- W empik go
Życie pełne niespodzianek - ebook
Życie pełne niespodzianek - ebook
Nikola Majerczyk prowadzi uporządkowane życie, którego niezmienny rytm wyznacza praca. To właśnie jej dziewczyna poświęca cały swój czas i uwagę, ograniczając kontakty towarzyskie do spontanicznych spotkań z przyjaciółkami. Po nieudanych doświadczeniach z mężczyznami Nikola nie szuka nowych znajomości. Nie planuje zakładania rodziny. Dzieci? To nie dla niej.
Ale pewnego dnia w jej poukładanym świecie pojawia się pech – budzik dzwoni za późno, niezmienione kapcie kłapią na przechodniów krokodylą szczęką, w służbowy samochód wjeżdża jakiś nieostrożny kierowca, a w drzwiach stają Kacper i Basia – dwójka niesfornych dzieci. Od tej pory nic już nie jest takie, jak przedtem…
Nazywam się Nikola Majerczyk, lecz wszyscy wołają na mnie Niki, tak właśnie wolę. Cieszę się natomiast, że nikt nie zna mojego drugiego imienia, bo wtedy by się dopiero działo (Brunhilda – rodzice mieli fantazję).
Zacznę jednak od tego, że zawsze myślałam, że moim życiem rządzi rutyna. Wszystko toczy się dzień po dniu, tak samo, według pewnego planu. Lubiłam mieć wszystko poukładane i kiedy chodziło jak w zegarku. Rzeczywistość okazała się jednak przewrotna i pokazała, że nie wszystko jestem w stanie przewidzieć.
Sandra Hendrys
Urodziła się w 1993 roku w Świętochłowicach. Jest absolwentką Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Pracuje jako nauczycielka, a po godzinach spełnia się w roli mamy i żony. W wolnym czasie pisze, czyta i recenzuje książki. Miłośniczka podróży, zwłaszcza górskich wycieczek w gronie bliskich.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-352-2 |
Rozmiar pliku: | 1 011 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak zwykle w biegu, szybko się ubieram, piję łyk kawy i nadgryzam kromkę chleba, zapinam koszulę do końca, biorę swoje projekty i czym prędzej wychodzę z mieszkania, szybko zamykając za sobą drzwi. Właściwie nawet nie mam pewności, czy przekręciłam klucz w zamku, no trudno.
Nazywam się Nikola Majerczyk, lecz wszyscy wołają na mnie Niki, tak właśnie wolę. Cieszę się natomiast, że nikt nie zna mojego drugiego imienia, bo wtedy by się dopiero działo (Brunhilda – rodzice mieli fantazję).
Zacznę jednak od tego, że zawsze myślałam, że moim życiem rządzi rutyna. Wszystko toczy się dzień po dniu, tak samo, według pewnego planu. Lubiłam mieć wszystko poukładane i kiedy chodziło jak w zegarku. Rzeczywistość okazała się jednak przewrotna i pokazała, że nie wszystko jestem w stanie przewidzieć. Nie określam tego jako złe czy dobre. Na pewno od jakiegoś czasu moje życie jest nieco zakręcone. Dzięki temu może już nie będę taka nudna, jak się każdemu wydaje. Chociaż jestem w ciągłym biegu, to i tak zachowuję stały rytm dnia. Tak już jest, gdy pracuje się w korpo. Jak wiadomo, w korpo obowiązuje nas dress code, systematyczność, rutyna, upierdliwi szefowie, bo inaczej nie mogę tego ująć, a co najważniejsze – minimalizm życia prywatnego bądź nawet jego brak. W dzisiejszych czasach pogoń za karierą jest na pierwszym miejscu, a wszystko inne schodzi na drugi plan. Ludzie natomiast często zaczynają ze sobą flirtować, siedząc przed komputerem i „pracując”, każdy potrzebuje jakiejś rozrywki w przerwach – oglądanie słodkich kotków na YouTube też się sprawdza. Tak też było czy wciąż jest w moim przypadku.
Może jednak zacznę swoją historię od początku…A WSZYSTKO ZACZĘŁO SIĘ TAK
Dzień od rana zapowiadał się dość intensywnie, z niczym nie mogłam się wyrobić. Budzik zadzwonił z opóźnieniem, później zaczęła się gonitwa. Szybkie śniadanie, mycie, ubieranie i bieg na autobus, żeby zdążyć do pracy.
Mogłoby się wydawać, że to normalne, gdyby nie to, że wybiegłam w moich papciach w krokodylki. Szybki powrót z połowy drogi, zmiana papci na adidasy i bieg na autobus. W ostatniej chwili zdążyłam, mogłabym odetchnąć, ale niestety nie było czym.
W autobusie zero przestrzeni osobistej, jedna osoba przyklejona do drugiej, można by uznać, że romantycznie, miłość w autobusie, ale niestety nie w takim upale. Czasem jednak można się rozweselić, niechcący słysząc jakąś głośną rozmowę.
I tak właśnie opowiadają sobie dwie dziewczynki, na oko były w drugiej lub trzeciej klasie podstawówki.
– Ty wiesz, że ja chyba jestem w ciąży z Krzyśkiem?
– Nooo cooo Ty? Przecież jesteś mała.
– Tak, ale mama mi kiedyś tłumaczyła, że jak się kogoś kocha, to są dzieci, a ja Krzysia kocham.
– A włożył ci ziarenko w pępulek? Bo mama mówiła, że w brzuchu z ziarenka dziecko powstaje.
– A nie, nie wkładał. Uff, jak dobrze, już się bałam, że będę musiała rzucić szkołę. W ogóle to mam tam jedynie ciciolki.
– Jak to masz ciciolki?
– No tak, wiesz, są w różnych kolorach: żółtym, zielonym, różowym, niebieskim… Właśnie takie paproszkowe ciciolki mi nie wypadły.
– Jak to ci ciciolki nie wypadły?
– Normalnie, jakoś nie wypadły.
– To umyj pępek, jak nie wypadły.
– A to pępek się też myje?
Oczywiście nie jestem jedyną osobą, słyszącą tę wzruszającą historię miłosną.
W końcu nadchodzi czas na wysiadkę z autobusu, a raczej wyczołganie się niczym łasica, bo po takiej jeździe nie ma szans wyjść na dwóch nogach.
Wtedy myślę sobie: _YESSS, dojechałam!_ Cieszę się jak dziecko i najchętniej pocałowałabym ziemię, ale przychodzi refleksja: _O nie, jeszcze uznają mnie za wariatkę!_ Dzień nie zaczął się pomyślnie i mam przeczucie, że coś jeszcze się dzisiaj wydarzy.
Wbiegam do pracy, a tam już od progu słyszę od szefa:
– No jasne, znowu się spóźniłaś!!! To już trzeci raz w tym tygodniu.
Nie odzywam się, potakuję, przepraszająco się uśmiechając.
Szkoda, że szef nie wie, jak go nazywamy – Wańka-wstańka. Wcześniej, kiedy miał łosia, który za nim ze wszystkim biegał, to byli jak Cheap&Dail. Nie wiadomo czemu, ale zawsze nam się kojarzy z zabawnymi kreskówkami bądź krągłymi przedmiotami.
Szef myśli, że ma męski wygląd i każda by chciała takiego faceta, a tutaj – niestety… Niestety zamiast kaloryfera na brzuchu można dostrzec już bojler.
Zawsze, gdy idzie, wszyscy robią zakłady, czy ma stringi, czy po prostu nie musi ich kupować, bo jego wielkie majty same się tak rolują. Jest zgryźliwym zgredem, który ma mało włosów, w dodatku przetłuszczonych. I je wyłącznie tłusto.
Za karę, że się spóźniłam, muszę skoczyć Wańce-wstańce po kawę i golonkę. Wyobrażacie sobie golonkę na śniadanie? Jak na taki dzień przystało, wszędzie czerwone światło i nagle słyszę wielkie puk w tył auta. Do pracy jeżdżę autobusem, natomiast w godzinach pracy mogę się poruszać autem służbowym. Moje ciśnienie sięga zenitu, a szczękę mam tak zaciśniętą, jak buldog po botoksie. Wysiadam i zaczynam:
– A pan co? Nie widzi, że czerwone światło jest i auta stoją?! Ślepy, psia dupa, jesteś? Kto ci dał, do jasnej cholery, prawo jazdy? W chipsach znalazłeś?
Ku mojemu zdziwieniu pan wcale się nie awanturuje.
– Ja tak bardzo przepraszam. Zagapiłem się. Od rana wisi nade mną jakieś fatum. Zamyśliłem się i nie zauważyłem, w dodatku mam pierwszy dzień w nowej pracy.
– Dobrze Pana rozumiem, spiszemy oświadczenie i każdy pójdzie w swoją stronę, bo dzisiaj też nie mam czasu.
– Bardzo Pani dziękuję. Może zdzwonimy się na kawę, bym mógł to pani wynagrodzić?
– Zobaczymy. To pana kopia. Do widzenia.
– Do zobaczenia!
Po wszystkich perypetiach dobiegam z golonką i kawą do pracy, oczywiście przejeżdżam przez hall na plecach, bo poślizgnęłam się na mokrej podłodze, ale rzeczy dla Wańki-wstańki twardo trzymam.
Pukam do biura, wchodzę. Patrzę, a przy biurku naprzeciw mojego szefa siedzi facet, z którym miałam stłuczkę.
Podaję szefowi prowiant, chcąc jak najszybciej wyjść z jego biura. Lecz on ma inne plany, pragnie przedstawić mi nowego pracownika.
– Niki, poznaj, to jest Mikołaj – będzie w twojej grupie przy projektach.
Podajemy sobie ręce, udając, że nigdy się wcześniej nie widzieliśmy.
– Oprowadzisz Mikołaja po firmie?
Skinieniem głowy potwierdzam.
Wychodzimy z biura szefa. Mikołaj nagle się odzywa:
– Trochę niezręczna sytuacja…
– No tak, nikt by się nie spodziewał.
– Teraz nie unikniemy kawy! – mówi z uśmiechem na ustach.
Dochodzimy do biura informacji. Widząc minę siedzącej za biurkiem Stefanii, od razu można się domyślić, że do milusich nie należy. Dlatego wołamy na nią Stefa Gladiator. Mówię szeptem do Mikołaja:
– Módl się, byś jak najrzadziej tu przychodził. Rozmowa ze Stefą jest jak walka Harry’ego Pottera z Lordem Voldemortem. Ciężko to starcie przeżyć. A jak już przychodzisz, to ona zaczyna to swoje „sto pytań do”.
Mikołaj się uśmiecha, jak ją pozna, to zobaczy, że ta praca to nie kabaret, tylko walka o przetrwanie każdego dnia, a że wszędzie jest monitoring, można poczuć się jak w Big Brotherze. Oczywiście, flirt rozpoczyna się przy laptopach, między pracownikami w tym samym pokoju, udającymi, że są zajęci, lecz zamiast nad projektem, siedzą na czacie, piszą ze sobą i umawiają się na randki czy też do jednej toalety. I nie chodzi tutaj o trzymanie spódnicy.
Mikołaj dostaje swoje miejsce w naszym pokoju i zabieramy się natychmiast do pracy. Raz po raz oczywiście szef nas sprawdza.
Ni stąd, ni zowąd przychodzi sprzątaczka i, niczym odkurzacz z teletubisiów, odkurza podłogę. Pupa oczywiście jej się nie świeci, za to dźwięk wydaje identyczny.
Nareszcie wybija godzina dwudziesta, więc zabieram swoje rzeczy i wracam do domu.
Biorę gorącą kąpiel z wielką pianą – pełen relaks, następnie robię herbatkę i słucham muzyki. Nagle słyszę dzwonek do drzwi, idę otworzyć, chociaż dziwi mnie, kto to może być o tej porze – jest już dwudziesta trzecia. Patrzę, a to moje szalone przyjaciółki z butelką wina i jedzeniem, bo każda coś przynosi, jak wpada. Są zdania, że nie wypada przychodzić z pustymi rękami w odwiedziny. Siedzimy, pijemy i, oczywiście, wchodzimy na temat facetów.
Basia, która uwielbia wręcz wolne związki, co tydzień opowiada nam o innym facecie i o tym, co robili – ze szczegółami. Wiktoria jest ustatkowaną mężatką, Karolina ma stałego chłopaka. A ja na razie prowadzę szalony tryb życia, przez co nie mam czasu na facetów, stawiam bardziej na karierę…
Rozpoczyna się kolejny dzień. Dzwonek do drzwi, patrzę na budzik przy łóżku, a tu szósta trzydzieści rano. No nie, ktoś chyba nie ma zegarka. Idę otworzyć, krzycząc: „No już, idę przecież!”. Przed drzwiami stoi moja koleżanka z dwójką dzieci – Kacprem (pięć lat) oraz Basią (dziewięć lat). Ubrane są w piżamy, jak na wczesną porę przystało, jedynie na wierzch zarzuciły kurtki, a kapcie zamieniły na buty.
– Cześć, przepraszam, że cię budzę, ale nagle wypadła mi konferencja i nie mam z kim dzieci zostawić, to tylko trzy dni. Błagam, zgódź się.
– Ale jak ty to sobie wyobrażasz? Przecież codziennie pracuję do późna, jak niby mam zająć się dwójką dzieci?
– Poradzisz sobie, a Basia ci pomoże, jest już duża.
– No dobrze, skoro tylko ja mogę się nimi zająć, to OK zrobię to.
– Strasznie ci dziękuję. Dzieci, bądźcie grzeczne, widzimy się za trzy dni. Basia, masz do mnie numer, więc dzwoń w razie czego.
Żegna się i wychodzi.
– To co, może chcecie coś pić albo jeść?
– Ja jestem głodny.
– A co jadasz na śniadanie, Kacperku?
– Płatki z mlekiem.
Zadowolona wsypuję płatki, zalewam mlekiem i słyszę:
– Ja takich nie będę jadł.
– A jakie jesz płatki?
– Kosmiczne surykatki karmelowo-orzechowo-czekoladowe.
– Takich nie mam, ale kupię. To może pójdziecie się umyć i ubrać, bo muszę was do szkoły zawieźć.
– Kacper sam nie wybierze. Zawsze mama mu wybiera ubrania.
OK, wybieram mu wspaniałą koszulę i krawacik, a na górę sweterek.
– Oszalałaś?! Tak do przedszkola go ubrałaś? On nie jest Inspektorem Gadżetem.
Przyznaję, krew mnie zalewa, a to dopiero pierwsze minuty, ale Basia przebiera błyskawicznie Kacpra i ruszamy do szkoły oraz przedszkola…
Traf chciał, że poprzedniego dnia przyjechałam do domu autem służbowym, więc bez problemu mogę rozwieźć dzieci, bez przesiadek w zatłoczonych autobusach. Wsiadamy do auta, dzieci oczywiście z tyłu. Myślę sobie: _jest w porządku._ Odbyło się nawet bez większych komplikacji. Może mogłabym mieć dzieci?
Najpierw zawożę Basię do szkoły, wysiada, oczywiście trzaska drzwiami i biegnie do wejścia. Chyba lekcja się zaczęła, ale trudno. Basia usprawiedliwi się sama albo ja powiem, że ma trudną sytuację rodzinną.
Zostaje mi do odwiezienia Kacper, a potem szybko do pracy, do której i tak już jestem spóźniona godzinę.
Jadę do przedszkola, zatrzymuję się zadowolona, że ominęłam korki o tej porze, myślę: _szef może nie zauważy_. Odwracam się do tyłu i mówię:
– No, Kacperku, jesteśmy w przedszkolu. Odepnij pas, weź plecaczek i idziemy.
– Fajne to przedszkole.
– No ładne, takie kolorowe.
– Jaka szkoda, że nie chodzę do tego przedszkola.
– Jak to nie chodzisz do tego przedszkola?
– No normalnie, mama mnie zapisała przecież do innego, to do tego nie chodzę.
– A gdzie chodzisz do przedszkola?
– A do tego w centrum co jest, Żwirka i Muchomorka.
Słysząc, że jest w centrum, od razu wyobrażam sobie, jak tam dojeżdżamy już w środku nocy, w piżamach, bo zawsze są tam ogromne korki w godzinach porannych.
O dziwo udaje nam się tam dotrzeć w prawie czterdzieści pięć minut. Otwieram drzwi, Kacper wysiada. Mówię mu:
– No to na razie. Przyjadę po ciebie po południu.
– Musisz mnie zaprowadzić, bo panie przedszkolanki wolą widzieć opiekuna.
Wchodząc do przedszkola, słyszę oczywiście kilka słów od pani z portierni, one chyba mają to we krwi:
– Kto to widział, żeby tak późno dziecko przyprowadzać? Jak zajęcia zaczynają się o ósmej, to powinno być na ósmą, a nie na dziesiątą. Co to, księżniczka myśli, że może wszystko?
– Nie, nie uważam, że wszystko mi wolno.
Zaprowadzam Kacpra aż do szatni i żegnam się z nim ponownie.
– To do zobaczenia później.
– A buty?
– Co buty? Przecież masz na nogach, a w worku trampki, takie fajne z błyskawicą.
– No mam, ale musisz mi je przebrać, ja nie umiem wiązać.
Dobrze, czym prędzej ściągam mu buty i zakładam trampki z błyskawicą, następnie, ku wielkiej radości Kacperka, wiążę je i też jestem szczęśliwa, że zaraz mogę uciekać do pracy. Lecz co słyszę?
– To nie ta noga…
No i znowu od początku cały rytuał, już ciężko oddycham, ale cieszę się, że się udało.
– Za mocno zawiązane.
W końcu luzuję mu te sznurowadła i żegnam się, wychodząc.
Jadę do pracy, choć jestem spóźniona już dwie i pół godziny przez korki tworzące się w centrum miasta. Wchodzę, oczywiście Stefa lustruje mnie czujnym wzrokiem:
– A to co, budzika w domu nie ma?
– Jest.
– Spóźniłaś się dwie i pół godziny.
– Ktoś umarł od tego?
– Nie, wy myślicie, że wam wolno wszystko.
Tę ostatnią uwagę Stefy puszczam mimo uszu. I biegnę do mojego biura, gdzie inni rzekomo pracują nad projektem.
Oczywiście wszyscy zauważają to spóźnienie, ale nikt się nie odzywa. Oprócz Mikołaja:
– Zawsze się tak spóźniasz?
– Nie, nie zawsze, dzisiaj wyjątkowa sytuacja, a zresztą nie powinno cię to obchodzić. Propozycja projektu przygotowana?
– Owszem, nawet kilka.
– Chętnie je zaraz zobaczę, tylko zrobię kawę.
– Czy coś się stało?
– A dlaczego pytasz?
– Jesteś jakaś taka mniej wredna niż wczoraj.
– Wydaje ci się. Zobaczmy twoje projekty.
Okazują się całkiem niezłe, ale musimy jeszcze popracować i scalić je wszystkie, by tworzyły jedność.
– Każdy z nich charakteryzuje coś odrębnego, ale żaden nie jest w pełni spójny z koncepcją naszego kontrahenta. Należy stworzyć projekt całościowy, który będzie zawierał elementy z każdej twojej i mojej propozycji, Mikołaju. Inaczej szef nie będzie zadowolony. A jak on nie będzie zadowolony, to nikt nie będzie. Zdajesz sobie sprawę, że od tego wszystkiego zależy nasza premia i awans?
– Tak, oczywiście. To co, siadamy do programu i łączymy siły?
– Oczywiście. Na końcu przedstawi się go grafikom, by podciągnęli efekty.
– Super. To do roboty w takim razie.
Wspólne projektowanie i omawianie szczegółów koncepcyjnych pochłania nas zupełnie. Każdy element, detal musi być dopracowany i znaleźć się w odpowiednim miejscu. Chociaż bazujemy na sześciu naszych szkicach, to i tak w międzyczasie powstaje coś zupełnie nowego. Zarówno ja, jak i Mikołaj mamy ogrom pomysłów w głowie. Łatwo się domyślić, że robienie wielkiego projektu dla grubej ryby nie zajmuje pięciu minut. Tym bardziej że każdy liczy na innowacje.
Nagle dzwoni telefon:
– Dzień dobry, czy rozmawiam z panią Nikolą Majerczyk?
– Dzień dobry, tak, o co chodzi?
– Dzwonię z przedszkola Żwirka i Muchomorka.
– Co się stało?
– Kacper został już jako ostatnie nieodebrane dziecko.
– Jak to jako ostatnie dziecko? Jakaś epidemia wybuchła w przedszkolu?
– Proszę pani, nasze przedszkole pracuje do szesnastej, a jest szesnasta czterdzieści pięć.
– O matko, bardzo przepraszam, ale w pracy mi coś wypadło, już po niego jadę.
Oczywiście wybiegam z pracy, chociaż mój czas się nie skończył, i jadę szybko do przedszkola. Po trzydziestu minutach docieram do Żwirka i Muchomorka. Wbiegam. Faktycznie tylko Kacper siedzi i czeka. Aż mi się go żal robi. A potem zastanawiam się, czemu mi nie powiedział, do której ma zajęcia.
Pani przedszkolanka bierze mnie na rozmowę, jak by mogło być inaczej.
– Proszę pani, to nie może być tak, że przedszkole pracujące do szesnastej jest otwarte do późna, bo ktoś nie potrafi się po dziecko wyrobić.
– Wiem, ale to nagła sytuacja.
– A wie pani, ile takich nagłych sytuacji ma każdy z nas? Trzeba jakoś dbać o syna.
– Kacper nie jest moim synem. Opiekuję się nim z powodu wyjazdu służbowego jego matki.
– Proszę pani, ja dzisiaj zastępuję tylko wychowawczynię Kacpra, która jest na zwolnieniu, stąd moja pomyłka. Przepraszam, aczkolwiek proszę mieć na uwadze czas pracy przedszkola w kolejnych dniach.
Wstaję i wychodzę. Biorę Kacpra za rękę i zmierzam do auta.
– A pojedziemy po Basię?
Rany Julek! Basia! Zupełnie zapomniałam. Jadę pod szkołę i pytam Kacpra:
– Do jakiej klasy chodzi Basia?
– Do 3a.
Wchodzę z Kacprem do szkoły i patrzę na plan. Jest dobrze, bo Basia kończy za piętnaście minut. Przynajmniej ją odbiorę o czasie.
Basia wychodzi ze szkoły, widzi samochód i podbiega:
– Pamiętałaś, by mnie odebrać. Idzie ci całkiem nieźle.
– Za to o mnie zapomniała, a rano zawiozła mnie nie do tego przedszkola, do którego chodzę.
– Dobrze, więc może, żeby wam to wynagrodzić, zamówimy w domu pizzę? Taką, jaką będziecie chcieli.
– Jaaasne, super!
–Wiesz, Niki, chociaż o mnie zapomniałaś, to i tak jesteś nawet fajna.
Wreszcie coś mi się dziś udało, a mianowicie dojść do porozumienia z dziećmi. Dojeżdżamy do domu. Wchodzimy na górę i zamawiamy największą pizzę z dużym, niezbyt zdrowym, gazowanym napojem. Pan od pizzy powiedział, że pizza będzie w ciągu godziny, widzę po minach dzieciaków, że są znudzone, a ja muszę popracować, więc wpadam na genialny według mnie pomysł.
– A lekcje odrobione?
– Jeszcze nie.
– To wy zróbcie teraz lekcje, a ja popracuję i akurat pizza przyjedzie.
– No dooobra.
Nawet nie trzeba było ich długo namawiać, aczkolwiek stwierdzam, że entuzjazmu nie było w ich odpowiedzi.
Ledwo usiadłam do laptopa, by popracować, a już słyszę dzwonek do drzwi:
– Jest pizza, pizza, pizza. P I Z Z A!
– Przecież pan mówił, że będzie w ciągu godziny, Kacperku.
– Widzisz, Niki, chciał nas uchronić przed zadaniem domowym.
Otwieram drzwi, w których ku mojemu zdziwieniu nie stoi pan od pizzy, tylko Mikołaj.
– Przywiózł pan pizzę?
– Nie, niestety. Chyba nie na mnie czekasz, mały. Mogę wejść?
Ciągle stoję nieco osłupiała. Wpuszczam jednak Mikołaja do domu i udajemy się do kuchni:
– Skąd masz mój adres?
– No przecież napisałaś go przy stłuczce, jak spisywałaś formularz wypadkowy, umieściłaś tam swoje dane kontaktowe.
– A przyjechałeś tu w sprawie stłuczki?
– Nie, o stłuczce nawet nie pomyślałem, po prostu zdziwiło mnie dzisiaj, że nagle wybiegłaś z pracy po telefonie. Myślałem, że coś się stało.
– Nic się nie stało, tylko zapomniałam odebrać Kacpra z przedszkola.
– Własnego dziecka zapomniałaś odebrać?!
– To nie jest moje dziecko, tylko mojej przyjaciółki. Ja się tylko zajmuję nimi na czas jej wyjazdu. A idzie mi to słabo, bo na co dzień dzieci nie mam.
– Aż mi ulżyło.
Nagle wbiega Kacper:
– Za ile będzie pizza?
– Za trzydzieści minut powinna być.
– A zje pan z nami?
– Nie mów mi na pan, tylko po imieniu – Mikołaj. Jeśli wystarczy dla wszystkich i wasza ciocia wyrazi zgodę, to tak.
– Jasne, że wystarczy, zamówiliśmy największą. A ty chodzisz z ciocią?
– Nie, hmmm, my tylko pracujemy razem.
– Serio? I ty się z nią dogadujesz? Przecież ona jest wredna.
– Ma pewne zalety, nawet powiedziałbym, że nie jest ich mało, kiedyś to zrozumiesz.
Na szczęście ratuje nas dzwonek do drzwi, inaczej seria pytań od Kacpra przeciągałaby się w nieskończoność. Boję się, co jeszcze mogłabym usłyszeć, bądź czego się dowiedzieć na temat mojej osoby, Mikołaja, etc. Szczerze powiedziawszy, wolę wiedzieć jak najmniej. Wtedy człowiek się nie zauroczy i nie zaczyna analizy zdarzeń, słów, gestów, spojrzeń…
Tym razem w drzwiach stoi nie kto inny, jak pan od pizzy.
– Kacper, Basia – pizza!
Dzieci zasiadają przy stole jak błyskawice. Kroję placek na kawałki, a Mikołaj w tym czasie nalewa napój do szklanek. Zabieramy się do jedzenia. Dzieci milczą, widać, że były bardzo głodne.
– Dobra, to my idziemy odrobić te lekcje.
– Pomóc wam?
– Nie trzeba.
Ja z Mikołajem zasiadam do projektu.
– Fajne są te dzieci.
– Fajne, ale ciężko mi się z nimi dogadać.
– No co Ty, przecież są tak wygadane i otwarte.
– Chyba dla ciebie.
– Niezłe kolory, odważne. A co myślisz o tym napisie, by dźwignąć go tutaj?
– OK, byłoby dobrze, tylko bardziej na środku, by był widoczny dla grupy odbiorców.
Nagle robi się godzina dwudziesta czterdzieści.
– OK, muszę się zbierać, widzimy się jutro w pracy – stwierdza Mikołaj.
– Jasne, dzięki za odwiedziny.
– Cześć, dzieciaki.
– A przyjdziesz znowu? – pyta Kacperek.
– Jasne, kiedy będziesz chciał. Pójdziemy pograć w piłkę może, jeśli lubisz?
– Super!
Mikołaj wychodzi, a ja orientuję się, że dzieci powinny iść spać, bo przecież jutro znowu do szkoły i przedszkola trzeba je zawieźć.
– Dzieciaki, dobra, teraz idźcie się umyć i spać.
– A poczytasz mi przed snem?
– Ale jak to, o tej porze?
– Mama zawsze mi czyta.
– No dobrze…
Nie wiem dlaczego, ale denerwuję się, kiedy są w łazience, stoję więc pod drzwiami i nasłuchuję, czy się faktycznie myją, co jakiś czas pukając i pytając, czy wszystko w porządku.
Dzieci czyste, leżą w łóżku, a ja czytam im bajkę o małpce. W końcu dochodzę do ostatniej strony i nagle słyszę od Kacpra:
– A gdzie jest Stefan?
– A kto to jest Stefan?
– To mój słonik. Bez niego nie zasnę.
– Musimy go znaleźć, bo Kacper naprawdę bez niego nie zaśnie. – To mówiąc, Basia zabiera się od razu za poszukiwania.
Dołączam do niej. Nigdzie nie znajdujemy Stefana. Zegar pokazuje już kilka minut po północy, mówię:
– Dobra, Basiu, idź już spać. Musisz jutro rano wstać i być przytomna na lekcjach. Kacper, jak widzisz, też zasnął ze zmęczenia. Jutro odnajdziemy Stefana.
– Dobranoc, Niki.
– Dobranoc, Basiu.
Po kąpieli kładę się w końcu do mojego łóżka i od razu zasypiam. Jednak po godzinie czwartej budzę się z nagłą potrzebą pójścia do toalety. Idę przez ciemny przedpokój, aby nie obudzić dzieci, nie zapalam światła. Nagle patrzę, a do ściany przyklejone jest mnóstwo kartek wielkości A4. Podświetlam telefonem i czytam: „Zaginął Stefan, poszukuję Stefana, znalazcę proszę o zwrócenie się do pokoju z ciemnymi brązowymi drzwiami albo zadzwonienie na telefon, którego numer podaję: 998765421”.
Na środku widnieje rysunek przedstawiający Stefana. Uśmiecham się i idę do łazienki, a tam na lustrze również wisi portret pamięciowy słonia.
Kładę się z powrotem spać. Nagle słyszę:
– Niki, wstawaj, przez ciebie spóźnimy się do szkoły!!!
Podnoszę się czym prędzej. Dzieciaki ubrane czekają na mnie w kuchni, zwabił je tam głód. Szybko zalewam Kacprowi mlekiem jego kosmiczne surykatki, którymi się zajada. A Basi robię bułkę z czekoladą. Dzieci najedzone, wreszcie mogą iść do szkoły. W pierwszej kolejności zawożę Basię.
– Dzisiaj kończę później, bo mam kółko gimnastyczne, więc wrócę sama.
– Dobrze. Do zobaczenia w domu.
– Narka.
Następnie zawożę Kacpra. Odprowadzam go do szatni, zmieniam szybko jego obuwie, tym razem bez pomyłki. Chcę już wstać z podłogi i wyjść, aż tu nagle:
– A buziak?
Daję mu cmoka w policzek i zauważam, że Kacper trzyma pod pachą pluszowego słonia.
– Skąd masz tego słonika?
– Stefan się znalazł, był u mnie w plecaczku do przedszkola.
Żegnam się jeszcze raz z Kacperkiem, obiecując, że tym razem przyjadę na czas oraz pozdrawiam wychowawczynię.
Opuszczam budynek i udaję się do auta. _No tak_ – myślę – _to ja pół nocy nie śpię i poszukuję Stefana, a on odpoczywa w plecaku._ Śmieję się do siebie i odjeżdżam spod przedszkola.
Parkuję pod pracą. Uwaga, uwaga! Dzisiaj jestem punktualna, staję się coraz lepsza w te klocki.
Wchodzę. Oczywiście witam się z hrabiną Voldemort, czyli popularną Stefą o oczach bazyliszka. Od razu po usłyszeniu „dzień dobry” Stefcia zaczyna swój quiz, karuzela z pytaniami rusza i następuje zwolnienie blokady maszyny losującej. Warto wspomnieć, że nagrodą jest dostanie się do windy, a nią do azylu daleko od Stefy.
– Co się stało, że dzisiaj księżniczka jest punktualnie?
– Udało mi się. Staję się perfekcjonistką.
– Perfekcjonistą może być Vanish w usuwaniu plam, ale nie ty! Ha ha ha.
Ta cięta riposta ze strony Stefanii cofa na sam początek quizu, jak przy słowie bankrut w kole fortuny, które zeruje twoje konto gracza. Przegrana.
– Szef o ciebie pytał.
– To już do niego biegnę! – Oddycham z ulgą, że quiz się kończy.
– Nie tak szybko, jaszczureczko. Szef ma spotkanie teraz.
– To wpadnę później.
– Tylko…
Na szczęście moje życie ratuje wchodzący nagle kurier, a wnioskując z jego uśmiechu, nie jest świadomy zagrożeń wynikających z bliskiego kontaktu ze Stefą.
Wbiegam do windy, naciskam przycisk z numerem jedenaście i uspokajam się. Wchodzę do naszego pokoju, wszyscy koledzy i koleżanki witają się ze mną. Następnie udaję się do ekspresu z kawą. Czuję oddech na plecach, przechodzą mnie dreszcze, myślę sobie: _Byle nie Stefa, tylko nie ona_. Odwracam się ostrożnie, ale, ku mojemu zdziwieniu, to tylko Mikołaj.
– Hej! Dzisiaj punktualnie.
– Hej, wszyscy mi to mówią. Może święto jeszcze z tego zrobicie, balony, serpentyny i te sprawy? Czy to naprawdę aż takie dziwne, że człowiek nie spóźnia się do pracy?
– Nie wiem, nie pracuję tu długo, jak wiesz.
– A no tak.
– Jak dzieci?
– Dobrze, w nocy poszukiwaliśmy Stefana.
– Stefana?
– Słonia Stefana, maskotki Kacpra, to taki jego przenośny usypiacz.
– A co dzisiaj planujecie? Domyślam się, że uciekniesz wcześniej z pracy, żeby odebrać Kacpra i Basię.
– Odbieram dzisiaj tylko Kacpra. Basia wróci sama ze szkoły. Kończy później, bo ma jakieś zajęcia gimnastyczne.
– Nie chcę się narzucać, ale może mógłbym z Wami spędzić popołudnie? Przecież obiecałem Kacprowi grę w piłkę.
– No dobrze, jeśli chcesz. W końcu umówiłeś się z Kacprem.
Nagle Szef wchodzi do pokoju.
– No proszę, dzisiaj nie spóźniona. Pięknie! Lecz to nie istotne, ja przychodzę nie w tej sprawie.
– Coś się stało?
– Nie. Znaczy tak. Chciałbym, żebyś z Mikołajem poprowadziła pewien projekt, jako duet, myślę, że wam się uda. A przyznam, że projekt jest arcyważny dla naszej firmy, gdyż sponsorem jest gruba ryba.
– Dobrze, ja się zgadzam, ale za Mikołaja decyzji nie podejmę.
– Mikołaj już się zgodził, wczoraj z nim rozmawiałem. Szukałem też ciebie, ale nie znalazłem. Mikołaj mówił mi, że zatrułaś się jakąś sałatką i pojechałaś do domu. Dzisiaj już lepiej?
– Tak, tak, lepiej – mówię oszołomiona, nie sądziłam, że Mikołaj wstawi się za mną.
– Dobrze, w takim razie to wszystko. Wracaj do pracy. Czas to pieniądz, a pieniążki mnie cieszą.
Wybiegam z biura, bo nagle robi się piętnasta, a przedszkole przecież czynne do szesnastej. Idę w stronę firmowego auta, a tam czeka już Mikołaj. Czuję w środku jakieś ciepło i pierwszy raz przyglądam się dokładnie chłopakowi. Wysoki, szczupły, z kruczoczarnymi włosami i lekkim zarostem. Na jego twarzy widać uśmiech i, chociaż ma ciemne okulary przeciwsłoneczne, czuję niemal, jak jego oczy się błyszczą. Ubrany jest w koszulę, marynarkę oraz jeansy. Z jednej strony luźno, z drugiej elegancko. Pędzę szybko do auta, speszona tą zbyt długą lustracją jego osoby od góry do dołu. Wyjeżdżamy. Dojeżdżamy do przedszkola dosyć sprawnie, korki, które pojawiają się na drodze, dosyć łatwo udaje się ominąć.
Do przedszkola wchodzę tylko ja. Mikołaj czeka na zewnątrz. Nic nie wspominam Kacprowi – będzie miał miłą niespodziankę.
– Co będziemy dzisiaj robić?
– A co byś powiedział na park i lody?
– Supeeer!!!
– Mam dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę.
– Serio?
– Serio, serio.
– Ej no, jaką?
– Jakbym ci powiedziała, nie byłaby niespodzianką.
Wychodzimy z przedszkola, grzecznie żegnając się z paniami. Kacper, widząc stojącego Mikołaja, od razu puszcza moją dłoń i biegnie czym prędzej, żeby rzucić mu się na szyję. Jestem w szoku. Przecież widział Mikołaja tylko raz w życiu, a już zdążył go tak polubić. Mnie się tak na szyję nie rzuca. Jestem nieco zazdrosna, ale uśmiecham się.
– Hej, co ty tu robisz?
– Przecież obiecałem ci, że pogramy w piłkę, co nie?
– No jasne, ale super!
Wsiadamy do auta i jedziemy do parku. A po drodze oczywiście do sklepu sportowego. Chłopcy umówili się na grę, nie mając ani piłki, ani też strojów. W rzeczach Kacperka jeszcze bym coś znalazła, ale Mikołaj mógłby mieć z tym problem.