- W empik go
Życie seksualne kosmitów - ebook
Życie seksualne kosmitów - ebook
Józef S. prowadzi śledztwo we własnej sprawie o kradzież tożsamości. Kim jest: generałem lotnictwa wojskowego, nieznanym kompozytorem czy zwykłym świrem, uciekinierem z domu wariatów? Kto jest sprzątniętą po cichu ofiarą, a kto mordercą? Tropy wiodą do lokalu wyborczego numer 1357. Czy piękna Laura S. jest żoną generała, kochanką kompozytora, a może jeszcze kimś innym? Trup jest, jak zwykle, w szafie. Z damską bielizną...
Rafał Stradomski autor ośmiu powieści (Życie seksualne Muminków, Widok z pokoju bez okien, Dzień jelenia, Ruski sikor, trylogia Wszystkie dziewczyny prezydenta, Życie seksualne kosmitów), skomponował około stu utworów: Koncert saksofonowy, Koncert na fortepian, kwartet saksofonowy i smyczki, Rapsodia symfoniczna Ukraina, Rapsodia bułgarska na wielką orkiestrę symfoniczną, Wiedeński walc na orkiestrę, Wariacje na temat Chopina na fortepian, utwory saksofonowe, fortepianowe, pieśni i piosenki.
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66115-86-6 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lokal wyborczy nr 1357
Zaraz mi ucieknie! Biegłem do przystanku, machając nerwowo ręką. Kierowca widział, ale zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Chyba dostrzegłem na jego twarzy uśmiech zadowolenia. A może mi się tylko tak wydawało.
Na szczęście szybko podjechał drugi. Miał dziwny numer, a właściwie nie tyle numer, co literę – „W”. Taki autobus nigdy tu nie stawał. I na pewno nie przejeżdżał koło mojego domu.
Było zimno, ciemno i daleko. Tak właśnie, daleko. Okolica wydawała się całkiem nieznajoma. Ni to miasto, ni wieś. A może przedmieście. Czuło się jednak oddech wielkiego miasta. Ruch był duży, a nawet usłyszałem coś jakby odgłos tramwaju sunącego po szynach.
Autobus stał z otwartymi drzwiami i nikt do niego nie wchodził. Ani nie wychodził. To było zastanawiające. Na przystanku stało dość dużo ludzi, a numer „W” wydawał się na wpół pusty. W jasno oświetlonym wnętrzu siedziało zaledwie kilka osób. Patrzyli przez okno i wyglądali na całkiem zadowolonych.
Rozejrzałem się. Myślałem, że kierowca czeka na kogoś, kto, tak jak ja przed chwilą, biegnie, machając ręką.
Nikt nie nadbiegał, a kierowca uśmiechał się do mnie zapraszająco znad kierownicy.
W porządku gość – pomyślałem i niewiele myśląc, wsiadłem. Drzwi natychmiast się za mną zatrzasnęły, a uśmiech z twarzy kierowcy znikł w tym samym momencie.
– Czy jedzie pan na ulicę...? – Chciałem wymienić nazwę, lecz nie zdążyłem.
– Jadę! – rzucił krótko człowiek w dziwnym mundurze.
W każdym razie nie w mundurze policyjnym czy też wojskowym jakiejś znanej mi formacji.
– Ale czy jedzie pan na... moją ulicę? – dopytywałem.
– Jadę tam, gdzie trzeba – warknął. – Proszę się nie obawiać – dodał już trochę uprzejmiejszym tonem.
– A ile kosztuje bilet w... jedną stronę?
– Są tylko bilety w jedną stronę. Bezpłatne!
– To poproszę jeden.
– Niech pan siada. Bilet jako taki jest niepotrzebny.
– Ach tak?
– Na tej linii nie ma kontrolerów. Bilety są wirtualne.
– Wirtualne?
Przypomniałem sobie, że na koncerty charytatywne też sprzedają „wirtualne bilety”. Kupujesz sobie taki bilecik, na ogół dość drogi, obok możesz kupić bilet dla żony, kochanki albo kochanka, a potem siadasz sobie wygodnie we własnym domu przed telewizorem, obok ciebie siada żona, kochanka albo kochanek, a tam gdzieś daleko, może w innym mieście albo w innym państwie, w wielkiej sali koncertowej odbywa się właśnie wasz koncert na jakieś słuszne cele, ale ty albo wy wcale nie musicie tam jechać, tłuc się nie wiadomo ile kilometrów w siną albo fioletową dal. Siedzicie sobie po prostu w domu, oglądając ulubiony serial albo ulubiony program publicystyczny, robiący wam wodę z mózgu i NIGDZIE się nie musicie ruszać ani na cal! Ani słuchać jakiegoś mniej czy bardziej podejrzanego zespołu, ani gorszej czy lepszej piosenkarki, czy też (znacznie rzadziej) orkiestry symfonicznej. A woda z łagodnym pluskiem przelewa się w waszej głowie kojąco.
Tyle że ja siedziałem wcale nie w wirtualnym autobusie, lecz w najprawdziwszym, chociaż jego numer czy też nazwa był mi nieznany:
„W”
Gorsze było jednak to, że się nigdzie nie zatrzymywał. Gnał w ciemną noc bardzo szybko, tak, że zaraz znikły nawet te nieliczne domki i zabudowania fabryczne, jakie z początku jeszcze mijaliśmy. Właściwie z okien niewiele co było widać – jakieś przydrożne krzaki i rachityczne laski.
Ludzie w autobusie drzemali albo gapili się bezmyślnie w okno. Kierowca trąbił czasem, wyprzedzając ciężarówki, inne autobusy, a nawet samochody osobowe. Dokąd on jedzie? – zadawałem sobie po stokroć pytanie, lecz byłem coraz bardziej senny i wreszcie zasnąłem na dobre, ukołysany ciszą, mruczeniem klimatyzacji i ciepłem, jakie panowało we wnętrzu pojazdu.
Nie wiem, ile czasu spałem, gdy nagle poderwałem się z siedzenia, przebudzony gwałtownym hamowaniem. Jeszcze teraz mam w uszach odgłos rozgrzanych szczęk hamulcowych i widok, który mnie zaskoczył.
Staliśmy przed rzęsiście oświetlonym budynkiem, którego wejścia strzegło dwóch ludzi w takich samych mundurach, jaki nosił kierowca autobusu.
– Ostatni przystanek. Proszę wysiadać – rzucił w naszym kierunku facet zza kierownicy.
Ludzie przeciągali się i wstawali ze swoich miejsc ociężale. Chyba większość z nich dopiero się obudziła. Powoli zaczęli wychodzić. Nikt nie miał żadnych bagaży. Ktoś trzymał teczkę, inny – neseser, kobiety przyciskały do siebie torebki. Młody mężczyzna próbował gdzieś zadzwonić z komórki i o mało się nie przewrócił, wychodząc po stromych stopniach autobusu.
Jeden z mundurowych wskazał nam drzwi. Chciałem czmychnąć w bok, bo wszystko to zaczęło mi się wydawać mocno podejrzane, ale zatrzymał mnie kierowca.
– Prosimy do lokalu – rzekł niby grzecznie, ale w jego głosie pobrzmiewała groźba. – Tam się zagrzejecie, załatwicie wszystko, co trzeba, i będzie po sprawie – dodał już mniej formalnym tonem.
Na drzwiach budynku, zwykłych szarych drzwiach wejściowych, ujrzałem napis:
Lokal wyborczy nr 1357
– A co to, znowu jakieś wybory? – zdziwiłem się zupełnie szczerze.
– Tak – warknął kierowca. – Już tak się rozwydrzyliście, że nawet do wyborów nie chce się wam pójść. To patriotyczny obowiązek.
– Zaraz, zaraz. Ja chodzę – zezłościłem się, zrzucając rękę natrętnego kierowcy, który właśnie chwycił mnie mocno za ramię.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że przekroczył swoje uprawnienia.
– Chodzę, chodzę – przedrzeźniał funkcjonariusz. – Tylko nie głosujesz tak, jak trzeba.
– Ja? – wytrzeszczyłem w zdumieniu oczy. – A na kogo trzeba?
– No chyba nie na tych, których teraz wybraliście, barany – mruknął pogardliwie.
– Wypraszam sobie. Nie jestem baranem. A na kogo głosowałem, to moja sprawa! – krzyknąłem oburzony.
– Wcale nie twoja. To sprawa wszystkich. – Facet podniósł do góry palec. – Jak chcesz sobie odmrozić uszy na złość babci, to sobie odmrażaj. Ale nie odmrażaj przy okazji naszych uszu.
O czym ten dureń gada? Czyje uszy niby odmrażam i skąd on wie, na kogo ja głosuję?
– A właściwie skąd wiesz, kogo my wybieramy? – wskazałem na otaczających nas ludzi.
Chciałem wciągnąć ich do wspólnej obrony.
– To widać po waszych twarzach, mądrale. Ty też się zaraz wygadasz.
– A co, miałem głosować na tych złodziei, na mafię? – warknąłem, wyprowadzony z równowagi, a ludzie wokół potakująco kiwali głowami.
– No i już się wygadaliście. – Mężczyzna w mundurze zaniósł się jakimś szatańskim śmiechem. – A teraz koniec dyskusji. Wchodźcie do środka.
Dwóch wartowników podskoczyło do nas i zaczęło zaganiać do wnętrza lokalu wyborczego numer 1357.
W środku było całkiem przyjemnie, jasno, czysto i jakoś tak uroczyście. Czuć było dobrym jedzeniem i czymś, czego nie umiałem jeszcze określić.
– Najpierw do bufetu – powiedział portier, ubrany w ten sam rodzaj munduru, co wartownicy i kierowca.
Tamci mieli po dwie belki, ten jedną. Kolor ich uniformów różnił się tylko odcieniem.
Dlaczego nie? – pomyślałem. Zdążyłem już nieźle zgłodnieć i trochę zmarznąć, dyskutując na dworze, w mroźną noc, z diabelskim funkcjonariuszem.
Bufet był tak samo jasny i radosny. Wszyscy nowoprzybyli szybko znaleźli sobie miejsca przy stolikach, przykrytych kolorowymi obrusami, przedstawiającymi ptaszki, siedzące na zielonych, obsypanych owocami drzewach. Na jednym drzewie rosły jednocześnie jabłka, gruszki, cytryny i pomarańcze. Bardzo wesoło. Niemal jak w raju.
Ja też znalazłem sobie miejsce za takim stolikiem. Zdjąłem płaszcz, do rękawa którego wsunąłem czapkę i szalik, po czym powiesiłem go na krześle obok. Prędko podeszły do nas kelnerki.
Moja okazała się całkiem ładna, młoda, a jej zagadkowo uśmiechnięte usta pomalowane były karminową szminką. Na pagonach miała po jednej belce.
– Czym mogę służyć? – zagadnęła uprzejmie, ale głosem pozbawionym wyrazu.
– A co jest?
– Kiełbasa wyborcza.
– Ładnie pachnie.
– Kiełbasa wyborcza zawsze ładnie pachnie.
– A co jest jeszcze?
– Herbata wyborcza.
– Czym taka herbata różni się od niewyborczej? – próbowałem być dowcipny.
– Ma więcej procentów – odparła szczerze kelnerka.
– O, to chyba raczej herbatka góralska – dowcipkowałem dalej, tak jak to robią mężczyźni, gdy kręci ich rozmówczyni.
A ta miała piękny biust i wcale go nie ukrywała. Piersi kobiety wyraźnie rysowały się pod koszulką i w jej głębokim wycięciu.
– Nie ma aż tylu procentów – powiedziała chłodno jednobelkowa, uśmiechając się kwaśno na moje niedyskretne spojrzenia.
E tam, niedyskretne. Po prostu gapiłem się na jej cycki jak sroka w gnat. Pozostali faceci tak samo. Inne kelnerki miały także ponętne kształty.
– A zwykłą wodę można prosić? – zapytałem, z trudem odwracając oczy od jej biustu i spoglądając obojętnie w kierunku bufetu.
– Nie można.
– W takim razie poproszę jedną kiełbasę wyborczą.
– I herbatę.
– Nie. Nie lubię spirytusu. Napiję się wody z kranu. Macie tu chyba jakieś kibelki? – spytałem nieco ironiczne.
– Toalety są – potwierdziła zimno kelnerka i z naciskiem dodała: – A herbaty też się napijesz.
– Nie mam zamiaru! – zbuntowałem się.
Co mi tam będzie jakaś kelnerka mówić, co mam pić. W dodatku na „ty”. Na pewno nie będzie mną pomiatać głupia baba. Choćby miała nie wiem jakie cycki. Chociaż tego ostatniego nie byłem już taki pewien. To znaczy, czy bym teraz, na starość już w końcu, nie dał sobą trochę popomiatać, żeby móc tylko potrzymać w rękach tak piękne piersi.
– Masz zamiar – syknęła funkcjonariuszka.
– Co?! – wykrzyknąłem zaskoczony.
– Wypijesz tę herbatę – syczała żmija.
– Nie wypiję!
– To ci pomożemy.
Kobieta spojrzała znacząco na dwóch portierów, którzy na moje dzielne okrzyki pojawili się nagle, jakby wyrośli spod ziemi. Stali teraz koło bufetu, patrząc na mnie, jak myśliwy na zwierza.
– To ja w takim razie dziękuję także za kiełbasę – uniosłem się honorem.
– Wsssuniesz i kiełbasę – syczała kelnerka, ale dość cicho i inni wyborcy chyba jej nie słyszeli.
Przed niektórymi stało już nawet parujące danie i szklanka herbaty. Ci najwyraźniej nie walczyli. Albo mieli ochotę i na kiełbasę, i na herbatę.
– Nie tym tonem – obruszyłem się szczerze, chociaż biust kelnerki zawisł nade mną całkiem blisko. Poczułem oszałamiający zapach perfum.
– Byli tu już bardziej waleczni od ciebie – mruknęła ironicznie.
– I co? – chciałem zapytać, ale kobieta tak głęboko się nade mną pochyliła, że mój nos znalazł się nagle między jej piersiami, a w ustach poczułem materiał cieniutkiej koszulki.
– I nic! – wykrzyknęła dziewczyna jakoś beztrosko i wesoło. Coś tam jednak usłyszała. – W takim razie podam kiełbasę i herbatkę. Tak?
Zerknęła na mnie kokieteryjnie i przepraszająco, jakby chciała mi dać do zrozumienia, że tak po prostu musi, bo sama jest pilnowana. Na potwierdzenie moich przypuszczeń podniosła oczy w kierunku sufitu, gdzie ujrzałem zimne oko kamery. Było ich w całym pomieszczeniu kilka, choć trzeba przyznać, że rozmieszczono je dyskretnie wśród kwiatków doniczkowych albo za kinkietami.
– Dobrze, niech będzie.
Machnąłem zrezygnowany ręką. Nie chciałem, żeby miała z mojego powodu nieprzyjemności. W końcu fajna babeczka. Może uda mi się w ogóle ją poderwać. Przecież mogłem nie pić tej herbaty lub wprost ją zareklamować. Że jest niedobra, za mocna albo jeszcze wymyślić coś innego. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Po chwili stała przede mną porcja kiełbasy z cebulką, trzy kromki chleba na oddzielnym talerzyku i szklanka herbaty. Wszyscy inni dostali to samo. Niektórzy już nawet zjedli i wypili – ci wyglądali na zupełnie zadowolonych z siebie i z życia.
Zjadłem kiełbasę, przegryzłem chlebem. Była w dobrym gatunku i dobrze przyrządzona. Trochę tylko czuć ją było trocinami. Herbatki nie tknąłem i nawet ostentacyjnie odwróciłem się do niej plecami.
– Chciałbym zapłacić. – Pomachałem do dziewczyny, która stała przy bufecie i słuchała czegoś, co jej jeden z portierów szeptał do ucha.
Podeszła szybko, zarumieniona i jeszcze bardziej ponętna. Była ładniejsza, niż mi się z początku wydawało. Chyba w ogóle najładniejsza w całej restauracji.
– Kiełbasa wyborcza jest bezpłatna – powiedziała z uśmiechem, ale patrzyła na mnie ze szczerą troską. – A herbatki nie wypiłeś?
– Nie. Jest zbyt mocna – odparłem stanowczo. Zabrzmiało to jednak mało kategorycznie. Inaczej, niż planowałem.
– Tak mi przykro. – Kelnerka spuściła oczy.
– Nnnie mogę.
– Możesz, możesz... kochany – powiedziała cicho, a w jej głosie zabrzmiały wszystkie rozkosze ziemskie albo i nieziemskie.
Wypiłem.Rozdział II
Miłość w czasach zarazy
Ale o mało się nie zakrztusiłem. To było pół na pół – spirytus i herbata o jakimś dziwnym smaku, jakby dodano do niej gorzkawe lekarstwo.
Zostało więcej niż pół szklanki i zastanawiałem się, gdzie wylać resztę. Nic jednak nie przychodziło mi do głowy. Może wstać i pójść z tym do kibla? Funkcjonariusze dalej tkwili przy bufecie i gapili się na mnie. Wyglądali na facetów, którzy mogą pomóc komuś wypić herbatę. O, jeszcze jak wyglądali! Tak sobie wyobrażałem ludzi, którzy jeździli po kraju za poprzednich rządów i wykonywali samobójstwa różnych niewygodnych osób, które same nie chciały założyć sobie stryczka na szyję albo strzelić w łeb. Wykonywali je zawsze w piątki wieczorem, żeby badane w poniedziałek zwłoki nie były zbyt świeże.
Z takimi panami lepiej było uważać. Jak gdyby nigdy nic wypiłem resztę herbatki wyborczej. Otarłem ostentacyjnie usta serwetką i grzecznie pomachałem do jednobelkowych, by pokazać im, że już jestem cacy. Typy jednak nie odpowiedziały na moje machanie. Odwrócili się w inną stronę, gdzie dostrzegłem gościa, który zastanawiał się nad swoją herbatką. Wąchał ją podejrzliwie i wreszcie chciał odsunąć szklankę. Zaraz podeszła do niego jedna z kelnerek i nachyliła się nad nim znacząco. Ależ miała biust! Chyba jeszcze większy niż moja ślicznotka. W każdym razie trzymała go bardziej na wierzchu.
Faceci przy bufecie zaczęli coś sobie gmerać przy boku. Dopiero teraz zauważyłem, że mieli do pasków przytroczone długie gumowe pały. No i wahający się wypił, co mu przyniesiono. Wolał się nie narażać. Poza tym nie był gejem. Piękne piersi go kręciły, tak jak i mnie.
A mi się zrobiło nagle całkiem wesoło. I jakoś tak optymistycznie. Przy stolikach umieszczono małe stojaki z gazetami. Sięgnąłem po jedną z nich. Pismo nosiło tytuł Właściwa Gazeta. No dobrze, pomyślałem, wobec tego najwłaściwsze będzie poczytanie tej gazetki.
Już od pierwszej strony zapowiadało się ciekawie: „Rząd zabija!” głosiły wielkie litery. Artykuł poniżej zaczynał się od słów: „Rząd zabija demokrację”. Uff, od razu zrobiło mi się lżej na sercu. Pies drapał demokrację. Dobrze, że nie zabija ludzi. Albo nie popełnia za nich samobójstwa. Bez demokracji można w końcu żyć, a z pętlą zaciśniętą na szyi czy z kulką w mózgu nie bardzo. Uspokojony, odłożyłem pismo na stojak.
Wtedy podeszła do mnie kelnerka. Sprzątając talerzyki i szklankę ze stołu, szepnęła mi do ucha:
– Czytaj, czytaj, to dobrze wygląda. Oni patrzą na ciebie.
Jej głos już nie był syczący, a raczej konspiracyjny. Zrozumiałem, że dziewczyna jest mi życzliwa. Nie była piękna. Była najpiękniejsza na świecie! Oczy jej błyszczały, a w uwodzicielskim uśmiechu pokazywała równe białe ząbki. Ależ mnie kręciła! I właściwie lepiej, że nie miała aż tak wielkich balonów, jak jej koleżanka. Jej były w sam raz. Chyba czwórka. I to wyjątkowo kształtna. Dziewczyna była szczupła, zgrabna i poruszała się z gracją.
– Przynieść drugą herbatkę? – zapytała z sympatią w głosie i uśmiechnęła się kokieteryjnie.
– Chętnie, czemu nie. Przynieś. – Nie wypadało chyba odmawiać herbatki wyborczej.
W jedną chwilę była z powrotem. Postawiał szklankę na stole i, niby zgarniając okruszki, wydyszała mi do ucha:
– Po głosowaniu przyjdź tutaj do mnie. Pozbędę się tych ludzi. Przegnam ich wszystkich do sali wyborczej. Mam tu bacik. – Pokazała krótki, zgrabny pejcz, który trzymała pod fartuszkiem w kwiatki.
O, cholerka! Mało nie spadłem z krzesła. Zanosiło się na ciekawą znajomość. I do tego szybką. Mężczyźni w gruncie rzeczy lubią szybkie znajomości, bez wielkich ceregieli. Ja nie byłem wyjątkiem. A jeszcze do tego, jeśli dziewczyna miała takie piękne i duże piersi, które było widać od razu, a nie dopiero, kiedy się nachyliła. Nie mówiąc już o dziewczynach, które nie miały biustu nawet wtedy, kiedy się nachylały. Tym współczułem szczególnie, ale nie chodziłem z nimi do łóżka, mimo że niektóre były naprawdę piękne.
No cóż, sama uroda to jeszcze nie wszystko. Potrzebna jest jeszcze inteligencja. A wyglądało na to, że moja kelnerka ma po kolei w głowie. Golnąłem herbatkę, trochę jeszcze udawałem, że czytam gazetkę z horrorami, a potem wstałem i ruszyłem do drzwi, którymi przed godziną wszedłem do bufetu. Na to jeden z portierów wskazał mi napis na ścianie po lewej stronie. Na czerwonej strzałce napisano:
Do wyborów
Strzałki zaprowadziły mnie do wielkiej sali. Typowej, jak się wydawało na pierwszy rzut oka, sali w lokalu wyborczym. Na prawo długi stół, a przy nim trzy panie ze spisami wyborców oraz plikami kart do głosowania. Po środku urna, a za nią znowu stół i trzech facetów, już bez spisów i kart, ale z otwartymi zeszytami przed sobą, w których coś notowali, kiedy ktoś wrzucał swoją kartę.
Właściwie były to całe książki, dlatego otwór w urnie był bardzo duży.
– Poproszę dowód osobisty – odezwała się pierwsza pani.
Oczywiście nosiła mundur, jak cała obsługa lokalu. Na pagonach miała jedną gwiazdkę, co wydawało się wyższą szarżą niż jedna czy dwie belki.
– Na której jestem liście? – zapytałem zdziwiony, kiedy zobaczyłem, że kartki były puste.
– Na żadnej. Zaraz cię wpiszę – odparła jednogwiazdkowa.
Wpisała i zaraz podała mi książeczkę do głosowania. To był właściwie cały tom. Zacząłem przerzucać kartki. Drobny druk zapełniał całe strony.
– Pójdę do bufetu przestudiować listy. Jest tego strasznie dużo.
– Z kartą do głosowania nie wolno wychodzić z sali – rzekła funkcjonariuszka i spojrzała na mnie kwaśno.
Ucieszyłem się, że nie miała pały przy boku. Ale może miała pod stołem. Wolałem z nią nie zadzierać, bo wyglądała bardzo służbiście, a do tego jeden z mężczyzn podniósł się zza urny i spojrzał na mnie znacząco. On MIAŁ pałę przy boku. Na ramieniu zaś dwie gwiazdki.
Pomachałem mu pojednawczo ręką, ale nie bardzo go to wzruszyło. Stał sztywno wyprostowany i mierzył mnie stalowym wzrokiem. Ręka zawisła mi w powietrzu. Aby pokryć zmieszanie, zwróciłem się do funkcjonariuszki z bezsensownym, jak mogłoby się wydawać, pytaniem:
– Czy za kotarami są długopisy? Ja swój gdzieś posiałem – uśmiechnąłem się przepraszająco.
– Za kotarami nie ma nic – warknęła jednogwiazdkowa.
– Ach nic? Nawet półeczki, żeby położyć książkę do głosowania? – spytałem grzeczniutko.
– To nie książka, to karta.
– Przepraszam najmocniej, chciałem powiedzieć: półeczka na kartę.
– Nie ma żadnej półeczki. Tam się w ogóle nie da wejść – poinformowała obojętnym tonem.
– Nie da się wejść? – zapytałem coraz bardziej zdziwiony. Dopiero teraz zauważyłem, że kotary zasłaniały nagą ścianę.
– Gdzie, w takim razie, mam zaznaczyć swoich kandydatów?
– Nigdzie.
– Jak to nigdzie?!
– Po prostu nigdzie. Tam już zaznaczono wszystko, co konieczne.
– Bez mojego udziału?! – wykrzyknąłem, naiwnie oburzony.
– Twój udział nie jest do tego niezbędny.
Funkcjonariuszka była już wyraźnie wkurzona, a zza drugiego stołu podniosło się tym razem dwóch mundurowych. Obaj mieli taki sam stalowy wzrok i pały przy boku.
– To do czego w takim razie jestem potrzebny? – zapytałem, próbując nadać głosowi pojednawczy ton.
– Normalnie: przychodzisz, wrzucasz, wychodzisz.
– Ach tak: przychodzę, wrzucam, wychodzę – powtórzyłem jak echo. – Zupełnie jak za dawnych lat. Po prostu.
– Po prostu.
Zza drugiego stołu, przykrytego standardowo zielonym suknem, wstało tym razem trzech funkcjonariuszy o stalowym spojrzeniu. W drzwiach ukazało się dwóch portierów. Wyglądało to nieciekawie. Nie warto się było dłużej stawiać.
W każdym razie nie poddałem się bez walki.
– Dobra. Ja tylko sobie żartowałem. – Zachichotałem trochę głupkowato.
– A to żartowniś z ciebie – odparła kobieta i roześmiała się sztucznie.
W jej głosie usłyszałem jednak ulgę. Mundurowi usiedli. Zapewne woleli nie pałować mnie przy innych wyborcach, którzy stopniowo napływali z bufetu. Rzuciłem okiem na okładkę książki do głosowania: Karol Marks Kapitał – przeczytałem bez problemu duże litery.
Podszedłem do urny, wrzuciłem tomisko, to znaczy kartę do głosowania, i jakby nigdy nic, kłaniając się przedtem lekko jedno- i dwugwiazdkowcom, wyszedłem z sali.
* * *
Przemierzyłem cały długi korytarz i znalazłem się w holu. Ale nie był to mój hol, ten, do którego wszedłem po wyjściu z autobusu. Ruszyłem więc korytarzem przed siebie. Wybrałem odgałęzienie na prawo. Zawsze wybierałem prawą stronę. Od dziecka. Chociaż byłem mańkutem, co prawda przerobionym. Pisałem prawą, malowałem prawą, za klamkę chwytałem prawą, ale w gębę waliłem lewą.
Oczywiście w wyobraźni albo przy gimnastyce. Zdaje się, że jeszcze nikogo nie uderzyłem w gębę naprawdę, chociaż znaleźliby się tacy, którzy na to zasłużyli. Nie miałem odruchu walenia w mordę. Co innego satyrą. Satyrą lałem na odlew. A to podobno nawet bardziej bolało.
Błądziłem w labiryncie korytarzy z szeregiem drzwi po obu stronach. Każda z odnóg prowadziła do jakiegoś holu, gdzie także były podwójne drzwi, jak się wydawało wyjściowe czy też wejściowe. Przy każdych stało dwóch portierów. Gdy tylko próbowałem wyjść, zaraz zagradzali mi drogę. W końcu, już mocno zdenerwowany, zapytałem jednego z funkcjonariuszy, dwubelkowego portiera, który pilnował tych jednobelkowych:
– Jak mogę się wydostać z lokalu wyborczego?
– Lokal jest już zamknięty – odparł trzybelkowy funkcjonariusz, który wyrósł mi nagle za plecami, jakby cały czas bardzo cichutko szedł za mną, czy raczej się skradał.
Pozostali portierzy zachowywali się jak niemi. A właściwie jak głuchoniemi.
– Jak mam, w takim razie, wrócić do domu?
– Musisz tutaj przenocować.
– Gdzie? Tu, na korytarzu?
– Zjedziesz windą pod ziemię. Tam jest recepcja, gdzie wskażą ci sypialnię, kiedy podasz swój numer.
– Jaki znowu numer?
– Nie dali ci numerka podczas głosowania?
– Coś tam dali – mruknąłem, sięgając do kieszeni płaszcza.
Wyjąłem z niej zmiętą kartkę, którą wsunąłem tam odruchowo, kiedy zapisano już moje nazwisko na liście wyborców. Na kartce wydrukowano cztery cyfry: 7531.
– Siódmy poziom pod ziemią, sektor piąty, sypialnia numer trzydzieści jeden. Winda jest w korytarzu na lewo.
– A na prawo nie ma windy? – próbowałem jeszcze walczyć, choć wiedziałem, że i tym razem przegram.
Za moimi plecami stało trzech portierów. Zjawili się jak zwykle bezszelestnie. Wyglądali jak automaty, a w ich oczach nie widziałem litości.
– Powiedziałem chyba wyraźnie: na lewo. Proszę zawsze skręcać w lewo.
– W porządku. – Już wiedziałem: tu się nie dyskutuje. – A czy mogę jeszcze wpaść do bufetu?
– Którego bufetu?
– No... dla wyborców.
– Tu jest wiele bufetów. A w którym sektorze?
– Nie wiem. Nie zapamiętałem.
– Więc poszukaj.
– Mogę tak zwyczajnie... poszukać?
– Oczywiście. Ale nie próbuj już wychodzić. Stąd się nie wychodzi.
– Jak to? W ogóle?
– Chyba że nogami do przodu. – Funkcjonariusz zaśmiał się demonicznie.
– To znaczy?!
– To znaczy w trumnie. Na cmentarz.
– Co ja tu będę robił, u licha, do końca życia?
– Będziesz sadził las.
– Las?! Jaki znowu las?
– Normalny. Iglasty. Oni dają pieniądze, my sadzimy las.
– Jacy oni?
– Nie wiesz, kto nam daje środki na autostrady, lokale wyborcze i sadzenie lasu?
– Nie wiem... Zapomniałem.
– W porządku, to znaczy, że herbatka działa. Możesz odejść.
Zawróciłem i ruszyłem w drogę, skąd przyszedłem. Wcale jednak nie było to takie proste. Korytarze i hole wydawały się identyczne. Oznaczono je cyframi i literami, na przykład: A12, B36, C24, ale nic mi to nie mówiło. Niestety nie przyszło mi do głowy, żeby zapamiętać numer sektora, gdzie był mój bufet. Skąd mogłem wiedzieć, że to tak wielka budowla. Z zewnątrz wyglądała niepozornie. Zwykły parterowy budynek. Okazało się jednak, że z tyłu przylega do niego rozległy system podobnych budynków, połączonych korytarzami. A ile było podziemnych poziomów?
Układ pomieszczeń był zdumiewająco powtarzalny: korytarze i hole podobne do siebie jak dwie krople wody. Z każdego holu wchodziło się na wprost do bufetu, a wszystkie bufety były takie same. I nawet stoliki, obrazki, wieszaki i kelnerki w nich były takie same. Wszystkie miały duże biusty, były ładne i młode. Oczywiście kelnerki. Stoliki, wieszaki i obrazki nie miały biustów. Och, co ja plotę? Zmęczyło mnie okropnie błądzenie po tych wszystkich korytarzach.
Spojrzałem na zegarek. Od wyjścia z bufetu minęły już dwie godziny. Bałem się, że jeśli nawet odnajdę ten swój, to nie będzie już w nim mojej ukochanej.
Bo ja już byłem w niej śmiertelnie zakochany. To zawsze przychodzi nagle. Jak choroba. Jeszcze jesteś normalny, cieszysz się życiem, odwiedzasz znajomych, czytasz książki, chodzisz na koncerty, zachowujesz się jak człowiek, a tu bach!, zakochujesz się i już masz gdzieś znajomych, książki, koncerty, a życie bawi cię tylko o tyle, o ile możesz patrzeć na nią, z nią rozmawiać, z nią chodzić na koncerty, do restauracji, do parku, czy w ogóle gdziekolwiek, bo właściwie nie ważne gdzie, byle z nią. Wszystko inne, bez niej, nie ma żadnego sensu. Stan ten trwa krócej lub dłużej, ale w końcu na szczęście mija, chociaż, gdy jesteś zakochany, wydaje ci się, że miłość będzie trwać wiecznie i że tylko te usta będziesz zawsze całować z równą namiętnością i tylko te piersi będą cię podniecały.
Tym razem jednak naprawdę byłem zakochany na śmierć i życie. I do końca życia. Ona była najpiękniejsza, najmądrzejsza i miała najseksowniejsze ruchy. Byłem tego pewien.
I tego też, że się nigdy nie odkocham.
A przecież właściwie jej nie znałem.
Lecz już za nią tęskniłem.Rozdział III
Życie seksualne za szynkwasem
I zupełnie nagle wpadłem na nią. Na moją ukochaną. Najdroższą. Najpiękniejszą.
Zwyczajnie. Szedłem coraz bardziej zaniepokojony, zaglądając do wszystkich bufetów, ale żaden z nich nie był moim bufetem z moją ukochaną. Zaglądałem do nich w biegu i tylko rzucałem okiem, ale od razu wiedziałem, a raczej czułem, że to jeszcze nie ten mój.
I oto stała przede mną. Trochę zarumieniona. I jeszcze piękniejsza. W jej oczach ujrzałem radość. Twarz dziewczyny promieniowała nieziemskim blaskiem i obietnicą rozkoszy całkiem ziemskich. Przytuliła się do mnie, jakbyśmy znali się od dawna, a nie od kilku godzin. Jakbyśmy wiedzieli o sobie wszystko i spędzili ze sobą niejedną upojną chwilę. A przecież to miało nas dopiero czekać.
– Gdzie ty się podziewałeś? Szukałam cię w całym sektorze i nawet zaglądałam do sąsiednich. Wszystkich pytałam o ciebie, a ty się spokojnie tutaj przechadzasz – powiedziała z wyrzutem.
– Czy ja wiem, czy spokojnie? Latałem jak opętany i teraz dopiero się zatrzymałem, żeby ochłonąć trochę. Bo dotarła do mnie straszna myśl, że już cię nigdy nie zobaczę.
– To było niemożliwe. Taka miłość zdarza się raz na całe wieki, a może raz w całym kosmosie. Przyciągnęliśmy się jak dwa magnesy.
Tak rzeczywiście wyglądało. I ona całkiem szczerze i naturalnie, bez wahania, wyznała mi swoją miłość. Obcemu człowiekowi. Zadziwiające. Objąłem ją w pasie i szliśmy przed siebie. Jak każda para zakochanych, bez celu, ciesząc się tylko swoją obecnością.
W końcu dotarliśmy do mojego bufetu. Do jej bufetu. Do naszego bufetu. W lokalu wyborczym numer 1357.
Nie, wcale się nie rzuciliśmy na siebie w środku sali. Aż tak zaślepieni i rozgorączkowani nie byliśmy. Zdążyliśmy jeszcze zebrać ze wszystkich stojaków Właściwe Gazety, rozesłać je za szynkwasem i już zdzieraliśmy z siebie ubrania, całując się namiętnie w usta, a potem, gdy byliśmy nadzy, po całym ciele.
Oko żadnej kamery nie sięgało za bufet. Obszar, obejmujący prostokąt metr na trzy i półtora wysokości, był martwym polem dla podglądacza. Dlatego tam właśnie ciągnęła mnie dziewczyna, a ja ją. Ona zapewne świadomie, ja zaś chyba instynktownie. O martwych strefach, czyli miejscach nieosiągalnych dla kamer, dowiedziałem się znacznie później.
Wcale nie zamierzam opisywać naszych uścisków, pieszczot i figielków. Mnóstwo takich opisów, mniej lub bardziej zręcznych, mniej lub bardziej dokładnych, znajduje się w literaturze światowej: pięknej i pornograficznej. Oczywiście te w literaturze pięknej są na ogół piękne, a te w pornograficznej – dosłowne i raczej nudne. A miłość to sprawa najbardziej osobista ze wszystkich ludzkich spraw i nie mam zamiaru ujawniać szczegółów naszych intymnych potyczek. Jedno tylko wyznam: tak pociągającej kobiety nie trzymałem w ramionach nigdy. Skórę miała gładką, bez żadnej plamki, nieco śniadą, lecz nie opaloną, a ciało kształtne jak wyrzeźbione dłutem wytrawnego artysty. I była całkowicie naturalna. Jedynie pachy miała gładko wygolone, ale już jej łono porastał ciemny, gęsty kobierzec, czarodziejski las, w którym mój niecierpliwy rumak pogrążył się z jękiem zachwytu. To znaczy zachwyceni byliśmy obaj, jeździec i koń, ale jęknąłem ja. I ona jęknęła:
– Och, ten moment lubię najbardziej.
Potem ona dosiadła niestrudzonego ogiera, a jej piersi kołysały się rozkosznie przed moimi oczami. Miała orgazm raz za razem. I nie były to orgazmy udawane. A ja z najwyższym trudem powstrzymywałem się, żeby nie chlusnąć wszystkimi sokami, które wzbierały we mnie z każdą chwilą, by wreszcie, w spazmie najwyższej rozkoszy, wybuchnąć do jej ciepłego, opiekuńczego wnętrza. Lecz zanim to nastąpiło, długo i cierpliwie mnie ujeżdżała, zwalniając w momentach największego napięcia, by przedłużyć chwile ekstazy. Była wytrawnym jeźdźcem.
Nie odpoczywaliśmy długo. Wśliznąłem się w nią od tyłu i tylko przymykałem czasem oczy, gdyż widok jej wspaniałych piersi, dyndających w takt moich pchnięć, zbyt szybko mógł zakończyć kolejną potyczkę.
Leżeliśmy potem dłuższy czas bez słów, głaszcząc i pieszcząc delikatnymi ruchami dłoni nasze rozpalone ciała, by znów zacząć się namiętnie całować, po czym następowała kolejna runda miłosnych zmagań, kłusy i galopady, mocne pchnięcia albo łagodne żaglowanie w przestworzach oceanu miłości.
Wreszcie usnęła w moich ramionach, wyciszona i uspokojona, a jej policzki pałały jeszcze długo, promieniując ciepłem i zadowoleniem.
* * *
Już dniało, kiedy się zbudziliśmy. Dziewczyna rozglądała się wokół półprzytomnym wzrokiem, przecierając oczy. Noc spędziliśmy za bufetem, na barłogu z rozłożonych gazet. Wcale jednak nie byliśmy zmęczeni czy obolali, choć nasze miłosne łoże było raczej twarde.
– Kafkowska sytuacja – mruknęła kelnerka.
– Jak w „Zamku” – przytaknąłem.
Byłem zachwycony. Uwielbiałem ją teraz jeszcze bardziej, bo czytała pisarza, którego i ja kochałem.
– Józef K. przybywa do karczmy, a barmanka Frieda niedługo później gzi się z nim za szynkwasem w oparach piwa, wśród resztek nieświeżego jedzenia – powiedziała i cicho się roześmiała.
– My się nie gziliśmy, my się kochaliśmy. I tu było czyściutko, nie walały się żadne resztki – stwierdziłem obiektywnie.
– Cóż to za różnica? Ty nawet nie wiesz, jak mam na imię.
– Nie wiem.
– Laura.
– Józef S.
– Wiem.
– Tak? A skąd?
– My wiemy wszystko. Nie powinnam iść z tobą do łóżka.
– Ależ to tylko barłóg z gazet – próbowałem żartować.
– Nie wolno nam zbliżać się do wyborców, nie mówiąc już o stosunkach cielesnych. To, co zrobiłam, zasługuje na najwyższą naganę i karę dyscyplinarną – odparła samokrytycznie.
– A gdybym był funkcjonariuszem?
– Wtedy to co innego – Laura się ożywiła, ale zaraz dodała z rezygnacją: – Ale nie jesteś nim. Jesteś uśmierconym za życia satyrykiem.
– Uśmierconym za życia?
– A nie? Czy ktoś wydaje twoje książki albo publikuje artykuły? Rozumiem, że nie robią tego wydawnictwa i media opozycyjne, ale rządowe powinny.
– Dlaczego powinny?
– Przecież ostrze twych satyr wymierzone jest w opozycję.
– Tylko dlatego, że oni zasługują na wyśmianie. Gdyby zasługiwał rząd, też by ode mnie oberwał. Zresztą już mu się zbiera.
– Rządowi mają cię gdzieś, a powinni nosić na rękach. Jesteś świetnym kompozytorem i zręcznym poetą.
– Bez przesady. Moich wierszyków nie traktuję poważnie. – Machnąłem ręką. Nie lubiłem pochwał. – Nie piszę, żeby się komukolwiek podobać i nie oczekuję nagród.
– Bo jesteś szlachetny.
– Lauro, jesteś kochana, ale wcale nie o szlachetność tu chodzi. Po prostu urodziłem się wojownikiem. Idiotycznie prawdomównym żołnierzem z pola bitwy, a nie koszarowym teoretykiem.
– Prawdomówność nigdy nie jest idiotyczna – obruszyła się kelnerka, lecz zaraz dodała przestraszona: – Nie powinnam z tobą rozmawiać. To nieregulaminowe. Wydawało mi się przez chwilę, że naprawdę jesteś funkcjonariuszem i że mogę być z tobą szczera.
– Możesz.
– Dlatego, że się w tobie tak idiotycznie zakochałam? Jak nastolatka...
– Miłość nigdy nie jest idiotyczna – zaprzeczyłem żywo. – Zbyt często niestety tragiczna.
– Och Boże, co my teraz zrobimy?
– Nic.
Pocałowałem ją namiętnie w usta, a ona mnie objęła. Zwaliliśmy się z powrotem na nasze twarde łoże miłości.
Kochaliśmy się dłuższy czas w jakimś szaleńczym zapamiętaniu, gdy nagle usłyszeliśmy hałas otwieranych drzwi. Zaczęliśmy nerwowo wciągać na siebie ubrania, porozrzucane między gazetami.
Do bufetu wlewali się nowi wyborcy, zwiezieni porannymi kursami autobusów linii „W”. Przytupywali, otrzepując buty i zajmowali miejsca przy stolikach.
– Co tu się dzieje?! – wykrzyknął portier, którego stalowe oblicze pojawiło się nad nami.
– Nic – odparła krótko kelnerka. Wcale się nie speszyła. – Sprzątamy rozrzucone gazety.
– Na wpół rozebrani? – zdziwił się funkcjonariusz.
– To nie twoja sprawa – warknęła całkiem odmieniona kobieta, patrząc intruzowi w oczy. – Bufet to nie twój rewir, a ja cię nie wzywałam. Odmaszerować!
– Tak jest! – Jednobelkowy zasalutował służbiście i jego gęba, zresztą całkiem przystojna, znikła tak szybko, jak się przed chwilą pojawiła.
– Musisz odejść – rzekła smutno dziewczyna. – W twoim sektorze, na siódmym piętrze pod ziemią, już cię szukają.
– Kiedy się znowu zobaczymy? Muszę cię jeszcze zobaczyć! Nie mogę tak zwyczajnie odejść. Nie uda mi się zapomnieć o tobie – bełkotałem rozpaczliwie.
– Idź, już idź... kochany...
* * *
Wlokłem się z opuszczoną głową korytarzem, wyścielonym czerwonym chodnikiem. Czułem się jak wygnany z raju, chociaż rajem tym było tylko legowisko z gazet za bufetem. Nie śmierdziało, co prawda, piwem, ale w dalszym ciągu nikt rozsądny nie nazwałby tego miejsca rajem. To znaczy nikt nie zakochany. Ja byłem śmiertelnie zakochany i wszystko, co się kojarzyło z nowym obiektem moich uczuć, wydawało mi się rajem. Było rajem!
Zjechałem na siódmy poziom i nawet nie musiałem o nic pytać w recepcji, bo strzałki wyraźnie wskazywały sektor i numerację pokoi. Nie musiałem pytać, ale mnie zmuszono.
– Proszę wrócić do recepcji – powiedział jednobelkowy, który, jak to oni, wyrósł nagle przede mną.
Bardzo przypominał gościa, który nas przyłapał rano w bufecie. Wskazał na kierunek i napis na ścianie: „Recepcja”.
Szedłem niespiesznie i w pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że ktoś cały czas przemawia do mnie jakby ze ściany czy spod sufitu. Głos całkiem podobny do najpiękniejszego głosu na świecie, do głosu Laury, mówił niezbyt głośno, lecz melodyjnie i z jakimś tajemniczym, z lekka erotycznym zabarwieniem. Był to głos Laury, ale zarazem jakiś obcy: „Rząd zabija. Demokracja umarła” i po krótkiej przerwie: „Pamiętaj: sędzia nie kradnie, czasem tylko bywa roztargniony”. „Uwaga: samoloty państwowe czasami wybuchają, gdy przelatują w pobliżu złamanego drzewa”. Haseł było mnóstwo, głos niezbyt natarczywy i całkiem seksowny. Nie bardzo trzymało się to kupy, a może nie chciało mi się analizować owe teksty, bo w myślach cały czas wspominałem noc z ukochaną.
W recepcji siedziała babeczka podobna do Laury. Co to jest, do licha? Dlaczego one są do siebie tak podobne? Jakby różniły się tylko fryzurą i makijażem. Doszedłem do wniosku, że kobiety uniformizuje podobny mundur, zawsze ładnie skrojony i dopasowany do sylwetki. Właśnie dlatego najlepiej było nazywać ten strój uniformem, ale ponieważ w ruchach funkcjonariuszy obu płci widziałem raczej mechaniczne gesty żołnierza, czy też kogoś przywykłego do musztry, więc tym bardziej kojarzył mi się z mundurem.
– Józef S. Nareszcie jesteś – powitała mnie laleczka chłodno i jeszcze dodała, grożąc wypielęgnowanym paluszkiem z polakierowanym paznokciem: – Nocujemy w przydzielonych sypialniach.
To był głos Laury, ale jednak inny, bardziej metaliczny. Oczy też nie były kelnerki. Nie miały tego wyrazu. Jakbym patrzył w oczy kukle. Zresztą bardzo trudno było jej spojrzeć w oczy. Chyba unikała spojrzenia wyborców. Patrzyła w jakiś abstrakcyjny punkt pomiędzy moimi oczami.
– A nie można się trochę zaszlajać? – zapytałem pojednawczo, puszczając do niej oko.
To, że jednak przypominała Laurę, poprawiło mi humor, zepsuty rozstaniem. Recepcjonistka spojrzała w abstrakcyjny punkt na moim czole i odparła stalowym głosem:
– Wiemy, gdzie się szlajałeś, ale to nie znaczy, że aprobujemy takie postępowanie.
– Ach, to znaczy, że jednak można się trochę poszwędać tu i ówdzie?
– U nas nie ma żadnych kategorycznych zakazów. Nic też nie nakazujemy stanowczo. Dajemy tylko dobre rady.
– Jak go zwał, tak zwał, a wychodzi na jedno.
Wyglądało na to, że nie bardzo kuma, o co mi chodzi. Przez chwilę nic nie mówiła, jakby analizowała usłyszany tekst.
– Drzwi swojej sypialni otworzysz, przyciskając kciuk do szybki obok numeru trzydzieści jeden w sektorze piątym – odezwała się wreszcie. Wyglądała na lekko zdezorientowaną.
– No dobra, daj pyska i lecę – rzuciłem i nachyliłem się, żeby ją cmoknąć w policzek i jednocześnie zajrzeć głębiej w dekolt.
Chciałem sprawdzić, czy biust ma też taki sam, jak kelnerka. Miała! Taki sam! Doskonały – kształtny i duży. Wcale jednak nie miałem na nią ochoty. Pragnąłem wyłącznie ciała Laury. I jej duszy.
O dziwo, jednobelkowa wcale nie zrobiła uniku, ani nie strzeliła mnie w pysk, choć wsadziłem jej niemal nos w dekolt. Z pewnym wahaniem nadstawiła policzek, w który cmoknąłem ją raczej obojętnie. Wlepiła we mnie zaskoczone spojrzenie. Ujrzałem w nim sympatię i przyzwolenie. Trwało to jednak tylko chwilę, gdyż funkcjonariuszka szybko wzięła się w garść, poprawiła koszulkę i zapięła uniform po samą szyję.
– Wpadnę jeszcze kiedyś pogadać – rzuciłem niezobowiązująco, patrząc jej prosto w oczy.
– Wpadnij – odparła krótko, lecz w jej głosie usłyszałem nadzieję, a metaliczny przydźwięk gdzieś się ulotnił.
Niezła sztuka. One są wszystkie niezłe. Moje słowa były zdawkowym pożegnaniem i nie czułem się zobowiązany dotrzymywać obietnicy ani, tym bardziej, flirtować z dziewczyną. Kochałem Laurę.
„Wspólna waluta rozwiąże nasze problemy”. „Nie wolno ulegać argumentom diabłów z rządu”. „Oglądaj tylko Właściwe Wiadomości”. „Właściwa Gazeta rozwiąże wszystkie twoje problemy. Czytaj Właściwą Gazetę” – przemawiał głos ze ściany.
– Pocałujcie mnie w dupę! – krzyknąłem i pokazałem im fakjusa. Do jednej z kamer, które rozmieszczono w równych odstępach, co pięć metrów.
– Józefie S., nie bądź ordynarny.
Stanąłem osłupiały. Rzeczywiście mieli rację. Ja zresztą rzadko używałem tak zwanych brzydkich słów, ale czasem, jak coś mnie bardziej wkurzyło, potrafiłem rzucić niezłą wiąchę. Życie mnie nauczyło. I współobywatele.
– Przepraszam – odpowiedziałem jak zbesztany uczeń i zaraz ugryzłem się w język. Kogo ja właściwie przepraszam?
– W porządku – pochwalił mnie głos ze ściany.