjawiali razem w domu i oglądali filmy na DVD albo oddawali się grom wideo. Trzeci rok nauki w szkole średniej miał już na zawsze pozostać jednym z jego najcenniejszych wspomnień.
Przed balem na zakończenie roku zebrał forsę z Willem – zafundowali sobie limuzynę. Kupił bukiecik i wypożyczył smoking.
Kiedy wynurzył się z sypialni, Dana przysunęła dłonie do twarzy.
– Och, och! Spójrz tylko, Mags! To Booth, nasz Harry Booth. Pamiętaj, żadnych martini, drogi synu. Wstrząśniętych czy zmieszanych.
– Słowo harcerza. – Uniósł dwa palce, po czym je skrzyżował, rozśmieszając je przy okazji.
– Zdjęcia! – Matka chwyciła telefon, ale Mags wyrwała go jej z dłoni.
– Stań tam z tym swoim przystojnym chłopcem. Boże, Dana, jaki on do ciebie podobny.
– Miłość mojego życia – mruknęła Dana, opierając głowę o ramię syna.
Objął ją i przyciągnął do siebie.
– Najlepsza ze wszystkich mam.
Odwróciła się i pogłaskała go po włosach.
– Jesteś taki wysoki. Mój dzieciak jest dorosły, Mags, i wybiera się na bal na zakończenie trzeciej klasy liceum. No dalej, teraz ty i Harry.
Dana i Mags zamieniły się miejscami. Mags wspięła się na palce, żeby pocałować Harry’ego w policzek, i szepnęła:
– Włożyłam ci do prawej kieszeni marynarki prezerwatywy. Lepiej dmuchać na zimne.
Tego wieczoru, po magii towarzyszącej zabawie szkolnej, podczas późniejszej imprezy w domu Willa na chłodnej podłodze gościnnej łazienki Harry odebrał dziewictwo Nicie, a ona jemu.
Zaczął swoje ostatnie szkolne wakacje szczęśliwy jak nigdy.
Nim lato dobiegło końca, rak puścił się w ostatni taniec.Rozdział 4
Harry ruszył trasą międzystanową numer 65 przez Indianę. A ponieważ prócz Illinois był to jedyny stan, jaki kiedykolwiek odwiedził, też chciał się z niego wydostać.
Udać się gdzie indziej, znaleźć się w innym miejscu, byleby było ciepło.
Trzymał się autostrady, słuchał radia rozkręconego na cały regulator, włączył też ogrzewanie na maksimum. I kiedy przekroczył granice Kentucky, poczuł przypływ sił – fizycznych sił. Zjechał z drogi na chybił trafił. Postanowił zrobić sobie postój, może powłóczyć się przez jakiś czas po okolicy.
„Stan niebieskiej trawy… oficjalnie Commonwealth of Kentucky – skorygował, przywołując zgromadzone w myślach fakty. – Stolica to Frankfurt. Aha, konie, bourbon, pieczone kurczaki, Derby, blues, Fort Knox”.
To ostatnie kazało mu się zastanawiać, co zrobiłby ze sztabami złota, gdyby mu udało się je ukraść. Powód do niesamowitej chwały, tyle że mógłby go zaprowadzić do więzienia w Kansas. Albo w Leavenworth. Albo do jego odpowiednika w Kentucky.
Poza tym trudno byłoby zmieścić złote sztaby w plecaku.
Zatrzymał się, żeby opróżnić pęcherz i zatankować bak, kupił Doritos – wciąż jego ulubione – i colę.
Podobał mu się widok wzgórz, pofałdowania, które widział tylko na zdjęciach albo w kinie. Wyobraził sobie, jak wyglądają w letniej zieleni, wznosząc się i opadając, za polami, na których pasą się konie.
Może zakosztowałby wiejskiego życia. Może.
Ale choć powietrze nie porażało zimnem, wciąż jednak było chłodne.
Ruszył dalej, kierując się na południe, i gdy Doritos nie wypełniły mu pustki w żołądku, podjechał pod McDonalda na big maca z dużymi frytkami.
Kobieta, która go obsługiwała – mniej więcej w jego wieku – podała mu z uśmiechem torebkę.
– Proszę, synu – rzekła. – Zjedz to od razu, słyszysz?
Uznał, że ma ciepły, przyjazny akcent.
– Tak, proszę pani.
Rzeczywiście zjadł od razu, przekraczając granice Tennessee.
– Whiskey, Elvis, Dolly Parton, farmy tytoniowe, barbecue i blues, i Smoky Mountains – wyrecytował półgłosem.
Dla chłopaka, który nigdy się nie oddalił od domu dalej niż na trzysta kilometrów, było to jak odkrywanie nieznanego lądu. Czy nawet całego świata.
Odkrywał smak wolności. Mieszał mu się on ze smakiem sekretnego sosu McDonalda.
Zastanawiał się, czy nie pojechać na południowy wschód, do Memphis i nie odwiedzić Graceland. Nie uważał się za wielkiego fana Elvisa, ale ta ikona rock and rolla wciąż miała dużą siłę przyciągania.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki