Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Życie nocne - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Życie nocne - ebook

Nowa powieść mistrzyni thrillerów Nory Roberts.

Harry Booth kradnie od dziewiątego roku życia, aby zapewnić matce dach nad głową. Wślizguje się nocami do pustych luksusowych domów i szuka przedmiotów, które mógłby wymienić na gotówkę. Kiedy u jego matki zostaje zdiagnozowany nowotwór, Harry opuszcza Chicago, ale dalej prowadzi życie nocne.

Wędrując od Outer Banks przez Savannah do Nowego Orleanu, przywdziewa kolejne tożsamości, chociaż pozostaje ostrożny, czujny, zdystansowany. Nie może sobie pozwolić na przyciąganie uwagi ani przywiązanie. Lecz gdy poznaje Mirandę Emerson, uczucia są silniejsze od rozsądnej analizy, nawet gdy rodząca się między nimi więź nie ma szans na przetrwanie. Tymczasem Harry przyjmuje lukratywne zlecenie od Cartera LaPorte, a ten dostrzega w nim wygodne narzędzie, którego może dowolnie używać.

Aby się od niego uwolnić, Harry musi raz na zawsze stawić czoła wrogowi. Tylko wtedy będzie miał nadzieję na posiadanie czegoś cenniejszego niż wszystko, co do tej pory ukradł.

Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.

„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek w świecie". Washington Post Book World

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-943-6
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Został zło­dzie­jem, kiedy miał dzie­więć lat. To wtedy rak porwał jego matkę do pierw­szego śmier­tel­nego tańca. W tam­tym cza­sie nie był to świa­domy wybór, przy­goda ani dresz­czyk emo­cji – choć znacz­nie póź­niej z tym wła­śnie koja­rzył swoją karierę. Wów­czas młody Harry Booth kra­dzież utoż­sa­miał z prze­trwa­niem.

Musieli prze­cież coś jeść i spła­cać hipo­tekę oraz leka­rzy, a także kupo­wać leki, także wtedy, gdy matka była zbyt chora na pracę. Jak zwy­kle, rzecz jasna, sta­rała się ze wszyst­kich sił; haro­wała do utraty tchu, nawet gdy jej włosy gar­ściami wypa­dały, a ciało, i tak już szczu­płe, coraz bar­dziej tra­ciło na wadze.

Nie­wielki inte­res, który zało­żyła wraz z sio­strą, jego zwa­rio­waną ciotką Mags, nie nadą­żał za kosz­tami, które pochła­niał rak, za tą mno­go­ścią dola­rów o naj­róż­niej­szych nomi­na­łach, jakich wyma­gała walka z tym, co wtar­gnęło do jej ciała. Na nie­szczę­ście, to ona sta­no­wiła trzon firmy sprzą­ta­ją­cej „Sio­stry – wszystko na błysk”, i nawet kiedy Harry poma­gał w week­endy, i tak tra­cili klien­tów.

Brak klien­tów rów­nał się bra­kowi dochodu. A brak dochodu ozna­czał, że musieli na gwałt szu­kać pie­nię­dzy, żeby móc spła­cać hipo­tekę przy­tul­nego domu z dwiema sypial­niami w West Side w Chi­cago.

Może i nie było to oka­załe lokum, ale nale­żało do nich – no i do banku. Mama Harry’ego ni­gdy nie prze­oczyła raty, póki nie zacho­ro­wała. Tyle że banki nie przej­mo­wały się czymś takim jak cho­roba, kiedy ktoś zaczy­nał zale­gać ze spła­tami.

Wszy­scy oczy­wi­ście chcieli swo­ich pie­nię­dzy, a potem i ich, i jesz­cze wię­cej, gdy się nie regu­lo­wało należ­no­ści na czas. Jeżeli się miało kartę kre­dy­tową, można nią było kupo­wać rze­czy w rodzaju leków czy butów – stopy Harry’ego bez­u­stan­nie rosły – ale skut­ko­wało to tylko zwięk­sza­jącą się liczbą rachun­ków, opóź­nio­nych płat­no­ści i tak dalej; nie­raz sły­szał, jak matka pła­cze po nocach, prze­ko­nana, że syn śpi kamien­nym snem.

Wie­dział, że ciotka Mags im pomaga. Naprawdę ciężko pra­co­wała, żeby utrzy­mać sta­łych klien­tów, i z wła­snej kie­szeni pokry­wała nie­które rachunki i zale­gło­ści. Tylko że to nie wystar­czało.

Co ozna­cza egze­ku­cja mie­nia, dowie­dział się w wieku dzie­wię­ciu lat. Z grub­sza bio­rąc, zna­czyło, że można wylą­do­wać na ulicy. W odróż­nie­niu od słowa „zaję­cie”, które ozna­czało, że obcy ludzie mogli zabrać czyjś samo­chód.

Poznał zatem bru­talną prawdę o życiu już w tym wieku: prze­strze­ga­nie zasad – nie­wzru­szona dewiza jego matki – nie robiło wra­że­nia na typach w ele­ganc­kich gar­ni­tu­rach i kra­wa­tach, z nie­od­łącz­nymi wali­zecz­kami w rękach.

Wie­dział, jak się dobie­rać komuś do kie­szeni. Jego zwa­rio­wana ciotka Mags pra­co­wała dwa lata w wędrow­nym cyrku i poznała przy tej oka­zji kilka sztu­czek. Nauczyła ich sio­strzeńca, trak­tu­jąc to jak dobrą zabawę.

Ponie­waż oka­zał się w tym dobry, a nawet cho­ler­nie dobry, z powo­dze­niem wyko­rzy­sty­wał swój talent. Wszystko to, czego matka go nauczyła o tym, co dobre, a co złe, poszło w dia­bły pod­czas che­mio­te­ra­pii, gdy wstrzą­sana tor­sjami kuliła się w łazience po kolej­nej sesji tera­peu­tycz­nej albo kiedy zawią­zy­wała chustkę na łysej gło­wie i wlo­kła się posprzą­tać czyjś wymyślny, ele­gancki dom z wido­kiem na jezioro.

Nie to żeby miał pre­ten­sje do ludzi miesz­ka­ją­cych w wymyśl­nych, ele­ganc­kich domach z wido­kiem na jezioro albo w eks­klu­zyw­nych pen­tho­use’ach czy w lśnią­cych biu­row­cach. Wcale nie. Mieli po pro­stu wię­cej szczę­ścia w życiu niż jego mama.

Wypa­try­wał ofiar pod­czas podróży pocią­gami albo nawet zwy­kłej prze­chadzki ulicą. Miał do tego oko. Okra­dzio­nymi bywali nie­uważni tury­ści, facet, który wypił w barze o jed­nego za dużo, albo kobieta zbyt zajęta wystu­ki­wa­niem ese­mesa, żeby pil­no­wać torebki.

Nie wyglą­dał na zło­dzieja – ot prze­ciętny, szczu­pły chło­piec, który nie zdą­żył jesz­cze wystrze­lić w górę, z czu­pryną kędzie­rza­wych wło­sów i inten­syw­nie nie­bie­skimi oczami, od któ­rych ema­no­wała nie­win­ność.

W zależ­no­ści od potrzeb potra­fił uśmie­chać się cza­ru­jąco albo nie­śmiało. Jed­nego dnia wkła­dał na głowę cza­peczkę Chi­cago Cubs obró­coną dasz­kiem do tyłu (głup­ko­waty wygląd), a dru­giego dnia ujarz­miał nie­sforne loczki, sno­bu­jąc się na ucznia szkoły pry­wat­nej (nobliwy wygląd).

Kiedy jego matka była zbyt chora, by wie­dzieć, co się dzieje, cicha­czem spła­cał hipo­tekę – Mags nie pytała o to, a on nic nie mówił – oraz rachunki za prąd, dzięki czemu go nie wyłą­czano. Miał też dość pie­nię­dzy na buszo­wa­nie po lum­pek­sach w poszu­ki­wa­niu potrzeb­nej odzieży.

Tak nabył starą kurtkę szkolną, spodnie od dresu oraz spło­wiałą bluzę z emble­ma­tem Chi­cago Bears. Na wewnętrz­nej stro­nie zimo­wego płasz­cza z dru­giej, a może i trze­ciej ręki powszy­wał dys­kretne woreczki i kie­sze­nie.

I kupił sobie swój pierw­szy w życiu kom­plet wytry­chów.

Nie opusz­czał się w nauce. Odzna­czał się bystrym, chłon­nym umy­słem, zdo­by­wał pil­nie wie­dzę, odra­biał lek­cje i uni­kał kło­po­tów. Zasta­na­wiał się, czyby nie zało­żyć wła­snego biz­nesu – odwa­la­nia prac domo­wych za innych. Harry dobrze rozu­miał, że więk­szość dzie­cia­ków to mistrzo­wie ściemy.

Po lek­cjach ćwi­czył ze swo­imi wytry­chami i ślę­czał przed kom­pu­te­rem w biblio­tece, chło­nąc wie­dzę o naj­róż­niej­szych sys­te­mach alar­mo­wych oraz zabez­pie­cze­niach.

A potem matce nie­ocze­ki­wa­nie się polep­szyło. Mimo że wciąż wychu­dzona i blada, nabie­rała stop­niowo sił. Leka­rze okre­ślali to jako remi­sję.

Stało się to jego ulu­bio­nym sło­wem – remi­sja.

Następne trzy lata ich życia wyda­wały się dość nor­malne. On wciąż obra­biał kie­sze­nie. I wciąż kradł w skle­pach – acz­kol­wiek bar­dzo ostroż­nie. I ni­gdy nic zbyt kosz­tow­nego, nic łatwego do ziden­ty­fi­ko­wa­nia. Wszedł też w korzystny układ z lom­bar­dem w South Side.

Mieli istną górę rachun­ków do spła­ce­nia – a pie­nią­dze, które zara­biał na kore­pe­ty­cjach, nie wystar­czały.

Poza tym zna­lazł upodo­ba­nie w zło­dziej­skim fachu.

Po jakimś cza­sie matka i ciotka Mags znów roz­krę­ciły inte­res i Harry przez trzy lata, w porze waka­cji, sumien­nie sprzą­tał, szo­ro­wał i przy oka­zji doko­ny­wał roz­po­zna­nia w sprzą­ta­nych domach i loka­lach.

Można powie­dzieć, był mło­dym czło­wie­kiem z jasną wizją przy­szło­ści.

Póź­niej, kiedy góra dłu­gów zma­lała do nie­wiel­kiego wzgórka, a z mat­czy­nych oczu znik­nęła dawna tro­ska, rak zapro­sił ją do następ­nego tańca.

Swego pierw­szego wła­ma­nia Harry doko­nał dwa dni po dwu­na­stych uro­dzi­nach. Oble­ciał go strach na myśl, że zosta­nie przy­ła­pany i zawle­czony do wię­zie­nia, a trauma tego doświad­cze­nia sprzy­mie­rzy się z rakiem i zabije jego matkę, lecz o dziwo! lęk ów znikł jak kam­fora w chwili, gdy zna­lazł się z ciem­no­ściach tchną­cych nie­zmą­coną ciszą.

W póź­niej­szych latach, kiedy patrzył wstecz, zro­zu­miał, że wła­śnie w tym momen­cie odna­lazł cel swego życia. Może nie był on zbyt chwa­lebny ani akcep­to­walny w dobrym towa­rzy­stwie, ale cóż… jego wła­sny.

Oto stał tam, wysoki, szczu­pły chło­piec, który wystrze­lił wresz­cie w górę, i spo­glą­dał przez sze­ro­kie okna na blask księ­życa godzący swym ostrzem w taflę jeziora. Wszystko zda­wało się pach­nieć różami, cytry­nami i wol­no­ścią.

Tylko on jeden wie­dział, że tu jest. Mógł dotknąć wszyst­kiego, czego tylko chciał, i wziąć, co tylko chciał.

Wie­dział, jaką cenę mają elek­tro­nika, sre­bro, biżu­te­ria – choć ta war­to­ściowa byłaby dobrze scho­wana. Nie zorien­to­wał się jesz­cze, jak sfor­so­wać sejf. Ale z cza­sem dałby sobie i z nim radę; przy­rzekł to sobie.

Nie miał czasu ani moż­li­wo­ści wynieść tych wszyst­kich błysz­czą­cych rze­czy.

Chciał teraz tylko tak stać i napa­wać się swo­imi umie­jęt­no­ściami, ale w końcu zmu­sił się do roboty.

Wie­dział, bo prze­ko­nał się o tym już wcze­śniej, że ludzie plot­kują bez żenady w obec­no­ści służby domo­wej. Zwłasz­cza gdy ta służba to dwu­na­sto­la­tek szo­ru­jący pod­łogę w kuchni, pod­czas gdy pra­co­daw­czyni i jej sąsiadka roz­pra­wiają w salo­nie nad kawą o jakiejś impre­zie dobro­czyn­nej.

Wtedy wła­śnie, nie pod­no­sząc głowy i nie prze­ry­wa­jąc pracy, nad­sta­wił uszu; dowie­dział się o kolek­cji znacz­ków, którą zgro­ma­dził mąż sąsiadki jego klientki.

Bawiło ją to.

– Dasz wiarę? Dostał praw­dzi­wej obse­sji od chwili, gdy w zeszłym roku odzie­dzi­czył kolek­cję swo­jego wuja. Czy ty wiesz, że wydał wła­śnie pięć tysięcy dola­rów na jeden z tych małych skraw­ków papieru?

– Na zna­czek?!…

– Nie mówiąc już o urzą­dze­niach, które utrzy­mują w gabi­ne­cie wła­ściwą tem­pe­ra­turę i wil­got­ność, tam gdzie prze­cho­wuje tę swoją kolek­cję. Kie­dyś kpił z wuja i jego hobby, a teraz sam sie­dzi w tym po uszy. Bez prze­rwy prze­szu­kuje jakieś aukcje i strony inter­ne­towe. To niby inwe­sty­cja, więc w porządku. Co mnie zresztą obcho­dzi, że trzyma w biurku mnó­stwo jakichś idio­tycz­nych znacz­ków? Ale wiesz, on śle­dzi bez­u­stan­nie aukcje i oferty han­dla­rzy nawet w Rzy­mie. Chce być na bie­żąco, kiedy tam poje­dziemy w przy­szłym mie­siącu.

– A niech sobie kupuje te swoje znaczki! – prych­nęła lek­ce­wa­żąco klientka Harry’ego. – Ty prze­cież kupu­jesz sobie buty.

Harry skrzęt­nie zako­no­to­wał sobie to wszystko i doszedł do wnio­sku, że wszech­świat prze­słał mu oto jasny, widomy sygnał, gdy przy­ja­ciółka klientki zaczęła mówić o prze­nie­sie­niu do samo­chodu pudeł z rekwi­zy­tami na imprezę dobro­czynną.

Wszedł do salonu niczym uoso­bie­nie nie­win­no­ści.

– Prze­pra­szam, pani Kel­per – rzekł – posprzą­ta­łem już kuch­nię. Dobrze usły­sza­łem? Trzeba coś prze­nieść?

– Prawdę mówiąc… – zająk­nęła się. – Alva, poznaj, to jest Harry. Harry, to pani Fin­kle. I tak, rze­czy­wi­ście moja zna­joma chęt­nie sko­rzy­sta­łaby z pomocy kogoś sil­nego.

Uśmiech­nął się sze­roko i naprę­żył bicepsy.

– Czemu nie? Mam chwilę, zanim pomogę ciotce posprzą­tać na górze.

Tak więc udał się wraz z panią Fin­kle do dużego, pięk­nego domu tuż obok, z dużym, pięk­nym wido­kiem na jezioro.

Kiedy weszli do środka, od razu obrzu­cił wpraw­nym okiem zabez­pie­cze­nie alarmu. Ani śladu psa, jak spo­strzegł. Nie­odmien­nie plus.

– Hm, prze­pro­wadzka? Pani Fin­kle?

– Co pro­szę? – Zer­k­nęła na niego nie­uważ­nie, gdy szli przez sze­roki przed­po­kój. – Ach, pudła. Nie, nie, cho­dzi o imprezę cha­ry­ta­tywną, to tak zwana niema aukcja. Pozy­cje kata­lo­gowe to moja działka.

– Miło, że się pani tym zaj­muje.

– No cóż, trzeba wspo­ma­gać tych, któ­rym się nie poszczę­ściło.

„Jasne”, pomy­ślał Harry, reje­stru­jąc w pamięci otwarty plan par­teru i kory­tarz pro­wa­dzący w lewo. Oraz podwójne oszklone drzwi – teraz zamknięte – które wio­dły do męskiego gabi­netu.

Zaczął wyno­sić pudła i umiesz­czać je w bagaż­niku lśnią­cego bia­łego SUV-a mer­ce­desa.

I choć bar­dzo tego pra­gnął – jak­żeż by mu się to przy­dało! – odmó­wił przy­ję­cia pię­cio­do­la­ro­wego napiwku.

– Cho­dzi o dobro­czyn­ność – wyja­śnił. – Ale mimo wszystko dzię­kuję.

Wró­cił do pracy i przez resztę sło­necz­nego let­niego poranka zanu­rzał dło­nie w gorą­cej mydla­nej wodzie.

Po pracy wró­cili z ciotką do domu pocią­giem pod­miej­skim. Oboje mil­czeli, przy­pa­dał bowiem aku­rat dzień che­mio­te­ra­pii, a Mags przez całą drogę medy­to­wała i ści­skała w dłoni jeden ze swo­ich magicz­nych kamy­ków, by wzbu­dzić lecz­ni­cze wibra­cje. Czy coś innego.

Po powro­cie poje­chali wraz z matką do szpi­tala. Miała na gło­wie tę swoją jasno­ró­żową chustkę.

Spę­dzili tam swój naj­lep­szy zara­zem i naj­gor­szy dzień.

Naj­lep­szy, bo pie­lę­gniarka – Harry wolał ją od leka­rza – powie­działa, że matce się polep­sza. Naj­gor­szy, bo zabieg przy­pra­wiał matkę o silne wymioty.

Sie­dział przy niej, czy­ta­jąc jej na głos z książki, którą zwali swoim bre­wia­rzem. Przy­my­kała oczy, gdy maszyna pom­po­wała w nią leki, ale uśmie­chała się, a nawet par­skała śmie­chem, kiedy Harry odgry­wał różne postaci, zmie­nia­jąc przy tym komicz­nie głos.

– Jesteś naj­wspa­nial­szy, Harry – wymam­ro­tała.

Po turecku sie­działa u jej stóp Mags i wyja­śniała jej, jak sobie wyobraża olśnie­wa­jąco jasne świa­tło, które nisz­czy swym bla­skiem nowo­twór.

Jak zwy­kle w taki naj­lep­szy (jed­no­cze­śnie naj­gor­szy) dzień ciotka przy­go­to­wy­wała coś w rodzaju kola­cji, która miała jakoby uzdro­wi­ciel­skie wła­ści­wo­ści i wyda­wała woń chyba gor­szą, niż sma­ko­wała.

Paliła kadzi­dełka, roz­wie­szała krysz­tałki, zawo­dziła mono­ton­nie, gadała coś o prze­wod­ni­kach ducho­wych i tego rodzaju rze­czach.

Acz­kol­wiek, mimo że zdrowo stuk­nięta, zawsze zosta­wała z sio­strą w dniu che­mio­te­ra­pii, śpiąc na mate­racu obok jej łóżka.

Jeśli wie­działa, że Harry wymyka się czę­sto z domu, to ni­gdy nie wspo­mniała o tym sło­wem. I jeśli się może zasta­na­wiała, jak zdo­by­wał te kil­ka­set dola­rów eks­tra, to ni­gdy o to nie pytała.

Teraz stał w domu pań­stwa Fin­kle, z wido­kiem na jezioro, w ciszy zapie­ra­ją­cej dech w pier­siach. Krą­żył po nim bez­gło­śnie, choć nikt i tak by go nie usły­szał, nawet gdyby się zbli­żył z gło­śnym tupo­tem do tych podwój­nych szkla­nych drzwi.

Już w gabi­ne­cie zaczerp­nął powie­trza, które pach­niało lekko dymem i wiśniami. „Cygara”, pomy­ślał Harry, dostrze­ga­jąc humi­dor na sze­ro­kim, zdo­bio­nym biurku.

Zacie­ka­wiony uchy­lił wieka pudełka i pową­chał. Wziął do ręki cygaro, a potem udał, że zaciąga się kilka razy. „A tam, do dia­bła!” – osta­tecz­nie miał dwa­na­ście lat – i scho­wał je do ple­caka.

Następ­nie usiadł w skó­rza­nym fotelu koloru porto, z wyso­kim opar­ciem, i zaczął się huś­tać w przód i w tył i wykrzy­wiać przy tym zło­śli­wie, jak według niego zwykł robić bogaty czło­wiek pod­czas jakie­goś waż­nego spo­tka­nia.

– Zwal­niam was wszyst­kich! – rzu­cił, dźga­jąc pal­cem w powie­trze i par­ska­jąc śmie­chem.

Wresz­cie zabrał się do roboty.

Kiedy tu szedł, był przy­go­to­wany na sfor­so­wa­nie zamknię­tej na klucz szu­flady, ale oka­zało się, że nie musiał tego robić – naj­wi­docz­niej Fin­kle uwa­żał swój dom za dosta­tecz­nie zabez­pie­czony.

Gdy oczom Harry’ego uka­zały się kla­sery – łącz­nie cztery – wziął je do ręki, po czym, posłu­gu­jąc się latarką kie­szon­kową, zaczął prze­glą­dać jeden po dru­gim.

Nie zamie­rzał wszyst­kich zabie­rać. Nie wyda­wało się to uczciwe, a poza tym trwa­łoby za długo. Jed­nakże w ciągu trzech ostat­nich tygo­dni dowie­dział się aż nadto o znacz­kach.

Fin­kle umie­ścił swoje skarby na czar­nym papie­rze bez­kwa­so­wym i zabez­pie­czył je dodat­kowo, wsu­wa­jąc w prze­zro­czy­sty foliowy rękaw. Harry miał przy sobie pęsetę, ale nie chciał ryzy­ko­wać. Nie mając prak­tyki ani wprawy, mógł nade­rwać lub znisz­czyć jakiś zna­czek i tym samym obni­żyć jego war­tość.

Więk­szość ręka­wów zawie­rała dwa­dzie­ścia cztery egzem­pla­rze, w rzę­dach po cztery na sześć. Wybrał jeden z pierw­szego kla­sera i prze­niósł go ostroż­nie do segre­ga­tora, który ze sobą przy­niósł.

Jeden zna­czek z każ­dego kla­sera – to wyda­wało się cał­kiem w porządku, odło­żył więc ten pierw­szy i się­gnął po drugi. Nie spie­szył się tym razem, a ponie­waż Fin­kle dołą­czył do każ­dego kla­sera poręczny arkusz z listą znacz­ków i ich war­to­ścią, nie musiał się nawet szcze­gól­nie wysi­lać.

Aku­rat kiedy wyj­mo­wał rękaw z ostat­niego albumu, po dru­giej stro­nie szkla­nych drzwi bły­snęło świa­tło.

Serce pode­szło mu do gar­dła, mimo to wsu­nął szu­fladę z ostat­nim albu­mem, chwy­cił rękaw i zanur­ko­wał z nim pod biurko.

Ktoś był w domu. Ktoś oprócz niego.

Drugi zło­dziej. Doro­sły. Trzech doro­słych. Z bro­nią.

Wtar­gnęli do jego umy­słu – trzej męż­czyźni ubrani na czarno, wszy­scy z gna­tami. Może nie zale­żało im na znacz­kach? Może nawet o nich nie wie­dzieli.

Jasne, że wie­dzieli i za chwilę tu wejdą. Znajdą go, to pewne, strzelą mu w łeb i zako­pią go w płyt­kim gro­bie.

Sta­rał się skur­czyć, wyobra­zić sobie, że jest nie­wi­dzialny. I pomy­ślał o matce, która zamar­twia się o niego na śmierć.

Musiał się stąd natych­miast wydo­stać, prze­mknąć obok nich nie­zau­wa­żony albo zna­leźć sobie lep­szą kry­jówkę. Zaczął liczyć do trzech. Przy sło­wie „trzy” zamie­rzał wypeł­znąć spod biurka.

Usły­szaw­szy nagłe ryk­nię­cie muzyki, drgnął tak mocno, że z całej siły wal­nął głową o spodnią część biurka. Ujrzał przed oczami wszyst­kie gwiazdy.

Ogar­nęła go złość. Jego biedny sko­ło­wany mózg zaczął mu pod­su­wać wszyst­kie zaka­zane brzyd­kie słowa, jakie znał. Powtó­rzył je dwa razy.

Drugą wiązkę rzu­cił pod swoim adre­sem. Za wła­sną głu­potę.

Zło­dzieje nie zapa­lali prze­cież cho­ler­nego świa­tła ani nie pusz­czali na cały regu­la­tor muzyki.

Bez wąt­pie­nia ktoś był prócz niego w domu, i okej, ale nie był to gang uzbro­jo­nych zło­dziei, któ­rzy pal­nę­liby mu w łeb.

Ostroż­nie – zwłasz­cza że wciąż mu drżały dło­nie – wsu­nął rękaw ze znacz­kami do sko­ro­szytu i scho­wał go do ple­caka.

Wygra­mo­lił się spod biurka i, nie odry­wa­jąc wzroku od szkla­nych drzwi, odczoł­gał się od świa­tła. W trak­cie tej wędrówki zauwa­żył jakie­goś faceta – tro­chę od niego star­szego, ale nie sta­rego – w bok­ser­kach.

Stał w kuchni i nale­wał do dwóch kie­lisz­ków płyn przy­po­mi­na­jący wino. Harry zdo­łał nie­malże skryć się w cie­niu, kiedy w pole jego widze­nia wkro­czyła tanecz­nym kro­kiem dziew­czyna.

W bie­liź­nie. W koron­ko­wym sta­niku i strin­gach – takich jak w kata­lo­gach Vic­to­ria’s Secret, które mama jego przy­ja­ciela Willa dosta­wała pocztą i które oglą­dali razem z Wil­lem i kil­koma jesz­cze chło­pa­kami przy każ­dej oka­zji.

Czer­wień bie­li­zny odci­nała się jaskrawo od jej nagiej skóry na tyłku, który – to trzeba jej przy­znać – był na swoim miej­scu. Dokład­nie na swoim miej­scu. Piersi ster­czały nad górą sta­nika i podry­gi­wały przy każ­dym ruchu, gdy dziew­czyna pod­no­siła ramiona albo krę­ciła bio­drami.

Gdyby spoj­rzeli w stronę oszklo­nych drzwi, na pewno by go zauwa­żyli, lecz mimo to nie był w sta­nie choćby drgnąć. Miał tylko dwa­na­ście lat i był chło­pa­kiem, gwał­towna erek­cja, któ­rej dostał, dosłow­nie przy­kuła go do miej­sca.

Dziew­czyna miała czarne włosy, dłu­gie, bar­dzo dłu­gie czarne włosy, które nie­dbale odsu­nęła, by wziąć kie­li­szek z winem. Popi­ja­jąc, zbli­żyła się do faceta w bok­ser­kach, jak gdyby tań­czyła. On też tań­czył, ale w oczach Harry’ego jawił się tylko jako nie­wy­raźna plama.

Ist­niała wyłącz­nie dziew­czyna.

Teraz się­gnęła ręką za plecy i roz­pięła sta­nik. Kiedy osu­nął się na pod­łogę, każda kro­pla krwi w ciele Harry’ego spły­nęła mu do kro­cza.

Ni­gdy wcze­śniej nie widział piersi żywej dziew­czyny. Były zdu­mie­wa­jące.

Koły­sały się i pod­ska­ki­wały w ryt­mie nie­sa­mo­wi­cie zgod­nym z muzyką.

Kiedy doznał pierw­szego osza­ła­mia­ją­cego orga­zmu, roz­brzmie­wały dźwięki _Dance, dance_ zespołu Fall Out Boy. Bał się, że oczy wyjdą mu z orbit. Bał się, że prze­sta­nie mu bić serce. A potem chciał już przez resztę życia leżeć na lśnią­cej drew­nia­nej pod­ło­dze.

Teraz jed­nak facet dobrał się do dziew­czyny na całego, a ona dobrała się na całego do niego. Wyczy­niali różne rze­czy, mnó­stwo róż­nych rze­czy, w tym on ścią­gał jej stringi.

„Jezu! ona jest goła jak ją Pan Bóg stwo­rzył”. Harry sły­szał jej wes­tchnie­nia, bo zagłu­szały nawet muzykę.

A potem oboje wylą­do­wali na pod­ło­dze i zaczęli to robić. To! Dokład­nie tam, przy czym to dziew­czyna dosia­dała faceta, nie na odwrót.

Chciał tylko patrzeć, nic innego się nie liczyło. Ale zło­dziej w ciele chłopca wie­dział, że naj­wyż­szy czas się ulot­nić. Dopóki tamci byli zbyt zajęci sobą, żeby móc cokol­wiek zauwa­żyć.

Odsu­nął ostroż­nie drzwi, prze­czoł­gał się przez próg, a potem, posłu­gu­jąc się stopą, zasu­nął je z powro­tem.

Dziew­czyna wyła już teraz na całego:

– Terry! O Boże, Terry!

Harry dźwi­gnął się na czwo­raka, wziął głę­boki oddech, po czym sko­czył do wyj­ścia. Wymknąw­szy się na zewnątrz, zdą­żył usły­szeć krzyk eks­tazy.

Do pociągu szedł na pie­chotę, tak by móc na nowo prze­ży­wać każdą minioną chwilę.

Ukra­dzione znaczki sprze­dał pase­rowi za dwa­na­ście tysięcy dola­rów. Miał świa­do­mość, że dostałby wię­cej, gdyby wie­dział wię­cej. I gdyby nie był jesz­cze dzie­cia­kiem.

Ale i tak dwa­na­ście tysięcy dola­rów rów­nało się for­tu­nie. I było tego o wiele za dużo, by trzy­mać to w pokoju.

Musiał się udać do swo­jej zwa­rio­wa­nej ciotki Mags.

Zacze­kał, aż zostaną sami. Mama upie­rała się, że też będzie pra­co­wać, ale nada­wała się tylko do lek­kiej roboty, i to w jed­nym domu dzien­nie, a we czwartki sprzą­tali dwa.

Poma­gał Mags zdej­mo­wać poszewki w ele­ganc­kim miesz­ka­niu samot­nego faceta. Kiedy pra­co­wali zgod­nie, w okna bił dokucz­liwy deszcz. Mags włą­czyła sprzęt gra­jący klienta, chciała posłu­chać jakie­goś chłamu spod znaku New Age.

Miała na sobie ufar­bo­wany na fio­let i zie­leń pod­ko­szu­lek. Włosy, tym razem w głę­boko śliw­ko­wym kolo­rze, zakryła zie­loną chustką. Z uszu zwi­sały jej kamyczki, na szyi nosiła łań­cu­szek z róża­nym krysz­ta­łem z kwarcu, zapew­nia­jący miłość i har­mo­nię.

– Chcę sobie zało­żyć konto w banku – oświad­czył.

Zer­k­nął na nią z ukosa, kiedy wrzu­cała brudną bie­li­znę do kosza. Miała cha­browe oczy tak jak on i mama, ale te jej odzna­czały się deli­kat­niej­szym odcie­niem, bar­dziej marzy­ciel­skim.

– Niby dla­czego, dzie­cinko?

– Dla­tego.

– Ehe.

Roz­ło­żyła prze­ście­ra­dło z gumką, a potem strzep­nęli je razem i zaczęli przy­kry­wać nim łóżko.

Harry wie­dział, że ciotka na tym poprze­sta­nie. Że to „ehe” może cią­gnąć się w nie­skoń­czo­ność.

– Mam pra­wie trzy­na­ście lat i zaosz­czę­dzi­łem tro­chę pie­nię­dzy, chcę więc zało­żyć sobie konto ban­kowe.

– Gdyby była to w pełni prawda, a nie tylko czę­ściowo, roz­ma­wiał­byś o tym ze swoją mamą zamiast ze mną.

– Nie chcę zawra­cać jej głowy.

– Ehe.

Zajęli się teraz wierzch­nim prze­ście­ra­dłem.

– Potrze­buję osoby doro­słej, która pój­dzie ze mną do banku i będzie pew­nie musiała pod­pi­sać jakieś papiery.

– Ile pie­nię­dzy?

Gdyby zgo­dziła się z nim pójść, i tak by się dowie­działa, toteż popa­trzył jej pro­sto w oczy.

– Pra­wie pięt­na­ście tysięcy.

Odpo­wie­działa mu twar­dym spoj­rze­niem. Maleńki nie­bie­ski kamy­czek z boku jej nosa bły­snął.

– Zechcesz mi powie­dzieć, skąd wytrza­sną­łeś tyle pie­nię­dzy?

– Udzie­la­łem kore­pe­ty­cji, odsta­wia­łem fuchy, sprzą­ta­łem domy. Nie­wiele na sie­bie wydaję.

Odwró­ciła się, by wyjąć koł­drę, czarną jak noc i miękką jak obłok.

– Ehe – rze­kła tylko.

– To moje pie­nią­dze, można będzie za nie spła­cić kilka rachun­ków, także hipo­tekę. Znowu zaczy­namy zale­gać, a ostat­nio w domu zja­wił się facet z win­dy­ka­cji. Mama powie­działa, żebym poszedł do swo­jego pokoju, ale usły­sza­łem wystar­cza­jąco dużo.

Ski­nęła głową, kiedy przy­kry­wali łóżko koł­drą, a potem zaczęli powle­kać poduszki.

– Jesteś dobrym synem, Harry, i nie pój­dziesz z tym do Dany, bo ona ni­gdy by się na coś takiego nie pisała. To wymaga zada­nia zbyt wielu pytań, ale nie­stety, sama ci ich muszę kilka zadać, nim doj­dziemy do poro­zu­mie­nia.

– W porządku.

– Zabi­łeś kogoś albo skrzyw­dzi­łeś dla zdo­by­cia tych pie­nię­dzy?

– Chry­ste, nie. – Na jego twa­rzy malo­wał się szok. – Skądże znowu!

Uło­żyła sta­ran­nie poduszki.

– Han­dlu­jesz nar­ko­ty­kami?… choćby trawką, Harry?

Tak się skła­dało, że wie­dział przy­pad­kiem, że Mags pali trawkę, ile­kroć może ją zdo­być, ale nie o to cho­dziło.

– Nie.

Obrzu­ciła go powłó­czy­stym spoj­rze­niem tych swo­ich marzy­ciel­skich oczu.

– Sprze­da­jesz się za pie­nią­dze, kocha­nie? Seks?

Odniósł wra­że­nie, że szczęka mu spada do pod­łogi.

– Jezu! Nie. Po pro­stu… nie.

– To dobrze. Kamień spadł mi z serca. Jesteś taki przy­stojny, Harry. Był­byś cen­nym kąskiem dla nie­któ­rych, tro­chę się mar­twi­łam. A co? Myślisz, że nie wiem, jak się wymy­kasz w nocy z domu? – spy­tała, nio­sąc ozdobne poszewki na poduszki. – Mia­łam nadzieję, że cho­dzi o dziew­czynę albo że spo­ty­kasz się dla zabawy z przy­ja­ciółmi. – Przy­glą­da­jąc mu się uważ­nie, bawiła się swoim krysz­tał­kiem na łań­cuszku. – Cokol­wiek robisz, robisz to dla mamy. I wiedz, że kocham ją tak samo jak ty.

– Wiem.

– Nie mam poję­cia, dla­czego wszech­świat ska­zał ją na taki mrok, a nie jestem fanką pie­nię­dzy, które go roz­ja­śniają. Ale w jej przy­padku roz­ja­śniają, zwa­żyw­szy na te wszyst­kie rachunki, któ­rymi się zamar­twia.

Cof­nąw­szy się o krok, Mags chwilę oce­niała wzro­kiem łóż­kowy pej­zaż, nim wresz­cie ski­nęła z apro­batą głową.

– Nie potrze­bu­jesz zwy­kłego konta ban­ko­wego, Harry. Potrze­bu­jesz konta makler­skiego. Pie­nią­dze robią pie­nią­dze, taki jest smutny stan rze­czy.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że Mags mie­wała dziwne pomy­sły, ale Harry też wie­dział, że ciotka jest nie w cie­mię bita. Słu­chał więc i się zasta­na­wiał.

– Konto makler­skie?

– Zamie­rzasz… hmm… oszczę­dzić jesz­cze wię­cej?

– Tak. Nie cho­dzi tylko o rachunki. Kiedy gość napra­wiał ostat­nim razem piec cen­tral­nego ogrze­wa­nia, to powie­dział, że wię­cej się nie da go napra­wiać, a przed zimą będziemy potrze­bo­wali nowego.

– Konto makler­skie. Cho­dzi­łam kie­dyś z jed­nym gościem, który zaj­muje się takimi spra­wami. Zbyt uczciwy, żeby krę­cić jakieś numery, ale powie nam, co i jak. – Zbli­żyła się do niego i poło­żyła mu dło­nie na policz­kach. – Jesteś dobrym syn­kiem i bystrym chłop­cem. – Pokle­pała go po twa­rzy. – Tak trzy­maj.

Usły­szeli o Wiel­kiej Kra­dzieży Znacz­ków Fin­kle’a, kiedy pani Kel­per pod­le­wała swoje rośliny na tara­sie. Czuł na sobie zimne spoj­rze­nie z ukosa, któ­rym obrzu­ciła go Mags, kiedy mył szklane drzwi tarasu i pole­ro­wał urzą­dze­nia kuchenne z nie­rdzew­nej stali.

– Przy­kro mi to sły­szeć – oznaj­miła Mags. – Były cenne?

– Naj­wi­docz­niej, ale co gor­sza, ich syn Terry miał let­nie zaję­cia na uczelni, ale olał to i pod nie­obec­ność rodzi­ców impre­zo­wał tydzień. W ich wła­snym domu. Musia­łam powie­dzieć Alvie, że widzia­łam świa­tła i sły­sza­łam muzykę i że pod­jeż­dżały samo­chody. Musiał więc to zro­bić jeden z jego przy­ja­ciół albo przy­ja­ciel przy­ja­ciela – sama pani wie, jak wyglą­dają te ich stu­denc­kie imprezy.

„Znak”, pomy­ślał Harry, pole­ru­jąc na wysoki połysk lodówkę z naj­wyż­szej półki ceno­wej.

Jak powie­dzia­łaby Mags: wszech­świat rzu­cił pro­mień świa­tła.

A jego matce nagle się polep­szyło.

*

Kiedy miał szes­na­ście lat, Harry zako­chał się w blon­dynce o sar­nich oczach. Miała na imię Nita. Kró­lo­wała w jego snach i spra­wiała, że prze­mie­rzał kory­ta­rze szkolne jak na skrzy­dłach. Udzie­lał jej kore­pe­ty­cji z hisz­pań­skiego – gra­tis – i poma­gał w pra­cach domo­wych z alge­bry.

Cho­dzili do kina albo na pizzę, cza­sem sami, a cza­sem z Wil­lem i jego dziew­czyną. Zapro­sił Nitę na bal z oka­zji zakoń­cze­nia roku szkol­nego; zgo­dziła się.

Ogra­ni­czył dzia­łal­ność – sprzą­ta­nie i wła­ma­nia – żeby spę­dzać z nią wię­cej czasu. Bądź co bądź, zain­sta­lo­wali nowy piec, spła­cili rachunki za lecze­nie i regu­lo­wali resztę na bie­żąco.

Oczy­wi­ście, na­dal pra­co­wał, sprzą­ta­jąc wraz z matką i Mags w sobot­nie popo­łu­dnia. Prócz tego dwa razy w mie­siącu gdzieś się wła­my­wał, zasi­la­jąc konto.

Wciąż mieli rachunki do spła­ce­nia. A i stu­dia lada chwila miały się zacząć.

Matka darzyła Nitę sym­pa­tią; uwiel­biała, kiedy się zja­wiali razem w domu i oglą­dali filmy na DVD albo odda­wali się grom wideo. Trzeci rok nauki w szkole śred­niej miał już na zawsze pozo­stać jed­nym z jego naj­cen­niej­szych wspo­mnień.

Przed balem na zakoń­cze­nie roku zebrał forsę z Wil­lem – zafun­do­wali sobie limu­zynę. Kupił bukie­cik i wypo­ży­czył smo­king.

Kiedy wynu­rzył się z sypialni, Dana przy­su­nęła dło­nie do twa­rzy.

– Och, och! Spójrz tylko, Mags! To Booth, nasz Harry Booth. Pamię­taj, żad­nych mar­tini, drogi synu. Wstrzą­śnię­tych czy zmie­sza­nych.

– Słowo har­ce­rza. – Uniósł dwa palce, po czym je skrzy­żo­wał, roz­śmie­sza­jąc je przy oka­zji.

– Zdję­cia! – Matka chwy­ciła tele­fon, ale Mags wyrwała go jej z dłoni.

– Stań tam z tym swoim przy­stoj­nym chłop­cem. Boże, Dana, jaki on do cie­bie podobny.

– Miłość mojego życia – mruk­nęła Dana, opie­ra­jąc głowę o ramię syna.

Objął ją i przy­cią­gnął do sie­bie.

– Naj­lep­sza ze wszyst­kich mam.

Odwró­ciła się i pogła­skała go po wło­sach.

– Jesteś taki wysoki. Mój dzie­ciak jest doro­sły, Mags, i wybiera się na bal na zakoń­cze­nie trze­ciej klasy liceum. No dalej, teraz ty i Harry.

Dana i Mags zamie­niły się miej­scami. Mags wspięła się na palce, żeby poca­ło­wać Harry’ego w poli­czek, i szep­nęła:

– Wło­ży­łam ci do pra­wej kie­szeni mary­narki pre­zer­wa­tywy. Lepiej dmu­chać na zimne.

Tego wie­czoru, po magii towa­rzy­szą­cej zaba­wie szkol­nej, pod­czas póź­niej­szej imprezy w domu Willa na chłod­nej pod­ło­dze gościn­nej łazienki Harry ode­brał dzie­wic­two Nicie, a ona jemu.

Zaczął swoje ostat­nie szkolne waka­cje szczę­śliwy jak ni­gdy.

Nim lato dobie­gło końca, rak puścił się w ostatni taniec.Rozdział 4

Harry ruszył trasą mię­dzy­sta­nową numer 65 przez Indianę. A ponie­waż prócz Illi­nois był to jedyny stan, jaki kie­dy­kol­wiek odwie­dził, też chciał się z niego wydo­stać.

Udać się gdzie indziej, zna­leźć się w innym miej­scu, byleby było cie­pło.

Trzy­mał się auto­strady, słu­chał radia roz­krę­co­nego na cały regu­la­tor, włą­czył też ogrze­wa­nie na mak­si­mum. I kiedy prze­kro­czył gra­nice Ken­tucky, poczuł przy­pływ sił – fizycz­nych sił. Zje­chał z drogi na chy­bił tra­fił. Posta­no­wił zro­bić sobie postój, może powłó­czyć się przez jakiś czas po oko­licy.

„Stan nie­bie­skiej trawy… ofi­cjal­nie Com­mon­we­alth of Ken­tucky – sko­ry­go­wał, przy­wo­łu­jąc zgro­ma­dzone w myślach fakty. – Sto­lica to Frank­furt. Aha, konie, bour­bon, pie­czone kur­czaki, Derby, blues, Fort Knox”.

To ostat­nie kazało mu się zasta­na­wiać, co zro­biłby ze szta­bami złota, gdyby mu udało się je ukraść. Powód do nie­sa­mo­wi­tej chwały, tyle że mógłby go zapro­wa­dzić do wię­zie­nia w Kan­sas. Albo w Leaven­worth. Albo do jego odpo­wied­nika w Ken­tucky.

Poza tym trudno byłoby zmie­ścić złote sztaby w ple­caku.

Zatrzy­mał się, żeby opróż­nić pęcherz i zatan­ko­wać bak, kupił Dori­tos – wciąż jego ulu­bione – i colę.

Podo­bał mu się widok wzgórz, pofał­do­wa­nia, które widział tylko na zdję­ciach albo w kinie. Wyobra­ził sobie, jak wyglą­dają w let­niej zie­leni, wzno­sząc się i opa­da­jąc, za polami, na któ­rych pasą się konie.

Może zakosz­to­wałby wiej­skiego życia. Może.

Ale choć powie­trze nie pora­żało zim­nem, wciąż jed­nak było chłodne.

Ruszył dalej, kie­ru­jąc się na połu­dnie, i gdy Dori­tos nie wypeł­niły mu pustki w żołądku, pod­je­chał pod McDo­nalda na big maca z dużymi fryt­kami.

Kobieta, która go obsłu­gi­wała – mniej wię­cej w jego wieku – podała mu z uśmie­chem torebkę.

– Pro­szę, synu – rze­kła. – Zjedz to od razu, sły­szysz?

Uznał, że ma cie­pły, przy­ja­zny akcent.

– Tak, pro­szę pani.

Rze­czy­wi­ście zjadł od razu, prze­kra­cza­jąc gra­nice Ten­nes­see.

– Whi­skey, Elvis, Dolly Par­ton, farmy tyto­niowe, bar­be­cue i blues, i Smoky Moun­ta­ins – wyre­cy­to­wał pół­gło­sem.

Dla chło­paka, który ni­gdy się nie odda­lił od domu dalej niż na trzy­sta kilo­me­trów, było to jak odkry­wa­nie nie­zna­nego lądu. Czy nawet całego świata.

Odkry­wał smak wol­no­ści. Mie­szał mu się on ze sma­kiem sekret­nego sosu McDo­nalda.

Zasta­na­wiał się, czy nie poje­chać na połu­dniowy wschód, do Mem­phis i nie odwie­dzić Gra­ce­land. Nie uwa­żał się za wiel­kiego fana Elvisa, ale ta ikona rock and rolla wciąż miała dużą siłę przy­cią­ga­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: